Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Liwia wyjeżdża na leczenie do USA, zostawiając w Warszawie swojego chłopaka Grega. Zawsze marzyła o zobaczeniu San Francisco, ale zamiast tego musi przygotować się do zabiegu. Tymczasem szkoła filmowa dopatrzyła się nieprawidłowości w jej podaniu i aplikacja na studia wisi na włosku. Skrzydła podcina jej też hejt, który spada na scenariusz Dream Lake opublikowany na Wattflow. A na domiar złego nieoczekiwanie odzywa się Anton, którego przecież już totalnie skreśliła!
Anton po ostatnich przeżyciach wyjeżdża na kilka tygodni do Paryża. Przyjaciółka Erika podsuwa mu ofertę pracy w USA i namawia go do podjęcia wyzwania. Wielki świat wita Antona otwartymi ramionami, ale nie szczędzi mu stresu. Samotna podróż przez Stany i długie godziny spędzone za kierownicą skłaniają go do przemyśleń. Wracają wspomnienia. Czy wielki american dream Antona rzeczywiście okaże się tak wielki? Czy uda się odzyskać kontakt z Liwią – i co z tego wyniknie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 455
Opracowanie graficzne okładki
Ilustracja na okładce
Redaktor prowadząca
Alicja Oczko
Opieka redakcyjna
Hanna Adamkowska
© 2024 by Irmina Szadkowska-Filipowicz
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.
Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
ul. Domaniewska 34a
02-672 Warszawa
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-8342-897-0
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
↪ Liwia
↪ Anton
Dla Kitka – za lata przyjaźni i zawsze otwarty dom. I za pokazanie Tarify 😊
* * *
Dla wszystkich, którzy choć raz chcą postawić siebie na pierwszym miejscu, zrobić coś z myślą o sobie i zawalczyć o własne potrzeby – macie do tego prawo! Jestem z Was dumna!
To, że znikasz, nie znaczy, że Cię nie ma
– Wiesz, że nie musisz robić tej operacji. Dla mnie jesteś doskonała! – powiedział Greg, ciągnąc moją walizkę po lotnisku Chopina.
– Muszę. Chcę. Marzyłam o niej od dnia wypadku. Muszę to zrobić dla siebie. – Zatrzymałam się pod stanowiskiem Lotu. – Poza tym, wiesz, pragnę iść do amerykańskiego kina na jakiś hit, wtłoczyć się w tamtejszych kinomanów, może przypadkiem spotkać kogoś sławnego… To takieeee… – Zacisnęłam mocno pięści. – Ekstra!
– Ale ja tu uschnę z tęsknoty! – Pokręcił głową, wyrażając dezaprobatę dla sytuacji, w której go postawiłam.
– Ej, ja też! – Szturchnęłam go łokciem jak dawna kumpela. Status naszego związku był świeży jak poranne bułki. Oboje uczyliśmy się siebie na nowo. W przyjaźni było swobodnie i łatwo. Był „on”. Byłam „ja”. Jako para zrobiło się poważniej, ciężej. Ważyliśmy słowa, deklaracje, bo byliśmy „my”.
– Pewnie się tam zakochasz w jakimś aktorze i nie wrócisz! Życie jest beznadziejne! Ledwie cię zdobyłem, a już cię tracę!
– Nie tracisz, głuptasie. Wrócę za dwa miesiące. – Odwróciłam się, by sprawdzić długość kolejki do odprawy bagażowej i by się nie rozkleić. Starałam się być twarda, ale najchętniej zapakowałabym go do walizki.
– Dwa miesiące! Przecież dla zakochanego to wieczność! Całe lato! Co ja tu będę robił, co? Tylko pracował?!
– Wiesz co! Pisał do mnie listy!
– Listy? Takie papierowe, co boli od nich ręka?
Roześmiałam się.
– Tak. Takie romantyczne, które będą płynąć przez ocean, które będę czytać, wąchać i całować… – szepnęłam i zbliżyłam się.
– Całować? – Na twarzy Grega pojawił się natychmiastowy rumieniec. – A propos tego…
Przyciągnął mnie silnie i pocałował tak czule, jakby jutro miało nie istnieć.
– Wolę się całować, niż pisać listy – zamruczał.
– Trudno. – Poruszyłam lewym ramieniem. – Proszę o listy… – Zrobiłam minę Baby Yody.
– A mogę chociaż maile? – Zmarszczył nos w najbardziej uroczy sposób ever, tak że już chciałam się zgodzić!
– Nie. Listy. Potem wsadzimy je do pudła skarbów i kiedyś… – przerwałam, bo to, co chciałam powiedzieć, brzmiało zobowiązująco i poważnie. – Kiedyś na emeryturze otworzymy i jeszcze raz przeczytamy… Śmiejąc się i wzruszając.
Wiedziałam, że przepadł. Oboje przepadliśmy.
– Torturujesz mnie, wiesz? – Udał opór, ale jego wrodzony romantyzm pokochał wizję wspólnego życia aż po grób.
– Ale to z… z…. – zawahałam się, choć wewnętrznie chciałam wykrzyczeć to słowo. Chciałam dać upust zagłuszanym tyle lat uczuciom, ale jednak coś mnie blokowało. Powstrzymywało. Bałam się… Bałam się wystawić na strzał swoje serce. Bycie parą nie rozwiązuje języka, nie kruszy wszystkich murów, nie zmienia człowieka w jednej chwili.
– Z…z…z czego? No powiedz… – Wziął mnie za obie dłonie i patrzył prosto w oczy. Nogi mi się uginały jak by pierwszy raz to robił.
– Z… Z… – Gardło mi się zacisnęło. – Zazdrości? – Zmrużyłam oczy i wyszczerzyłam zęby jak w komiksach.
– Serio? – Roześmiał się, nie wierząc w to, co słyszy. Znał mnie. Boże, jak on mnie znał. Tyle lat przyjaźni. Tyle cierpliwych znoszeń fochów, zmian nastrojów i PMS. Tyle czekania, choć ja patrzyłam w zupełnie innych kierunkach. Tyle szczerości, brutalnej szczerości, zapomnianych urodzin i olewania go. I jeszcze ten Anton. Cholerny egoista! Myśl o nim przeleciała mi nad głową jak natrętna mucha.
– Coś się stało? – Emocja na jego twarzy przypominała wiecznie poważnego Batmana.
– Nie, przepraszam, po prostu pomyślałam jaką jestem szczęściarą! – Nabrałam płytko powietrza. – Będę tęsknić. Naprawdę. Wracając to tamtego słowa… – Zagryzłam dolną wargę.
– Wyręczę cię. – Ułożył usta w półkole. – Z miłości. – Jak widać jemu mówienie o uczuciach przychodziło z większą łatwością. Przetrenował to. A teraz objął mnie, a ja się wtuliłam w jego ciało jak w najwygodniejszą poduszkę. Wahania emocji sięgały zenitu. Ogarnął mnie śmiech. Śmiałam się, a z oczu płynęły mi łzy.
– Mogę cię zatrzymać? – wyszeptał, podejmując kolejną próbę. Znał odpowiedź, ale nie poddawał się. Greg nigdy się nie poddał. I pewnie nigdy się nie podda. To najsolidniejszy trzon mojego świata. To pewniak. To dom na skale. To mój Peter Quill[1].
– Muszę iść… – Spojrzałam na tablicę informacyjną. – Bo mi samolot odleci.
Nie chciał mnie puścić. Trzymał tak mocno, tak dobrze, tak męsko, że coraz ciężej było mi się z nim żegnać. Jeszcze chwila i wygra. Zatrzyma mnie…
– I o to przecież chodzi. Odleci i będzie z głowy.
Zaśmiałam się. Matko, ile ja się przy tym chłopaku śmieję. Osoby zakochane powinny mieć zniżkę u dentysty za leczenie zawiasów szczękowych.
– Idę. Muszę. Naprawdę. Rodzice by cię zamordowali, gdybym się spóźniła.
– Lubią mnie. Nic by mi nie zrobili.
Popatrzyłam mu prosto w oczy, a potem w sufit.
– Co? Nie? Nie lubią Grega? I am Greg – udawał głos Groota.
– Technicznie rzecz biorąc, lubili cię. – Przełknęłam głośno ślinę. – Ale od kiedy wiedzą, że polujesz na moje dziewictwo, lubią cię jakby mniej?
Oczy Grega prawie wyskoczyły na wierzch niczym gniotek antystresowy wypełniony glutowymi kulkami. Ja odgarnęłam włosy do tyłu i zalotnie przesunęłam ręką po obojczyku.
– A…a…a… – jąkał się. – Skąd to wiedzą? – Machał ręką, wskazując raz na mnie, raz na siebie.
– Skąd? Powiedziałam im. – Zakręciłam pejsa na palcu wskazującym i wsunęłam końcówkę do ust.
– Co?! – Wrzasnął, a pan przy odprawie biletowej spojrzał na nas zdegustowany.
– Po… po… co? Dlaczego? – Jego policzki płonęły rozkosznie. Pot pojawił się na skroniach.
– Tak wyszło. Nie przejmuj się.
– Okej. Przy śniadaniu? Podczas obiadu? Jak TO wyszło? – Boże, jaki on był uroczy, gdy się zadręczał.
– Czy to ważne? – Zarzuciłam plecak na prawe ramię.
– To zależy…
– Od? – Uniosłam brwi pytająco.
– Czy naprawdę mam taki zamiar? – Ściszył głos, a ja przysunęłam się do niego na odległość nosa. Wstrzymał oddech.
– No tak… – Pokiwał nerwowo głową.
Serce mi waliło. Pocałowałam go. Marzyłam o tej operacji, ale teraz pragnęłam jej natychmiast. Gorąco rozeszło się po całym ciele. Greg pachniał tak bosko. Jego usta miękkie jak pościel kojarzyły mi się z jednym. Chciałam być cała jego. Mój cel: operacja, a potem… seks. A co?
Dopiero później cała reszta.
Odprawiłam bagaże. Został nam ostatni moment. Ostatni pocałunek.
– Last call dla pani Liwii Tilman.
– Aaaaaa! – Odskoczyłam od Grega i spanikowana podbiegłam do bramki. Strażnik zeskanował mój bilet i widząc mój popłoch, zapytał:
– To panią wzywają?
– Boże, tak!
– Proszę za mną! – Poprowadził mnie na skróty do taśm prześwietlających bagaże. – Przepuście dziewczynę! – krzyknął do kolegów, którzy niechętnie zastosowali się do prośby. Podziękowałam i wrzuciłam podręczny bagaż do szarej skrzynki przesuwającej się jak zakupy w sklepie.
– Dziękuję! – Spalona ze wstydu, kłaniałam się tak nisko, jak potrafiłam. Żenada, którą czułam, i lęk, który mnie ogarniał, grały ze sobą we frisbee.
Nagle zapaliła się czerwona lampka.
– Proszę na bok.
Shit! Shit! Shit! Jeszcze to! Losowe sprawdzenie, czy czasem nie przemycam czegoś pod paznokciami! Ludzie, litości. Czy wy nie widzicie, że za moment odleci mi samolot, bo za długo całowałam się z chłopakiem?! Na pewno to widzicie – brak błyszczyka! – próbowałam wpłynąć na nich siłą woli, umysłu, telepatii, ale nieskutecznie. Serce mi biło tak mocno, jak mocno chciałam lecieć!
– Proszę iść, wszystko w porządku.
Podziękowałam, chwyciłam sprawdzone rzeczy i pobiegłam.
– Flight No: LO280, gate A34! – przeczytałam na tablicy wyświetleń i rozejrzałam się za strzałkami. Ręce mi się trzęsły.
W głośniku jeszcze raz rozległ się komunikat wołający mnie do wejścia. Ostateczny.
– Boże, dopomóż! Please, please, please! – Biegłam i gadałam, biegłam i gadałam. – Dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć, dwadzieścia dziewięć…
Z daleka dojrzałam mój gate oraz napis, że zakończono boarding.
Wszystko we mnie zamarło. Nie czułam nóg ani rąk. Nie słyszałam dźwięków. Nie docierały do mnie spojrzenia potrącanych przeze mnie ludzi. Sunęłam siłą rozpędu, choć mój samolot zdecydował się polecieć beze mnie.
– Nie poczekali… – łzy mi pociekły. Dobiegłam za późno. Stanęłam przez zamkniętymi drzwiami i nie wierzyłam w to, co się stało. – To… to tak można? Można kogoś zostawić?!
Stres nasilił się tak bardzo, że potrzebowałam usiąść. Opadłam na pierwsze z brzegu krzesło i zaczęłam wygrzebywać chusteczki. Nie miałam siły kryć szlochu. Płakałam i modliłam się o cud.
I wtedy, właśnie wtedy… otworzyły się drzwi.
Wyszła z nich stewardessa lub ktoś z obsługi z krótkofalówką w ręku i spojrzała na mnie. Ja poderwałam się do góry i wrzasnęłam, najgłośniej jak umiałam:
– Jeszcze ja! Liwia Tilman! Błagam, nie odlatujcie!
Pociągnęłam walizkę i niczym desperat dobiegłam do kobiety i podałam bilet.
– Mam spóźnioną pasażerkę! – nadała komunikat i pospieszając mnie, otworzyła drzwi.
– Dziękuję!
Jeszcze nigdy nogi nie niosły mnie tak szybko. Walizka podskakiwała, a ja biegłam. Śmiałam się. Ryczałam. Śmiałam. Ryczałam. Z ramienia zwisała mi torba. Chciałam wyciągnąć bilet, by sprawdzić numer miejsca, ale obsługa machała do mnie, poganiając, więc po prostu wbiegłam. Powitali mnie tak miło, jakbym wcale, ale to wcale nie opóźniła lotu. Uśmiechnęłam się i przesuwałam w głąb zapakowanego po brzegi wielkiego, kilkurzędowego dreamlinera.
– Wow! – przez ułamek sekundy stres mi odpuścił i pozwolił poczuć ten błogi stan zachwytu. Pierwszy raz w życiu miałam lecieć tak potężną maszyną i naprawdę robiła ona wrażenie.
Przesuwałam się do klasy ekonomicznej i spojrzałam na bilet, ale w ruchu wszystko mi się rozmazywało.
Shit! – przeklinałam w myślach, bo jak na złość numer miejsca schował się przede mną, by wyprowadzić mnie z równowagi. Na domiar złego, gdy już prawie odczytałam numer biletu, telefon zaczął dzwonić!!! Na ekranie zamiast biletu pojawiła się wielka głowa mamy! Nieeeeee! Czemu akurat teraz!? – Złośliwość rzeczy martwych, dobra i żywych! Grr!
– Mamo! Jestem już w samolocie! Tak, wszystko w porządku! – krzyczałam i przeciskałam się, mijając zasłonkę oddzielającą pierwszą klasę od ekonomicznej i krzywe spojrzenia pasażerów. Dostrzegłam kilka wolnych miejsc luźno rozrzuconych między rzędami.
– Muszę kończyć! Napiszę jak dolecę! Paaa!
– Proszę usiąść gdziekolwiek. Jest pani ostatnia. – Stewardessa podobna do Angeliny Jolie nie skrywała poirytowania. Wskazała ręką na dwa najbliższe miejsca. A wtedy starszy mężczyzna, zapewne widząc moje zakłopotanie i czerwone od stresu policzki, zamachał do mnie życzliwie, zapraszając na wolne miejsce obok niego. Tuż przy oknie. Stewardessa przewróciła lekko oczami, dodając sztuczny uśmiech!
Jezu, przyjazna dusza – pomyślałam o mężczyźnie i spojrzałam z błyskiem wdzięczności w oczach. On wstał, pomógł mi szybko z walizką i przepuścił na moje miejsce. Okno w tak wielkim samolocie to jak wygrana na loterii.
Ledwie oddychałam. W głowie mi się kręciło. Ale ulga, która mnie otuliła, działała lepiej niż ramiona Grega.
– Udało się! – szepnęłam do siebie i na moment przymknęłam oczy. Obraz wciąż wirował, ale z każdym okrążeniem zwalniał. Zwalniał. Zwalniał. Przycisnęłam palce do szyi. Puls wracał do normy. Pilot rozgrzewał silniki, szykując je do startu.
Start. To takie wielowymiarowe słowo. Start. Ja też startuję. I też będę lecieć. Świat mnie wzywa. Moje złamane skrzydła uzdrowiła miłość. Ona pomogła im się wznieść i frunąć między chmurami, wysoko w przestworzach wyobraźni, odwagi i niezbadanych możliwości. Miłość to mój wariat Greg.
– Jeżu, jak ja będę za nim tęsknić! – Przyciągnęłam do siebie telefon, na którym widniało jego zdjęcie. – Musimy wytrzymać, kochany. Wrócę kompletna. Poskładana. Zdrowa.
Niedawno odkryłam, że ta operacja potrzebna jest nie tylko ciału, ale także duszy.
Wsunęłam słuchawki do uszu i kliknęłam składankę „Greg with love”, którą dostałam w prezencie na lot. Pierwsze dźwięki Hold My Hand z Top Gun. Maveric rozpuściły lód w moich oczach, zamieniając go w wodospad. Dłużej nie dałam rady być twarda.
So cry tonight
But don’t you let go of my hand
You can cry every last tear
I won’t leave till I understand
Promise me, just hold my hand
Do diabła z tobą, Greg! – Zaryczana napisałam mu szybko wiadomość: „KOCHAM CIĘ, WARIACIE!”
Wysłałam, choć kazali nam wyłączyć urządzenia elektroniczne. Zużyłam cztery chusteczki, jedną za drugą, wydmuchując nos i wycierając oczy wraz z tuszem do rzęs. Nie zważałam na mało dyskretne chrząkania pasażera obok, starszego pana, który chyba zastanawiał się, co robić albo gdzie się przesiąść.
Nagle zapikał telefon! Trzęsącymi się rękami, prawie upuszczając go na ziemię, dotknęłam wyświetlacza. Stewardesa zbliżała się do naszego rzędu, ale ja musiałam sprawdzić odpowiedź ukochanego. Nacisnęłam kopertę i zastygłam. To, co przeczytałam, przypominało zalanie mózgu wrzątkiem. Trepanacja czaszki.
Esemes: Cześć, tu Anton.
– Co do cholery?! – wypowiedziałam do siebie, ale na tyle głośno, że mężczyzna obok znów spojrzał, tym razem pytająco:
– Wszystko w porządku? – Jego oczy nie zdradzały chęci poznania odpowiedzi na zadane przez siebie pytanie. To raczej jedno z tych kurtuazyjnych, które w Stanach brzmią „Hello, how are you”, gdy wchodzisz do sklepu czy spotykasz znajomego na ulicy. Takie polskie wydłużone „cześć”. Mężczyzna wykazał się grzecznością i taktem, zapewne licząc na zawstydzenie mnie i zwrócenie uwagi, że nie jestem sama, że znajduję się w przestrzeni publicznej i że warto uszanować święty spokój innych pasażerów. Gorąco, które mnie ogarnęło na widok wiadomości od Antona, chłopaka, który najpierw mnie zabawiał esemesami, potem zwodził, a na koniec rozpłynął się jak bańka mydlana, olewając mnie totalnie, wyprowadził mnie z równowagi. Enty raz! Duszność i palpitacja serca, które wtórowały sobie, prawie doprowadziły do ataku paniki. Jestem pewna, że poczerwieniałam.
– Nie, proszę pana, nie jest w porządku. – Kręciłam głową i przecierałam ręką czoło. Wilgotna skóra zradzała zdenerwowanie. Sięgnęłam ręką do góry i przekręciłam malutki wlot powietrza. Usiłowałam wycelować na twarz i złapać kilka wdechów chłodnego powiewu. Rozchyliłam usta, ale nic nie docierało do skóry.
– Boi się pani latać? – mężczyzna wciąż skupiał na mnie uwagę. Wyciągnął magazyn podróżniczy wsunięty w kieszeń poprzedzającego fotela i zaczął wymachiwać nim przed moim nosem. Fala zimna zderzyła się z palącymi coraz bardziej policzkami.
Zastygłam. Otworzyłam szerzej oczy i popatrzyłam na sąsiada. Siwe włosy i broda otulały go niczym zarost świętego mikołaja. Zabawne, krzaczaste brwi poruszały się przy każdym mrugnięciu.
– Dziękuję. – Nabrałam głęboko powietrza. – Już mi lepiej.
Komunikaty wygłaszane przez stewardessę zasygnalizowały początek lotu. Samolot się rozpędzał, a temperatura na pokładzie zaczynała stopniowo zmniejszać.
– No więc? Boi się pani? Powinienem jeszcze coś wiedzieć? Potrzymać panią za rękę?
Zaśmiałam się nieznacznie, bo pasażer wyraźnie chciał odwrócić uwagę od startu. Był pewny, że doświadczam ataku paniki przez lataniem.
Bardzo głośny szum i silne wciskanie w fotel zapoczątkowały podróż. Dreamliner poderwał się od ziemi i wzlatywał ku swojej wysokości przelotowej. Poczułam ucisk w płacie czołowym i na skroniach. Klatka piersiowa znowu nie mogła nabrać swobodnie powietrza, ale wiedziałam, że nie potrwa to długo. Jeszcze kilka minut i pilot ustabilizuje maszynę, a wtedy ciało zazna komfortowej pozycji.
Obróciłam głowę do starszego pana. Wciąż zerkał w moją stronę, choć nie całkiem na mnie. Wyglądał przez okienko, koło którego miałam szczęście siedzieć. Również wyjrzałam. Widok zapierał dech w piersiach. Zielono-brązowe kratki niczym patchworkowa kołderka stawały się mniejsze i mniejsze.
– Nie, nie boję się latania – odpowiedziałam, gdy samolot wyrównał wysokość.
Mężczyzna spojrzał zaskoczony.
– Po prostu… po prostu… – Znowu ogarnęła mnie wewnętrzna irytacja. – Napisał do mnie taki jeden… – Wypuściłam powietrze nosem, zacisnęłam mocno usta. – Bardzo denerwujący gość. Wrzód na pośladkach. – Pokręciłam głową. – Wie pan, taki typek, który najpierw zawraca dziewczynie w głowie, a potem zostawia jak zabawkę.
Wyrzuciłam z siebie, a starszy pan podrapał się po głowie:
– Brzmi jak początek gorącego romansu.
Gdybym coś piła, zadławiłabym się na sto procent albo opluła rozmówcę.
– Oj, nie! Nic z tych rzeczy. – Machnęłam ręką. – To znaczy, kiedyś tak myślałam, na początku znajomości. Ale ja zgubiłam kurs… źle ulokowałam uczucia. To było głupie i naiwne. Jak małe dziecko wymyśliłam sobie księcia z bajki a raczej modela z internetu. – Pacnęłam się lekko w czoło. – I zdecydowałam ot tak, że zostanie moim chłopakiem. – Zaśmiałam się chyba bardziej do siebie, bo mężczyzna nie odzywał się słowem. Wpatrywał się we mnie z tajemniczym wyrazem twarzy. – Idiotka ze mnie, że w ogóle śmiałam pomyśleć, że mogę znaleźć chłopaka przez internet. Pan pewnie nawet nie umie sobie wyobrazić związku przez internet – wyparowałam i natychmiast zasłoniłam ręką usta. – Przepraszam! – Oblał mnie rumieniec wstydu. Co ja gadam? – Lepiej już zamilknę. – Odwróciłam głowę i oparłam czoło o ściankę. Najlepiej zostać w takiej pozie przez kolejnych kilka godzin i nie drgnąć.
– Właściwie ma pani trochę racji – szturchnął mnie w ramię, a ja nieśmiało podniosłam głowę. Bałam się popatrzeć mu w oczy. – Wiem, co to internet, ale nie korzystam. I na pewno nie przyszłoby mi do głowy szukać żony w takim miejscu. – Uśmiechnął się przyjaźnie. Szereg białych zębów wychynął spod równo przyciętych wąsów. – Jestem tradycjonalistą i czytuję papierowe gazety. Nawet ogłoszenie dałem ostatnio do kilku takich, płacąc za nie słono, tylko nie uzyskując żadnej odpowiedzi. – Wyciągnął do mnie rękę:
– Tom.
Odpowiedziałam tym samym, uśmiechając się szeroko:
– Liwia.
– Liwia, starożytne imię pochodzące z Rzymu. Piękne. – Wypuścił moją rękę.
– Tak, zgadza się. – Uniosłam wyżej powieki. – Większość ludzi myśli, że to skrót od Oliwii.
– Młode pokolenie za mało czyta.
Już chciałam zaprzeczyć i stanąć w obronie naszej generacji, gdy Tom dokończył myśl:
– Za mało czyta o historii. O starożytności. Szkolne podręczniki są przeładowane mało istotnymi informacjami, bezsensownymi faktami, które nijak się mają do tego, co w życiu ważne. – Westchnął i urwał.
Nie mogłam się z nim nie zgodzić. Dziękowałam Bogu, że moja przygoda ze szkolną edukacją dobiegła końca, że matura i egzaminy na studia są także za mną. To, co mnie czekało, to nareszcie rozwój pasji – tego co kocham: studia filmowe. To one miały otworzyć mi drzwi do wymarzonej przyszłości. Pakując walizki do Stanów, zastanawiałam się, czy uda mi się kiedyś dotrzeć do czerwonego dywanu i wziąć w ręce statuetkę Akademii. W końcu marzenia są po to, aby je spełniać…
Otworzyłam usta, by przytaknąć, ale ostatecznie tylko kiwnęłam głową.
– Opowiedz mi lepiej o tym twoim chłopaku, co cię tak wyprowadził z równowagi. – Splótł dłonie i położył na swoim kolanie.
– To nie mój chłopak! – Skrzywiłam się. – I nigdy przenigdy nim nie będzie. – Potrząsnęłam głową. – Mój chłopak został w Warszawie i jest wspaniały. – Podparłam brodę na piąstce. Uśmiechnęłam się.
– Ho, ho, czyli jest dwóch. – Tom wyszczerzył się zawadiacko. – Zamieniam się w słuch, bo wyczuwam tutaj ciekawą historię. Dobrze, że lecimy nad oceanem. Mamy duuuużo czasu – przeciągnął, zachęcając mnie do opowieści.
Trzy godziny później…
– I właśnie ten gość się dziś odezwał, jak gdyby nigdy nic, pytając, co u mnie! Rozumie pan? Jakby załamała się czasoprzestrzeń i te dwa miesiące milczenia nie istniały, jakby nie zerwał kontaktu i nie rozpłynął się w powietrzu. – Przewróciłam oczami, choć złość na Antona całkowicie odeszła. Rozmowa pomogła. Zeszło ciśnienie. – Nie jestem wzorem idealnej przyjaciółki czy córki – przyznałam ściszonym głosem. – Ponoć irytuję ludzi dookoła, jestem dziecinna, ale szanuję ich, umiem przeprosić i przyznać się do błędu. – Odwróciłam wzrok i popatrzyłam w szybę. Na zewnątrz zrobił się półmrok i jedyne, co wyraźnie widziałam, bo mrugającą lampkę na skrzydle samolotu.
– Uważasz, że Anton był błędem?
Serce mi zabiło i nieprzyjemny ścisk ulokował się w żołądku. Popatrzyłam w oczy cierpliwemu rozmówcy.
– Był błędem. Głupim wybrykiem. Zaburzył wszystko, co znałam, i wywrócił moje uporządkowane życie do góry nogami.
Tom mruknął tylko i upił łyk wody. Czekałam, aż skomentuje, aż podzieli się swoim doświadczeniem życiowym, mądrością… Ale to nie nadeszło.
Milczeliśmy przez dłuższą chwilę. W mojej głowie się kotłowało mimo gigantycznej liczby wyrzuconych z siebie słów. A może dlatego właśnie…?
– A pan? Podróżuje służbowo czy leci pan do domu? – dotarło do mnie, że skupiliśmy się na mnie.
– Wracam do domu. – Uśmiechnął się i odetchnął. – W Polsce odwiedzałem stare kąty i regulowałem dawne sprawy. W życiu człowieka przychodzi taki moment, że w końcu musisz zająć się swoim życiem – powiedział to w bardzo powolny, przejmujący sposób. Miałam ochotę złapać go za rękę i ścisnąć serdecznie. Zamiast tego odważyłam się zapytać:
– Skoro mieszka pan w Kalifornii, może zechce pan ze mną wypić herbatę któregoś letniego dnia? Lecę na kilka tygodni.
Gdy słowa wypłynęły w moich ust, zapiekły mnie policzki i dekolt. Zapewne czerwień zdradził moje zakłopotanie. Moja propozycja wydała mi się nachalna. A co, jak wziął mnie za jakąś prostytutkę?! Jednak mężczyzna rozpromienił się:
– Z wielką przyjemnością. – Wyciągnął wizytówkę, na której był numer telefonu. – Chętnie posłucham o dalszych miłosnych perypetiach twoich adoratorów. – Mrugnął do mnie okiem, a ja się zaśmiałam.
– Tak jak mówiłam, moje serce należy do Grega. – Wyobraziłam sobie jego błyszczące oczy i zrobiło mi się ciepło na duszy. – Anton to była pomyłka, której drugi raz nie powtórzę.
Tom rozsunął usta w półkole:
– To skoro jesteśmy umówieni na herbatę, to pozwolisz, że teraz utnę sobie małą drzemkę? – Wyjął maseczkę na oczy i koc. – Starszy pan potrzebuje odpoczynku. – Rozłożył granatowy polarowy koc i nakrył nim nogi.
– Jasne, też spróbuję przysnąć.
Schowałam sztywną karteczkę między strony książki, którą przed wyjazdem dostałam od Grega: Scenariusze na miarę XXI wieku. Kniga tak ciężka, że musiałam wyjąć ją z bagażu rejestrowanego. Greg przeczytał, że to must-have scenarzystów i kupił mi limitowane wydanie w sztywnej oprawie, które kosztowało go majątek. Nie przyznałam się, że już ją posiadałam, tyle że na czytniku. Jeśli chodzi o książki, różnimy się: on jest #teampapier, a ja #teamebook. Gdy mi ją wręczał, zapakowaną w szary papier w błyszczące serca, po prostu nie miałam sumienia wyznać mu prawdy. To głupota. A radość, która tryskała z jego oczu, przywołała wspomnienie, gdy kiedyś podarowałam mu kask rowerowy. Wciąż powracało zdumienie, że otaczała mnie miłość, której nie dostrzegałam przez tak długi czas…
Spojrzałam na zegarek.
Ponad połowa podróży za mną, a to oznaczało, że głowa zaczyna się przestawiać na tryb: „To się naprawdę dzieję! Lecę do USA! Będzie operacja! I będzie babcia…”. Chyba paradoksalnie to ostatnie stresowało mnie najmocniej. Po ostatnich świętach nie wiedziałam, czego się mam spodziewać po niej. Wyjechała nagle i raczej obrażona. Noo… trudno na sto procent powiedzieć, bo ostatnią osobą, z którą rozmawiała, była mama, a ona nie podzieliła się rezultatami.
O śnie nie było mowy. Jet lag da mi się we znaki, ale emocje nie pozwalały zmrużyć oczu. Tom pochrapywał i przy każdorazowym wypuszczaniu powietrza, powiewały mu wąsy.
Przemiły człowiek – pomyślałam z rozrzewnieniem. – Udał mi się towarzysz podróży. – Popatrzyłam na niego dyskretnie. – I pomyśleć, że ktoś ma szczęście znać tego pana na co dzień. To czyjś mąż, tata i dziadek, czyjś sąsiad, czyjś kolega.
I właśnie ta refleksja popchnęła kolejną. „Czyjś dziadek” – szkoda, że mój nie jest taki – westchnęłam. – To smutne, że od lat nie mam kontaktu ani z nim, ani z babcią… – Odkręciłam butelkę z wodą i upiłam dwa łyki. Z każdym kilometrem serce mi przyspieszało. Tyle się działo przed wyjazdem, że nie miałam czasu albo potrzeby… skupić się na relacjach rodzinnych. Nacisk położyliśmy na dokumentację medyczną – mama miała obsesję, by dokopać się do najdalszych konsultacji, diagnoz, wyników badań, nawet tych sprzed wypadku… Cała ona. Perfekcyjna w każdym calu.
No i był jeszcze mój kochany Greg. Na każde wspomnienie jego imienia, jak przy odruchu Pawłowa, uśmiechała mi się mordka. Spędzaliśmy razem każdy moment, jakbyśmy chcieli nadrobić życie. To zabawne, że gdy uderza w ciebie strzała Kupidyna, świat nabiera innych barw. Moje były różowe. Świat oszalał – wszędzie róż. Różowe stoliki w kawiarni. Różowe zawieszki. Różowe notesy. Różowe lody. Różowe ubrania. Różowe kosmetyki. Nawet różowe fotele w meblowym i różowy czajnik!
Choć wcześniej widywaliśmy się regularnie, od kiedy pocałował mnie po raz pierwszy, po prostu nie mogłam się od niego odkleić. Miłość zmienia. Miłość wszystko zmienia. W jego ramionach czułam się bezpiecznie, chroniona przez każdym złem tego multiwersum.
Matura i egzaminy na studia? Stały się drobnym przerywnikiem na skali szczęścia. Stres, który przeszywał moje wnętrze, spadał przy każdorazowym pocałunku Grega. Gdy tylko dostrzegał trzęsące się ręce, podbiegał i chował je w swoich. Bez matury można żyć, ale bez miłości uschłabym i zmarniała.
Zatęskniłam.
Czy ja wytrzymam to lato bez niego?! Zagryzłam wargę, aż poczułam ból.
– Boże – szepnęłam do siebie. – Ileż myśli kłębiło mi się w głowie! Miałam wrażenie, że siedząc przypięta pasami w samolocie, przeglądam swoich prawie dziewiętnaście minionych lat. Jak film przelatywały mi przeżycia, które doprowadziły mnie do tego fotela, na którym siedziałam. – Podniosłam wzrok na numer nad głową. – A35. – Tyle wszystkiego, tyle emocji i wątpliwości.
Stewardessa o przepięknych czerwonych ustach i z metalową przypinką z imieniem Kamilla, przyszła z gorącą przekąską:
– Czy to już ostatni posiłek na tej trasie? – zapytałam, a ona podała mi aluminiowe opakowanie wypełnione zapiekanką makaronową. Przyjemny zapach zbudził Toma, przed którym również postawiono danie.
– Tak. Serwować będziemy jeszcze zimne napoje. – Kiwnęła głową bez emocji. – Pewnie „uwielbia” takie pytania pasażerów. Zwłaszcza po dziesięciu godzinach lotu.
Tom potarł oczy i przeczesał ręką włosy. O dziwo, miał ich całkiem sporo. Natura obdarzyła go siwizną, ale nie łysiną.
Ciekawe jak mój dziadek teraz wygląda? Czy bardzo się postarzał? A może nie przyjechał na święta, bo zdrowie mu już nie pozwala latać? – Znów myśli wróciły do rodziny. – Jak to będzie spędzić z nimi kilka tygodni lata? Czy uda nam się znaleźć wspólny język?
– Smacznego – powiedział Tom i wsunął kawałek kurczaka do ust.
– Smacznego. – Kiwnęłam głową. Nim oddałam się konsumpcji, założyłam słuchawki i włączyłam odcinek serialu Przyjaciele. Monitory wbudowane w oparcia foteli umożliwiły jedzenie i oglądanie jednocześnie. Choć co roku podróżowaliśmy z rodzicami na wakacje samolotem, pierwszy raz trafił się rejs na tak wypasionym pokładzie.
Gdy dolatywaliśmy, Tom nie był już taki rozmowny. Wyciągnął okulary z grubymi, czarnymi oprawkami i nasunął je na nos. Kartkował gazety z Polski. Nawet nie wiedziałam, że jeszcze tyle tytułów jest wydawanych. Przekładał jedną za drugą, jedynie wertując strony. Wyglądało, jakby czegoś szukał, ale nie śmiałam mu przerywać. Ściągnięte brwi wskazywały na pełną koncentrację albo zdenerwowanie.
– No cóż… – szepnęłam do siebie. – Lądujemy. – Złapałam mocniej podłokietnik i wcisnęłam plecy w oparcie fotela. Delikatne mdłości zasygnalizowały swoje istnienie. Na szczęście nie na tyle, by wydostać się na powierzchnię. Nabrałam powietrza nosem i zatrzymałam na moment. By zmniejszyć dyskomfort, wyjrzałam za okno. Ciemna noc została za nami w Polsce. Tam piąta rano, w San Francisco pełnia słońca o godzinie dwudziestej. Powieki mi ciążyły, ale adrenalina nie dała zasnąć przez cały lot. W sumie to dobrze. Położę się już u babci w domu według czasu kalifornijskiego.
Odgarnęłam do tyłu rozczochrane loki i spakowałam rzeczy. Stewardessy kolejno wygłaszały komunikaty. Czekałam, aż podstawią rękaw i zaczną wypuszczać pasażerów.
Tom do końca pozostał milczący, jakby podczas pokonywania oceanu zmieniła się nie tylko strefa czasowa, ale także nastrojowa. Policzki i kąciki ust mu opadły.
– Dziękuję za miłą podróż – zdecydowałam przełamać ciszę i zakończyć wycieczkę uśmiechem. Wyciągnęłam rękę, choć w momencie wykonywania gestu wydało mi się to niegrzeczne. Czy przy takiej różnicy wieku aby nie mężczyzna powinien zrobić pierwszy ruch? Hm… Trudno. Stało się. Dłoni nie cofnę. Tom spojrzał łagodnie. – Wybiłam pana z zamyślenia? – Podał mi rękę i mocno uścisnął.
– Tak, proszę mi wybaczyć. Przyleciałem, a wraz ze mną masa spraw do załatwienia. Przytłaczające są. – Pokręcił głową i nerwowo spojrzał na zegarek, schowany pod mankietem koszuli. – Strasznie długo to trwa. Nie lubię marnować czasu.
Wyraźnie dobry humor go opuścił.
– Ale dziękuję za miłą rozmowę i liczę na herbatę z panoramą na Golden Gate. I życzę udanych wakacji. – Wstał i wcisnął się między ludzi. – W tym samym momencie kolejka, ciasno ustawiona w przejściu, drgnęła. Ludzie jak mrówki zaczęli przesuwać się do wyjść. Plecy Toma zlały się z innymi turystami. Czy to na tyle tej kurtuazyjnej znajomości?
Ja zostałam na swoim miejscu.
Nigdy nie umiałam rozpychać się łokciami ani płynąć z falą. Wolałam iść w swoim tempie.
Teraz też.
Poczekałam jeszcze kilka minut, aż napierający tłum wyjdzie, by finalnie dołączyć do resztki wychillowanych pasażerów.
Serce mi biło jak szalone. Czułam, że zaczynam wakacje życia.
– Szkoda, że nie ma ze mną Grega…
[1] Główny bohater Strażników Galaktyki.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej