Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
WHEN WE WERE THEM LAURA TAYLOR NAMEY
Young adult
Willa, Luz i Britton były najbliższymi przyjaciółkami od dzieciństwa. Wydawało się, że nic nie może zniszczyć tej przyjaźni. A jednak wszystko zmieniła wielka miłość. I jeszcze większa tragedia.
W tym tygodniu zakończą swoją przygodę ze szkołą średnią. Razem łatwiej byłoby pokonać obawę przed jutrem, odpowiedzieć sobie na pytania o przyszłość. Ale jedna samolubna decyzja sprawia, że Willa zostaje z pudełkiem wspomnień, wypełnionym symbolami ich siostrzeństwa. I myślą, że nic już nie będzie jak dawniej, bo nie da się naprawić złamanego serca, zapomnieć o naruszonej intymności i wybaczyć podłego kłamstwa. Dorośli wszystko tylko komplikują, nikt już nie może na nikogo liczyć.
A gdy brzydka prawda wychodzi na jaw, Willa musi dzielnie zmierzyć się z przeszłością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 424
Ostatni tydzień szkoły Sobota
Kiedy byłyśmy młode, śmierć wydawała się tak odległa, że traktowałyśmy ją jako motyw zabawy. Wymyślałyśmy sposoby, w jakie mogłybyśmy się nawzajem nawiedzać jako duchy. Stało się to grą. Puszczałyśmy wodze wyobraźni przy wielgachnych kubkach gorącej czekolady, cieście biszkoptowym albo przed lustrami. Ustaliłyśmy, że jeśli pierwsza umarłaby Britton, pojawiłaby się w naszych głowach jako piosenka. Zaśpiewałaby arię operową, żeby przypomnieć nam, że kiedyś była w tym dobra. Upiór Luz objąłby swoją drobną dłonią nasze nadgarstki, przykładając dwa palce do tętnicy tam lub do pulsującego punktu na naszych szyjach.
Nie wiedziałam, jaki kształt przybierze nawiedzanie w wykonaniu mojej duszy, ale Britt i Luz nie miały wątpliwości. Przysięgały, że będę widmową zrzędą, z rodzaju tych, które zapisują wszystko w zeszycie na wycinanki. Sosnowa skrzynia i trochę brudnej ziemi, zrzuconej łopatą na wieko nad moją głową, nie powstrzymają „sentymentalnego genu Willi J. Davidson”. A moim przyjaciołom, wciąż pełnym krwi i kofeiny, szepnę:
Czy zachowujecie każdą kartkę z życzeniami i tablicę korkową z przypiętymi zdjęciami wszystkich cudownych rzeczy, które robicie beze mnie?
Tak?
Kiedy Nico towarzyszył nam podczas tych rozmów, mówił, że nigdy by nas nie straszył. Nie odważyłby się i zostawiłby nas w spokoju. Ale ja mu nie wierzyłam.
Nasza gra uległa zmianie, gdy skończyłyśmy trzynaście lat, a moja rodzina już nigdy nie przypominała tej dawnej. Nasze żarty wypowiadałyśmy ukradkiem, ściszonym głosem, jak wszystko inne w moim domu. Zachowywałyśmy się w ten sposób prawie do naszych osiemnastych urodzin. To właśnie wtedy pożegnałyśmy się ze wszystkimi formami gry w duchy. Zamknęłyśmy ją, jakbyśmy wyniosły z przydrożnego jarmarku karuzelę, która już nigdy nie będzie oglądać lata.
Na czternaście dni przed oficjalnym nadejściem tego lata zrzucam klapki i siadam bezpośrednio na piasku, na plaży mojego dzieciństwa. Siedem minut do startu – informuje mnie mój zegarek nurkowy. Zaraz wejdę do wody, by stawić czoła moim przyjaciołom. Zmierzyć się z tym, co odkryli trzy dni temu.
Jestem przed czasem celowo, przychodzę w chwili, gdy poranni surferzy idą stąd, a większość amatorów desek boogie i budowniczych zamków z piasku jeszcze się nie pojawiła. Niebo jest szare i kredowo białe, jak zwykle o tej porze dnia latem w San Diego. Dwóch ratowników, których widzę co sezon, siedzi na wieży 13, czerwone pamelki, czyli boje ratownicze, zwisają z boku. Ratownicy są czujni, gotowi. Z przyzwyczajenia wybieram jednego pływaka i skupiam się na nim. Nauczono mnie przewidywać, kto ewentualnie może być narażony na wypadki i urazy. Nauczono mnie uważać na tego, który może nie w pełni docenić uderzenie fali lub szalejący prąd w dniu, gdy o zagrożeniu ostrzega żółta flaga.
W sezonie turystycznym zawsze pojawiają się osoby mające pierwszy raz styczność z oceanem. Ich doświadczenie pływackie to najwyżej pluskanie w basenie, jeziorze, stawie i może w strumyku. Ocean, gdy wywieszona jest żółta flaga, szydzi z tego. Mimo mojego uwielbienia dla Pacyfiku jestem wyszkolona, by zetrzeć ten wspaniały, zadowolony grymas z jego twarzy.
Pięć minut – zegarek drwi ze mnie. Mój żołądek się skręca, ale wciąż widzę tego pływaka. Nazwę go Nebraska. Zazwyczaj na kryptonim dla niedoświadczonych pływaków wybieram stan Ameryki pozbawiony dostępu do morza. Nebraska to biały mężczyzna, w wieku między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką. Zaraz zamoczy i pewnie zniszczy swoją bejsbolówkę, jeśli będzie wchodził dalej do wody.
Kiedy Nebraska posuwa się do przodu, mój umysł cofa się o siedemdziesiąt dwie godziny. Do Britton, trzymającej kopertę, której – jak myślałam – pozbyłam się osiem miesięcy temu. Wracam do sposobu, w jaki się w nią wpatrywała. Bez wyrazu. Jakbym rozpłynęła się w jej herbacie, a ona nie mogła mnie już znaleźć.
Odnaleziona koperta, z imieniem Luz na przodzie i moimi zdradzieckimi słowami w środku, mówiła więcej niż którekolwiek z nas mogłoby wtedy powiedzieć. Że zawiodłam moich przyjaciół spektakularnie i próbowałam to ukryć. I że mi się nie udało.
Ścigając ten punkt w moim umyśle i doganiając go, jednocześnie widzę, jak gigantyczna fala wznosi się w oddali. Podnoszę się na kolana, ponieważ Nebraska obrócił się, spoglądając w stronę kolejki górskiej Wielki Wóz przy deptaku, a ten rodzaj fali pozostawia cię bezradnym, jeśli nie przyjmiesz jej właściwie. Uważaj, na miłość boską! Zbyt wiele takich fal mnie poturbowało, gdy Nico uczył mnie surfować. Byliśmy tylko dziećmi, ale przysięgam, że moje gardło nigdy nie będzie w pełni wolne od tej soli. Woda w oceanie się podnosi, Nebraska!
Już stoję, gdy Pacyfik kotłuje mojego chłopaka. Kiedy fala uderza prosto w niego, kątem oka widzę ruch z prawej strony. Marianna z wieży 13 zeskoczyła na dół i biegnie. Ale nie w kierunku Nebraski. To nie on jest jej celem. Wypluwa tylko wodę z płuc i otrzepuje się jak labrador. I ma się dobrze, kiwając się pionowo, szukając czerwonej czapki, mimo że została porwana przez żywioł.
Biegnę do brzegu. Młoda dziewczyna, która zgubiła swoją deskę do pływania, nie może wstać i nie może utrzymać się na wodzie. To najpewniej jej mama krzyczy: Emma! Próbuje dojść do córki, ale cofająca się fala odciąga ją z powrotem. Nie dostrzegłam Emmy, ale Marianna już do niej dobiegła i ją zabezpiecza. Nie dostrzegłam Emmy, ponieważ… – chwileczkę, wszystko w porządku – to nie ja mam dzisiaj dyżur. (Możesz być teraz człowiekiem – powtarzam).
Wybaczam sobie, ale tylko ten jeden błąd. Nie kopertę ani cały październik, który rozpadł się na małe kawałeczki, tak że już go nie rozpoznaję. Nie to, że Luz wykrzyczała do mnie, trzy dni temu: Nie chodzi o to, że to zrobiłaś, a potem się ze wszystkiego wycofałaś. Chodzi o to, że wykorzystałaś… Nico, właśnie jego. Nikogo innego, tylko jego. Fuck.
Kiedy Luz – dziewczyna, która chce pewnego dnia przywracać zdrowie ludziom i naprawiać ich ciała – powiedziała do mnie te słowa, wywróciła moją skórę na lewą stronę, nie pozostawiając niczego. Nawet kawałka, żebym mogła nawiedzać.
Mój zegarek wskazuje trzydzieści sekund. Wlokę się przez rozgrzewający piasek i przez deptak; moi przyjaciele siedzą już przy stole piknikowym. Jeden oddech. Kolejny. Powietrze gęstnieje, rozmazując widok, aż docieram do dziewczyn, a wszechświat zasysa się i nie ma już South Mission Beach, nie ma San Diego, nie ma życia oprócz nich.
– Ja… Hej – to wszystko, co mogę z siebie wykrztusić.
– Cóż, wyglądasz okropnie – mówi Luz. Szczęśliwie w ten sam sposób nabija się z mojej szybkiej jazdy samochodem, wyszczerzając zęby w uśmiechu, gdy przejeżdżamy na żółtym świetle na wjazd na autostradę.
Pamiętając o tym, wybucham wodnistym śmiechem za te wszystkie czasy. Za tamtą mnie i tamtą ją. Zmieniam pozycję, rozglądając się po plaży, która nas wychowała. Odnowiona drewniana kolejka, skupisko eleganckich apartamentowców, znów kolejka, mrówczy szlak dzieci przychodzących z deskami i wiadrami.
– Willa, usiądź. Dobrze? – Britton poklepuje stół wypielęgnowaną dłonią z paznokciami w kolorze balerinek. – Twój niezwykły tyłek zasłania widok.
Przesuwam mój – często komentowany przez Britton, czasem nawet po francusku – „niezwykły tyłek” na ławkę. Przez klatkę piersiową przepływa mi strużka nadziei. Jesteśmy silniejsi niż jeden błąd, ta ogromna suma nas, nas i ich. Może potrzebujemy tylko czasu.
– Nie zrobiłam tego – mówię, co brzmiało o wiele lepiej w mojej głowie.
Luz, nie mogąc oprzeć się o ścianę, przykuca, wychylając się do przodu i składa się w origami Luz. Pozycja przegranego.
– Dobrze. Ale czy kiedykolwiek zamierzałeś powiedzieć Luz? Gdybym się nie dowiedziała? – Britton pyta, przeskakując prosto do trudnej części, jakby zaczynała nową arię.
Zbyt wiele bić serca mija, zanim potrząsam głową. Wyobrażam sobie kultowe stare filmy, które oglądałyśmy w salonie Britton pod kocami z monogramem. Niektóre z tych fabuł dotyczyły powtórek sytuacji albo całych dni przeszłych, które zaczynały się od nowa, po to, by bohaterowi udało się postąpić właściwie.
Te słowa rozsypują się w pył wraz z moją słabnącą nadzieją.
– Tak bardzo, bardzo mi przykro. I nie proszę cię o to, żebyś zapomniała.
Luz prostuje się. Najmniejsza z naszej trójki zajmuje niewiele miejsca przy stole. Po raz pierwszy przerażają mnie słowa przyjaciółki, która przez lata ściśle strzegła moich tajemnic. Dzisiaj jest bardziej spadającą gwiazdą niż dziewczyną. Jest zielonym rozbłyskiem, który obserwujemy podczas zachodu słońca, a także płomieniem z ogniska na piasku i setką innych jasnych, ulotnych rzeczy – w ich największym blasku, sekundy przed tym, jak znikają.
– Myślałam, że tego właśnie oczekujesz, skoro tu przyszłyśmy. Że zapomnę – Luz wskazuje w kierunku Britton. – Ze względu na wszystkie lata, kiedy byłyśmy przyjaciółkami.
– Wiem, że to nie jest sprawiedliwe. Nie chodzi o to, żeby zapomnieć. Ale… czy możesz wybaczyć?
Trzy słowa. Przez dziesięć lat istniały niezliczone inne słowa, które naturalnie grupowałyśmy w trójki: „Kocham cię”. „Mamy tort”. „Jesteś niesamowita”. „Przyniosłam tacos”. „Wspieram cię”. „Wspieram cię”. „Wspieram Cię”.
Możesz wybaczyć?
Luz znowu milknie, ale to raczej jej bezruch mnie martwi. Nie robi żadnej ze swoich normalnych rzeczy. Nie opisała szczegółowo składu chemicznego naszego nieszczęścia. Nie próbowała…
– Tutaj – podnoszę rękaw mojej pasiastej koszulki, odsłaniając blady nadgarstek.
Luz, jako przyszły kardiolog, zawsze sprawdzała mi puls, aby odczytać poziom stresu.
– Sprawdź mój puls. Poczuj to, co ja czuję – proszę. Nic. Film na pauzie. Zabieram więc rękę.
– Proszę, powiedz coś. Albo… albo krzycz! Nie możesz po prostu wyrzucić z siebie wszystkiego, żebyśmy mogły pójść dalej?
Cokolwiek to jest.
Britton osuwa się do przodu, ciemne włosy zasłaniają jej twarz i odgradzają jak kurtyna od tego całego bałaganu, który narobiłam. Luz nawet na mnie nie spojrzy. Nie wiem, co jeszcze mogę zrobić.
– Czy to koniec?
Trzy słowa.
Luz wzrusza ramionami i lekko rozchyla usta.
– Wiesz, to cud, że nie obcięłaś sobie awaryjnie grzywki z tego powodu. Myślałam, że to zrobisz.
Te dziewczyny były świadkami moich najbardziej pierwotnych prychnięć i gwizdów, ale ten, który wydaję z siebie teraz, pochodzi chyba od nowego zwierzęcia. Moja ręka zaciska moje ciemne blond loki – poszarpane jak skarpeta na wietrze. Od czepiania się mojej skóry głowy, kiedy próbuję oswoić to, co jest pod nią. Od patrzenia, jak Nebraska nie tonie.
– Grzywka? – prychnięcie Britton przechodzi w chichot. – O rany – siada wyprostowana, krzyżując ramiona na stole wysmaganym wiatrem.
– Jakbym kiedykolwiek naruszyła kodeks. W grzywce nigdy tak naprawdę nie chodzi o grzywkę – mówię, gdy Luz i Britton powtarzają: – Nigdy tak naprawdę nie chodzi o grzywkę.
Motto życiowe Britton odbija się echem w naszych głowach i każe nam zacisnąć mocno powieki. Zdaję sobie sprawę, że zbliżyłyśmy się do siebie. Chyba nasze mózgi nie powiedziały jeszcze naszym ciałom, że zniszczyłam świat. Nasze buty tworzą kształt wielokąta. Nasze mięśnie kierują ruchem naszych ramion do wewnątrz, blisko, jak zawsze, a powietrze między nami faluje. Mogłabym tu odpocząć. Właśnie tutaj, z nimi łagodnie wypowiadającymi słowa, gdy widzą mnie ponownie. (Jaka koperta? Jaki październik?)
To najlepsza wersja nas samych. Gdy nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. Cały ekosystem skurczony do rozmiaru muszelki.
– Powiedz mi jedną rzecz – prosi Luz, ale nie z gniewem, na który zasługuję, gdyż ją zraniłam. Teraz mówi jak osoba stawiająca diagnozę. Przede wszystkim – nie szkodzić – ważna część przysięgi, którą pewnego dnia złoży.
– Wszystko, co chcesz.
– Muszę wiedzieć: dlaczego? Zasługuję na to, zanim w ogóle pomyślę o…
Wybaczeniu. Pójściu na przód i zaufaniu mi ponownie. Dopowiadam sobie jej słowa, jakby były moimi własnymi.
– Ze względu na nas – mówię na głos. – Spanikowałam, bo nie mogłam stracić też ciebie.
Rzucam świadome spojrzenie na Britton, której bilet lotniczy krzyczy Paryż, a data odlotu zbliża się wielkimi krokami.
– Nie, to nie cała prawda. To nie wszystko – mówi Luz. – Ta koperta dotyczy czegoś więcej niż tego, co stanie się po zakończeniu szkoły.
– Co?
– Wykorzystałaś Nico. To coś więcej niż atak paniki, Willa.
Jej słowa celują prosto w moje gardło, natychmiast przenosząc mnie z powrotem do mglistych dni. Staram się nie upaść i chwytam się ławki.
– Nie mogłam znieść więcej strat.
Wszystko, co pamiętam z października ubiegłego roku, to że zbliżał się ostatni rok i koniec szkoły. Moje dopiero co rozsypane życie miało się szeroko otworzyć na tyle kolejnych niewiadomych, a ja nie mogłam tego powstrzymać. Pomyślałam, że spróbuję, co doprowadziło do najgorszej decyzji w moim życiu. Doprowadziło nas tutaj.
– Przysięgam, że gdyby chodziło o coś więcej, powiedziałabym ci.
Luz zwraca oczy ku niebu.
– Czasami zdarza się, że jakaś osoba będzie miała raka, ale wczesne badania go nie wykazują. A on ukrywa się i dalej zakłóca pracę organizmu, dopóki lekarze nie zajrzą głębiej. Myślę, że to samo dotyczy ciebie.
Mój organizm reaguje dreszczami na jej prorocze słowa; prawda cicho przyczaiła się za moją wątrobą i płucami.
– Przez prawie cały ostatni rok szkoły udawałaś moją najlepszą przyjaciółkę po tym, jak próbowałaś mnie zdradzić – mówi Luz. – Ale ja, jako twoja przyjaciółka, martwię się o powody i martwię się o ciebie. Jeśli nie widzisz prawdziwej przyczyny tutaj teraz, to będziesz musiała poszukać jej gdzie indziej. W przeszłości.
– Postaram się – mówię.
Luz potrząsa głową.
– Złamałaś mi serce. Zanim będę mogła nawet pomyśleć o wybaczeniu ci, muszę poznać całą prawdę. Mówię poważnie, Willa. Musisz to zrobić sama. W tym tygodniu. Albo to koniec. Albo z nami koniec.
Och. Przyjmuję cios, niemal przekonując siebie, że inna Luz zamieniła się miejscami z tą, która siedzi przede mną. Moja Luz nie mówi w ten sposób. To nie są słowa, które wypowiadamy. Ale czego się spodziewałam? To ja wszystko zmieniłam. Przez osiem miesięcy próbowałam odciąć się od tego jednego czynu, wymazując go z pamięci, aż poczułam się, jakbym go nie popełniła. Pozostał niewypowiedziany. Zredukowałam to, co niewyobrażalne, do kodu. To. Ta rzecz. Moja zdrada. Zabrakło mi słów, aby nazwać rzecz po imieniu. Ale sześć dni przed ceremonią wręczenia dyplomów ukończenia liceum Mission Point uratowanie najważniejszej przyjaźni w moim życiu oznacza cofnięcie się do miejsca i czasu, o których próbowałam zapomnieć.
– Dobrze – mówię i przekonuję się, że nie musiałam umierać, żeby stać się sama dla siebie duchem.
Ostatni tydzień szkoły Sobota
– Ostatni raz wołam. Tata i Audrey są już w samochodzie – mówi moja mama. Jest bardziej wystrojona niż zwykle: czarne spodnie rybaczki i przewiewna bluzka, w stylu boho, jakby powiedziała Britton. Włosy spięte z tyłu u nasady szyi szylkretowym klipsem, a cieniowane kosmyki luźno opadają jej na twarz. Usta pomalowane na koralowy róż.
Odsuwam na bok stosy tekstów i notatek na poniedziałkowy egzamin końcowy z angielskiego. Sposób, w jaki mam wszystko ułożone na łóżku, sprawia wrażenie, jakbym robiła więcej niż w rzeczywistości. Na zewnątrz wydawać się mogę szkolną gwiazdą. W środku przepełnia mnie poczucie porażki i żalu, a do tego wciąż mam piasek między palcami u nóg przyniesiony z South Mission, gdzie byłam rano.
– Zostaję. Nie czuję się na siłach, żeby jechać z wami.
Mama marszczy brwi i robi krok w moim kierunku, ale zatrzymuje się tuż przy moich drzwiach.
– Twój brzuszek? Wciąż boli? Te tabletki imbirowe zazwyczaj od razu pomagają.
Łyknęłam tabletki, popijając świeżą herbatą miętową, i popiłam kilkoma łyżkami rosołu z kury, który mama rozmroziła. Robienie tych wszystkich rzeczy, pozwalanie jej na pomoc, było tysiąc razy łatwiejsze niż przywoływanie rzeczywistego bólu, który czuję w każdej części mojego ciała.
W tym tygodniu.
Albo z nami koniec.
Muszę znać całą prawdę.
Nie mogę nawet myśleć o tym, jak może wyglądać koniec ostatniego tygodnia szkoły. Po miesiącach wymazywania i zapominania mam się włamać do ukrytego czasu. Ale nie wiem, od czego zacząć. Dwie osoby, do których zawsze zwracam się w pierwszym odruchu, to akurat te, które każą mi biec do tyłu, solo.
– Wszyscy będą pytać, gdzie jesteś – dodaje mama, gdy nadal milczę. – Od lat nie opuściłaś festynu. Do tego twój tata dostał tę premię, a ja cieszyłam się na myśl, że cała rodzina wybierze jakiś specjalny wspólny prezent. Moglibyśmy zaszaleć na licytacji. Może weekendowy wypad? Albo możemy wybrać jakieś dzieło sztuki do salonu.
Zmuszam się resztkami sił, żeby nie krzyczeć. Ściskam kawałek mojej kołdry w jednej ręce.
– Powiedz wszystkim, że nie czuję się dobrze. A jeśli to takie ważne, wyślij mi esemesa z info, co wybrałaś.
Mama wzdycha i potakuje.
– Dobrze, chyba mogę tak zrobić. W lodówce jest więcej zupy, jeśli poczujesz się lepiej.
– Dzięki, mamo – robię grymas, przypominający naturalny uśmiech, który kończy rozmowę i nie daje możliwości zadawania dalszych pytań lub wyrażania zaniepokojenia. Tę sztukę opanowałam do perfekcji.
Niecałą godzinę później schodzę po schodach na dźwięk dzwonka do drzwi. W mojej głowie pojawia się niewyraźny obraz kuriera, który już chce dostarczyć mi okazały obraz albo mebel, który mama wylicytowała, dając za niego niebotyczną cenę. Otwieram drzwi, wzdychając z ulgą.
Rozpoznaję na moim ganku uporczywego gościa, prześlizgując się wzrokiem po jego gumowych sportowych klapkach (ze skarpetkami), po owłosionych brązowych nogach, sportowych szortach i dolnej części niebieskiej bluzy. Potem mój wzrok rejestruje pudełko. Szare pudełko na starocie, tak znajome jak moja własna twarz.
– Zamierzasz kazać mi tu stać przez całe popołudnie? – pyta Kem.
– Sorki – robię przejście, gdy jeden z moich najstarszych przyjaciół wlecze się do salonu, zsuwając z nóg klapki po drodze. W moim domu nie przestrzega się zasady zdejmowania butów przy drzwiach przed wejściem do środka, ale my nie jesteśmy w połowie Japończykami jak Kem.
Nigdy by go nie przyłapano na wchodzeniu w butach do mieszkania.
Zwracam uwagę na sposób, w jaki Kem odkłada szare pudełko – robi to z szacunkiem.
– Britton podrzuciła mi to po drodze, gdy szła na tę kościelną imprezę. Z rozkazem doręczenia – mówi.
Powinnam tam teraz być, degustować potrawy i licytować anonimowo na aukcji charytatywnej na rzecz parafii Świętej Cecylii z moją rodziną. Prawdziwym powodem, dla którego nie poszłam dziś na festyn, jest to, że moi przyjaciele tam byli. Tkwiąc w narzuconej przez siebie izolacji, nie ufałam sobie, że po wyjściu z niedzielnej mszy nie podbiegłabym do nich na dziedzińcu. Wcześniej udawałam bóle brzucha i przyjmowałam wszystkie lekarstwa aplikowane przez mamę, żeby to uwiarygodnić.
Marszczę brwi.
– A więc Britton ci powiedziała, co zrobiłam? I co to znaczy?
– Tylko z grubsza i o głównych graczach. Wystarczająco.
Czuję, jak mój żołądek naprawdę się kurczy.
– Więc ty też mnie nienawidzisz.
Ostatnia rzecz, jaką chcę teraz zrobić, to wyjawić mu szczegóły. Ale Kem jest mi prawie tak bliski jak Luz i Britton; po stokroć udowodnił, że można mu ufać. Zachowałby w tajemnicy wszystko, co bym mu powiedziała.
– Nienawiść? O czym ty mówisz? – Kem kieruje mnie w stronę skórzanej kanapy. – Oni cię nie nienawidzą, Willa. To byłoby ze wszech miar złe, wbrew prawom natury. – Szturcha mnie w kolano. – Ja też cię nie nienawidzę, jeśli to coś znaczy.
To znaczy wszystko.
– Posunęłam się za daleko.
– Sądząc po minie Britton, to chyba tak. Ale nie taszczę pudełek z pamiątkami przez cztery przecznice dla ludzi, których nienawidzę.
Otwieram szeroko usta, łapiąc oddech.
– A te dziewczyny… Cóż, boska panna B. nie przysłałaby mnie tutaj z tą kapliczką nad kapliczkami, gdyby z tobą zerwała i nie kochała cię.
Chwytam się kurczowo tej myśli, zaciskając mocno palce.
– Hm, napijesz się czegoś? Mogę ci coś zaproponować? – wyrzucam z siebie słowa nerwowo, czując, jak zamieniam się w moją matkę. Ktoś mógłby leżeć zakrwawiony na podłodze z pulsującą raną, jak w jednym ze snów Luz, a mama upewniłaby się, czy jest aby dobrze nawodniony.
Kem zerka na mnie z ukosa.
– Nie pogardzę czymś na drogę powrotną.
W kilka sekund chwytam butelkę z zimną wodą, ale z kuchni moje nogi kierują się w inną stronę. Nie z powrotem do Kema. Przechodząc obok szafek, myślami też zmierzam gdzie indziej – do chwili, gdy postanowiłam spędzić ostatni tydzień szkoły samotnie, aby dokonać dekonstrukcji tego, co się wydarzyło w zeszłym roku na jesieni. I sprawdzić, jak to, co mieszka za przesuwnymi szklanymi drzwiami, zawsze będzie miało znaczenie.
Wczesne czerwcowe powietrze wdziera się do kącika śniadaniowego, gdy chwytam za klamkę, palcami bosych stóp obejmując metalowy próg. Szron na butelce wody, którą niosę Kemowi, sprawia, że moje palce drętwieją. Jeszcze mnie nie zawołał, jakby to, że przyniesienie butelki z wodą zajmuje w tym domu nieprzyzwoicie dużo czasu, było zjawiskiem całkiem normalnym. Mój wzrok utkwił w ogródku, którego wygląd zawsze muszę wszystkim tłumaczyć. Kiedy moja mama unika odpowiedzi na nieuchronnie pojawiające się pytanie, to na mnie spada uświadamianie gości lub ciekawskich facetów od kontroli szkodników.
– Tak, to jest… Kiedyś tu był… – tak zwykle zaczynam.
Ale sam ogródek nigdy się nie kończy. Zawsze jest czymś więcej niż roślinami, trawą i betonem, bo tu są początki obecnych wersji mnie, Luz i Britton. To nie tu zaczęła się historia naszej przyjaźni. Początek miał miejsce lata świetlne wcześniej, kiedy jeszcze uczyłyśmy się pisać nasze imiona kursywą. Tutaj nastąpiła nasza przemiana. Pięć lat temu w tym miejscu: na jedynym trawniku w kształcie ameby w Crown Point.
Mimo dojmującej nostalgii rzadko chcę być wewnątrz tej przestrzeni, stojąc przed owianym złą sławą zielonym kształtem: grubym, z bulwiastymi łukami i beżową betonową granicą. Konfrontując się z uczuciami, które przynależą do tego miejsca. Walczysz o przyjaźń taką jak ta.
Ten ciekawie ukształtowany element ogródka nie był kiedyś posiany trawą. To był jeden z niewielu basenów w Crown Point.
Byłyśmy tam wszystkie za jego czasów – ja, Luz i Britt. Połączyłyśmy nasze wspomnienia o ostatnim dniu, kiedy ktokolwiek pływał w naszym basenie. Moi przyjaciele odegrali swoje drugoplanowe role w tej historii, której bym sama nie udźwignęła. (Bezładny krzyk Nico. Brzmiący obco krzyk mojej matki. Dudniący dźwięk piosenki Rolling Stonesów. Resztki niewinności, którą mój tata wtedy stracił, okrążając ogród z tacami hot dogów).
Zmuszam się do przetrawienia tego wszystkiego teraz – całego krajobrazu sprzed pięciu lat – ponieważ muszę to zrobić dobrze. Muszę wrócić do Luz pod koniec tygodnia z lepszymi słowami niż te, które miałam dla niej dziś rano.
Niepokój narasta, gdy wchodzę na patio. Wciąż mogę sobie wyobrazić balkon na drugim piętrze, na którym stała Britton. Wiem dokładnie, na której kratce betonu Luz postawiła swoje bose stopy, trzymając w ręku pomarańczowy makaron do basenu. Tamtego czwartego lipca moja rodzina pękła. To jakby rak – jak w analogii Luz – przyczaił się w naszym domu. Ukryty i niewypowiedziany. Nawet uparte milczenie mojej matki na temat tego jednego dnia nie powstrzyma mnie przed dostrzeżeniem go teraz. Widzę siebie na rozgrzanym słońcem tarasie przy basenie. Mam trzynaście lat, wrzecionowate nogi, a na sobie odblaskowo zielone bikini z górą tank top. Widzę ją i widzę ją…
– Hej, Willa?
Wspomnienia przeszłości odchodzą wraz z głębokim wydechem i zamykam za sobą drzwi.
Kiedy wracam do salonu, Kem jedynie unosi brwi, kiedy bierze ode mnie butelkę już teraz prawie ciepłej wody i odkręca zakrętkę. Sączy.
Wracam na swoje miejsce na kanapie i narzucam na podkoszulkę narzutę, zrobioną przez babcię na drutach. Moje oczy skupiają się na szarym pudełku, poczucie żalu nadal mi doskwiera.
– Czy Britton powiedziała coś jeszcze?
– Tak – Kem przeciąga się i drapie w brodę. – I nie chcę tego spieprzyć, ale to było coś w stylu, że może odpowiedzi, których szukasz, nie są zawarte tylko w tym jednym okropnym dniu, ale również we wszystkich dobrych dniach. I powinnaś spędzić trochę więcej czasu z rzeczami, które tam są.
– To pudełko zawiera coś więcej niż rzeczy.
Kem kiwa poważnie głową. Był tam zeszłego lata.
– Wiem, dziewczyno. I to, co zrobiłaś, było złym posunięciem. Ale może nazwałbym je ludzkim.
Nie, Kem jest zdecydowanie zbyt miły. Będąc tym, kim jest, i nie znając szczegółów, które Britton przed nim ukryła. Ale „ludzkie”? To słowo wbija się między żebra i sprowadza mnie z powrotem do tego poranka w South Mission. Bardziej niż stawienie czoła moim krzywdom, bardziej niż konieczność spędzenia ostatniego tygodnia szkoły bez przyjaciół przetrząsałam w głowie jedną z ostatnich rzeczy, jakie powiedziała Luz, zanim odeszłyśmy od piknikowego stołu. Najbardziej obca, nieludzka, niepodobna do Luz rzecz, jaką kiedykolwiek powiedziała.
Ta fraza inspiruje niezliczone piosenki i dziesiątki filmów. Książki. Życie. Wszechświat mówi w ten sposób, ale nie ta dziewczyna. Luz Martín nigdy nie używa tej zbitki słownej, by wyrazić to konkretne uczucie. Ale zrobiła to sześć godzin temu. Złamałaś mi serce.
Teraz na dźwięk tych słów odczuwam fizyczny ból, który przeszywa moje ciało od moich blond loków do pomalowanych na opalizujący błękit paznokci.
– Bardzo ją zraniłam. A ona chce, żebym sięgnęła w przeszłość i tam znalazła przyczynę, dlaczego tak się stało.
– Cała Luz – Kem wyciąga do mnie rękę, przyjmuję ją. Moja jest blada i szczupła wewnątrz jego głębokiej brązowej dłoni. – To był gówniany czas, ale działasz. Nie żyję w świecie, w którym ty nie funkcjonujesz.
W świecie marzeń moja ekshumacja wczorajszego dnia wystarczy, by uratować jutro. Wystarczy, żeby nas uratować. Okrągła łza spływa mi po policzku.
Zanim uratuję moją przyjaźń albo jakiekolwiek jutro, muszę uratować październikową Willę. Najpierw muszę ją odnaleźć. Britton miała rację; to oznacza powrót do dni, miesięcy i lat minionych. Wcześniej niemal modliłam się o drogę do mojej przeszłości. O to, od czego mam zacząć. I to może być to, nawet jeśli mój puls już przyspiesza na myśl o niektórych przedmiotach w pudełku. Przyciągam je do siebie.
– Witaj, hipo – mówi Kem.
Hipo, założony wieki temu za moją, niezbyt subtelną namową, a formalnie zarządzany przez Britton, zawiera naszą osobistą historię. Luz chciała nazwać go hipokampem, na cześć tej części mózgu, która odpowiada za pamięć. Pasuje do nazwy pudełka z pamiątkami, ale brzmi zbyt naukowo dla mnie i Britt. Skróciłyśmy więc nazwę do hipo – w końcu pudełko było szare. I wystarczająco grube, ze zdjęciami i z esejami. Z opakowaniem ciasta w proszku. Z programem recitalu Britton, zawierającym odręczne zapiski i z moim certyfikatem ukończenia pierwszego kursu na młodszego ratownika. Ze skrawkami listów miłosnych i z pocztówkami. Z resztkami kostiumów kąpielowych. Z wypalonym i poszkliwionym kubkiem, na którym piątoklasistce, Luz, udało się wyryć słowa przysięgi Hipokratesa. I niezliczonymi innymi ołtarzykami pamięci.
– No cóż, końcowy egzamin z ekonomii w poniedziałek – mówi Kem, przechylając butelkę z wodą w moją stronę. – Masakra.
Jego słowa ledwie do mnie docierają, gdy wodzę palcem po szarym płóciennym opakowaniu pudełka.
– No dobrze – Kem podnosi się i wsuwa stopy w klapki.
– Jestem obok, gdybyś mnie potrzebowała.
Obróciłam pudełko o sto osiemdziesiąt stopni, mimo że otwór ma tylko jeden.
Kiwa głową na pożegnanie, a ja wołam za nim, zanim zamknie drzwi:
– Kem!
– Tak, moja najdroższa Willa Joan?
On dobrze wie, że potrzebuję teraz trochę się powygłupiać. Potrzebuję trochę normalności.
– Dziękuję – mówię.
Puszcza do mnie oko, a ja zostaję sama z hipo. Podnoszę wieko i wyciągam pluszową dżdżownicę w kolorze brzoskwiniowym. Oczy szczypią mnie od natłoku wspomnień. Potem wyjmuję zdjęcie zrobione jesiennego dnia na plaży w pierwszej klasie liceum. Britton w swoim ulubionym czarnym kostiumie i Luz z palcami w kształcie litery V, pozująca za moją głową. Nasze uśmiechy są tak śmiałe i wyszczerzone, że niemal brutalne.
WtedyKiedy miałyśmy piętnaście lat
Część mnie zawsze była przywiązana do Nico, tak samo jak on przywiązał się do swojej deski surfingowej. Nie mogłam się powstrzymać od patrzenia, jak wiosłuje rękami na swojej desce JS Industries Blak Box 3. Miał gołe plecy, gołą klatkę piersiową, a ocean łatwo się przed nim rozstępował. Nicolas Anthony Martín zbudowany był dla pokonywania fal.
A jak bym się poczuła, gdybym go pocałowała? Ta myśl coraz bardziej nie dawała mi spokoju. Bulgotała mi w brzuchu, gdy kręciłam się po strefie przyjazdu i odjazdu samochodów podrzucających plażowiczów. Woda sięgała mi do połowy ramion, ale było mi wystarczająco ciepło w moim czarno-turkusowym półkombinezonie z pianki. Nico, samowystarczalne źródło ciepła, obywał się bez neoprenu aż do listopada.
Surfowaliśmy w ostatnim tygodniu września. San Diego zawsze miało własny pomysł, jak powinna wyglądać jesień. Weźmy pierwsze chłodniejsze dni, kiedy w ruch szły swetry, a mrożona kawa ustępowała korzennej latte – nasze rodzinne miasto ignorowało to wszystko. Sezon letni rozpoczynał się tu z opóźnieniem, jakby ktoś przycisnął w opcjach alarmu drzemkę, leniwie przebijając się przez mgiełkę czerwcowego mroku na początku lipca. Wszystko puchło od tego momentu: tłumy, temperatura, słońce przypominające gazowaną oranżadę, godziny dobrej plażowej pogody. Ale to oznaczało, że w San Diego lato trwało aż do listopada. Jesienny wystrój ganków też się zmieniał: ociekające wodą deski do pływania ustępowały miejsca dyniom.
Ulubioną częścią naszej jesiennej codzienności były środy, kiedy pani M. (zawsze nazywaliśmy rodziców Luz panem i panią M., nie Victorem i Teresą, i nigdy państwem Martínsami) przyjeżdżała po naszą paczkę do szkoły. Dziś biały chevrolet suburban pani M. podjechał, wraz z wybiciem końcowego dzwonka, pod liceum Mission Point w określonym celu: zabrać nas na plażę przed odrabianiem lekcji. Po zahaczeniu o trzy domy, do South Mission było tylko pięć minut drogi. W większość jesiennych dni, co roku o tej porze wiatr z pustyni Santa Ana przywiewał suche i przenikliwe powietrze, utrudniając pani M. otwarcie drzwi, gdy pomagała nam, trzem dziewczynom i Nico, wygrzebać się z samochodu z naszym sprzętem.
Nico. Oczywiście ścinał wielką falę. Surfowanie z nim polegało na szukaniu tego idealnego grzbietu fali, raz po raz, aż nasze gardła i nosy były oblepione solą morską.
– Widzisz to?
– Piękno ucieleśnione.
I nie chodziło tylko o tę falę. Nico był chodzącą wizytówką swoich kubańskich genów, z ramionami i brzuchem wyrzeźbionymi przez częste pływanie na krótkiej desce. Ale w wieku siedemnastu lat jego ciało osiągnęło nowy poziom cudowności. To wynik codziennego katowania się ćwiczeniami.
Pociągnęłam nosem, opierając ręce na desce; był zimny – nie chce żadnych gili w dziwnych miejscach. Chciałam wyglądać bardziej wyjątkowo niż ostatnim razem. Chciałam być dla niego bardziej wyjątkowa.
Podążyłam za jego spojrzeniem i wylewnie pozdrowiłam dziewczyny. Luz wykonała gest zwycięstwa pięścią, podnosząc się ze swojego plażowego krzesła, a Britton pokazała mu kciuk do góry.
– Zróbmy jeszcze jedną – zaproponował. – Potem zwrócę cię twoim opiekunom.
– Umowa stoi.
Za Nico poszłabym na koniec świata. Na lądzie zawsze był ukochanym starszym bratem Luz. Był też przyjacielem Britton. Ale ja, jedyna z nas trzech, surfowałam. Daleko, w odmętach Oceanu Spokojnego, należał więc tylko do mnie.
Nico wystartował w nagłym zrywie nieuczciwej przewagi.
– Ścigamy się, Willa-Bee!
Uśmiechnęłam się, gdy wystrzeliłam do przodu i próbowałam dogonić moją pierwszą miłość. Willa-Bee. Tylko on mnie tak nazywał od siedmiu lat. Mówił, że jak byliśmy jeszcze dziećmi, rządziłam naszą dzielnicą Crown Point. W markowych czarnych sneakersach i blond włosach latałam z miejsca na miejsce jak pszczoła, która nie może się zdecydować, na którym kwiatku przysiąść. Byliśmy sobie bliżsi niż kiedykolwiek; łączyło nas teraz więcej rzeczy niż drabinki i skradzione bazy, a nawet fale na plaży. W tym roku wreszcie znaleźliśmy się na tym samym kampusie w tym samym czasie. Różnica wieku między nami wynosiła nieco ponad dwa lata, ale w szkole dzieliły nas trzy klasy. Teraz ta różnica wydawała się mniejsza niż kiedykolwiek.
Znaleźliśmy falę. Podzieliliśmy się nią jak kubkiem mrożonego jogurtu, jedzonego dwiema łyżkami.
Przypływ oceanu doholował nas do moich przyjaciół. Nico szybko porzucił swoją deskę i pomachał do znajomych uczniów ostatniej klasy liceum Mission Point. Kopiąc piasek wokół swojej siostry i rzucając wilgotny ręcznik, pobiegł wzdłuż plaży.
– Hej! – Luz krzyknęła. – Uważaj!
– Minerały są dla ciebie dobre! – zawołał Nico.
Roześmiałam się i zdjęłam mokrą piankę, rozbierając się do mojego jednoczęściowego kostiumu w kwiaty.
Kiedy usiadłam na pustym środkowym leżaku, Luz otrząsnęła się już po burzy piaskowej, która rozpętała się między rodzeństwem, i miała nos wlepiony w swojego iPada. Pełne skupienie i słuchawki w uszach – normalne zachowanie Luz na plaży. Britt i ja zachichotałyśmy.
– Pojawiło się kilka nowych filmików, ale obiecała, że po jednym zrezygnuje – powiedziała Britton. Nasza genialna przyjaciółka miała obsesję i subskrybowała dziesiątki kanałów na YouTubie, które regularnie wrzucały materiały z operacji serca.
– Pozostaje nam tylko mieć nadzieję.
Britton potaknęła i wyciągnęła różową butelkę ze sprayem.
– Mówiąc o nadziei, potrzebujesz moich usług, mon amie – pociągnęła za moje splątane loki, ociekające wodą.
– To jest fryzura, w której będziesz mnie nawiedzać.
– To się da załatwić. Teraz proszę, pomóż.
Jeśli ktokolwiek mógł sprawić, że będę wyglądać najlepiej, jak mogę, na tej plaży, to właśnie Britton. Moje długie włosy plus godzina surfowania to gotowy przepis na splątane i puszące się kudły epickich proporcji. Czas na ich uratowanie kończył się, ale Britton panowała nad sytuacją.
Środowe dni plażowe były najlepsze, bo ona tam była. Należała do nas, a nie do wyczerpującego planu lekcji wokalnych z panną Adelą. Ani do gry na fortepianie i korepetycji z francuskiego, niemieckiego i włoskiego. Od małego nauczyłyśmy się wykorzystywać każdą wolną chwilę w jej napiętym grafiku początkującej gwiazdy opery, o głosie mezzosopranistki. W San Diego było niewiele prawdziwych cudownie głosowo uzdolnionych dzieci. Nie tylko „dobrych śpiewaków”, ale też tych, którzy otwierali usta, a z ich gardła wydobywały się niebiańskie dźwięki. Britton była jedną z nich.
Przysunęła się bliżej; jej czarny jednoczęściowy kostium, z obramowaniem w kształcie muszelek, przylegał do jej krągłości pod białą tuniką. Zabrała się do moich włosów, spryskując je i ujarzmiając moją szczotką i szpikulcem do włosów. Jej rytmiczna praca złagodziła niepokój, który pozostał po kartkówce z algebry na drugiej lekcji. I po niezapowiedzianym wypracowaniu na lekcji angielskiego z panem Cruzem, tuż przed ostatnim dzwonkiem. I po Nico. On i ja wyrastaliśmy z naszych dziecięcych zabaw. Przynajmniej tak było w moim przypadku. Nico nigdy nie był daleko, ale mógł być bliżej. Byłam teraz starsza.
Starałam się przestać myśleć o tym, co się może stać, prostując nogi, ponownie zasypując stopy piaskiem. Luz, wciąż zauroczona swoim iPadem, podała mi puszkę z wodą smakową La Croix.
– Dzięki, dziewczyno – odruchowo zerknęłam na ekran jej iPada, który eksplodował krwią, narzędziami chirurgicznymi i odsłoniętymi organami. Jej pomysł na arcydzieło, mój – na naprawdę zły dzień.
Między krzykiem jednej i drugiej mewy Luz w końcu odłożyła urządzenie. Wzięła duży łyk swojego napoju, a ja podążyłam za jej wzrokiem i zobaczyłam jej brata.
– Czy Nico ci powiedział, gdy byliście tam w wodzie?
Britton wyjęła szpikulec i podała mi małe lusterko. Włosy miałam upięte w idealne plażowe fale.
– Co jej powiedział? – zapytała.
– O spotkaniu rodzinnym dziś rano – wyjaśniła Luz, układając swoje niesforne, ciemne loki w prosty kok. – On od razu wstępuje do marynarki. Przyszły wyniki egzaminów wstępnych do wojska, z wiedzy ogólnej i sprawności fizycznej – oba zdał celująco. Zapewne wiesz, co to oznacza.
– Że jest jednym z Martínów? – wyszło zabawniej niż to, co czułam. To oznaczało, że Nico na pewno wyjedzie w czerwcu.
Przelotny uśmiech Luz był prawie niezauważalny i pewnie bym go nie dostrzegła, gdybym w tym czasie mrugnęła oczami.
– Zakwalifikował się na podstawowe szkolenie do specjalnej 800. dywizji, co daje mu ogromną przewagę.
Nico był stworzony do marynarki wojennej. I nie tylko do służby w niej, ale również do pokonywania wszelkich przeciwności losu oraz do wyczerpujących treningów fizycznych i psychicznych, które muszą przejść kandydaci na członków elitarnej formacji Navy SEALs.
Plusy i minusy zostania komandosem Navy SEALs zawsze pojawiały się w naszych rozmowach w knajpce u Rubiego, gdzie jedliśmy rybne tacos, lub u pana G., który serwował pizzę. Zbyt wiele razy widziałam, jak oczy mu się zaokrąglały na widok tej złotej mundurowej odznaki z trójzębem, żeby teraz, na wieść o jego planach okazać zdziwienie. Oto mój złoty chłopak z Crown Point przeszedł przez sito egzaminacyjne z wynikami dobrymi na tyle, żeby znaleźć się w programie dla najlepszych kandydatów.
Ta szalona radość, przełamująca fale, która biła od niego na oceanie – to były dobre wiadomości z marynarki, tak? Cieszyłam się razem z nim, ale to nie oznaczało, że nie spróbuję odwieść go od tej decyzji. To nie oznaczało wcale, że moje ciało nie dawało mi znać, że powinnam przebiec teraz kilka metrów po plaży, do miejsca, gdzie akurat stał z kolegami, i nie błagać go, żeby nie jechał.
Ale on i tak pojedzie, najpierw do Illinois, na obóz dla rekrutów. Zbliżający się wielkimi krokami termin, od dzisiaj za dziewięć miesięcy, wydawał się zbyt bliski, zbyt nagły. Ukłucie było bardziej bolesne, niż powinno, ponieważ w końcu dostaliśmy naszą szansę.
Spuściłam wzrok; nie musiałam go ukrywać przed dziewczynami. One wiedziały. Nie byłam już chudym jak tyczka dzieckiem. Zawsze byłam u jego boku, ale teraz moje miejsce mogłoby być pod jego ramieniem.
– Nic nie mówiłam przez cały dzień, ponieważ myślałam, że sam chce ci o tym powiedzieć pierwszy – powiedziała Luz. To była jedyna aluzja do mnie i do Nico jako pary, na jaką się zdobyła.
– Nie powiedział – rodzeństwo Martinów zawsze było ze sobą bardzo zżyte, co oznaczało, że dzieliłam z Luz to samo słodko-gorzkie uczucie. – Ale przynajmniej nie wyjeżdża na dobre i będzie wysyłał całą masę kartek. Jak zawsze – zastanawiałam się, kogo bardziej chciałam przekonać. Ją czy siebie.
– Tak. Wiem tylko, jak dziwnie będę się czuła bez niego rano przy śniadaniu. I jak będę tutaj bez niego w przyszłym roku w lecie – jedna fala się załamała. Druga też. Luz zwracała się do oceanu: – Obóz dla rekrutów jest, ile, dwa tysiące mil stąd? Zastanów się, gdybyś rozwinęła cały swój układ naczyń krwionośnych, rozciągnąłby się w linii prostej na długość sześćdziesięciu tysięcy mil.
Umysł Luz Martín wydawał się czasami większy niż wszystkie plaże na świecie razem wzięte.
– Przy życiu utrzymuje nas o wiele dłuższy układ niż odległość między Illinois a San Diego. Ale nie czujemy tego wcale wewnątrz naszego ciała. Po prostu żyjemy. – Luz pokręciła głową, po czym ledwo dopowiedziała. – Dziwne, że te dwa tysiące mil wydają się o wiele dłuższe – kiwnęła raz głową, dając znać, że temat skończony. W stylu Luz, swoje uczucia schowała z powrotem do medycznego cudu własnego ciała. Tam je trzymała. Gdybym teraz spróbowała coś jeszcze z niej wyciągnąć, nic by to nie dało. Jak na nią i tak powiedziała dużo. Że będzie się czuła dziwnie. Że jej mały dom skurczy się jeszcze bardziej. Że będzie cierpieć z powodu każdej mili dzielącej ją i Nico.
Długo patrzyłam na jej brata. Jego gęste włosy przypominały ciemną latarnię morską. Słodki miodowy horyzont oświetlał jego plecy, czyniąc z niego prawdziwie złotego chłopca. Odwrócił się w naszą stronę, gdy koledzy odeszli, a wtedy Britton wcisnęła mi puszkę jego ulubionego napoju gazowanego do ręki. Uśmiechem na swojej okrągłej twarzy dała znać, żebym łapała nadarzającą się okazję.
Spotkałam się z Nico w połowie drogi.
– Masz. Pewnie chce ci się pić.
– Przewodzi falom i czyta w myślach! – wytarł ręką usta po wypiciu dużego łyka. Nie ruszał się, więc i ja zamarłam jak posąg w piasku. Spojrzał w bok i powiedział coś, co ledwo zrozumiałam. Marynarka. Szkolenie SEAL. Pożegnanie, wyjazd – przysięgłabym, że właśnie od tego zaczął naszą rozmowę. A nie wymawiając słowa: „młodszy” i „ratownik”, i „nabór”. W głowie mi szumiało od resztek wody i odgłosów plaży, i od jego słów.
– Zaraz, co powiedziałeś?
Wziął kolejnego łyka. Młodsi ratownicy południowej Kalifornii – każdy, kto wychował się w Crown Point, słyszał o tej organizacji. Widziałam ratowników południowej Kalifornii od dziecka.
– Przenoszą tutaj w przyszłym roku jedną ze swoich baz szkoleniowych, będzie w pobliżu wieży numer 13. Pomyślałem, że może chciałabyś spróbować swoich sił.
Zrobił przerwę, więc to, co powiedział potem, zabrzmiało solidnie i realnie.
– Trudno się zakwalifikować, ale jesteś silna.
(To ty sprawiłeś, że jestem silna.)
– Byłabyś najlepszą surferką w tej grupie. A to istotne w tym wszystkim.
(To ty poświęciłeś mi swój czas, trenowałeś ze mną i motywowałeś mnie. To, ile potrafię na desce – zawdzięczam tobie i dlatego jestem zwykle najlepszą surferką wśród dziewczyn na większości plaż. Ty…)
Przytakiwałam przez cały czas, gdy do mnie mówił. Ale jego następny ruch sprawił, że myślami wypłynęłam na większą głębię niż kiedykolwiek podczas naszych wspólnych wypadów na desce.
– Słuchaj, pomyślałem, że może ci to pomóc. Taka zdobyta sprawność może ci się przydać po tym, co się stało.
Szeroko otworzyłam oczy.
– Masz na myśli zeszły rok? – zapytałam. Wtedy to moja młodsza siostra Audrey o mało co nie utonęła w nieistniejącym już basenie w naszym ogródku za domem. Tego żadne z nas nie wypowie na głos. Już dawno nie ma tej krystalicznie niebieskiej wody. Na tym miejscu wyrosła trawa, ale my wciąż pamiętamy i ciche wspomnienie tej chwili ciągle wisi w powietrzu w naszym domu.
– Zeszły rok – potwierdził.
– Taka forma obrony? – nie wiem, dlaczego ta myśl zrodziła się u mnie automatycznie. Ale tylko tak to widziałam. Odwet za Audrey na wodzie. Władza, kontrola. Odzyskanie tego poczucia, czegoś utraconego. Wypowiedziałam cicho te słowa.
– Właśnie tak. I dodatkowo nauczą cię uważności i przewidywania nadchodzącego niebezpieczeństwa, wypatrywania tego, czego nikt inny nie widzi.
– Jak wtedy, gdy dwadzieścia osób w basenie niczego nie widziało?
Jego oczy skrzyły się skupione nad retrospekcją. W moich myślach też byłam tam, w chwili gdy wychodzę z domu i widzę przerażonych ludzi, wybuch nagłej paniki u Nico, dziewczyn i wszystkich naszych gości i słyszę głos niepodobny do ludzkiego, nie wiedziałam, że ktokolwiek może z siebie wydobyć takie dźwięki, a tym bardziej moja matka.
Nico pochylił głowę i mówił do coraz chłodniejszego piasku.
– To pomogłoby ci uporać się ze wspomnieniami. Uczyłabyś się postępować tak, by przeciwdziałać sytuacjom groźnym jak tamta. Zamiast rozpamiętywać przeszłość, mogłabyś odwrotnie – przygotować się na przyszłość. Widzieć wszystko, co można, na wszelki wypadek.
Pomysł szybko chwycił i przeistoczył się z małego strumyczka w potężny rwisty prąd w mniej niż minutę. Wypuściłam powietrze z ciężkim wydechem i poczułam, jak moja twarz tężeje.
– Ale? – zapytał.
– Ale jest jeszcze moja mama. Oszaleje – odpowiedziałam. Było pewne, że samo rozważanie przeze mnie ratownictwa zniszczyłoby ją jeszcze bardziej po tym, co woda zrobiła jej dziecku.
Nico poprawił swoją postawę.
– No tak, istnieje ryzyko. Tylko ty wiesz, czy warto je podjąć.
Przytaknęłam.
– Prześlij mi informacje, przemyślę sprawę. Poza tym wiedziałbyś coś o ryzyku – zlizałam z ust resztki balsamu o smaku wiśniowym. – Lub powinieneś wiedzieć po ukończeniu szkoły.
– Cholera. Jestem…
Wyciągnęłam szybko rękę.
– No tak – stwierdził. – Powinienem był coś powiedzieć, gdy byliśmy na line-upie1.
Ostatnio, kiedy czekaliśmy na dobrą falę, kręcąc się w kółko po parkingu, miałam wrażenie, że nie tylko my, ale też nasza relacja jest w stanie oczekiwania.
Nico nerwowo wspinał się na palce i opadał na pięty.
– Pogadamy o tym później. Dziewczyny spojrzały na mnie złym okiem. Więc lepiej będzie, jeśli zwrócę cię twoim prawowitym właścicielkom.
Wyciągnęłam szyję jak peryskop, kpiąc i wściekając się na złe spojrzenie rzucone przez Luz i Britton. Udawały, że nie wiedzą, o co chodzi. Te wrześniowe dni były naszą ulubioną porą roku. Uwielbialiśmy te wrześniowe dni.
Odwróciłam się.
– Poczekaj! – zaprotestował Nico. – Przysięgam, że nie mam tajemnic. Przez chwilę trzymałem te wiadomości dla siebie, ponieważ za moment moje życie wymknie mi się spod kontroli i nastąpi chaos.
Uśmiechnęłam się cierpko.
– Chaos i brak kontroli to twoje ulubione sytuacje.
I w tej właśnie chwili Nico wybuchnął śmiechem i rozciągnął się wysoko i szeroko jak superbohater rozgwiazda, a ja przyrzekłam sobie, że zawsze będę odrobinę nienawidzić marynarki wojennej. Potajemnie i egoistycznie, z powodu jednego chłopca z sąsiedztwa.
Przy wieży numer 13 wisiały pamelki. Liny i apteczki pierwszej pomocy w pogotowiu na wypadek, gdyby trzeba było kogoś utrzymać przy życiu i bezpiecznie przyholować do brzegu. I wiedziałam, kto się do tego najlepiej nadaje.
Kiedy czas plażowania niepostrzeżenie przeszedł w porę kolacji, pani M. odwiozła mnie pierwszą do domu przy ulicy Buena Vista. Nico pomógł mi wyładować sprzęt na trawnik, a potem wskoczył z powrotem do białego chevroleta suburban. Już będąc sama, zmarszczyłam brwi na widok sterty rzeczy leżących obok mojej deski w pokrowcu – czyszczenie sprzętu było najgorszą rzeczą po każdym dniu plażowym. Złapałam kilka rzeczy i poszłam do garażu, który otworzyłam zdalnie telefonem. Mama zainstalowała kilka haków ściennych do powieszenia mokrych ręczników. Podporządkowałam się jej systemowi.
Drzwi prowadzące do kuchni były otwarte; unoszący się zapach wskazywał, że mama ugotowała cały garnek chili i może również chleb kukurydziany. Suszarka szumiała, z ładunkiem białych ubrań. Miałam powiedzieć, że przyjdę, jak tylko schowam deskę i opłuczę mój kombinezon. Dotarł do mnie odgłos ożywionej rozmowy i stanęłam w pół kroku na pierwszym schodku.
– Greg, nie, nie proś mnie o to – mówiła mama. – Nie teraz.
– Więc kiedy? Minął ponad rok – powiedział tata i już po tym jednym słowie wiedziałam, o czym rozmawiają moi rodzice.
– Nie mogę patrzeć. Na samą myśl o przyprowadzeniu jej…
– Musimy przygotować nasze dziecko, zwłaszcza po tym, co się stało.
Oparłam głowę o framugę drzwi. Nawet mój ojciec nie używał pewnych słów w towarzystwie mamy. Utonięcie – prawie śmierć – to właśnie się stało.
– Melanie. To są podstawy rodzicielstwa – powiedział tata z naciskiem. – Ma trzy lata. To idealny czas na lekcje.
Mama nie chciała, żeby Audrey chodziła na lekcje pływania?
– Rozumiem – powiedziała. – Ale nie mogę jej zabrać. Już sam zapach chloru. Nie mogę jej oddać jakiemuś nauczycielowi i nawet patrzeć, jak to robi…
Powiedz to, mamo! W wodzie. W basenie. Patrz, jak pływa. Twoje dziecko.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę, ale ściszyli głosy i nie mogłam ich zrozumieć. W pobliżu rozległy się kroki. Cofnęłam się i chwyciłam moją torbę plażową. Chwilę później mama stanęła przede mną, trzymając w ręku lekki sweter.
– Willa.
Przestudiowałam jej ruchy: wdech – wydech, niepewny uśmiech, wyprostowane ramiona.
– Jesteś w domu – dodała. Te same nijakie, puste i w kółko powtarzane słowa, które słyszałam codziennie po powrocie ze szkoły.
– Dopiero co wróciłam.
Jej wzrok błądził po zorganizowanej przestrzeni.
– Jest chili, a Audrey poszła z panią Rollins zobaczyć nowe szczeniaki. Zjedz z tatą. Ja będę na zewnątrz.
Przeszła koło mnie, zanim zdążyłam odpowiedzieć. Serce waliło mi mocno, gdy weszłam do środka. Tata był w koszuli i spodniach khaki, pochylony nad ladą, z szeroko rozłożonymi rękami.
– Słyszałaś – powiedział cicho. Jego oczy były zaczerwienione i szkliste ze zmęczenia.
Podeszłam do niego. Kiwnęłam głową.
– Mama nie chce, żeby Audrey uczyła się pływać?
Nie chce, by jej córeczka mogła cieszyć się dniem spędzonym na basenie i wiedziała wystarczająco dużo, żeby się uratować?
Odwrócił się.
– Chodzi raczej o to, że mama sama nie potrafi się z tym zmierzyć.
Trauma, wspomnienia – rozumiem. Ale jeśli mama zachowywała się w ten sposób tylko dlatego, że tata zasugerował, żeby Audrey wysłać na naukę pływania, to nie było mowy, żebym powiedziała jej o moim pomyśle spróbowaniu swoich sił w ratownictwie. Wciąż poznawałam granice tego, z czym mogła, a z czym nie mogła sobie poradzić. Rozumiałam je, wiem, z czego wynikały, ale wciąż istniały.
– Willa?
Podniosłam głowę.
– Zrobię to. Zapiszę Audrey na lekcje pływania i będę ją na nie zawozić. Zacznie się uczyć. OK?
– OK – mój tata potrafił obchodzić ograniczenia i wypełniać luki. Ścisnął delikatnie moje ramię.
– Zjedzmy trochę chili.
Tak też zrobiliśmy. Dopiero gdy już pomogliśmy Audrey zjeść kolację, a było dawno po zmroku, usłyszałam, jak mama wkrada się do środka i idzie do swojej sypialni. Wtedy zdałam sobie sprawę, o czym zupełnie zapomniałam w szoku i emocjach, związanych z ożywioną rozmową.
O moim sprzęcie!
Odrzuciłam na bok pracę domową i w piżamie pobiegłam na dół, by otworzyć drzwi wejściowe. Moja deska i mokry strój zniknęły. W przypływie paniki zmieniłam kurs na garaż. Kiedy włączyłam światło, szczęka mi opadła. Moja deska surfingowa – wyjęta z torby – wisiała idealnie na swoim specjalnym stojaku. Mój kombinezon do surfingu wisiał na innym haku do wyschnięcia, a wyprane ręczniki były starannie złożone i leżały na suszarce. Moja mama po cichu wykonała całą pracę.
Po raz drugi tego dnia oparłam się o framugę drzwi. Nawet gdybym zrozumiała ograniczenia mamy, i tak musiałabym z nimi żyć. Zamiast stawiać czoła trudnym sytuacjom, mogła robić to, co z zewnątrz wydawało się łatwiejsze, jak sprzątanie i odstawianie na miejsce sprzętu. Moja mama robiła tylko to, z czym mogła sobie poradzić. To, co nie bolało jej bardziej.
Poszłam na górę i skontaktowałam się z Luz i Britton na FaceTime w sprawie reszty naszej pracy domowej. Moje przyjaciółki, uśmiechające się do mnie z ekranu, były ostatnimi dwoma obrazami, które widziałam przed zamknięciem oczu. Wiedziałam też, jak wypełnić wszystkie moje luki.
WtedyKiedy miałyśmy piętnaście lat
To był poniedziałek po naszym dniu spędzonym na plaży. Wtedy zobaczyłam ten plakat. Został prowizorycznie powieszony na końcu korytarza, za szafkami. W jego przygotowanie zaangażowali się wszyscy członkowie komitetu organizacyjnego samorządu szkolnego Mission Point High. Do stworzenia takiej eksplozji barw gigantycznych rozmiarów potrzeba pewnej ręki i bardzo grubych markerów. Na biały papier plakatowy została przelana idea beztroskiej nadziei w postaci wielokolorowej plamy i napisu: „SZKOLNY BAL: ŚWIAT TO MY!”.
Ta nadchodząca potańcówka to był znak, że myślałam już o Nico, kiedy przyszedł od niego esemes. Przepraszam, że dopiero teraz piszę, strona nie działała. Ale proszę bardzo. Dasz radę, jeśli się zdecydujesz WB. Otworzyłam załączony link, który wyjaśniał, co to znaczy być młodym ratownikiem w południowej Kalifornii i jak się przygotować do egzaminów wstępnych późną wiosną. Nie uwzględniono: 1) Jak przekazać wiadomość mojej matce. 2) Jak zrealizować moje marzenie, które wiązało się z przebywaniem w wodzie, gdy się wie, że nie mogę nawet wspomnieć o tym żywiole w obecności mojej rodziny.
Britton znalazła mnie zaraz po angielskim, z batonikiem z granoli zjedzonym do połowy. Gdy się zbliżyła, wyłączyłam ekran telefonu. Razem wpatrywałyśmy się w tęczowe słowa, które sprawiały, że ponury korytarz wydawał się prowadzić niemal wszędzie. Świat to my.
– Cóż, to coś nowego. To sprawia, że wszystko staje się prawdziwe – stwierdziła Britton. Ale mówiła więcej, po cichu, bo tak właśnie mówią księżyc i gwiazdy. A wszystko, co powiedziała czy wyszeptała, zmierzało do jednego wniosku. I jeśli Nico zaprosi cię na szkolny bal, to będzie randka. Nie tak jak przedtem. Jej błękitne oczy mówiące wszystko. Jej jasnoróżowy uśmiech i sposób, w jaki szturchnęła mnie w ramię, sprawiły, że dotarło do mnie.
Dotarło i potrzebowałam Luz.
– Potrzebuję dwudziestu siedmiu sekund – powiedziała Luz z ustami pełnymi sera sznurkowego.
Schowałam telefon. Britton zapięła swoją torbę listonoszkę na ramieniu. Dwadzieścia siedem sekund to był jeden z naszych świętych kodów – celowo niejasny fragment czasu, zarezerwowany dla najbardziej nieoczywistych i pilnych spraw. Jeśli któraś z nas go wypowiedziała, wszystko inne schodziło na drugi plan.
– Mów dalej – powiedziała Britton.
Luz rzuciła okiem na lewo i prawo, zanim się pochyliła. – Mam sprawę, którą trzeba załatwić. I potrzebuję waszej pomocy.
– Jaką sprawę? – zapytałam.
Luz dała znak: „chodź ze mną” – więc ruszyłyśmy za nią głównym korytarzem, przecinającym kampus. – Ufasz mi?
– Bardziej niż sobie – powiedziałam, dokładnie w momencie, gdy Britton stwierdziła: – Bardziej niż solfeżowi – co w jej ustach śpiewaczki miało oznaczać najwyższe zaufanie.
– Świetnie. Ze względu na charakter tej misji będzie ona tym lepsza, im mniej będziecie wiedziały na obecnym etapie.
– Dobrze, ale czy to na pewno legalne? Nie trafimy do aresztu czy coś w tym rodzaju? – powiedziała zawsze przestrzegająca zasad Britton. Jej policzki aż zapłonęły z emocji.
Luz zaśmiała się pod nosem.
– O nie. To nie my będziemy w areszcie. A to co zrobimy, będzie nie tyle legalne, ile słuszne. Poza tym zaufaj mi, pamiętasz?
– Wchodzę w to, ale co dokładnie musimy wiedzieć w tej chwili?
Luz uniosła głowę.
– Teraz to się stanie, za jakieś dwie minuty – poszłyśmy więc za nią.
Połączone silnym uściskiem, przemierzałyśmy korytarze liceum Mission Point, jako przyjacielski taran i trójgłowy smakosz meksykańskich potraw. Jako uczennice pierwszej klasy liceum byłyśmy tu najmłodsze i najbardziej zielone, ale w grupie – siła. Jedna za wszystkie, wszystkie za jedną.
To był nasz plan przetrwania poza kampusem – i na nim. Razem przeżywałyśmy stres związany z większą liczbą zadań domowych i świadomością, że teraz nasze oceny naprawdę się liczą. Moje miały znaczenie bardziej niż kiedykolwiek. Tato pracował jako profesor nauk politycznych na Uniwersytecie w San Diego, co oznaczało, że jeśli zostanę przyjęta, będę mogła zdobyć wykształcenie na prywatnej uczelni za darmo. Teraz nadszedł czas, żeby na to zapracować. Studia i wszystkie następne etapy wydawały się niewiarygodnie blisko, jak na odległość między domem Luz a domem Kema, czyli na rzut frisbee. Jak na szerokość naszych połączonych ramion, gdy szłyśmy za Luz, dokądkolwiek by nas prowadziła.
Zatrzymałyśmy się w miejscu, gdzie korytarz wychodził na halę sportową. Naszą jedyną wskazówką był sposób, w jaki Luz skierowała swój wzrok na grę toczącą się na jednym z mniejszych boisk. Niektórzy uczyli się podczas dwudziestominutowej przerwy porannej. Inni, jak mała grupa chłopaków, wokół których dryblował Kem, woleli nawet kilka minut wolnego czasu poświęcić na grę w kosza.
Luz obróciła się twarzą w naszą stronę.
– Britt, musisz tylko poczekać w tym miejscu – wygięła szyję w stronę punktu, gdzie przecinały się dwa korytarze klasowe.
– Jeśli za rogiem pojawią się członkowie rady uczniowskiej, zagadaj ich, najlepiej czymś związanym z balem szkolnym.
– Na ten przykład, że syn mojej nauczycielki śpiewu jest DJ-em, jeśli jeszcze nikogo nie mają zamówionego? – zapytała Britton. Luz uśmiechnęła się.
– Pięknie. Aha, i superważne: wyślij mi jakikolwiek sygnał z naszego grupowego esemesa, żeby mnie ostrzec, kiedy ich zagadasz.
Britton ściskała jeden róg swojej bluzki z haftem oczkowym (jej nerwowy tik), ale mimo to skinęła głową.
– Wills – powiedziała Luz – stoisz tam na czatach – wskazała szybko miejsce naprzeciwko Britton. – Twoim celem jest pan Crowley. Absolutnie nie może wrócić do swojego pokoju, zanim ja tu nie wrócę.
Luz odsunęła się. Britt zdążyła już otrząsnąć się z niepokoju i przemienić w postać sceniczną Britton Estelle Rose. Była zupełnie inną istotą niż dziewczyna, która stresowała się na myśl o areszcie i unikała ryzyka. Przybrała pozę łabędzia i ruszyła w kierunku swojego punktu obserwacyjnego, z telefonem w ręku, jakby śmiała się z mema z przyjaciółmi. Dobra robota, Rose.
Próbowałam stać się niewidoczna, gdy wolnym krokiem podążałam do wyznaczonego miejsca. I tak pod powierzchnią mojej skóry wybuchły różne katastrofy naturalne. Pot zbierał się w niewygodnych zakamarkach, a moje serce biło jak oszalałe. Wyciągnęłam ćwiczenia do algebry i telefon, wszystko, żeby wpasować się w naturalny rytm życia na kampusie. Oparłam się o ścianę. Spojrzałam znad notatek z matematyki, gdy w odległości dziesięciu metrów pojawił się pan Crowley.
Jak do niego zagadać?
Odetchnęłam z ulgą, gdy dwóch innych nauczycieli podeszło do niego. Zaczęli rozmawiać. A trwało to trochę, co potwierdzało opowieści Luz, która wielokrotnie mówiła o swoim nauczycielu biologii, że jest straszliwym gadułą. Dzięki Bogu.
Wyciągnęłam szyję. Britton stała na swoim stanowisku, na tyle niewidoczna, na ile tylko może być dziewczyna z jej wyglądem. Pan Crowley wciąż tokował. Dostrzegłam w przelocie sylwetkę Luz, która wślizgnęła się do oddalonej klasy. Kiedy zajęłam swoją pozycję obserwacyjną i czekałam, nie mogłam nie przypomnieć sobie nas w podobnej sytuacji w przeszłości. Wspomnienia zdarzeń ze szkoły podstawowej Crown Crest przesuwały się jak zdjęcia migawkowe. Takie, które chciałabym przypiąć do niezliczonych tablic korkowych: Coroczny festyn Pajęczyny Charlotty2. Wyraz twarzy dyrektora szkoły. Zdenerwowani pozostali pracownicy. Pamiątkowa pluszowa dżdżownica koloru brzoskwini, na którą wydałyśmy dwadzieścia dolarów, jako na wygraną w loterii, podczas Festynu Hrabstwa San Diego, po ukończeniu szóstej klasy.
Dżdżownica zajęła miejsce honorowe w hipo, na pamiątkę tego jednego dnia, który odcisnął na nas piętno na zawsze. A to dlatego, że Britton i mnie wystarczyło dosłownie pięć minut jednego popołudnia w drugiej klasie, aby poznać prawdę o wspaniałej naturze Luz. Istotny szczegół: byłyśmy wtedy przebrane w kostiumy. Britton, za najładniejszą, najbardziej różową świnkę wszech czasów. Ja, za fantastyczną Fern3 w ogrodniczkach i koszuli w kratę. Luz, w czarnych legginsach i ażurowym topie ze świnką, namalowaną nad pępkiem. Do tego duża broszka z górskiego kryształu w kształcie pająka, dopięta do białej pajęczyny. Co za świnka? A raczej co za dziewczyna.
Wszyscy czekaliśmy w biurze na rodziców, żeby zabrali nas na dodatkowe zajęcia.
A Luz? No cóż.
To właśnie w tym dniu przeistoczyliśmy się z dzieci z sąsiedztwa w ośmiolatków, zawierających przyjaźń na całe życie. I to jest historia opowiedziana przez Luz o tym, jak przyszło jej spędzić prawie cały festyn „Pajęczyny Charlotty” w gabinecie pana Garcii, w oczekiwaniu na przyjazd mamy. Personel pomocniczy czuł obrzydzenie. Piątoklasista Nico wykręcał się z WF-u, żeby zobaczyć to na własne oczy.
A było tak… Luz wcinała popcorn w drodze do stoisk z grami, gdy natknęła się na nieżywą, grubą ośmiornicę. Tym, co ją zatrzymało i sprawiło, że wyrzuciła resztę popcornu i użyła papierowej torby jako czerpaka dla robaka, był fakt, że to zawieruszone stworzenie niedawno jeszcze żyło. Jeszcze było różowe i lśniące.
Opuszczenie festynu i podjęcie działań było łatwe dla kogoś, kto już był ubrany jak złodziej. Według Luz, poruszała się po szkole podstawowej Crown Crest w taki sposób, w jaki prawdziwe pająki poruszają się po domach. Cicho. Niewidoczne. Nie zauważało się ich, jeśli się nie patrzyło. Tak samo jak dzisiaj nikt nie zauważył tej samej niskiej Kubanki o oliwkowej skórze, która po latach skradała się do pustej klasy w liceum.
W tamtych czasach, kiedy Luz opowiadała swoją historię, nasza trójka zadzierzgnęła między sobą więzy przyjaźni, a miało to miejsce w pokoju na zapleczu, w pokoju zajęć plastycznych pani Worth.
Britton wskazała na ladę pod oknem.
– To jest to, prawda? Tam?
– Tak – odpowiedziała Luz. – Jak chcecie to wam pokażę, ale możecie się porzygać.
– Możemy pójść razem to zobaczyć? – zasugerowałam. I tak zrobiłyśmy. Pani Worth trzymała tam blaszane talerzyki na farby i przybory plastyczne. Ale na wskazanym talerzyku Luz położyła dwa arkusze pianki kreatywnej, której inne dzieci używały do robienia świnek z ruchomymi oczkami. A na różowej piance leżał robaczek. Idealnie wypreparowany. Pokrojony nożyczkami nauczyciela. Zewnętrzną skórę rozcięto i przypięto w różnych miejscach szpilkami w kształt litery T. Krew i płyny zostały dokładnie wymyte gąbką. Wszystkie czarne, purpurowe i czerwone wnętrzności na widoku.
Podczas gdy Britton udawała, że nie ma zamkniętych oczu, ja się wypowiedziałam:
– Obrzydliwe. Ale też niesamowite.
Luz promieniała, a Britton odważyła się zerknąć.
– Z drogi, mieszkańcy farm. Muszę to zobaczyć. – Nico wszedł bocznymi drzwiami, jakby to było jedyne miejsce, w którym powinien teraz być.
– Wow! – zrobił z siostrą gest przybicia żółwika na widok robaka na talerzu.
– Ale po co?
– Robaki mają pięć serc – powiedziała Luz. – Właściwie to są łuki aorty. Chciałam to zobaczyć. Mama Anyi Ling znalazła mnie, zanim zdążyłam zrobić mu sekcję żołądka.
– Nie zawaliłaś, OK? Jesteś wyjątkowo bystra. – Nico potargał jej włosy. – Czy Garcia bardzo był na ciebie zły?
– Powiedzieli, że… – Luz spojrzała na drzwi gabinetu dyrektora. – Nie wiedzą, co ze mną zrobić.
Gwałtownie przeskoczyłam od wspomnień ze szkoły podstawowej do mojej obecnej rzeczywistości licealnej i postaci pana Crowleya idącego w moją stronę. Dostrzegłam go, gdy był sześć metrów ode mnie. Mój następny oddech to było wołanie o pomoc. Cholera. Luz. Miałam jedną rzecz do wykonania i pokpiłam sprawę, tracąc poczucie czasu.
– Panie Crowley! Panie Crowley!
Czy nie brzmiało to jak głos najmłodszego i najbardziej zielonego ucznia pierwszej klasy liceum? Podbiegłam do nauczyciela. Na szczęście zatrzymał się i odwrócił.
– Dziękuję, że się pan zatrzymał. Myślę o tym, czy nie zapisać się w przyszłym roku na biologię dla zaawansowanych, ale, hm, nie jestem pewna, czy te zapisy są dla drugoklasistów? Bardzo lubię nauki ścisłe. Szczególnie nauki przyrodnicze… – improwizowałam.
W życiu. Jak najdalej od przedmiotów ścisłych.
Pan Crowley uśmiechnął się.
– Hm, miło, że się interesujesz tym przedmiotem. Możesz zacząć od rozmowy ze swoim doradcą szkolnym.
Gaduła tokował dalej o sprawach dotyczących zajęć z nauk przyrodniczych w naszej szkole, a ja grzecznie przytakiwałam, dopóki nie zobaczyłam, że Luz w końcu dała subtelnie znać z asfaltowej części boiska, że odwołuje alarm.
Uprzejmie przerwałam profesorowi, mówiąc, że muszę już iść, i wystrzeliłam jak z procy w kierunku najbliższego korytarza. Britton i Luz biegły z naprzeciwka, więc spotkałyśmy się w połowie drogi.
– Misja wykonana na medal – powiedziała Luz. – Teraz wam wyjaśnię.
– Dobrze, bo upuściłam organ życiowy przed pracownią ceramiki – powiedziałam. – I mam nadzieję, że mój trud się opłacił.
Luz popatrzyła na mnie z obawą; byłam nieomal pewna, że sprawdzi mój puls. Kiedy wciągnęła nas do pustej wnęki, poczucie, że odniosła sukces, wzięło górę nad jej lekkim obłędem na punkcie badania nas.
– Teraz wam wszystko wytłumaczę i powiem, jaką rolę w tym odegrałyście. Tansurri Gil jest w mojej klasie biologicznej i należy do rady uczniowskiej, podobnie jak Dylan Bream. Dzisiaj, zaraz po biologii, powiedziała, że Dylan wykorzystuje spotkania rady uczniowskiej podczas trzeciej lekcji, które Crowley prowadzi w sąsiedniej sali, żeby zakraść się przez łącznik i „pożyczyć” moje sprawozdania z wynikami z zajęć w laboratorium. W poniedziałki zaczynamy nowe badania i przez cały tydzień zbieramy dane. Dylan kopiuje moje dane podczas rady uczniowskiej, a potem odkłada je na miejsce po zebraniu, kiedy wszyscy rozchodzą się do swoich zajęć po całym kampusie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
(ang.) – tutaj miejsce oczekiwania przy wodzie na falę i start. [wróć]
Książka dla dzieci Pajęczyna Charlotty E.B. White’a. [wróć]
Bohaterka Pajęczyny Charlotty. [wróć]