Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bianka, zwyczajna licealistka, która próbuje skupić się na nauce i poszukiwaniu miłości, poważnie martwi się o stan swojej psychiki. Natrętne myśli, nasilające się lęki i genetyczne obciążenia doprowadzają ją do szału! Potrzebuje diagnozy i leczenia. Tylko jak do tego doprowadzić, skoro rodzice niczego nie widzą, a rozmowa z nimi powoduje ból brzucha? Dzięki Bogu za pamiętniki i przyjaciół! Amelia zawsze ratowała Biankę z opresji. Rozumiała, wspierała i tolerowała jej nadwrażliwość. Jednak któregoś dnia przestaje…
What’s Wrong With Me? to przejmująca opowieść o poszukiwaniu siebie, odkrywaniu potrzeb, ustawianiu hierarchii wartości i trudnych wyborach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Opracowanie graficzne okładki ilustracja na okładce
Redaktor prowadząca
Alicja Oczko
Opieka redakcyjna
Renata Kumala / Korektornia on-line
Konsultacja psychologiczna
Magdalena Dulęba-Basior, Niepubliczna Poradnia Psychologiczno-Pedagogiczna nr 69 „Centrum Promyk”
© 2024 by Irmina Szadkowska-Filipowicz
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.
Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
ul. Domaniewska 34a
02-672 Warszawa
HarperYA jest imprintem młodzieżowym HarperCollins Polska
www.harperya.pl
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-8342-493-4
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Kasiulek, SQRQ, dziękuję za lata przyjaźni i wsparcia.
Ta książka jest dla Was!
PS I jeszcze dla wszystkich cudownych przyjaciółek swoich przyjaciółek, które w imię przyjaźni zapominają o sobie. Dziewczyny, jesteście wielkie! Ale Wy też jesteście ważne!
Wielokrotnie zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak… W mojej głowie toczyły się zażarte kłótnie, ogniste walki i wzruszające rozmowy. Setki razy, spoglądając biernie w okno, widziałam sceny z życia moich marzeń; fantazje tak niebywałe, że dech mi fizycznie zapierało, serce mocno drżało, a po karku przechodził kłujący dreszcz. Ileż to razy zadawałam sobie pytanie, czy już zwariowałam, czy jeszcze resztkami sił stąpam na granicy szaleństwa?!
Kiedy zaczęły się epizody, miałam zaledwie kilka lat. Pamiętam, jak zaryczana siadałam na drewnianych, spróchniałych schodach na strych, uginających się pod moim ciężarem, kuliłam nogi pod brodą, naciągałam nocną koszulę po same stopy i odganiałam półprzezroczyste zjawy krążące wokół mojej głowy. Zjawy, potwory czy wyimaginowane duchy… Czymkolwiek były, nawiedzały mnie w najmniej przyjemnych dla dziecka momentach: gdy zamykałam oczy. Czaiły się wtedy na mnie i wymykały z najrozmaitszych pomieszczeń. Huczały, mruczały, piszczały, szumiały. Zupełnie jakby wskakiwały uszami i docierały głęboko do mózgu, z którym tańczyły oberka. Epizod albo – jak to nazywała mama – nerwica łagodniały po wypiciu gorzkiego syropu ziołowego lub podczas matczynego przytulenia. Ciepło matki najskuteczniej odpędzało intruzów, tamowało natłok myśli i zatrzymywało obracające się coraz szybciej i szybciej ściany. W jej ramionach udawało się uspokoić walące serce, złapać oddech, a w końcu zasnąć. Oczywiście w snach nie fruwały liliowe jednorożce z brokatowymi podkowami, żywiące się różową watą cukrową. Nic z tych rzeczy. Sny jak to sny – są zwierciadłem duszy lub mówiąc bardziej przyziemnie, odbiciem naszej zwichrowanej psychiki, miksem widzianych obrazów, zdarzeń, lęków i marzeń. Dlatego jeśli za dnia w głowie działo się aż nadto, to i w nocy głowa dawała do wiwatu. Człowiek poćwiartowany w wersalce; pogrzeb własnego ojca lub koszmarna wojna religijna w tym przypadku nie powinny nikogo dziwić.
Chyba…
Myślę, że już nikt nie ma wątpliwości, iż od dziecka miałam nierówno pod sufitem. Nie muszę tego jaśniej udowadniać.
Nie jem mięsa, bo od niego można dostać raka, regularnie spaceruję, by wyrównywać ciśnienie krwi, i modlę się co wieczór, na wszelki wypadek, gdyby jednak babcia miała rację i Bóg istniał. Moim najlepszym przyjacielem jest pamiętnik, w który wlewam hektolitry tuszu, żale, smutki i podejrzewaną schizofrenię. Jakby moje życie nie było dostatecznie do bani, to na domiar złego od ponad roku kocham się w Staśku, który nawet nigdy na mnie nie spojrzał, mimo że co rano wsiada na tym samym przystanku. Nosi na plecach czarny pokrowiec z gitarą, zwykle siada w rogu autobusu i ukrywa się pod zawsze za długą grzywką. Mój wrodzony pesymizm podpowiada, że to przeze mnie, by nie spotkać się niechcący z moim natrętnym, wgapiającym się w niego wzrokiem. Tak więc moja mierna egzystencja sprowadza się do walki demonów mieszkających w mojej głowie z bólem dupy dnia powszedniego. Dziękuję.
Skończyłam referować i z duszą na ramieniu podniosłam wzrok na barczystego blondyna ze szpakowatymi bokobrodami, pana Adama, mojego przyszłego psychoterapeutę.
DZIEWCZYNY
Trzy miesiące wcześniej
Pierwszy dzień liceum, jak można się spodziewać, przyprawił mnie o zgryzione paznokcie i zeskrobany lakier, który dzień wcześniej misternie nałożyłam. Amelia, moja najlepsza kumpela, odradziła mi to, gdyż wiedziała, że nie wytrzymam bez pocierania zębami pachnącego chemią fioletu.
– Bianka, nie skrob paznokci. Daj się poznać od tej lepszej strony. Zrób dobre wrażenie. Pierwsze liczy się najbardziej.
Nie posłuchałam, więc musiałam trzymać ręce w kieszeniach. Wyglądałam wprost „świetnie” – jak zielonooki raper z przepaloną trwałą, próbujący zrobić dobre pierwsze wrażenie.
Nowa szkoła, nowi ludzie, nowe wyzwania! – zapisałam sobie na lewym nadgarstku. Hm… może ktoś pomyśli, że to tatuaż? Uśmiechnęłam się sztucznie i sprawdziłam palcem, czy tusz już zasechł, bym mogła zapiąć bransoletkę z napisem „Freedom”. Wszystko było jak trzeba, więc omotana srebrnym łańcuszkiem i wystrojona w trapezową czarną sukienkę z kieszeniami oraz sandały na niskim obcasie ruszyłam w stronę nowego rozdziału mojego życia. Nie obiecywałam sobie zbyt wiele. Plan był prosty:
a) nie wyróżniać się – to akurat miałam opracowane do perfekcji i…
b) przetrwać.
No dobra, miałam jeszcze kilka innych celów na najbliższy rok. Spisałam je na mikroskopijnej kartce i nosiłam w lewym bucie:
1) randka i pocałunek (przed szesnastymi urodzinami!),
2) FCE (zdać!),
3) poznać nowych ludzi,
4) DIAGNOZA.
Czułam, że muszę się dowiedzieć. Muszę się dowiedzieć, co jest ze mną nie tak.
Moje paranoje, postapokaliptyczne wizje i napady paniki nasilały się z wiekiem. Nie było dnia, bym nie miała totalnego odlotu, kończącego się zapisaniem od kilku do kilkunastu stron Romka. Romek to pseudo mojego pamiętnika. Wymyśliła go Amelia, bo za często publicznie wymawiałam słowo „pamiętnik”, przez co niejednokrotnie ludzie zaczynali szeptać na mój temat. Uznała więc, że dla dobra mojej reputacji w nowej szkole lepiej będzie przemilczać kompulsywne zanurzanie się w zwierzeniach w pamiętniku, a zdecydowanie korzystniej będzie nurkować w niejakim Romku. Gdy zakwestionowałam wybór tego – nazwijmy to – kodu, mówiąc: „Nie wiem, czy Romek to dostatecznie odpowiednie pseudo…”, jedno surowe spojrzenie Amelii wraz z krótkim komentarzem: „Znałam kiedyś jednego Romana. Był seksowny. Roman zostaje!” wystarczyło, bym potulnie zamilkła.
Nie kłóciłam się, bo rzeczywiście Amela miała na swoim koncie niejeden romans. Pierwszy chłopak, z którym „to” zrobiła, miał na imię Maciek i nosił włosy do pasa. Ich pierwszy raz przydarzył się podczas gorącej kąpieli w wannie. Piana aż kipiała, woda rozchlapywała się po całej łazience, a Amelia syczała jak wężyca, co podobno podniecało Maćka. Był ogień!
Okej. Właściwie to nie mam pojęcia, jak było. Tak naprawdę na hasło „romans” moja głowa natychmiast przeskoczyła do jakiejś perwersyjnej rzeczywistości, która sprawiła, że poczułam gorąco w trzewiach. Amelia i owszem, była z Maćkiem w pozycji, nazwijmy to, intymnej, ale nic więcej na ten temat nie chciała mi powiedzieć. Zaś moja chora czachownica poczęła galopować szybciej niż folblut (najszybszy koń świata) i nim zamrugałam oczami, już podglądałam ich w wannie.
– To hormony! – tłumaczyła mama, gdy raz (pierwszy i ostatni!) jej się przyznałam do podobnego zdarzenia. Było to w wakacje na plaży. Siedziałam z książką i słuchawkami na uszach, gdy przeszła koło mnie para. Ona – zgrabna, opalona, w ślicznym bikini z błękitnymi falbankami, on – przystojny i odziany w szorty w ananasy. Trzymali się za dłonie i co chwila całowali. Stanęli niedaleko mojego koca i głaskali po rękach, biodrach, muskali nosami. Wszystko byłoby okej, gdyby nie fakt, że dochodziło moich uszu świntuszenie. OMG! Wyglądali jak dwa cukierki, ale teksty, którymi się obsypywali, były rodem z filmów dla dorosłych. Gdy nagle spojrzała na mnie siedząca obok mama, zapytała:
– Dlaczego nie nasmarowałaś policzków kremem? Masz czerwone jak raki!
Speszyłam się i wybiłam z podsłuchiwania. Wtedy przyłapana na gapieniu się, wyszeptałam:
– To nie od braku filtra, tylko przez tamtą obściskującą się parę.
Mama zmieszała się i nerwowo zaczęła nawijać o „tych sprawach”:
– Yhm… no bo wiesz… chyba już czas… że powinnaś wiedzieć, skąd się naprawdę biorą dzieci. No więc ja i tata bardzo się przytulaliśmy… – Mama spaliła cegłę.
– Mamo! Dość! Wiem! – przerwałam ten niezręczny bełkot, kręcąc gwałtownie głową. – Wszystko wiem! Oglądałam Juno! Nic już nie mów, proszę. – Uśmiechnęłam się sztucznie. To był mój ulubiony rodzaj uśmiechu. Twarz zastygała w półksiężycu, a rozmówca tracił orientację, czy to, co widzi, jest szczere, czy nie. Najczęściej odwzajemniał słodki grymas, więc chyba kupował ściemę.
Mama odetchnęła z ulgą.
– Mnie tylko chodziło o to, że taka sympatyczna para, a zamiast mówić do siebie Szekspirem, nawija słownikiem wulgaryzmów – dodałam, a mama zsunęła okulary z nosa i przekrzywiła głowę w lewo, rzucając okiem na zakochanych, a potem na mnie.
– Ale oni nic niegrzecznego nie mówili. To znaczy tutaj nie dochodzą żadne ich słowa. Stoją za daleko. Gra muzyka, ty masz słuchawki na uszach, szumi morze…
Zachmurzyłam się. Nie lubiłam, jak ktoś mi coś wmawiał, więc jeszcze raz wsłuchałam się w ich rozmowę, a raczej w niemy ruch ust i nagle oblał mnie zimny pot.
– No fakt! Ale ja ich słysza… – Złapałam się za piekące policzki. Dotarło do mnie, że znów odezwały się… urojenia!
– Hormony to hormony, córciu. Mieszają młodym ludziom w głowach. Staraj się ich nie słuchać. Pij dużo wody! – I jakby nigdy nic mama wróciła do czytania magazynu, a mnie wcięło. Serce mi waliło, a oczy zaszły wilgocią. Przyznałam się do najgorszego, najcięższego, najbardziej wstydliwego i przerażającego sekretu skrywanego od lat: do moich dziwacznych schiz, a mama wzięła to za burzę jakichś głupich hormonów!
Nigdy więcej! – przysięgłam sobie, że nigdy już nie poruszę z nią tematu moich koszmarnych wizji. Wezmę ślub z Romkiem i będziemy żyli długo i… Po prostu długo.
Jestem Bianka. Teraz mam piętnaście lat, uzależnienie od syropu uspokajającego na koncie, obgryzione do krwi paznokcie i wżarty w palce czarny atrament.
Liceum, do którego poszłam, nie było szczytem marzeń moich rodziców. Śnili o renomowanej szkole w centrum miasta, z której wyłaniają się same znakomitości: przyszli lekarze, prawnicy, architekci… A tymczasem musieli zadowolić się rejonowym ogólniakiem niższego szczebla, w którym produkuje się przeciętniaków pracujących potem w call center czy kasie McDonalda. Na szczęście wiedzieli też, że mam już swój cel i żadna szkoła, gorsza czy lepsza, go nie zmieni: chcę opanować do perfekcji angielski, jesienią zrobić certyfikat FCE i w wakacje jeździć na międzynarodowe projekty do Anglii. A po liceum studiować za granicą! (Rodzice obiecali, że przeprowadzą się razem ze mną! O ile na co dzień mam po dziurki w nosie ich nadopiekuńczości, o tyle wspólny wyjazd za granicę brzmi cudownie i… bezpiecznie).
– Grunt, że na „r”. A co za różnica, czy renomowana, czy rejonowa? – Amelia nie podzielała rozczarowania moich rodziców, gdyż poszła do szkoły razem ze mną. Jej zdaniem ważniejsze są muzyka i relacje towarzyskie, niż tytuły naukowe, które się będzie zdobywało w zacisznym kącie biblioteki. Dla odmiany jej rodzice nie mieli żadnych oczekiwań względem jej przyszłości. Mówili: „Liceum czy zawodówka, bylebyś radziła sobie tam sama”.
Zazdrościłam jej tej swobody i braku presji, a ona mi troski i uwagi rodziców. Natura ludzka jest przewrotna, perfidna i obłudna do granic. Cokolwiek masz, chcesz czegoś innego. Gdybyśmy były identyczne, jak bliźniaczki, mogłybyśmy się zamienić miejscami na jakiś czas, by postawić się w sytuacji tej drugiej. Niestety, mimo podobnego wzrostu i biustu w rozmiarze B jesteśmy całkiem różne. Amela ma cienkie rude włosy za pupę, cerę bladą jak śnieg i małe skośne oczy jak Azjatka. Nijak to się ma do mojej napuszonej trwałej z odrostami od skóry na dwa centymetry i cery opalonej greckim słońcem, kontrastującej z półprzezroczystymi zielonymi tęczówkami.
– Wchodzimy? – Amela pogładziła mnie po ramieniu przed wejściem do szkoły. Nie mogłam się ruszyć. Czułam, że myśli zaczynają napływać jak wezbrana fala.
– Hej – zaczepił mnie przystojny brunet.
– Hej – odpowiedziałam zawstydzona, ale czarująca.
– Nowa?
– Tak. A ty?
– Nie. – Zaśmiał się. – Pokazać ci szkołę? – Poruszał brwiami, zapraszając mnie na wycieczkę.
– Chętnie. – Poszłam podekscytowana. Pachniałam tanią wodą toaletową z Zary i błyszczykiem tropikalnym, a on Abercrombiem. Zapachy mieszały się odrobinę, gdy szliśmy blisko siebie. Spojrzałam dyskretnie na chłopaka. Serce mi waliło, a pot skraplał się po plecach i spływał w kierunku pośladków.
– Tutaj jest pierwsze piętro…
– Bianka!!! – Amela wrzasnęła i pstryknęła mi przed oczami. – Już czas!
– Sorry… – Ocknęłam się, przecierając oczy palcami. Nerwowo spojrzałam w stronę furtki, by się upewnić, że to był tylko wytwór mojej wyobraźni. Niestety. – Znowu to… – mruknęłam. Nie musiałam nic tłumaczyć. Amelia była jedyną osobą, która wiedziała o stanie mojej zaburzonej psychiki. Po chwili dotknęłam pleców i poczułam kleistą wilgoć. Shit. Romantyczna scena była tylko psychozą, ale cholerny pot musiał być prawdziwy. Grrr!
– Masz chusteczkę? – Spojrzałam błagalnie na Amelię.
– Niestety. Ale nie pękaj. Zaraz wyschniesz. – Zaśmiała się, a ja szybko wyciągnęłam flakon perfum i dyskretnie spryskałam się od góry do dołu. Następnie po zrobieniu głębokiego wdechu i wydechu ścisnęłyśmy się za ręce i szczerząc zęby, wparadowałyśmy na teren naszego nowego czteroletniego imperium.
Rozejrzałam się po ludziach. Młodzież wyglądała zupełnie inaczej niż dzieciaki z podstawówki. Wszyscy byli tacy jacyś dorośli. Stali grupkami, nikt nie miał plecaka ze Star Wars. Zamiast warkoczy na włosach były kolorowe ombre i pasemka. Na zębach pobłyskiwały stałe aparaty, odbijające się w guzikach śnieżnobiałych koszulek polo. W oddali ktoś ukrywał się z elektronicznym papierosem, co zdegustowało Amelię, która dyskwalifikuje palaczy wszelkiego kalibru jako potencjalnych chłopaków.
– Pamiętaj, nigdy nie całuj się z popielniczką! – fuknęła i rzuciła chłodne spojrzenie w eter.
Ja byłam jak powietrze. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Żaden przystojniak nie zaprosił na spacer po terenie szkoły. Mimo tego moje organy wewnętrzne dygotały z euforii.
– Może nie będzie tak źle? – Westchnęłam, dając sobie szansę na pozytywne myślenie.
Pięć minut później pesymizm był już na swoim miejscu, bo zobaczyłam jego: najprzystojniejszego chłopaka, jakiego w życiu widziałam! Miał złote kręcone włosy, opadające aż na ramiona, rozkoszne dołeczki w policzkach, zęby białe i równe jak Mister Świata! Opierał się plecami o ścianę, trzymał otwartą książkę i ćwiczył wymawianie słowa morning z brytyjskim akcentem. Gdy wypowiadał głoski, podnosił wzrok znad tekstu i patrzył gdzieś w przestrzeń, zupełnie jakby był tylko on i pusty korytarz. Nie przeszkadzali mu tłumnie przepychający się uczniowie. Gadał do siebie, jakby ćwiczył rolę teatralną albo… albo był taki jak ja…? I wtedy właśnie serce mi zabiło po raz pierwszy.
Chłopak pomylony. Chłopak idealny! – pomyślałam. Gapiłam się jak stalkerka, aż tu ktoś mnie trącił barkiem i przemknął mi przed twarzą, zasłaniając na ułamek sekundy przystojniaka. Gdy z wypiekami na twarzy chciałam go jeszcze raz zobaczyć, została po nim tylko pusta plama na ścianie. Rozmył się jak duch. Wtedy dopadła mnie kolejna, tym razem koszmarna myśl: A może on nie był prawdziwy?! Może to wytwór mojej chorej wyobraźni?!
Zrobiło mi się gorąco. Sięgnęłam do plecaka po miętowego tic taca, którego ssałam, ilekroć pragnęłam napić się syropu. Nie przynosił on żadnej fizycznej ulgi, ale przez chwilę odwracał uwagę od źródła stresu. Amelia mówi, że dla mnie tic taki są jak papierosy dla palaczy. Po prostu muszę je ssać kilka razy dziennie, by się opanować. Może i tak, ale z dwojga złego po tic tacach przyjemnie się całować. Auć. Loczek – bo tak go będę nazywać – miał duże, równe usta. Na pewno całowałby doskonale.
Po siedmiu godzinach, dwudziestu ośmiu minutach i czternastu sekundach byłam znów w domu, ale wracałam myślami do szkoły. Długo nie mogłam zapomnieć o pięknym nieznajomym i ciągle usiłowałam dostrzec go gdzieś między korytarzami. Jako pierwszak nie czułam przyzwolenia do węszenia po całym gmachu. Szczególnie gdy dochodził mnie chichot:
– Kici-kici.
Może jutro… – wytłumaczyłam sobie naiwnie, choć akurat naiwność była jedną z moich ulubionych cech charakteru. Pozwalała mi na robienie rzeczy, których zabraniał rozsądek, a które niejednokrotnie ratowały mnie od totalnego dekadentyzmu albo przynajmniej oddalały go o dzień czy dwa.
Odrobiwszy zadanie domowe z matmy, którą na szczęście uwielbiałam, wyszłam na balkon pogadać z Romualdem. Usiadłam przy rattanowym stoliku i zamknąwszy oczy, wyobraziłam sobie, że cofam się o sto lat do romantycznego Avonlea. W mojej wyobraźni włożyłam falbaniastą suknię z bufkami i zaczęłam pisać:
„Drogi Romku, otula mnie ciepły popołudniowy wiatr, zderzający się z promieniami słonecznymi znikającymi za domem sąsiadów z czerwonej cegły. Liście drzew nieśmiało się poruszają, jakby o tej porze dnia już nie miały na nic siły. Patrzę na nie pod światło, a one jakby półprzezroczyste rzucają cienie na ścianę. Jest cicho. Jest świeżo. Nie wiem, czy ta świeżość to mój nowy start w nieznane, czy symptom odchodzącego lata”.
Nagle poczułam niepokój. Coś ścisnęło klatkę piersiową. Z bijącym sercem rzuciłam piórem i zatrzasnęłam Romana. Wzięłam głęboki wdech. Powietrze naprawdę pachniało świeżo: skoszoną trawą, pieczonym kurczakiem i arktyczną zawieruchą. Słońce całkiem schowało się za bliźniaczym domem stojącym na wprost naszego. Trzypiętrowa kondygnacja szybko zasłaniała zachód, skracając wrażenia dnia.
Trochę jak życie.
Westchnęłam.
Spojrzałam na leżącego Romana. Był gruby, czarny i łysiejący na bokach. Na środku miał napis „No pressure”. Uwielbiałam go. Ilekroć wzbierała we mnie fala emocji, mogłam się w niej zanurzyć, zalewając Romka. Trzymając go blisko, zmniejszałam kompulsywną potrzebę sprawdzania Messengera, Facebooka, WhatsAppa, TikToka, Vibera, Instagrama, Zary, H&M-a, Gmaila, WP, SMS-a, strony ZTM, menu Fabryki Pizzy, Tweetera, zdjęć, pogody, budzika, jeszcze raz Messengera i ostatniej konwersacji z Amelią na WhatsAppie.
Nie wiem czemu, ale nagle zaczęłam wyobrażać sobie dalsze dni w liceum. Początek poszedł gładko, ale nie wierzyłam, że tak mogłoby być do końca. Przede mną pierwsza klasówka, pierwsze odpytywanko, pierwsza jedynka, pierwsza miłość, pierwsza kłótnia i pierwsze godzenie się, pierwsza impreza!? OMG! Tyle nieprzewidywalnego! W mig lęk zaczął dyskutować z moją odwagą:
– Nie poradzisz sobie.
– Poradzę!
– Jesteś nikim.
– Sam jesteś!
– Jesteś zerem.
– Nieprawda!
– Jesteś słaba.
– Wal się!
– Jesteś psychiczna!
– I co z tego!
– Nie uda ci się.
– Mówię, wal się!
– Nie łudź się.
– Będę!
– Nie oczekuj.
– Nic ci do tego!
– Nie schudniesz!
Zatkało mnie…
Wieczorem nie mogłam zasnąć. Jak zwykle po emocjonalnym dniu. Przekręcałam się z boku na bok, z pleców na brzuch, z brzucha na plecy. Zamieniłam poduszkę z twardej na miękką, a potem zrzuciłam kołdrę i naciągnęłam koc w czarno-białe koty. Próbowałam odnaleźć komfortową pozycję, która ukoi moje zmęczone ciało i zszargane nerwy. Na szczęście noc jest jak tablica w szkole, a sen jak gąbka do ścierania kredy, więc następnego dnia obudziłam się lżejsza o wczorajsze dramaty. Włosy miałam potargane, każdy kosmyk sterczał w inną stronę. Uroki pozostałości trwałej. Nie polecam. Po rozczesaniu kołtunów związałam pasma w kucyk. Następnie poszłam zrobić poranną toaletę i ubrać się w coś modnego, ale nie krzykliwego. Założyłam czarną bluzę do pępka i czarną spódniczkę w stylu tenisowym.
Jak co rano zeszłam na śniadanie. Pachniało naleśnikami gryczanymi i kawą.
– Dzień dobry – przywitała mnie mama, trzymając kubek z americano. – „Kawa zawsze czarna jak noc i gorzka jak życie”, tak mawiał twój dziadek.
Uśmiechnęłam się i usiadłam przy kuchennym narożniku. Zapach łaskotał mój nos. Coraz bardziej ciągnęło mnie do tej aromatycznej zachcianki, którą dorośli porównywali do napoju bogów. Zaraz, a może to chodziło o piwo? – zasępiłam się. Do piwa mnie w ogóle nie ciągnęło, ale do kawy – wręcz przeciwnie.
Podeszłam do ekspresu, który uśmiechał się do mnie jak diler narkotyków. Mamił. Zachęcał. I obiecywał nirwanę. Z błyskiem w oczach nacisnęłam bezkofeinowe latte i czekałam na nie jak dziecko na Świętego Mikołaja. Mama postawiła na stole naleśniki z serem, które w ocenie mojego podniebienia idealnie komponowały się z mleczastą kawką. Na obrusie leżał magazyn popularnonaukowy. Strona była otwarta na artykule: Kamienie szlachetne – mity i fakty. Mój wzrok przykuł zielony jadeit.
– Czy to nie z tym kamieniem masz wałek do masażu twarzy? Podobnie wygląda.
– Yhm. – Mama, przełykając, pokiwała twierdząco głową.
– Ale tu jest napisane, że on „chroni przed wypadkami, przedłuża życie, odświeża uczucia…?!” – przeczytałam lekko kpiącym tonem, bo wydało mi się to absurdalnie nieprawdopodobne. – O nie! Jest lepsze: ponoć pomaga przy porodzie! – Teraz już wybuchnęłam śmiechem. – Może przecinają nim pępowinę?
Mama zmarszczyła zabawnie nos i ostentacyjnie przekręciła stronę na reklamę kosmetyków przeciwzmarszczkowych z jadem węża i śluzem ślimaka.
– Tylko doczytaj, czy to jad syntetyczny, czyli zwykła chemia imitująca jad, i czy śluz jest prawdziwy – wymądrzyłam się i przełknęłam kęs naleśnika.
Mama nasunęła okulary na nos i wlepiła wzrok w kolorowe zdjęcie.
– Oj, muszę lecieć! Pa! – zawołałam, kiedy mój wzrok zatrzymał się na zegarze ściennym. Z pełnymi ustami wybiegłam do przedpokoju założyć buty.
Mama posłała mi całusa na odległość i wróciła do lektury i kawy. Może jak będę dorosła, to też tak będę zaczynać poranki? – pomyślałam ogrzana ciepłym wyobrażeniem przyszłości.
– Bianko! – Ni stąd, ni zowąd wyrósł przede mną tata. – Poczekaj, podwiozę cię do szkoły. Jadę w tamtą stronę do klienta.
– Super! – Poczułam ogromną ulgę, bo świadomość możliwego spóźnienia się na autobus okrutnie mnie stresowała. Nie lubiłam się nigdzie spóźniać, ale widok zatrzaśniętych przed nosem drzwi linii, która jeździła co pół godziny, budził we mnie iście mordercze instynkty.
– Wsiadaj już. Ja tylko jeszcze wezmę teczkę. – Tata rzucił mi kluczyki do auta.
Rozluźniona usiadłam na przednim siedzeniu pasażera i naciągnęłam pas tak, by nie pogniótł ubrania. Pogładziłam ręką tkaninę, która przypomniała mi sytuację sprzed kilku dni, gdy w przeddzień szkoły nurkowałyśmy w szafie Amelii.
– Pamiętajcie, by w liceum nie ubierać się jak zakonnice – powiedział Oskar, starszy brat Amelii, po czym zaśmiał się głośno i dodał: – Krótkie spódniczki i duże dekolty dadzą wam władzę. – Zmierzył mnie wzrokiem i oblizał językiem zęby.
– Ty szowinistyczna świnio! Wyjdź z mojego pokoju! – Amelia wymierzyła w niego trampkiem.
– Nie bądź taka nerwowa – wrzasnął, zamykając drzwi. – Daję ci dobre rady! Zobaczysz… – dodał szyderczym głosem.
– Cham! – Amelia poczerwieniała i cisnęła butem w ścianę. – Nienawidzę tych jego poniżających komentarzy. Kuźwa, zawsze musi się wtrącić! Potrafi zrujnować wszystko. Nawet mój pierwszy dzień nowej szkoły!
Stałam i patrzyłam, jak Amela paruje ze wściekłości, ale zamiast jej współczuć, zaczęłam się zastanawiać, czy rady Oskara są szczere. A co, jeśli mimo prostackiego sposobu bycia ma rację? Czy naprawdę jest coś złego w odkryciu odrobiny ciała? Czy to nie jest tak, że każdy powinien nosić to, na co ma ochotę? Dlaczego szorty czy mini pasują dziesięciolatce, a szesnastolatce już nie?!
– Jedziemy!
– Aaa! – Podskoczyłam. – Ale mnie wystraszyłeś!
– Czym? Powiedziałem tylko, że już ruszamy. – Tata wsiadł do samochodu i odpalił silnik. – Nie obudziłaś się jeszcze? – Spojrzał na mnie, mrużąc oczy, a ja uchyliłam samochodowe lusterko, by zerknąć na swoje bezpryszczowe odbicie.
– A, tak. To znaczy nie. Zamyśliłam się. – Skonsternowałam się odrobinę. Nie znosiłam, gdy ktoś przyłapywał mnie na ucieczkach w świat myśli. Było to jak wtargnięcie do WC bez pukania. Żeby nie myśleć o tym dłużej, sięgnęłam po błyszczyk i nawilżyłam nim usta.
Tata zatrzymał się pod szkołą, a gdy wysiadłam, uchyliwszy okno, krzyknął:
– Kocham cię, pa!
Pomachałam mu uśmiechnięta, a on zawrócił swoim ukochanym czerwonym peugeotem na parkingu i zniknął za zakrętem. Lubiłam mojego tatę. Naprawdę go lubiłam.
– Kocham cię, paaa… – piskliwe głosiki dwóch blondynek z mojej klasy zarechotały dwa kroki ode mnie. Przechodząc obok nich wzdłuż szarej siatki otaczającej naszą szkołę, spojrzałam na nie z podniesionymi brwiami, pytając w duchu: So what?! Dziewczyny ułożyły palce w kształt serduszka i dalej się chichrały. Wnet zrozumiałam, co znaczy powiedzenie „śmiać się jak głupi do sera”. Minęłam je i wąską furtką weszłam na teren liceum, chodnikiem dotarłam do głównego wejścia, a potem schodami zeszłam na poziom minus jeden, by zmienić buty w szatni. Boksy były tak małe, że mieściły się trzy osoby naraz.
Wychodząc z powrotem na parter, w żołądku poczułam przelewające się śniadanie, jakby się zastanawiało, czy wyjść górą, czy dołem. Stres, stres, stres. Nie umiałam zapanować nad napięciem, które towarzyszyło mi niemal cały czas. Irracjonalne obawy przed niespodziewanym wezwaniem do odpowiedzi na lekcji polskiego, przed wyśmianiem, przed zrobieniem czegoś głupiego.
– Hej – odezwałam się, gdy zobaczyłam inną dziewczynę z klasy, krótko ściętą jasną blondynkę z grzywką i beretem zsuniętym na bok głowy. Dopiero zaczynałam ogarniać nowych kolegów i koleżanki.
– Hej – odpowiedziała życzliwie i dołączyła do mnie. – Jesteś Bianka, tak?
– Tak. A Ty…? – Zmarszczyłam się przepraszająco. – Sorry, mam lepszą pamięć do twarzy niż imion.
– Kamila.
– Miło mi cię poznać. – Podałam jej rękę na oficjalne powitanie. – Duża ta nasza szkoła. A w ogóle to fajny referat przedstawiłaś wczoraj na biologii.
– Szczerze mówiąc, ten miałam już gotowy z zeszłego roku z podstawówki, ale ciii… – Zaśmiała się, a ja się rozluźniłam. Wydała mi się sympatyczna: drobna buzia z oczami mówiącymi „nie skrzywdziłabym mrówki”, delikatny głos i świetne kanarkowe martensy.
Pokaż mi swoje buty, a powiem ci, kim jesteś – przeszło mi przez myśl i w mig poranek stał się lżejszy. Może i poznawanie ludzi nie jest łatwe, ale ułatwia życie. Dzięki towarzystwu Kamy przeszłam przez dwa piętra klatki schodowej i część korytarza bez ścisku w żołądku. Kamila wyjawiła mi, że w przeciwieństwie do mnie (i Amelii), zna pół szkoły z podstawówki. Z plotkarskich ciekawostek radziła uważać na skośnookiego Davida (podobno ma ojca Koreańczyka), który zawsze nosi męskie koszule jak dyrektorek, bo jak mu się raz podpadnie, to kaplica.
– Jak się z nim ma dobre układy, to i na klasówce z angielskiego pomoże, i do kina zaprosi.
Podziękowałam jej i usiadłam do swojej chybotliwej ławki. Nim jednak wlepiłam nos w zeszyt, rozejrzałam się dyskretnie za Davidem. Klasa była pomalowana na dwa kolory: miętowy od dołu i jasno-beżowy od góry. Na ścianach wisiało jedno wielkie nic. Zapewne dopiero będziemy tworzyć jakieś gazetki, wystawy plastycznych arcydzieł albo pójdziemy na łatwiznę i zawiesimy wielką mapę, tak jak to zrobiono w mojej podstawówce. Docierając wzrokiem do ostatniego rzędu, zlokalizowałam krótko obciętego bruneta o urodzie króla Sejonga Wielkiego, z grzywką sterczącą do góry. Kamila pokiwała mi głową na znak, że dobrze rozpoznałam obiekt.
Poza Davidem, dwiema krzykliwymi blondynkami: Dorą i Polą, moją Amelią, Tymonem i Leonem, z którymi też chodziłam do podstawówki i teraz Kamilą reszta dzieciaków zlewała mi się w jedną masę. Jakby ich postawić tyłem, to w życiu bym nikogo nie rozpoznała. Nie dlatego, że jestem ignorantką! Ale dlatego, że wszyscy (totalnie wszyscy!) nosili ciemne bluzy oversizowe z kapturem lub bez, szerokie spodnie (jeansowe lub pumpiaste dresowe) oraz sportowe buty z odkrytymi kostkami. Dziewczyny preferowały rozpuszczone włosy zakrywające pół twarzy z przedziałkiem na środku. Chłopaki – typowe krótkie strzyżenia. Absolutnie nikt nie miał swojego indywidualnego stylu. To znaczy nikt z tej reszty klasy. Bo Dora i Pola widoczne były z odległości kilometra z ich ultraróżowymi odblaskami. Amelia wyglądała, jakby urodziła się w czasach hipisowskich albo nawet indiańskich – głównie przez długie, cienkie rude włosy. Kamila? Żółte buty robiły robotę. A ja? No cóż, ja preferuję spodnie rurki. Choć to chyba już niemodne…
Na pierwszej lekcji była matematyka. Moja ulubiona królowa liczb. Od małego wszystko przeliczałam. Łyżeczki na stole, stopnie na klatce schodowej, cukierki w paczce, ludzi w autobusie, kosmetyki w sklepie… Podobno cyfry widziałam nawet w alfabecie. Uparcie zamieniałam „O” i „E” na zero i trzy. Wątpliwości miewałam także z dużym „B”, bo przecież ósemka też ma dwa brzuszki, oraz z małym „g”, bo zawijało się podobnie jak dziewięć. Przynajmniej w mojej wyobraźni. Gdy rodzice byli zbyt zajęci swoimi sprawami, by się ze mną bawić, rozsypywałam na dywanie ich wielkie zestawy puzzli i sprawdzałam, czy rzeczywiście jest tysiąc. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach był. Tata śmiał się:
– Nasz mały Einstein. Masz w głowie mały kalkulatorek, Bianeczko.
Wszystko musiałam zliczać. Dodawać, odejmować, mnożyć, dzielić. Kiedyś sąsiad zażartował:
– Jest trochę jak autystyczne dziecko, nieprawdaż?
Rodzice zmarszczyli wtedy czoła i zaczęli mi się bacznie przyglądać. Przez wiele dni szeptali między sobą coś o powikłaniach ciążowych, o tym, że jestem wcześniakiem, który urodził się w ósmym miesiącu ciąży i leżał kilka dni w inkubatorze. Nerwowo sprawdzali teczki z dokumentacją medyczną, wydzwaniali do dziadków i opowiadali, co dziś robiłam, aż któregoś dnia zaprosili panią z szerokim uśmiechem i masą patyczków, gumowych piłeczek oraz gier. Robiła ze mną różne zadania, dawała mi zagadki i na koniec powiedziała:
– Ma umysł analityczny, a nie autystyczny.
Miałam wtedy z osiem lat. Rodzicom tak ulżyło, że zabrali mnie na ogromne lody i po klocki Lego. Myślę, że wtedy wróżyli mi świetlaną przyszłość jakiegoś inżyniera czy kogoś mózgowego. A teraz? Teraz wiedzą, że zawsze mogę im obliczyć procenty podatków czy ilość farby potrzebnej do odmalowania salonu, ale na studia matematyczne się raczej nie wybiorę. Angielski fascynuje mnie dużo bardziej. Prostota i bezpośredniość tego języka są wprost niewiarygodne. Do każdego powiesz „Hi, how are you?” na powitanie. Bez różnicy, czy to w sklepie, czy przez telefon, gdy zamawiasz pizzę, czy do kumpla. I nikt się nie obrazi!
Amelia jak zwykle się spóźniała, więc gdy rozległo się pukanie, wiedziałam, że to ona.
– Dzień dobry, przepraszam za spóźniebleeeee – wymamrotała coś, a małe oczy zamrugały w stronę nauczycielki.
– Dzień dobry. – Rubinowowłosa, piegowata pani Magda zanotowała coś w dzienniku.
– Cześć! – Amelia wślizgnęła się na miejsce obok mnie.
„Cze! Poznałam jedną dziewczynę z klasy” – zaaferowana napisałam na karteczce i podsunęłam jej ukradkiem.
„Którą?” – odpisała.
„Tę, która przypomina Reese Witherspoon”.
„Ta w żółtych butach?”
„Bingo!”
„A ja widziałam super gościa! Blondyn z prostymi włosami. Uroczy!!! Do schrupania!”
Amelia się zarumieniła i dopisała: „Chłopaki wołają na niego Jack”.
Przyjaciółka błyszczała jaśniej niż kula dyskotekowa. Mnie też gęba się cieszyła. Tak po prostu. I nawet nie wiem, kiedy minęły wszystkie lekcje.
Ta lekkość przywiała mi wspomnienie ostatnich wakacji w Grecji. Wyspa Santorini, która od zawsze była marzeniem mamy, w tym roku zdobyła i moje serce. Białe elewacje, niebieskie dachy w kształcie kopułek, zwłaszcza w miejscowości Oia, i drzewka oliwne otoczone Morzem Egejskim – to połączenie nie do przebicia. Musiałam przyznać mamie rację:
– To fantastyczne miejsce! Zakochałam się w nim i w tej panoramie!
I nawet natłok turystów mi nie przeszkadzał (o dziwo!). W przeciwieństwie do taty, który miał wrażenie, że ciągle ktoś spocony się o niego ocierał.
Od tamtego wyjazdu zaczęłam marzyć o podróżowaniu po całym świecie. Dotarło do mnie, że tak mało wiem o innych krajach, kulturach, religiach. Zaczęłam prenumerować magazyn turystyczny i robić sobie listę miejsc, które najbardziej chcę odwiedzić. Na obecną chwilę (bo to się wciąż zmienia) numerem jeden jest Wielka Brytania. Zafascynowała mnie swoją różnorodnością. Cztery kraje na jednej wyspie. Niby są jednością, ale tyle je dzieli. Każdy ma swoją flagę, swoje specjały kulinarne, nawet język jest trochę inny. No i Londyn! Och! Wtedy jeszcze bardziej zapragnęłam świetnie się nauczyć angielskiego. Kolejne na liście są Francja, Stany Zjednoczone i Kanada. Uwielbiam wyobrażać sobie siebie na wieży Eiffla, na moście Golden Gate czy na CN Tower w Toronto.
Kiedy byłam młodsza, zawsze wyjeżdżaliśmy z rodzicami w góry. Głównie w Tatry. Lubiłam to. Szczególnie ekscytację taty, który już przed moim narodzeniem kupił plecak ze stelażem do noszenia niemowląt. Co roku z mamą rezerwowali ten sam pensjonat Juhas w Zakopanem. Zatrzymywaliśmy się w nim na tydzień i przemierzaliśmy malownicze trasy. Im byłam starsza, tym tata wybierał trudniejsze szlaki. Niestety, wraz ze wzrostem stopnia trudności malało moje zainteresowanie górami. Początkowo myślałam, że to przesyt – co roku to samo… Dla dziecka to nuda.
Gdy pogadałam o tym z rodzicami, z niewielkim oporem otworzyli się na nowe pasma górskie. Jeździliśmy w Karkonosze, w Góry Stołowe, w Bieszczady i Góry Sowie. Po tych wyprawach zrozumiałam jedno: tak jak wyrosłam z alergii na truskawki, tak samo wyrosłam z gór. Każdy kolejny rok czułam, że płynie we mnie coraz więcej morskiej bryzy niż halnego.
Miarka się przebrała w moje jedenaste urodziny. Tata zarezerwował schronisko nad Morskim Okiem. Miał nadzieję, że dojdę tam pełna dumy i radości, a następie zostaniemy na noc, by z samego rana wspiąć się na Rysy, czyli dwa tysiące czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć metrów nad poziomem morza albo cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem kroków tortury! Mama była trochę sceptyczna, bo choć kochała góry, nie lubiła za bardzo się przemęczać. Ze mną rzecz wyglądała inaczej: ja po prostu wolałam plażę i morze.
Gdy dochodziliśmy do wejścia na szlak, moje stopy stawały się jakby cięższe. Powłóczyłam nimi i szurałam o asfalt.
– Może pojedziemy bryczką? – zapytałam, wyszczerzając białe zęby, a rodzice wzięli to za świetny żart. Wiedziałam, że to nie przejdzie. Poza tym moja moralność by mi nie pozwoliła męczyć tych biednych zwierząt, które w upale ciągną wozy wyładowane tłustymi grubasami. Najchętniej kazałabym właścicielom tych koni zamienić się na miejsca ze swoimi zwierzakami! Ciekawe, czy byliby tacy uradowani?!
Wracając do wchodzenia na szlak… wizja dziesięciu kilometrów z buta i z plecakiem na plecach również mnie nie bawiła. Im bliżej było budki z biletami wstępu, tym silniej wzbierała we mnie odwaga złamania tacie serca i wyjawienia niechęci do świętowania urodzin na szlaku. Na Boga, to były moje urodziny! Nie miałam koncepcji zastępczej, ale sekundy płynęły szybciej niż moje myśli (O ironio! Akurat teraz, kiedy przydałby się jakiś błyskotliwy pomysł, sprawna idea, nic nie przychodziło mi do głowy!). W kolejce przed nami stała już tylko jedna osoba, a tata zaczął mówić o pobiciu rekordu w wejściu skrótem, czyli po stromych schodach, które kiedyś były nawet fajne – kiedyś, czyli jak tata nosił mnie na rękach! Zupełnie nie wiedziałam, co robić, a serce waliło mi coraz mocniej.
– Trzy bilety poproszę… – Tata schylił głowę do okienka.
– Nie, dwa! – wtrąciłam się, a tata wykrzywił usta ze zdziwienia. Pani bileterka również się zmarszczyła, bo siedząc w ciasnej klitce bez WC, ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, były rodzinne przepychanki.
– To dwa czy trzy? – powtórzyła zirytowanym tonem kobieta.
– Eee… chwileczkę. – Wyszczerzyłam się i pociągnęłam tatę za rękaw na bok. Mama zsunęła okulary i patrzyła zdumiona. Nic nie komentowała. – No bo… – Na serio nie wiedziałam, jak wybrnąć, bo jak zwykle zadziałałam impulsywnie. – Skoro to są moje urodziny, to może zostanę… tutaj? – Uniosłam ramiona w górę, chowając w nich szyję. Najchętniej ukryłabym całą głowę, ale się nie mieściła.
– Tutaj? – Mama, rozejrzawszy się po parkingu pełnym samochodów, jednym barze, straganie z kiczowatymi pamiątkami i oscypkami, wybałuszyła na mnie oczy. – Chyba żartujesz?
Wiedziałam, że impuls był zbyt spontaniczny, ale nie było już odwrotu. Trzeba było zmierzyć się z prawdą. Nawet niewygodną.
Tata podszedł do mnie i spokojnym tonem zapytał:
– Co jest? Nie masz ochoty? Tak się cieszyłaś na takie urodziny.
– Technicznie rzecz biorąc, to ty się cieszyłeś, a mi się podobała ta twoja radość… – powiedziałam najdelikatniej, jak potrafiłam, ale i tak tata zaniemówił. Mama nie wyglądała na zaskoczoną ani zezłoszczoną. Czyżby powiedzenie „Jaka matka, taka córka” było jej bliższe, niż sądziłam?
Góry zaszły chmurami, jakby ilustrowały nasze aktualne humory.
Tata wziął wdech i uśmiechnął się:
– Kochane z ciebie dziecko, ale ja naprawdę myślałem, że lubisz te nasze górskie wypady… – Stropił się.
– Lubię basen w hotelu Kasprowy i termy w Białce… – Zagryzłam dolną wargę i zamrugałam szybko rzęsami.
Mama parsknęła śmiechem, a tata pokiwał głową z niedowierzania, ale minę miał równie rozbawioną.
– Dzieci się zmieniają, mężu. – Mama poklepała tatę po ramieniu.
– Chodźcie. Zobaczymy, czy są wolne pokoje w Kasprowym.
– Z widokiem na góry? – Mrugnęłam okiem i przytuliłam się mocno do taty. – Dziękuję!
Od tamtego dnia nasze rodzinne wyjazdy w góry ograniczyły swą częstotliwość i zmieniły formułę: my z mamą stacjonowałyśmy na Krupówkach, a tata wstawał skoro świt i witał szczyty trzy razy szybciej niż z nami. Na swój sposób każdy był wygrany (początkowo tacie było sentymentalnie i robił do nas smutne oczy, ale jedna konkretna wyprawa ze zdobytym szybko wierzchołkiem wystarczyła, by złapał bakcyla samotnych wypraw).
Teraz idealne wakacje to takie, które mają plażę w zasięgu wzroku. Amelia uważa, że to płytkie i nudne, i że mogłabym chociaż zmusić się do polubienia zwiedzania. Ja mam na to inny pogląd. Rozgraniczam przyjemne od pożytecznego. Wartości krajoznawcze są pokarmem dla intelektu, o który też staram się dbać. A raczej ich nie zaniedbywać. Więc wszędzie, gdzie jestem: czy to na wakacjach, czy to na spacerze po swoim rodzinnym mieście, mam oczy szeroko otwarte. Podziwiam. Rejestruję w pamięci. Wymyślam historie. Wyobrażam sobie, co może dziać się za niebieskimi drzwiami w Grecji; kto może mieszkać na Majorce w rezydencji obwarowanej betonem; co jada na śniadanie urzędnik hiszpańskiej ambasady. Kocham ciszę muzeów, ich wyniosłość i onieśmielającą mądrość. Uwielbiam zarówno stare kamienice odziane w drewniane, trzeszczące okiennice, które skrywają sekretne pocałunki kochanków, jak i nowoczesną architekturę szklanych wieżowców. Ale to wszystko karma dla mózgu, który też musi odpoczywać.
Plaża. Plaża to rozkosz dla ciała i duszy. Uwielbiam grzejące mnie słońce, słodki zapach kremu UV, skrzek mew, szum fal, szelest kamieni i muszli. Gdy patrzę na poranny wschód, czuję, że wszystko jest możliwe. Rozbudzam w sobie pasje, nadzieje i czekam, co przyniesie poranek. Niemal fizycznie czuję ciepło. Mam ochotę recytować wiersze albo po raz setny czytać Rillę ze Złotego Brzegu. Gdy zaś nadchodzi zachód, ogarnia mnie melancholia, która pozwala mi docenić to, co mam. Zamykam oczy, lecz nadal widzę światło. To światło dociera do mojego serca. Ogrzewa wszystkie smutki. Rozpala głód sięgania po marzenia. Żadne inne miejsce na ziemi nie mówi do mnie tak, jak morze.
A poza tym uwielbiam podziwiać stroje kąpielowe. Są tak różnorodne i idealnie dopasowane do kształtów i figur. Ile kobiet, tyle wzorów i kolorów.
Pomóc w doborze? Proszę bardzo! – panie o pełniejszych wdziękach częściej wybierają jednoczęściowe czarne lub z falbanką poprzecznie przechodzącą przez brzuszek. Dziewczyny o małych piersiach uciekają się do dwuczęściowych, których linia majtek ładnie zarysuje ich płaskie brzuchy i podkreśli talie. Wyluzowane babcie preferują topless, a kilkuletnie dziewczynki – krzykliwe kolory. Pewnie nikt się nad tym nie zastanawiał, ale rzadko się zdarzają dwa jednakowe kostiumy na jednej plaży. Do tego milion wakacyjnych gadżetów: ażurowe pareo, szorty, torby do kompletu, strojne okulary, chusty i wisiorki. Tak mnie to fascynuje, że być może sama kiedyś zaprojektuję jakieś zgrabne bikini. I nazwę je Sexy Ann, bo będzie uwydatniało to, co ciało ma najpiękniejszego.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Pisze. Czyta. Rozmawia. Fotografuje.
Przez kilka lat pracowała jako Szalony Naukowiec z dziećmi, potem jako redaktorka i specjalistka do spraw reklamy w portalach internetowych (m.in. w Mieście Dzieci) oraz jako asystentka producentki filmowej. Prowadziła własną firmę fotograficzną. Od narodzin drugiego dziecka postawiła wszystko na jedną kartę i zajęła się pisaniem książek.
Ukończyła studia pedagogiczne i dziennikarskie oraz liczne kursy kreatywnego pisania u Małgorzaty Wardy i Marty Guzowskiej. Jej opowiadanie Czerwona książka zdobyło III miejsce w bibliotecznym konkursie literackim w Warszawie.
Wraz z koleżankami po piórze współtworzy pisarsko-bookstagramowe konto @skrzydlate_piora. Pełni tam funkcję dziennikarki, redaktorki i administratorki – regularnie prowadzi wywiady z autorami książek (LIVE), recenzuje książki, pisze posty, organizuje booktoury, monitoruje patronaty medialne, pisze rekomendacje na okładki. Współprowadzi także blog: skrzydlatepiora.wordpress.com.
Posiada prywatne konto instagramowe @irmina_szadkowska_filipowicz oraz blog life stylowy: glamgirlandmore.wordpress.com.
Poza pisaniem od czasu do czasu gra w reklamach telewizyjnych, podróżuje i szaleje w parkach rozrywki na największych rollercoasterach. Kocha koty i rozmowy z ludźmi. Miewa kolorowe włosy.
Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży:
116 111
(czynny codziennie, 24 godziny na dobę)
www.116111.pl
zeskanuj kod QR
Więcej o książkach w tym
• zapowiedzi i premiery
• informacje o autorach
• ciekawostki i aktualności