When We Were Them - Laura T. Namey - ebook + audiobook

When We Were Them ebook i audiobook

Laura T. Namey

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

WHEN WE WERE THEM LAURA TAYLOR NAMEY

Young adult

Willa, Luz i Britton były najbliższymi przyjaciółkami od dzieciństwa. Wydawało się, że nic nie może zniszczyć tej przyjaźni. A jednak wszystko zmieniła wielka miłość. I jeszcze większa tragedia.

W tym tygodniu zakończą swoją przygodę ze szkołą średnią. Razem łatwiej byłoby pokonać obawę przed jutrem, odpowiedzieć sobie na pytania o przyszłość. Ale jedna samolubna decyzja sprawia, że Willa zostaje z pudełkiem wspomnień, wypełnionym symbolami ich siostrzeństwa. I myślą, że nic już nie będzie jak dawniej, bo nie da się naprawić złamanego serca, zapomnieć o naruszonej intymności i wybaczyć podłego kłamstwa. Dorośli wszystko tylko komplikują, nikt już nie może na nikogo liczyć.

A gdy brzydka prawda wychodzi na jaw, Willa musi dzielnie zmierzyć się z przeszłością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 55 min

Lektor: Gabriela Talaczek
Oceny
3,8 (5 ocen)
2
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mozaik

Dobrze spędzony czas

3,5 ⭐ Dałabym 4, ale w polskim wydaniu coś nie do końca zagrało w tłumaczeniu. Zdarzyły się kilka razy dziwne konstrukcje zdań albo przetłumaczone dosłownie frazy. Sama historia to świetny przykład coming of age, myślę, że zostanie ze mną na długo.
00

Popularność




Ostatni tydzień szkoły. Sobota

Ostatni tydzień szkoły Sobota

Kiedy były­śmy młode, śmierć wyda­wała się tak odle­gła, że trak­to­wa­ły­śmy ją jako motyw zabawy. Wymy­śla­ły­śmy spo­soby, w jakie mogły­by­śmy się nawza­jem nawie­dzać jako duchy. Stało się to grą. Pusz­cza­ły­śmy wodze wyobraźni przy wiel­gach­nych kub­kach gorą­cej cze­ko­lady, cie­ście bisz­kop­to­wym albo przed lustrami. Usta­li­ły­śmy, że jeśli pierw­sza umar­łaby Brit­ton, poja­wi­łaby się w naszych gło­wach jako pio­senka. Zaśpie­wa­łaby arię ope­rową, żeby przy­po­mnieć nam, że kie­dyś była w tym dobra. Upiór Luz objąłby swoją drobną dło­nią nasze nad­garstki, przy­kła­da­jąc dwa palce do tęt­nicy tam lub do pul­su­ją­cego punktu na naszych szy­jach.

Nie wie­dzia­łam, jaki kształt przy­bie­rze nawie­dza­nie w wyko­na­niu mojej duszy, ale Britt i Luz nie miały wąt­pli­wo­ści. Przy­się­gały, że będę wid­mową zrzędą, z rodzaju tych, które zapi­sują wszystko w zeszy­cie na wyci­nanki. Sosnowa skrzy­nia i tro­chę brud­nej ziemi, zrzu­co­nej łopatą na wieko nad moją głową, nie powstrzy­mają „sen­ty­men­tal­nego genu Willi J. David­son”. A moim przy­ja­cio­łom, wciąż peł­nym krwi i kofe­iny, szepnę:

Czy zacho­wu­je­cie każdą kartkę z życze­niami i tablicę kor­kową z przy­pię­tymi zdję­ciami wszyst­kich cudow­nych rze­czy, które robi­cie beze mnie?

Tak?

Kiedy Nico towa­rzy­szył nam pod­czas tych roz­mów, mówił, że ni­gdy by nas nie stra­szył. Nie odwa­żyłby się i zosta­wiłby nas w spo­koju. Ale ja mu nie wie­rzy­łam.

Nasza gra ule­gła zmia­nie, gdy skoń­czy­ły­śmy trzy­na­ście lat, a moja rodzina już ni­gdy nie przy­po­mi­nała tej daw­nej. Nasze żarty wypo­wia­da­ły­śmy ukrad­kiem, ści­szo­nym gło­sem, jak wszystko inne w moim domu. Zacho­wy­wa­ły­śmy się w ten spo­sób pra­wie do naszych osiem­na­stych uro­dzin. To wła­śnie wtedy poże­gna­ły­śmy się ze wszyst­kimi for­mami gry w duchy. Zamknę­ły­śmy ją, jak­by­śmy wynio­sły z przy­droż­nego jar­marku karu­zelę, która już ni­gdy nie będzie oglą­dać lata.

Na czter­na­ście dni przed ofi­cjal­nym nadej­ściem tego lata zrzu­cam klapki i sia­dam bez­po­śred­nio na pia­sku, na plaży mojego dzie­ciń­stwa. Sie­dem minut do startu – infor­muje mnie mój zega­rek nur­kowy. Zaraz wejdę do wody, by sta­wić czoła moim przy­ja­cio­łom. Zmie­rzyć się z tym, co odkryli trzy dni temu.

Jestem przed cza­sem celowo, przy­cho­dzę w chwili, gdy poranni sur­fe­rzy idą stąd, a więk­szość ama­to­rów desek boogie i budow­ni­czych zam­ków z pia­sku jesz­cze się nie poja­wiła. Niebo jest szare i kre­dowo białe, jak zwy­kle o tej porze dnia latem w San Diego. Dwóch ratow­ni­ków, któ­rych widzę co sezon, sie­dzi na wieży 13, czer­wone pamelki, czyli boje ratow­ni­cze, zwi­sają z boku. Ratow­nicy są czujni, gotowi. Z przy­zwy­cza­je­nia wybie­ram jed­nego pły­waka i sku­piam się na nim. Nauczono mnie prze­wi­dy­wać, kto ewen­tu­al­nie może być nara­żony na wypadki i urazy. Nauczono mnie uwa­żać na tego, który może nie w pełni doce­nić ude­rze­nie fali lub sza­le­jący prąd w dniu, gdy o zagro­że­niu ostrzega żółta flaga.

W sezo­nie tury­stycz­nym zawsze poja­wiają się osoby mające pierw­szy raz stycz­ność z oce­anem. Ich doświad­cze­nie pły­wac­kie to naj­wy­żej plu­ska­nie w base­nie, jezio­rze, sta­wie i może w stru­myku. Ocean, gdy wywie­szona jest żółta flaga, szy­dzi z tego. Mimo mojego uwiel­bie­nia dla Pacy­fiku jestem wyszko­lona, by zetrzeć ten wspa­niały, zado­wo­lony gry­mas z jego twa­rzy.

Pięć minut – zega­rek drwi ze mnie. Mój żołą­dek się skręca, ale wciąż widzę tego pły­waka. Nazwę go Nebra­ska. Zazwy­czaj na kryp­to­nim dla nie­do­świad­czo­nych pły­wa­ków wybie­ram stan Ame­ryki pozba­wiony dostępu do morza. Nebra­ska to biały męż­czy­zna, w wieku mię­dzy pięć­dzie­siątką a sześć­dzie­siątką. Zaraz zamo­czy i pew­nie znisz­czy swoją bejs­bo­lówkę, jeśli będzie wcho­dził dalej do wody.

Kiedy Nebra­ska posuwa się do przodu, mój umysł cofa się o sie­dem­dzie­siąt dwie godziny. Do Brit­ton, trzy­ma­ją­cej kopertę, któ­rej – jak myśla­łam – pozby­łam się osiem mie­sięcy temu. Wra­cam do spo­sobu, w jaki się w nią wpa­try­wała. Bez wyrazu. Jak­bym roz­pły­nęła się w jej her­ba­cie, a ona nie mogła mnie już zna­leźć.

Odna­le­ziona koperta, z imie­niem Luz na przo­dzie i moimi zdra­dziec­kimi sło­wami w środku, mówiła wię­cej niż któ­re­kol­wiek z nas mogłoby wtedy powie­dzieć. Że zawio­dłam moich przy­ja­ciół spek­ta­ku­lar­nie i pró­bo­wa­łam to ukryć. I że mi się nie udało.

Ści­ga­jąc ten punkt w moim umy­śle i doga­nia­jąc go, jed­no­cze­śnie widzę, jak gigan­tyczna fala wznosi się w oddali. Pod­no­szę się na kolana, ponie­waż Nebra­ska obró­cił się, spo­glą­da­jąc w stronę kolejki gór­skiej Wielki Wóz przy dep­taku, a ten rodzaj fali pozo­sta­wia cię bez­rad­nym, jeśli nie przyj­miesz jej wła­ści­wie. Uwa­żaj, na miłość boską! Zbyt wiele takich fal mnie potur­bo­wało, gdy Nico uczył mnie sur­fo­wać. Byli­śmy tylko dziećmi, ale przy­się­gam, że moje gar­dło ni­gdy nie będzie w pełni wolne od tej soli. Woda w oce­anie się pod­nosi, Nebra­ska!

Już stoję, gdy Pacy­fik kotłuje mojego chło­paka. Kiedy fala ude­rza pro­sto w niego, kątem oka widzę ruch z pra­wej strony. Marianna z wieży 13 zesko­czyła na dół i bie­gnie. Ale nie w kie­runku Nebra­ski. To nie on jest jej celem. Wypluwa tylko wodę z płuc i otrze­puje się jak labra­dor. I ma się dobrze, kiwa­jąc się pio­nowo, szu­ka­jąc czer­wo­nej czapki, mimo że została porwana przez żywioł.

Bie­gnę do brzegu. Młoda dziew­czyna, która zgu­biła swoją deskę do pły­wa­nia, nie może wstać i nie może utrzy­mać się na wodzie. To naj­pew­niej jej mama krzy­czy: Emma! Pró­buje dojść do córki, ale cofa­jąca się fala odciąga ją z powro­tem. Nie dostrze­głam Emmy, ale Marianna już do niej dobie­gła i ją zabez­pie­cza. Nie dostrze­głam Emmy, ponie­waż… – chwi­leczkę, wszystko w porządku – to nie ja mam dzi­siaj dyżur. (Możesz być teraz czło­wie­kiem – powta­rzam).

Wyba­czam sobie, ale tylko ten jeden błąd. Nie kopertę ani cały paź­dzier­nik, który roz­padł się na małe kawa­łeczki, tak że już go nie roz­po­znaję. Nie to, że Luz wykrzy­czała do mnie, trzy dni temu: Nie cho­dzi o to, że to zro­bi­łaś, a potem się ze wszyst­kiego wyco­fa­łaś. Cho­dzi o to, że wyko­rzy­sta­łaś… Nico, wła­śnie jego. Nikogo innego, tylko jego. Fuck.

Kiedy Luz – dziew­czyna, która chce pew­nego dnia przy­wra­cać zdro­wie ludziom i napra­wiać ich ciała – powie­działa do mnie te słowa, wywró­ciła moją skórę na lewą stronę, nie pozo­sta­wia­jąc niczego. Nawet kawałka, żebym mogła nawie­dzać.

Mój zega­rek wska­zuje trzy­dzie­ści sekund. Wlokę się przez roz­grze­wa­jący pia­sek i przez dep­tak; moi przy­ja­ciele sie­dzą już przy stole pik­ni­ko­wym. Jeden oddech. Kolejny. Powie­trze gęst­nieje, roz­ma­zu­jąc widok, aż docie­ram do dziew­czyn, a wszech­świat zasysa się i nie ma już South Mis­sion Beach, nie ma San Diego, nie ma życia oprócz nich.

– Ja… Hej – to wszystko, co mogę z sie­bie wykrztu­sić.

– Cóż, wyglą­dasz okrop­nie – mówi Luz. Szczę­śli­wie w ten sam spo­sób nabija się z mojej szyb­kiej jazdy samo­cho­dem, wyszcze­rza­jąc zęby w uśmie­chu, gdy prze­jeż­dżamy na żół­tym świe­tle na wjazd na auto­stradę.

Pamię­ta­jąc o tym, wybu­cham wod­ni­stym śmie­chem za te wszyst­kie czasy. Za tamtą mnie i tamtą ją. Zmie­niam pozy­cję, roz­glą­da­jąc się po plaży, która nas wycho­wała. Odno­wiona drew­niana kolejka, sku­pi­sko ele­ganc­kich apar­ta­men­tow­ców, znów kolejka, mrów­czy szlak dzieci przy­cho­dzą­cych z deskami i wia­drami.

– Willa, usiądź. Dobrze? – Brit­ton pokle­puje stół wypie­lę­gno­waną dło­nią z paznok­ciami w kolo­rze bale­ri­nek. – Twój nie­zwy­kły tyłek zasła­nia widok.

Prze­su­wam mój – czę­sto komen­to­wany przez Brit­ton, cza­sem nawet po fran­cu­sku – „nie­zwy­kły tyłek” na ławkę. Przez klatkę pier­siową prze­pływa mi strużka nadziei. Jeste­śmy sil­niejsi niż jeden błąd, ta ogromna suma nas, nas i ich. Może potrze­bu­jemy tylko czasu.

– Nie zro­bi­łam tego – mówię, co brzmiało o wiele lepiej w mojej gło­wie.

Luz, nie mogąc oprzeć się o ścianę, przy­kuca, wychy­la­jąc się do przodu i składa się w ori­gami Luz. Pozy­cja prze­gra­nego.

– Dobrze. Ale czy kie­dy­kol­wiek zamie­rza­łeś powie­dzieć Luz? Gdy­bym się nie dowie­działa? – Brit­ton pyta, prze­ska­ku­jąc pro­sto do trud­nej czę­ści, jakby zaczy­nała nową arię.

Zbyt wiele bić serca mija, zanim potrzą­sam głową. Wyobra­żam sobie kul­towe stare filmy, które oglą­da­ły­śmy w salo­nie Brit­ton pod kocami z mono­gra­mem. Nie­które z tych fabuł doty­czyły powtó­rek sytu­acji albo całych dni prze­szłych, które zaczy­nały się od nowa, po to, by boha­te­rowi udało się postą­pić wła­ści­wie.

Te słowa roz­sy­pują się w pył wraz z moją słab­nącą nadzieją.

– Tak bar­dzo, bar­dzo mi przy­kro. I nie pro­szę cię o to, żebyś zapo­mniała.

Luz pro­stuje się. Naj­mniej­sza z naszej trójki zaj­muje nie­wiele miej­sca przy stole. Po raz pierw­szy prze­ra­żają mnie słowa przy­ja­ciółki, która przez lata ści­śle strze­gła moich tajem­nic. Dzi­siaj jest bar­dziej spa­da­jącą gwiazdą niż dziew­czyną. Jest zie­lo­nym roz­bły­skiem, który obser­wu­jemy pod­czas zachodu słońca, a także pło­mie­niem z ogni­ska na pia­sku i setką innych jasnych, ulot­nych rze­czy – w ich naj­więk­szym bla­sku, sekundy przed tym, jak zni­kają.

– Myśla­łam, że tego wła­śnie ocze­ku­jesz, skoro tu przy­szły­śmy. Że zapo­mnę – Luz wska­zuje w kie­runku Brit­ton. – Ze względu na wszyst­kie lata, kiedy były­śmy przy­ja­ciół­kami.

– Wiem, że to nie jest spra­wie­dliwe. Nie cho­dzi o to, żeby zapo­mnieć. Ale… czy możesz wyba­czyć?

Trzy słowa. Przez dzie­sięć lat ist­niały nie­zli­czone inne słowa, które natu­ral­nie gru­po­wa­ły­śmy w trójki: „Kocham cię”. „Mamy tort”. „Jesteś nie­sa­mo­wita”. „Przy­nio­słam tacos”. „Wspie­ram cię”. „Wspie­ram cię”. „Wspie­ram Cię”.

Możesz wyba­czyć?

Luz znowu milk­nie, ale to raczej jej bez­ruch mnie mar­twi. Nie robi żad­nej ze swo­ich nor­mal­nych rze­czy. Nie opi­sała szcze­gó­łowo składu che­micz­nego naszego nie­szczę­ścia. Nie pró­bo­wała…

– Tutaj – pod­no­szę rękaw mojej pasia­stej koszulki, odsła­nia­jąc blady nad­gar­stek.

Luz, jako przy­szły kar­dio­log, zawsze spraw­dzała mi puls, aby odczy­tać poziom stresu.

– Sprawdź mój puls. Poczuj to, co ja czuję – pro­szę. Nic. Film na pau­zie. Zabie­ram więc rękę.

– Pro­szę, powiedz coś. Albo… albo krzycz! Nie możesz po pro­stu wyrzu­cić z sie­bie wszyst­kiego, żeby­śmy mogły pójść dalej?

Cokol­wiek to jest.

Brit­ton osuwa się do przodu, ciemne włosy zasła­niają jej twarz i odgra­dzają jak kur­tyna od tego całego bała­ganu, który naro­bi­łam. Luz nawet na mnie nie spoj­rzy. Nie wiem, co jesz­cze mogę zro­bić.

– Czy to koniec?

Trzy słowa.

Luz wzru­sza ramio­nami i lekko roz­chyla usta.

– Wiesz, to cud, że nie obcię­łaś sobie awa­ryj­nie grzywki z tego powodu. Myśla­łam, że to zro­bisz.

Te dziew­czyny były świad­kami moich naj­bar­dziej pier­wot­nych prych­nięć i gwiz­dów, ale ten, który wydaję z sie­bie teraz, pocho­dzi chyba od nowego zwie­rzę­cia. Moja ręka zaci­ska moje ciemne blond loki – poszar­pane jak skar­peta na wie­trze. Od cze­pia­nia się mojej skóry głowy, kiedy pró­buję oswoić to, co jest pod nią. Od patrze­nia, jak Nebra­ska nie tonie.

– Grzywka? – prych­nię­cie Brit­ton prze­cho­dzi w chi­chot. – O rany – siada wypro­sto­wana, krzy­żu­jąc ramiona na stole wysma­ga­nym wia­trem.

– Jak­bym kie­dy­kol­wiek naru­szyła kodeks. W grzywce ni­gdy tak naprawdę nie cho­dzi o grzywkę – mówię, gdy Luz i Brit­ton powta­rzają: – Ni­gdy tak naprawdę nie cho­dzi o grzywkę.

Motto życiowe Brit­ton odbija się echem w naszych gło­wach i każe nam zaci­snąć mocno powieki. Zdaję sobie sprawę, że zbli­ży­ły­śmy się do sie­bie. Chyba nasze mózgi nie powie­działy jesz­cze naszym cia­łom, że znisz­czy­łam świat. Nasze buty two­rzą kształt wie­lo­kąta. Nasze mię­śnie kie­rują ruchem naszych ramion do wewnątrz, bli­sko, jak zawsze, a powie­trze mię­dzy nami faluje. Mogła­bym tu odpo­cząć. Wła­śnie tutaj, z nimi łagod­nie wypo­wia­da­ją­cymi słowa, gdy widzą mnie ponow­nie. (Jaka koperta? Jaki paź­dzier­nik?)

To naj­lep­sza wer­sja nas samych. Gdy nie mamy przed sobą żad­nych tajem­nic. Cały eko­sys­tem skur­czony do roz­miaru muszelki.

– Powiedz mi jedną rzecz – prosi Luz, ale nie z gnie­wem, na który zasłu­guję, gdyż ją zra­ni­łam. Teraz mówi jak osoba sta­wia­jąca dia­gnozę. Przede wszyst­kim – nie szko­dzić – ważna część przy­sięgi, którą pew­nego dnia złoży.

– Wszystko, co chcesz.

– Muszę wie­dzieć: dla­czego? Zasłu­guję na to, zanim w ogóle pomy­ślę o…

Wyba­cze­niu. Pój­ściu na przód i zaufa­niu mi ponow­nie. Dopo­wia­dam sobie jej słowa, jakby były moimi wła­snymi.

– Ze względu na nas – mówię na głos. – Spa­ni­ko­wa­łam, bo nie mogłam stra­cić też cie­bie.

Rzu­cam świa­dome spoj­rze­nie na Brit­ton, któ­rej bilet lot­ni­czy krzy­czy Paryż, a data odlotu zbliża się wiel­kimi kro­kami.

– Nie, to nie cała prawda. To nie wszystko – mówi Luz. – Ta koperta doty­czy cze­goś wię­cej niż tego, co sta­nie się po zakoń­cze­niu szkoły.

– Co?

– Wyko­rzy­sta­łaś Nico. To coś wię­cej niż atak paniki, Willa.

Jej słowa celują pro­sto w moje gar­dło, natych­miast prze­no­sząc mnie z powro­tem do mgli­stych dni. Sta­ram się nie upaść i chwy­tam się ławki.

– Nie mogłam znieść wię­cej strat.

Wszystko, co pamię­tam z paź­dzier­nika ubie­głego roku, to że zbli­żał się ostatni rok i koniec szkoły. Moje dopiero co roz­sy­pane życie miało się sze­roko otwo­rzyć na tyle kolej­nych nie­wia­do­mych, a ja nie mogłam tego powstrzy­mać. Pomy­śla­łam, że spró­buję, co dopro­wa­dziło do naj­gor­szej decy­zji w moim życiu. Dopro­wa­dziło nas tutaj.

– Przy­się­gam, że gdyby cho­dziło o coś wię­cej, powie­dzia­ła­bym ci.

Luz zwraca oczy ku niebu.

– Cza­sami zda­rza się, że jakaś osoba będzie miała raka, ale wcze­sne bada­nia go nie wyka­zują. A on ukrywa się i dalej zakłóca pracę orga­ni­zmu, dopóki leka­rze nie zaj­rzą głę­biej. Myślę, że to samo doty­czy cie­bie.

Mój orga­nizm reaguje dresz­czami na jej pro­ro­cze słowa; prawda cicho przy­cza­iła się za moją wątrobą i płu­cami.

– Przez pra­wie cały ostatni rok szkoły uda­wa­łaś moją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę po tym, jak pró­bo­wa­łaś mnie zdra­dzić – mówi Luz. – Ale ja, jako twoja przy­ja­ciółka, mar­twię się o powody i mar­twię się o cie­bie. Jeśli nie widzisz praw­dzi­wej przy­czyny tutaj teraz, to będziesz musiała poszu­kać jej gdzie indziej. W prze­szło­ści.

– Posta­ram się – mówię.

Luz potrząsa głową.

– Zła­ma­łaś mi serce. Zanim będę mogła nawet pomy­śleć o wyba­cze­niu ci, muszę poznać całą prawdę. Mówię poważ­nie, Willa. Musisz to zro­bić sama. W tym tygo­dniu. Albo to koniec. Albo z nami koniec.

Och. Przyj­muję cios, nie­mal prze­ko­nu­jąc sie­bie, że inna Luz zamie­niła się miej­scami z tą, która sie­dzi przede mną. Moja Luz nie mówi w ten spo­sób. To nie są słowa, które wypo­wia­damy. Ale czego się spo­dzie­wa­łam? To ja wszystko zmie­ni­łam. Przez osiem mie­sięcy pró­bo­wa­łam odciąć się od tego jed­nego czynu, wyma­zu­jąc go z pamięci, aż poczu­łam się, jak­bym go nie popeł­niła. Pozo­stał nie­wy­po­wie­dziany. Zre­du­ko­wa­łam to, co nie­wy­obra­żalne, do kodu. To. Ta rzecz. Moja zdrada. Zabra­kło mi słów, aby nazwać rzecz po imie­niu. Ale sześć dni przed cere­mo­nią wrę­cze­nia dyplo­mów ukoń­cze­nia liceum Mis­sion Point ura­to­wa­nie naj­waż­niej­szej przy­jaźni w moim życiu ozna­cza cof­nię­cie się do miej­sca i czasu, o któ­rych pró­bo­wa­łam zapo­mnieć.

– Dobrze – mówię i prze­ko­nuję się, że nie musia­łam umie­rać, żeby stać się sama dla sie­bie duchem.

Ostatni tydzień szkoły. Sobota

Ostatni tydzień szkoły Sobota

– Ostatni raz wołam. Tata i Audrey są już w samo­cho­dzie – mówi moja mama. Jest bar­dziej wystro­jona niż zwy­kle: czarne spodnie rybaczki i prze­wiewna bluzka, w stylu boho, jakby powie­działa Brit­ton. Włosy spięte z tyłu u nasady szyi szyl­kre­to­wym klip­sem, a cie­nio­wane kosmyki luźno opa­dają jej na twarz. Usta poma­lo­wane na kora­lowy róż.

Odsu­wam na bok stosy tek­stów i nota­tek na ponie­dział­kowy egza­min koń­cowy z angiel­skiego. Spo­sób, w jaki mam wszystko uło­żone na łóżku, spra­wia wra­że­nie, jak­bym robiła wię­cej niż w rze­czy­wi­sto­ści. Na zewnątrz wyda­wać się mogę szkolną gwiazdą. W środku prze­peł­nia mnie poczu­cie porażki i żalu, a do tego wciąż mam pia­sek mię­dzy pal­cami u nóg przy­nie­siony z South Mis­sion, gdzie byłam rano.

– Zostaję. Nie czuję się na siłach, żeby jechać z wami.

Mama marsz­czy brwi i robi krok w moim kie­runku, ale zatrzy­muje się tuż przy moich drzwiach.

– Twój brzu­szek? Wciąż boli? Te tabletki imbi­rowe zazwy­czaj od razu poma­gają.

Łyk­nę­łam tabletki, popi­ja­jąc świeżą her­batą mię­tową, i popi­łam kil­koma łyż­kami rosołu z kury, który mama roz­mro­ziła. Robie­nie tych wszyst­kich rze­czy, pozwa­la­nie jej na pomoc, było tysiąc razy łatwiej­sze niż przy­wo­ły­wa­nie rze­czywistego bólu, który czuję w każ­dej czę­ści mojego ciała.

W tym tygo­dniu.

Albo z nami koniec.

Muszę znać całą prawdę.

Nie mogę nawet myśleć o tym, jak może wyglą­dać koniec ostat­niego tygo­dnia szkoły. Po mie­sią­cach wyma­zy­wa­nia i zapo­mi­na­nia mam się wła­mać do ukry­tego czasu. Ale nie wiem, od czego zacząć. Dwie osoby, do któ­rych zawsze zwra­cam się w pierw­szym odru­chu, to aku­rat te, które każą mi biec do tyłu, solo.

– Wszy­scy będą pytać, gdzie jesteś – dodaje mama, gdy na­dal mil­czę. – Od lat nie opu­ści­łaś festynu. Do tego twój tata dostał tę pre­mię, a ja cie­szy­łam się na myśl, że cała rodzina wybie­rze jakiś spe­cjalny wspólny pre­zent. Mogli­by­śmy zasza­leć na licy­ta­cji. Może week­en­dowy wypad? Albo możemy wybrać jakieś dzieło sztuki do salonu.

Zmu­szam się reszt­kami sił, żeby nie krzy­czeć. Ści­skam kawa­łek mojej koł­dry w jed­nej ręce.

– Powiedz wszyst­kim, że nie czuję się dobrze. A jeśli to takie ważne, wyślij mi ese­mesa z info, co wybra­łaś.

Mama wzdy­cha i pota­kuje.

– Dobrze, chyba mogę tak zro­bić. W lodówce jest wię­cej zupy, jeśli poczu­jesz się lepiej.

– Dzięki, mamo – robię gry­mas, przy­po­mi­na­jący natu­ralny uśmiech, który koń­czy roz­mowę i nie daje moż­li­wo­ści zada­wa­nia dal­szych pytań lub wyra­ża­nia zanie­po­ko­je­nia. Tę sztukę opa­no­wa­łam do per­fek­cji.

Nie­całą godzinę póź­niej scho­dzę po scho­dach na dźwięk dzwonka do drzwi. W mojej gło­wie poja­wia się nie­wy­raźny obraz kuriera, który już chce dostar­czyć mi oka­zały obraz albo mebel, który mama wyli­cy­to­wała, dając za niego nie­bo­tyczną cenę. Otwie­ram drzwi, wzdy­cha­jąc z ulgą.

Roz­po­znaję na moim ganku upo­rczy­wego gościa, prze­śli­zgu­jąc się wzro­kiem po jego gumo­wych spor­to­wych klap­kach (ze skar­pet­kami), po owło­sio­nych brą­zo­wych nogach, spor­to­wych szor­tach i dol­nej czę­ści nie­bie­skiej bluzy. Potem mój wzrok reje­struje pudełko. Szare pudełko na sta­ro­cie, tak zna­jome jak moja wła­sna twarz.

– Zamie­rzasz kazać mi tu stać przez całe popo­łu­dnie? – pyta Kem.

– Sorki – robię przej­ście, gdy jeden z moich naj­star­szych przy­ja­ciół wle­cze się do salonu, zsu­wa­jąc z nóg klapki po dro­dze. W moim domu nie prze­strzega się zasady zdej­mo­wa­nia butów przy drzwiach przed wej­ściem do środka, ale my nie jeste­śmy w poło­wie Japoń­czy­kami jak Kem.

Ni­gdy by go nie przy­ła­pano na wcho­dze­niu w butach do miesz­ka­nia.

Zwra­cam uwagę na spo­sób, w jaki Kem odkłada szare pudełko – robi to z sza­cun­kiem.

– Brit­ton pod­rzu­ciła mi to po dro­dze, gdy szła na tę kościelną imprezę. Z roz­ka­zem dorę­cze­nia – mówi.

Powin­nam tam teraz być, degu­sto­wać potrawy i licy­to­wać ano­ni­mowo na aukcji cha­ry­ta­tyw­nej na rzecz para­fii Świę­tej Cecy­lii z moją rodziną. Praw­dzi­wym powo­dem, dla któ­rego nie poszłam dziś na festyn, jest to, że moi przy­ja­ciele tam byli. Tkwiąc w narzu­co­nej przez sie­bie izo­la­cji, nie ufa­łam sobie, że po wyj­ściu z nie­dziel­nej mszy nie pod­bie­gła­bym do nich na dzie­dzińcu. Wcze­śniej uda­wa­łam bóle brzu­cha i przyj­mo­wa­łam wszyst­kie lekar­stwa apli­ko­wane przez mamę, żeby to uwia­ry­god­nić.

Marsz­czę brwi.

– A więc Brit­ton ci powie­działa, co zro­bi­łam? I co to zna­czy?

– Tylko z grub­sza i o głów­nych gra­czach. Wystar­cza­jąco.

Czuję, jak mój żołą­dek naprawdę się kur­czy.

– Więc ty też mnie nie­na­wi­dzisz.

Ostat­nia rzecz, jaką chcę teraz zro­bić, to wyja­wić mu szcze­góły. Ale Kem jest mi pra­wie tak bli­ski jak Luz i Brit­ton; po sto­kroć udo­wod­nił, że można mu ufać. Zacho­wałby w tajem­nicy wszystko, co bym mu powie­działa.

– Nie­na­wiść? O czym ty mówisz? – Kem kie­ruje mnie w stronę skó­rza­nej kanapy. – Oni cię nie nie­na­wi­dzą, Willa. To byłoby ze wszech miar złe, wbrew pra­wom natury. – Sztur­cha mnie w kolano. – Ja też cię nie nie­na­wi­dzę, jeśli to coś zna­czy.

To zna­czy wszystko.

– Posu­nę­łam się za daleko.

– Sądząc po minie Brit­ton, to chyba tak. Ale nie tasz­czę pude­łek z pamiąt­kami przez cztery prze­cznice dla ludzi, któ­rych nie­na­wi­dzę.

Otwie­ram sze­roko usta, łapiąc oddech.

– A te dziew­czyny… Cóż, boska panna B. nie przy­sła­łaby mnie tutaj z tą kapliczką nad kaplicz­kami, gdyby z tobą zerwała i nie kochała cię.

Chwy­tam się kur­czowo tej myśli, zaci­ska­jąc mocno palce.

– Hm, napi­jesz się cze­goś? Mogę ci coś zapro­po­no­wać? – wyrzu­cam z sie­bie słowa ner­wowo, czu­jąc, jak zamie­niam się w moją matkę. Ktoś mógłby leżeć zakrwa­wiony na pod­ło­dze z pul­su­jącą raną, jak w jed­nym ze snów Luz, a mama upew­ni­łaby się, czy jest aby dobrze nawod­niony.

Kem zerka na mnie z ukosa.

– Nie pogar­dzę czymś na drogę powrotną.

W kilka sekund chwy­tam butelkę z zimną wodą, ale z kuchni moje nogi kie­rują się w inną stronę. Nie z powro­tem do Kema. Prze­cho­dząc obok sza­fek, myślami też zmie­rzam gdzie indziej – do chwili, gdy posta­no­wi­łam spę­dzić ostatni tydzień szkoły samot­nie, aby doko­nać dekon­struk­cji tego, co się wyda­rzyło w zeszłym roku na jesieni. I spraw­dzić, jak to, co mieszka za prze­suw­nymi szkla­nymi drzwiami, zawsze będzie miało zna­cze­nie.

Wcze­sne czerw­cowe powie­trze wdziera się do kącika śnia­da­nio­wego, gdy chwy­tam za klamkę, pal­cami bosych stóp obej­mu­jąc meta­lowy próg. Szron na butelce wody, którą niosę Kemowi, spra­wia, że moje palce drę­twieją. Jesz­cze mnie nie zawo­łał, jakby to, że przy­nie­sie­nie butelki z wodą zaj­muje w tym domu nie­przy­zwo­icie dużo czasu, było zja­wi­skiem cał­kiem nor­mal­nym. Mój wzrok utkwił w ogródku, któ­rego wygląd zawsze muszę wszyst­kim tłu­ma­czyć. Kiedy moja mama unika odpo­wie­dzi na nie­uchron­nie poja­wia­jące się pyta­nie, to na mnie spada uświa­da­mia­nie gości lub cie­kaw­skich face­tów od kon­troli szkod­ni­ków.

– Tak, to jest… Kie­dyś tu był… – tak zwy­kle zaczy­nam.

Ale sam ogró­dek ni­gdy się nie koń­czy. Zawsze jest czymś wię­cej niż rośli­nami, trawą i beto­nem, bo tu są początki obec­nych wer­sji mnie, Luz i Brit­ton. To nie tu zaczęła się histo­ria naszej przy­jaźni. Począ­tek miał miej­sce lata świetlne wcze­śniej, kiedy jesz­cze uczy­ły­śmy się pisać nasze imiona kur­sywą. Tutaj nastą­piła nasza prze­miana. Pięć lat temu w tym miej­scu: na jedy­nym traw­niku w kształ­cie ameby w Crown Point.

Mimo doj­mu­ją­cej nostal­gii rzadko chcę być wewnątrz tej prze­strzeni, sto­jąc przed owia­nym złą sławą zie­lo­nym kształ­tem: gru­bym, z bul­wia­stymi łukami i beżową beto­nową gra­nicą. Kon­fron­tu­jąc się z uczu­ciami, które przy­na­leżą do tego miej­sca. Wal­czysz o przy­jaźń taką jak ta.

Ten cie­ka­wie ukształ­to­wany ele­ment ogródka nie był kie­dyś posiany trawą. To był jeden z nie­wielu base­nów w Crown Point.

Były­śmy tam wszyst­kie za jego cza­sów – ja, Luz i Britt. Połą­czy­ły­śmy nasze wspo­mnie­nia o ostat­nim dniu, kiedy kto­kol­wiek pły­wał w naszym base­nie. Moi przy­ja­ciele ode­grali swoje dru­go­pla­nowe role w tej histo­rii, któ­rej bym sama nie udźwi­gnęła. (Bez­ładny krzyk Nico. Brzmiący obco krzyk mojej matki. Dud­niący dźwięk pio­senki Rol­ling Sto­ne­sów. Resztki nie­win­no­ści, którą mój tata wtedy stra­cił, okrą­ża­jąc ogród z tacami hot dogów).

Zmu­szam się do prze­tra­wie­nia tego wszyst­kiego teraz – całego kra­jo­brazu sprzed pię­ciu lat – ponie­waż muszę to zro­bić dobrze. Muszę wró­cić do Luz pod koniec tygo­dnia z lep­szymi sło­wami niż te, które mia­łam dla niej dziś rano.

Nie­po­kój nara­sta, gdy wcho­dzę na patio. Wciąż mogę sobie wyobra­zić bal­kon na dru­gim pię­trze, na któ­rym stała Brit­ton. Wiem dokład­nie, na któ­rej kratce betonu Luz posta­wiła swoje bose stopy, trzy­ma­jąc w ręku poma­rań­czowy maka­ron do basenu. Tam­tego czwar­tego lipca moja rodzina pękła. To jakby rak – jak w ana­lo­gii Luz – przy­czaił się w naszym domu. Ukryty i nie­wy­po­wie­dziany. Nawet uparte mil­cze­nie mojej matki na temat tego jed­nego dnia nie powstrzyma mnie przed dostrze­że­niem go teraz. Widzę sie­bie na roz­grza­nym słoń­cem tara­sie przy base­nie. Mam trzy­na­ście lat, wrze­cio­no­wate nogi, a na sobie odbla­skowo zie­lone bikini z górą tank top. Widzę ją i widzę ją…

– Hej, Willa?

Wspo­mnie­nia prze­szło­ści odcho­dzą wraz z głę­bo­kim wyde­chem i zamy­kam za sobą drzwi.

Kiedy wra­cam do salonu, Kem jedy­nie unosi brwi, kiedy bie­rze ode mnie butelkę już teraz pra­wie cie­płej wody i odkręca zakrętkę. Sączy.

Wra­cam na swoje miej­sce na kana­pie i narzu­cam na pod­ko­szulkę narzutę, zro­bioną przez bab­cię na dru­tach. Moje oczy sku­piają się na sza­rym pudełku, poczu­cie żalu na­dal mi doskwiera.

– Czy Brit­ton powie­działa coś jesz­cze?

– Tak – Kem prze­ciąga się i dra­pie w brodę. – I nie chcę tego spie­przyć, ale to było coś w stylu, że może odpo­wie­dzi, któ­rych szu­kasz, nie są zawarte tylko w tym jed­nym okrop­nym dniu, ale rów­nież we wszyst­kich dobrych dniach. I powin­naś spę­dzić tro­chę wię­cej czasu z rze­czami, które tam są.

– To pudełko zawiera coś wię­cej niż rze­czy.

Kem kiwa poważ­nie głową. Był tam zeszłego lata.

– Wiem, dziew­czyno. I to, co zro­bi­łaś, było złym posu­nię­ciem. Ale może nazwał­bym je ludz­kim.

Nie, Kem jest zde­cy­do­wa­nie zbyt miły. Będąc tym, kim jest, i nie zna­jąc szcze­gó­łów, które Brit­ton przed nim ukryła. Ale „ludz­kie”? To słowo wbija się mię­dzy żebra i spro­wa­dza mnie z powro­tem do tego poranka w South Mis­sion. Bar­dziej niż sta­wie­nie czoła moim krzyw­dom, bar­dziej niż koniecz­ność spę­dze­nia ostat­niego tygo­dnia szkoły bez przy­ja­ciół prze­trzą­sa­łam w gło­wie jedną z ostat­nich rze­czy, jakie powie­działa Luz, zanim ode­szły­śmy od pik­ni­ko­wego stołu. Najbar­dziej obca, nie­ludzka, nie­po­dobna do Luz rzecz, jaką kie­dy­kol­wiek powie­działa.

Ta fraza inspi­ruje nie­zli­czone pio­senki i dzie­siątki fil­mów. Książki. Życie. Wszech­świat mówi w ten spo­sób, ale nie ta dziew­czyna. Luz Martín ni­gdy nie używa tej zbitki słow­nej, by wyra­zić to kon­kretne uczu­cie. Ale zro­biła to sześć godzin temu. Zła­ma­łaś mi serce.

Teraz na dźwięk tych słów odczu­wam fizyczny ból, który prze­szywa moje ciało od moich blond loków do poma­lo­wa­nych na opa­li­zu­jący błę­kit paznokci.

– Bar­dzo ją zra­ni­łam. A ona chce, żebym się­gnęła w prze­szłość i tam zna­la­zła przy­czynę, dla­czego tak się stało.

– Cała Luz – Kem wyciąga do mnie rękę, przyj­muję ją. Moja jest blada i szczu­pła wewnątrz jego głę­bo­kiej brą­zo­wej dłoni. – To był gów­niany czas, ale dzia­łasz. Nie żyję w świe­cie, w któ­rym ty nie funk­cjo­nu­jesz.

W świe­cie marzeń moja eks­hu­ma­cja wczo­raj­szego dnia wystar­czy, by ura­to­wać jutro. Wystar­czy, żeby nas ura­to­wać. Okrą­gła łza spływa mi po policzku.

Zanim ura­tuję moją przy­jaźń albo jakie­kol­wiek jutro, muszę ura­to­wać paź­dzier­ni­kową Willę. Naj­pierw muszę ją odna­leźć. Brit­ton miała rację; to ozna­cza powrót do dni, mie­sięcy i lat minio­nych. Wcze­śniej nie­mal modli­łam się o drogę do mojej prze­szło­ści. O to, od czego mam zacząć. I to może być to, nawet jeśli mój puls już przy­spie­sza na myśl o nie­któ­rych przed­mio­tach w pudełku. Przy­cią­gam je do sie­bie.

– Witaj, hipo – mówi Kem.

Hipo, zało­żony wieki temu za moją, nie­zbyt sub­telną namową, a for­mal­nie zarzą­dzany przez Brit­ton, zawiera naszą oso­bi­stą histo­rię. Luz chciała nazwać go hipo­kam­pem, na cześć tej czę­ści mózgu, która odpo­wiada za pamięć. Pasuje do nazwy pudełka z pamiąt­kami, ale brzmi zbyt naukowo dla mnie i Britt. Skró­ci­ły­śmy więc nazwę do hipo – w końcu pudełko było szare. I wystar­cza­jąco grube, ze zdję­ciami i z ese­jami. Z opa­ko­wa­niem cia­sta w proszku. Z pro­gra­mem reci­talu Brit­ton, zawie­ra­ją­cym odręczne zapi­ski i z moim cer­ty­fi­ka­tem ukoń­cze­nia pierw­szego kursu na młod­szego ratow­nika. Ze skraw­kami listów miło­snych i z pocz­tów­kami. Z reszt­kami kostiu­mów kąpie­lo­wych. Z wypa­lo­nym i poszkli­wio­nym kub­kiem, na któ­rym pią­to­kla­si­stce, Luz, udało się wyryć słowa przy­sięgi Hipo­kra­tesa. I nie­zli­czo­nymi innymi ołta­rzy­kami pamięci.

– No cóż, koń­cowy egza­min z eko­no­mii w ponie­dzia­łek – mówi Kem, prze­chy­la­jąc butelkę z wodą w moją stronę. – Masa­kra.

Jego słowa led­wie do mnie docie­rają, gdy wodzę pal­cem po sza­rym płó­cien­nym opa­ko­wa­niu pudełka.

– No dobrze – Kem pod­nosi się i wsuwa stopy w klapki.

– Jestem obok, gdy­byś mnie potrze­bo­wała.

Obró­ci­łam pudełko o sto osiem­dzie­siąt stopni, mimo że otwór ma tylko jeden.

Kiwa głową na poże­gna­nie, a ja wołam za nim, zanim zamknie drzwi:

– Kem!

– Tak, moja naj­droż­sza Willa Joan?

On dobrze wie, że potrze­buję teraz tro­chę się powy­głu­piać. Potrze­buję tro­chę nor­mal­no­ści.

– Dzię­kuję – mówię.

Pusz­cza do mnie oko, a ja zostaję sama z hipo. Pod­no­szę wieko i wycią­gam plu­szową dżdżow­nicę w kolo­rze brzo­skwi­nio­wym. Oczy szczy­pią mnie od natłoku wspo­mnień. Potem wyj­muję zdję­cie zro­bione jesien­nego dnia na plaży w pierw­szej kla­sie liceum. Brit­ton w swoim ulu­bio­nym czar­nym kostiu­mie i Luz z pal­cami w kształ­cie litery V, pozu­jąca za moją głową. Nasze uśmie­chy są tak śmiałe i wyszcze­rzone, że nie­mal bru­talne.

Wtedy. Kiedy miałyśmy piętnaście lat

WtedyKiedy mia­ły­śmy pięt­na­ście lat

Część mnie zawsze była przy­wią­zana do Nico, tak samo jak on przy­wią­zał się do swo­jej deski sur­fin­go­wej. Nie mogłam się powstrzy­mać od patrze­nia, jak wio­słuje rękami na swo­jej desce JS Indu­stries Blak Box 3. Miał gołe plecy, gołą klatkę pier­siową, a ocean łatwo się przed nim roz­stę­po­wał. Nico­las Anthony Martín zbu­do­wany był dla poko­ny­wa­nia fal.

A jak bym się poczuła, gdy­bym go poca­ło­wała? Ta myśl coraz bar­dziej nie dawała mi spo­koju. Bul­go­tała mi w brzu­chu, gdy krę­ci­łam się po stre­fie przy­jazdu i odjazdu samo­cho­dów pod­rzu­ca­ją­cych pla­żo­wi­czów. Woda się­gała mi do połowy ramion, ale było mi wystar­cza­jąco cie­pło w moim czarno-tur­ku­so­wym pół­kom­bi­ne­zo­nie z pianki. Nico, samo­wy­star­czalne źró­dło cie­pła, oby­wał się bez neo­prenu aż do listo­pada.

Sur­fo­wa­li­śmy w ostat­nim tygo­dniu wrze­śnia. San Diego zawsze miało wła­sny pomysł, jak powinna wyglą­dać jesień. Weźmy pierw­sze chłod­niej­sze dni, kiedy w ruch szły swe­try, a mro­żona kawa ustę­po­wała korzen­nej latte – nasze rodzinne mia­sto igno­ro­wało to wszystko. Sezon letni roz­po­czy­nał się tu z opóź­nie­niem, jakby ktoś przy­ci­snął w opcjach alarmu drzemkę, leni­wie prze­bi­ja­jąc się przez mgiełkę czerw­co­wego mroku na początku lipca. Wszystko puchło od tego momentu: tłumy, tem­pe­ra­tura, słońce przy­po­mi­na­jące gazo­waną oran­żadę, godziny dobrej pla­żo­wej pogody. Ale to ozna­czało, że w San Diego lato trwało aż do listo­pada. Jesienny wystrój gan­ków też się zmie­niał: ocie­ka­jące wodą deski do pły­wa­nia ustę­po­wały miej­sca dyniom.

Ulu­bioną czę­ścią naszej jesien­nej codzien­no­ści były środy, kiedy pani M. (zawsze nazy­wa­li­śmy rodzi­ców Luz panem i panią M., nie Vic­to­rem i Teresą, i ni­gdy pań­stwem Martínsami) przy­jeż­dżała po naszą paczkę do szkoły. Dziś biały che­vro­let sub­ur­ban pani M. pod­je­chał, wraz z wybi­ciem koń­co­wego dzwonka, pod liceum Mis­sion Point w okre­ślo­nym celu: zabrać nas na plażę przed odra­bia­niem lek­cji. Po zaha­cze­niu o trzy domy, do South Mis­sion było tylko pięć minut drogi. W więk­szość jesien­nych dni, co roku o tej porze wiatr z pustyni Santa Ana przy­wie­wał suche i prze­ni­kliwe powie­trze, utrud­nia­jąc pani M. otwar­cie drzwi, gdy poma­gała nam, trzem dziew­czy­nom i Nico, wygrze­bać się z samo­chodu z naszym sprzę­tem.

Nico. Oczy­wi­ście ści­nał wielką falę. Sur­fo­wa­nie z nim pole­gało na szu­ka­niu tego ide­al­nego grzbietu fali, raz po raz, aż nasze gar­dła i nosy były oble­pione solą mor­ską.

– Widzisz to?

– Piękno ucie­le­śnione.

I nie cho­dziło tylko o tę falę. Nico był cho­dzącą wizy­tówką swo­ich kubań­skich genów, z ramio­nami i brzu­chem wyrzeź­bio­nymi przez czę­ste pły­wa­nie na krót­kiej desce. Ale w wieku sie­dem­na­stu lat jego ciało osią­gnęło nowy poziom cudow­no­ści. To wynik codzien­nego kato­wa­nia się ćwi­cze­niami.

Pocią­gnę­łam nosem, opie­ra­jąc ręce na desce; był zimny – nie chce żad­nych gili w dziw­nych miej­scach. Chcia­łam wyglą­dać bar­dziej wyjąt­kowo niż ostat­nim razem. Chcia­łam być dla niego bar­dziej wyjąt­kowa.

Podą­ży­łam za jego spoj­rze­niem i wylew­nie pozdro­wi­łam dziew­czyny. Luz wyko­nała gest zwy­cię­stwa pię­ścią, pod­no­sząc się ze swo­jego pla­żo­wego krze­sła, a Brit­ton poka­zała mu kciuk do góry.

– Zróbmy jesz­cze jedną – zapro­po­no­wał. – Potem zwrócę cię twoim opie­ku­nom.

– Umowa stoi.

Za Nico poszła­bym na koniec świata. Na lądzie zawsze był uko­cha­nym star­szym bra­tem Luz. Był też przy­ja­cie­lem Brit­ton. Ale ja, jedyna z nas trzech, sur­fo­wa­łam. Daleko, w odmę­tach Oce­anu Spo­koj­nego, nale­żał więc tylko do mnie.

Nico wystar­to­wał w nagłym zry­wie nie­uczci­wej prze­wagi.

– Ści­gamy się, Willa-Bee!

Uśmiech­nę­łam się, gdy wystrze­li­łam do przodu i pró­bo­wa­łam dogo­nić moją pierw­szą miłość. Willa-Bee. Tylko on mnie tak nazy­wał od sied­miu lat. Mówił, że jak byli­śmy jesz­cze dziećmi, rzą­dzi­łam naszą dziel­nicą Crown Point. W mar­ko­wych czar­nych sne­aker­sach i blond wło­sach lata­łam z miej­sca na miej­sce jak psz­czoła, która nie może się zde­cy­do­wać, na któ­rym kwiatku przy­siąść. Byli­śmy sobie bliżsi niż kie­dy­kol­wiek; łączyło nas teraz wię­cej rze­czy niż dra­binki i skra­dzione bazy, a nawet fale na plaży. W tym roku wresz­cie zna­leź­li­śmy się na tym samym kam­pu­sie w tym samym cza­sie. Róż­nica wieku mię­dzy nami wyno­siła nieco ponad dwa lata, ale w szkole dzie­liły nas trzy klasy. Teraz ta róż­nica wyda­wała się mniej­sza niż kie­dy­kol­wiek.

Zna­leź­li­śmy falę. Podzie­li­li­śmy się nią jak kub­kiem mro­żo­nego jogurtu, jedzo­nego dwiema łyż­kami.

Przy­pływ oce­anu doho­lo­wał nas do moich przy­ja­ciół. Nico szybko porzu­cił swoją deskę i poma­chał do zna­jo­mych uczniów ostat­niej klasy liceum Mis­sion Point. Kopiąc pia­sek wokół swo­jej sio­stry i rzu­ca­jąc wil­gotny ręcz­nik, pobiegł wzdłuż plaży.

– Hej! – Luz krzyk­nęła. – Uwa­żaj!

– Mine­rały są dla cie­bie dobre! – zawo­łał Nico.

Roze­śmia­łam się i zdję­łam mokrą piankę, roz­bie­ra­jąc się do mojego jed­no­czę­ścio­wego kostiumu w kwiaty.

Kiedy usia­dłam na pustym środ­ko­wym leżaku, Luz otrzą­snęła się już po burzy pia­sko­wej, która roz­pę­tała się mię­dzy rodzeń­stwem, i miała nos wle­piony w swo­jego iPada. Pełne sku­pie­nie i słu­chawki w uszach – nor­malne zacho­wa­nie Luz na plaży. Britt i ja zachi­cho­ta­ły­śmy.

– Poja­wiło się kilka nowych fil­mi­ków, ale obie­cała, że po jed­nym zre­zy­gnuje – powie­działa Brit­ton. Nasza genialna przy­ja­ciółka miała obse­sję i sub­skry­bo­wała dzie­siątki kana­łów na YouTu­bie, które regu­lar­nie wrzu­cały mate­riały z ope­ra­cji serca.

– Pozo­staje nam tylko mieć nadzieję.

Brit­ton potak­nęła i wycią­gnęła różową butelkę ze sprayem.

– Mówiąc o nadziei, potrze­bu­jesz moich usług, mon amie – pocią­gnęła za moje splą­tane loki, ocie­ka­jące wodą.

– To jest fry­zura, w któ­rej będziesz mnie nawie­dzać.

– To się da zała­twić. Teraz pro­szę, pomóż.

Jeśli kto­kol­wiek mógł spra­wić, że będę wyglą­dać naj­le­piej, jak mogę, na tej plaży, to wła­śnie Brit­ton. Moje dłu­gie włosy plus godzina sur­fo­wa­nia to gotowy prze­pis na splą­tane i puszące się kudły epic­kich pro­por­cji. Czas na ich ura­to­wa­nie koń­czył się, ale Brit­ton pano­wała nad sytu­acją.

Śro­dowe dni pla­żowe były naj­lep­sze, bo ona tam była. Nale­żała do nas, a nie do wyczer­pu­ją­cego planu lek­cji wokal­nych z panną Adelą. Ani do gry na for­te­pia­nie i kore­pe­ty­cji z fran­cu­skiego, nie­miec­kiego i wło­skiego. Od małego nauczy­ły­śmy się wyko­rzy­sty­wać każdą wolną chwilę w jej napię­tym gra­fiku począt­ku­ją­cej gwiazdy opery, o gło­sie mez­zo­so­pra­nistki. W San Diego było nie­wiele praw­dzi­wych cudow­nie gło­sowo uzdol­nio­nych dzieci. Nie tylko „dobrych śpie­wa­ków”, ale też tych, któ­rzy otwie­rali usta, a z ich gar­dła wydo­by­wały się nie­biań­skie dźwięki. Brit­ton była jedną z nich.

Przy­su­nęła się bli­żej; jej czarny jed­no­czę­ściowy kostium, z obra­mo­wa­niem w kształ­cie musze­lek, przy­le­gał do jej krą­gło­ści pod białą tuniką. Zabrała się do moich wło­sów, spry­sku­jąc je i ujarz­mia­jąc moją szczotką i szpi­kul­cem do wło­sów. Jej ryt­miczna praca zła­go­dziła nie­po­kój, który pozo­stał po kart­kówce z alge­bry na dru­giej lek­cji. I po nie­za­po­wie­dzia­nym wypra­co­wa­niu na lek­cji angiel­skiego z panem Cru­zem, tuż przed ostat­nim dzwon­kiem. I po Nico. On i ja wyra­sta­li­śmy z naszych dzie­cię­cych zabaw. Przy­naj­mniej tak było w moim przy­padku. Nico ni­gdy nie był daleko, ale mógł być bli­żej. Byłam teraz star­sza.

Sta­ra­łam się prze­stać myśleć o tym, co się może stać, pro­stu­jąc nogi, ponow­nie zasy­pu­jąc stopy pia­skiem. Luz, wciąż zauro­czona swoim iPa­dem, podała mi puszkę z wodą sma­kową La Croix.

– Dzięki, dziew­czyno – odru­chowo zer­k­nę­łam na ekran jej iPada, który eks­plo­do­wał krwią, narzę­dziami chi­rur­gicz­nymi i odsło­nię­tymi orga­nami. Jej pomysł na arcy­dzieło, mój – na naprawdę zły dzień.

Mię­dzy krzy­kiem jed­nej i dru­giej mewy Luz w końcu odło­żyła urzą­dze­nie. Wzięła duży łyk swo­jego napoju, a ja podą­ży­łam za jej wzro­kiem i zoba­czy­łam jej brata.

– Czy Nico ci powie­dział, gdy byli­ście tam w wodzie?

Brit­ton wyjęła szpi­ku­lec i podała mi małe lusterko. Włosy mia­łam upięte w ide­alne pla­żowe fale.

– Co jej powie­dział? – zapy­tała.

– O spo­tka­niu rodzin­nym dziś rano – wyja­śniła Luz, ukła­da­jąc swoje nie­sforne, ciemne loki w pro­sty kok. – On od razu wstę­puje do mary­narki. Przy­szły wyniki egza­mi­nów wstęp­nych do woj­ska, z wie­dzy ogól­nej i spraw­no­ści fizycz­nej – oba zdał celu­jąco. Zapewne wiesz, co to ozna­cza.

– Że jest jed­nym z Martínów? – wyszło zabaw­niej niż to, co czu­łam. To ozna­czało, że Nico na pewno wyje­dzie w czerwcu.

Prze­lotny uśmiech Luz był pra­wie nie­zau­wa­żalny i pew­nie bym go nie dostrze­gła, gdy­bym w tym cza­sie mru­gnęła oczami.

– Zakwa­li­fi­ko­wał się na pod­sta­wowe szko­le­nie do spe­cjal­nej 800. dywi­zji, co daje mu ogromną prze­wagę.

Nico był stwo­rzony do mary­narki wojen­nej. I nie tylko do służby w niej, ale rów­nież do poko­ny­wa­nia wszel­kich prze­ciw­no­ści losu oraz do wyczer­pu­ją­cych tre­nin­gów fizycz­nych i psy­chicz­nych, które muszą przejść kan­dy­daci na człon­ków eli­tar­nej for­ma­cji Navy SEALs.

Plusy i minusy zosta­nia koman­do­sem Navy SEALs zawsze poja­wiały się w naszych roz­mo­wach w knajpce u Rubiego, gdzie jedli­śmy rybne tacos, lub u pana G., który ser­wo­wał pizzę. Zbyt wiele razy widzia­łam, jak oczy mu się zaokrą­glały na widok tej zło­tej mun­du­ro­wej odznaki z trój­zę­bem, żeby teraz, na wieść o jego pla­nach oka­zać zdzi­wie­nie. Oto mój złoty chło­pak z Crown Point prze­szedł przez sito egza­mi­na­cyjne z wyni­kami dobrymi na tyle, żeby zna­leźć się w pro­gra­mie dla naj­lep­szych kan­dy­da­tów.

Ta sza­lona radość, prze­ła­mu­jąca fale, która biła od niego na oce­anie – to były dobre wia­do­mo­ści z mary­narki, tak? Cie­szy­łam się razem z nim, ale to nie ozna­czało, że nie spró­buję odwieść go od tej decy­zji. To nie ozna­czało wcale, że moje ciało nie dawało mi znać, że powin­nam prze­biec teraz kilka metrów po plaży, do miej­sca, gdzie aku­rat stał z kole­gami, i nie bła­gać go, żeby nie jechał.

Ale on i tak poje­dzie, naj­pierw do Illi­nois, na obóz dla rekru­tów. Zbli­ża­jący się wiel­kimi kro­kami ter­min, od dzi­siaj za dzie­więć mie­sięcy, wyda­wał się zbyt bli­ski, zbyt nagły. Ukłu­cie było bar­dziej bole­sne, niż powinno, ponie­waż w końcu dosta­li­śmy naszą szansę.

Spu­ści­łam wzrok; nie musia­łam go ukry­wać przed dziew­czy­nami. One wie­działy. Nie byłam już chu­dym jak tyczka dziec­kiem. Zawsze byłam u jego boku, ale teraz moje miej­sce mogłoby być pod jego ramie­niem.

– Nic nie mówi­łam przez cały dzień, ponie­waż myśla­łam, że sam chce ci o tym powie­dzieć pierw­szy – powie­działa Luz. To była jedyna alu­zja do mnie i do Nico jako pary, na jaką się zdo­była.

– Nie powie­dział – rodzeń­stwo Mar­ti­nów zawsze było ze sobą bar­dzo zżyte, co ozna­czało, że dzie­li­łam z Luz to samo słodko-gorz­kie uczu­cie. – Ale przy­naj­mniej nie wyjeż­dża na dobre i będzie wysy­łał całą masę kar­tek. Jak zawsze – zasta­na­wia­łam się, kogo bar­dziej chcia­łam prze­ko­nać. Ją czy sie­bie.

– Tak. Wiem tylko, jak dziw­nie będę się czuła bez niego rano przy śnia­da­niu. I jak będę tutaj bez niego w przy­szłym roku w lecie – jedna fala się zała­mała. Druga też. Luz zwra­cała się do oce­anu: – Obóz dla rekru­tów jest, ile, dwa tysiące mil stąd? Zasta­nów się, gdy­byś roz­wi­nęła cały swój układ naczyń krwio­no­śnych, roz­cią­gnąłby się w linii pro­stej na dłu­gość sześć­dzie­się­ciu tysięcy mil.

Umysł Luz Martín wyda­wał się cza­sami więk­szy niż wszyst­kie plaże na świe­cie razem wzięte.

– Przy życiu utrzy­muje nas o wiele dłuż­szy układ niż odle­głość mię­dzy Illi­nois a San Diego. Ale nie czu­jemy tego wcale wewnątrz naszego ciała. Po pro­stu żyjemy. – Luz pokrę­ciła głową, po czym ledwo dopo­wie­działa. – Dziwne, że te dwa tysiące mil wydają się o wiele dłuż­sze – kiw­nęła raz głową, dając znać, że temat skoń­czony. W stylu Luz, swoje uczu­cia scho­wała z powro­tem do medycz­nego cudu wła­snego ciała. Tam je trzy­mała. Gdy­bym teraz spró­bo­wała coś jesz­cze z niej wycią­gnąć, nic by to nie dało. Jak na nią i tak powie­działa dużo. Że będzie się czuła dziw­nie. Że jej mały dom skur­czy się jesz­cze bar­dziej. Że będzie cier­pieć z powodu każ­dej mili dzie­lą­cej ją i Nico.

Długo patrzy­łam na jej brata. Jego gęste włosy przy­po­mi­nały ciemną latar­nię mor­ską. Słodki mio­dowy hory­zont oświe­tlał jego plecy, czy­niąc z niego praw­dzi­wie zło­tego chłopca. Odwró­cił się w naszą stronę, gdy kole­dzy ode­szli, a wtedy Brit­ton wci­snęła mi puszkę jego ulu­bio­nego napoju gazo­wa­nego do ręki. Uśmie­chem na swo­jej okrą­głej twa­rzy dała znać, żebym łapała nada­rza­jącą się oka­zję.

Spo­tka­łam się z Nico w poło­wie drogi.

– Masz. Pew­nie chce ci się pić.

– Prze­wo­dzi falom i czyta w myślach! – wytarł ręką usta po wypi­ciu dużego łyka. Nie ruszał się, więc i ja zamar­łam jak posąg w pia­sku. Spoj­rzał w bok i powie­dział coś, co ledwo zro­zu­mia­łam. Mary­narka. Szko­le­nie SEAL. Poże­gna­nie, wyjazd – przy­się­gła­bym, że wła­śnie od tego zaczął naszą roz­mowę. A nie wyma­wia­jąc słowa: „młod­szy” i „ratow­nik”, i „nabór”. W gło­wie mi szu­miało od resz­tek wody i odgło­sów plaży, i od jego słów.

– Zaraz, co powie­dzia­łeś?

Wziął kolej­nego łyka. Młodsi ratow­nicy połu­dnio­wej Kali­for­nii – każdy, kto wycho­wał się w Crown Point, sły­szał o tej orga­ni­za­cji. Widzia­łam ratow­ni­ków połu­dnio­wej Kali­for­nii od dziecka.

– Prze­no­szą tutaj w przy­szłym roku jedną ze swo­ich baz szko­le­nio­wych, będzie w pobliżu wieży numer 13. Pomy­śla­łem, że może chcia­ła­byś spró­bo­wać swo­ich sił.

Zro­bił prze­rwę, więc to, co powie­dział potem, zabrzmiało solid­nie i real­nie.

– Trudno się zakwa­li­fi­ko­wać, ale jesteś silna.

(To ty spra­wi­łeś, że jestem silna.)

– Była­byś naj­lep­szą sur­ferką w tej gru­pie. A to istotne w tym wszyst­kim.

(To ty poświę­ci­łeś mi swój czas, tre­no­wa­łeś ze mną i moty­wo­wa­łeś mnie. To, ile potra­fię na desce – zawdzię­czam tobie i dla­tego jestem zwy­kle naj­lep­szą sur­ferką wśród dziew­czyn na więk­szo­ści plaż. Ty…)

Przy­ta­ki­wa­łam przez cały czas, gdy do mnie mówił. Ale jego następny ruch spra­wił, że myślami wypły­nę­łam na więk­szą głę­bię niż kie­dy­kol­wiek pod­czas naszych wspól­nych wypa­dów na desce.

– Słu­chaj, pomy­śla­łem, że może ci to pomóc. Taka zdo­byta spraw­ność może ci się przy­dać po tym, co się stało.

Sze­roko otwo­rzy­łam oczy.

– Masz na myśli zeszły rok? – zapy­ta­łam. Wtedy to moja młod­sza sio­stra Audrey o mało co nie uto­nęła w nie­ist­nie­ją­cym już base­nie w naszym ogródku za domem. Tego żadne z nas nie wypo­wie na głos. Już dawno nie ma tej kry­sta­licz­nie nie­bie­skiej wody. Na tym miej­scu wyro­sła trawa, ale my wciąż pamię­tamy i ciche wspo­mnie­nie tej chwili cią­gle wisi w powie­trzu w naszym domu.

– Zeszły rok – potwier­dził.

– Taka forma obrony? – nie wiem, dla­czego ta myśl zro­dziła się u mnie auto­ma­tycz­nie. Ale tylko tak to widzia­łam. Odwet za Audrey na wodzie. Wła­dza, kon­trola. Odzy­ska­nie tego poczu­cia, cze­goś utra­co­nego. Wypo­wie­dzia­łam cicho te słowa.

– Wła­śnie tak. I dodat­kowo nauczą cię uważ­no­ści i prze­wi­dy­wa­nia nad­cho­dzą­cego nie­bez­pie­czeń­stwa, wypa­try­wa­nia tego, czego nikt inny nie widzi.

– Jak wtedy, gdy dwa­dzie­ścia osób w base­nie niczego nie widziało?

Jego oczy skrzyły się sku­pione nad retro­spek­cją. W moich myślach też byłam tam, w chwili gdy wycho­dzę z domu i widzę prze­ra­żo­nych ludzi, wybuch nagłej paniki u Nico, dziew­czyn i wszyst­kich naszych gości i sły­szę głos nie­po­dobny do ludz­kiego, nie wie­dzia­łam, że kto­kol­wiek może z sie­bie wydo­być takie dźwięki, a tym bar­dziej moja matka.

Nico pochy­lił głowę i mówił do coraz chłod­niej­szego pia­sku.

– To pomo­głoby ci upo­rać się ze wspo­mnie­niami. Uczy­ła­byś się postę­po­wać tak, by prze­ciw­dzia­łać sytu­acjom groź­nym jak tamta. Zamiast roz­pa­mię­ty­wać prze­szłość, mogła­byś odwrot­nie – przy­go­to­wać się na przy­szłość. Widzieć wszystko, co można, na wszelki wypa­dek.

Pomysł szybko chwy­cił i prze­isto­czył się z małego stru­myczka w potężny rwi­sty prąd w mniej niż minutę. Wypu­ści­łam powie­trze z cięż­kim wyde­chem i poczu­łam, jak moja twarz tężeje.

– Ale? – zapy­tał.

– Ale jest jesz­cze moja mama. Osza­leje – odpo­wie­dzia­łam. Było pewne, że samo roz­wa­ża­nie przeze mnie ratow­nic­twa znisz­czy­łoby ją jesz­cze bar­dziej po tym, co woda zro­biła jej dziecku.

Nico popra­wił swoją postawę.

– No tak, ist­nieje ryzyko. Tylko ty wiesz, czy warto je pod­jąć.

Przy­tak­nę­łam.

– Prze­ślij mi infor­ma­cje, prze­my­ślę sprawę. Poza tym wie­dział­byś coś o ryzyku – zli­za­łam z ust resztki bal­samu o smaku wiśnio­wym. – Lub powi­nie­neś wie­dzieć po ukoń­cze­niu szkoły.

– Cho­lera. Jestem…

Wycią­gnę­łam szybko rękę.

– No tak – stwier­dził. – Powi­nie­nem był coś powie­dzieć, gdy byli­śmy na line-upie1.

Ostat­nio, kiedy cze­ka­li­śmy na dobrą falę, krę­cąc się w kółko po par­kingu, mia­łam wra­że­nie, że nie tylko my, ale też nasza rela­cja jest w sta­nie ocze­ki­wa­nia.

Nico ner­wowo wspi­nał się na palce i opa­dał na pięty.

– Poga­damy o tym póź­niej. Dziew­czyny spoj­rzały na mnie złym okiem. Więc lepiej będzie, jeśli zwrócę cię twoim pra­wo­wi­tym wła­ści­ciel­kom.

Wycią­gnę­łam szyję jak pery­skop, kpiąc i wście­ka­jąc się na złe spoj­rze­nie rzu­cone przez Luz i Brit­ton. Uda­wały, że nie wie­dzą, o co cho­dzi. Te wrze­śniowe dni były naszą ulu­bioną porą roku. Uwiel­bia­li­śmy te wrze­śniowe dni.

Odwró­ci­łam się.

– Pocze­kaj! – zapro­te­sto­wał Nico. – Przy­się­gam, że nie mam tajem­nic. Przez chwilę trzy­ma­łem te wia­do­mo­ści dla sie­bie, ponie­waż za moment moje życie wymknie mi się spod kon­troli i nastąpi chaos.

Uśmiech­nę­łam się cierpko.

– Chaos i brak kon­troli to twoje ulu­bione sytu­acje.

I w tej wła­śnie chwili Nico wybuch­nął śmie­chem i roz­cią­gnął się wysoko i sze­roko jak super­bo­ha­ter roz­gwiazda, a ja przy­rze­kłam sobie, że zawsze będę odro­binę nie­na­wi­dzić mary­narki wojen­nej. Pota­jem­nie i ego­istycz­nie, z powodu jed­nego chłopca z sąsiedz­twa.

Przy wieży numer 13 wisiały pamelki. Liny i apteczki pierw­szej pomocy w pogo­to­wiu na wypa­dek, gdyby trzeba było kogoś utrzy­mać przy życiu i bez­piecz­nie przy­ho­lo­wać do brzegu. I wie­dzia­łam, kto się do tego naj­le­piej nadaje.

Kiedy czas pla­żo­wa­nia nie­po­strze­że­nie prze­szedł w porę kola­cji, pani M. odwio­zła mnie pierw­szą do domu przy ulicy Buena Vista. Nico pomógł mi wyła­do­wać sprzęt na traw­nik, a potem wsko­czył z powro­tem do bia­łego che­vro­leta sub­ur­ban. Już będąc sama, zmarsz­czy­łam brwi na widok sterty rze­czy leżą­cych obok mojej deski w pokrowcu – czysz­cze­nie sprzętu było naj­gor­szą rze­czą po każ­dym dniu pla­żo­wym. Zła­pa­łam kilka rze­czy i poszłam do garażu, który otwo­rzy­łam zdal­nie tele­fo­nem. Mama zain­sta­lo­wała kilka haków ścien­nych do powie­sze­nia mokrych ręcz­ni­ków. Pod­po­rząd­ko­wa­łam się jej sys­te­mowi.

Drzwi pro­wa­dzące do kuchni były otwarte; uno­szący się zapach wska­zy­wał, że mama ugo­to­wała cały gar­nek chili i może rów­nież chleb kuku­ry­dziany. Suszarka szu­miała, z ładun­kiem bia­łych ubrań. Mia­łam powie­dzieć, że przyjdę, jak tylko scho­wam deskę i opłu­czę mój kom­bi­ne­zon. Dotarł do mnie odgłos oży­wio­nej roz­mowy i sta­nę­łam w pół kroku na pierw­szym schodku.

– Greg, nie, nie proś mnie o to – mówiła mama. – Nie teraz.

– Więc kiedy? Minął ponad rok – powie­dział tata i już po tym jed­nym sło­wie wie­dzia­łam, o czym roz­ma­wiają moi rodzice.

– Nie mogę patrzeć. Na samą myśl o przy­pro­wa­dze­niu jej…

– Musimy przy­go­to­wać nasze dziecko, zwłasz­cza po tym, co się stało.

Opar­łam głowę o fra­mugę drzwi. Nawet mój ojciec nie uży­wał pew­nych słów w towa­rzy­stwie mamy. Uto­nię­cie – pra­wie śmierć – to wła­śnie się stało.

– Mela­nie. To są pod­stawy rodzi­ciel­stwa – powie­dział tata z naci­skiem. – Ma trzy lata. To ide­alny czas na lek­cje.

Mama nie chciała, żeby Audrey cho­dziła na lek­cje pły­wa­nia?

– Rozu­miem – powie­działa. – Ale nie mogę jej zabrać. Już sam zapach chloru. Nie mogę jej oddać jakie­muś nauczy­cie­lowi i nawet patrzeć, jak to robi…

Powiedz to, mamo! W wodzie. W base­nie. Patrz, jak pływa. Twoje dziecko.

Roz­ma­wiali jesz­cze przez chwilę, ale ści­szyli głosy i nie mogłam ich zro­zu­mieć. W pobliżu roz­le­gły się kroki. Cof­nę­łam się i chwy­ci­łam moją torbę pla­żową. Chwilę póź­niej mama sta­nęła przede mną, trzy­ma­jąc w ręku lekki swe­ter.

– Willa.

Prze­stu­dio­wa­łam jej ruchy: wdech – wydech, nie­pewny uśmiech, wypro­sto­wane ramiona.

– Jesteś w domu – dodała. Te same nija­kie, puste i w kółko powta­rzane słowa, które sły­sza­łam codzien­nie po powro­cie ze szkoły.

– Dopiero co wró­ci­łam.

Jej wzrok błą­dził po zor­ga­ni­zo­wa­nej prze­strzeni.

– Jest chili, a Audrey poszła z panią Rol­lins zoba­czyć nowe szcze­niaki. Zjedz z tatą. Ja będę na zewnątrz.

Prze­szła koło mnie, zanim zdą­ży­łam odpo­wie­dzieć. Serce waliło mi mocno, gdy weszłam do środka. Tata był w koszuli i spodniach khaki, pochy­lony nad ladą, z sze­roko roz­ło­żo­nymi rękami.

– Sły­sza­łaś – powie­dział cicho. Jego oczy były zaczer­wie­nione i szkli­ste ze zmę­cze­nia.

Pode­szłam do niego. Kiw­nę­łam głową.

– Mama nie chce, żeby Audrey uczyła się pły­wać?

Nie chce, by jej córeczka mogła cie­szyć się dniem spę­dzo­nym na base­nie i wie­działa wystar­cza­jąco dużo, żeby się ura­to­wać?

Odwró­cił się.

– Cho­dzi raczej o to, że mama sama nie potrafi się z tym zmie­rzyć.

Trauma, wspo­mnie­nia – rozu­miem. Ale jeśli mama zacho­wy­wała się w ten spo­sób tylko dla­tego, że tata zasu­ge­ro­wał, żeby Audrey wysłać na naukę pły­wa­nia, to nie było mowy, żebym powie­działa jej o moim pomy­śle spró­bo­wa­niu swo­ich sił w ratow­nic­twie. Wciąż pozna­wa­łam gra­nice tego, z czym mogła, a z czym nie mogła sobie pora­dzić. Rozu­mia­łam je, wiem, z czego wyni­kały, ale wciąż ist­niały.

– Willa?

Pod­nio­słam głowę.

– Zro­bię to. Zapi­szę Audrey na lek­cje pły­wa­nia i będę ją na nie zawo­zić. Zacznie się uczyć. OK?

– OK – mój tata potra­fił obcho­dzić ogra­ni­cze­nia i wypeł­niać luki. Ści­snął deli­kat­nie moje ramię.

– Zjedzmy tro­chę chili.

Tak też zro­bi­li­śmy. Dopiero gdy już pomo­gli­śmy Audrey zjeść kola­cję, a było dawno po zmroku, usły­sza­łam, jak mama wkrada się do środka i idzie do swo­jej sypialni. Wtedy zda­łam sobie sprawę, o czym zupeł­nie zapo­mnia­łam w szoku i emo­cjach, zwią­za­nych z oży­wioną roz­mową.

O moim sprzę­cie!

Odrzu­ci­łam na bok pracę domową i w piża­mie pobie­głam na dół, by otwo­rzyć drzwi wej­ściowe. Moja deska i mokry strój znik­nęły. W przy­pły­wie paniki zmie­ni­łam kurs na garaż. Kiedy włą­czy­łam świa­tło, szczęka mi opa­dła. Moja deska sur­fin­gowa – wyjęta z torby – wisiała ide­al­nie na swoim spe­cjal­nym sto­jaku. Mój kom­bi­ne­zon do sur­fingu wisiał na innym haku do wyschnię­cia, a wyprane ręcz­niki były sta­ran­nie zło­żone i leżały na suszarce. Moja mama po cichu wyko­nała całą pracę.

Po raz drugi tego dnia opar­łam się o fra­mugę drzwi. Nawet gdy­bym zro­zu­miała ogra­ni­cze­nia mamy, i tak musia­ła­bym z nimi żyć. Zamiast sta­wiać czoła trud­nym sytu­acjom, mogła robić to, co z zewnątrz wyda­wało się łatwiej­sze, jak sprzą­ta­nie i odsta­wia­nie na miej­sce sprzętu. Moja mama robiła tylko to, z czym mogła sobie pora­dzić. To, co nie bolało jej bar­dziej.

Poszłam na górę i skon­tak­to­wa­łam się z Luz i Brit­ton na Face­Time w spra­wie reszty naszej pracy domo­wej. Moje przy­ja­ciółki, uśmie­cha­jące się do mnie z ekranu, były ostat­nimi dwoma obra­zami, które widzia­łam przed zamknię­ciem oczu. Wie­dzia­łam też, jak wypeł­nić wszyst­kie moje luki.

Wtedy. Kiedy miałyśmy piętnaście lat

WtedyKiedy mia­ły­śmy pięt­na­ście lat

To był ponie­dzia­łek po naszym dniu spę­dzo­nym na plaży. Wtedy zoba­czy­łam ten pla­kat. Został pro­wi­zo­rycz­nie powie­szony na końcu kory­ta­rza, za szaf­kami. W jego przy­go­to­wa­nie zaan­ga­żo­wali się wszy­scy człon­ko­wie komi­tetu orga­ni­za­cyj­nego samo­rządu szkol­nego Mis­sion Point High. Do stwo­rze­nia takiej eks­plo­zji barw gigan­tycz­nych roz­mia­rów potrzeba pew­nej ręki i bar­dzo gru­bych mar­ke­rów. Na biały papier pla­katowy została prze­lana idea bez­tro­skiej nadziei w postaci wie­lo­ko­lo­ro­wej plamy i napisu: „SZKOLNY BAL: ŚWIAT TO MY!”.

Ta nad­cho­dząca potań­cówka to był znak, że myśla­łam już o Nico, kiedy przy­szedł od niego ese­mes. Prze­pra­szam, że dopiero teraz piszę, strona nie dzia­łała. Ale pro­szę bar­dzo. Dasz radę, jeśli się zde­cy­du­jesz WB. Otwo­rzy­łam załą­czony link, który wyja­śniał, co to zna­czy być mło­dym ratow­ni­kiem w połu­dnio­wej Kali­for­nii i jak się przy­go­to­wać do egza­mi­nów wstęp­nych późną wio­sną. Nie uwzględ­niono: 1) Jak prze­ka­zać wia­do­mość mojej matce. 2) Jak zre­ali­zo­wać moje marze­nie, które wią­zało się z prze­by­wa­niem w wodzie, gdy się wie, że nie mogę nawet wspo­mnieć o tym żywiole w obec­no­ści mojej rodziny.

Brit­ton zna­la­zła mnie zaraz po angiel­skim, z bato­ni­kiem z gra­noli zje­dzo­nym do połowy. Gdy się zbli­żyła, wyłą­czy­łam ekran tele­fonu. Razem wpa­try­wa­ły­śmy się w tęczowe słowa, które spra­wiały, że ponury kory­tarz wyda­wał się pro­wa­dzić nie­mal wszę­dzie. Świat to my.

– Cóż, to coś nowego. To spra­wia, że wszystko staje się praw­dziwe – stwier­dziła Brit­ton. Ale mówiła wię­cej, po cichu, bo tak wła­śnie mówią księ­życ i gwiazdy. A wszystko, co powie­działa czy wyszep­tała, zmie­rzało do jed­nego wnio­sku. I jeśli Nico zaprosi cię na szkolny bal, to będzie randka. Nie tak jak przed­tem. Jej błę­kitne oczy mówiące wszystko. Jej jasno­ró­żowy uśmiech i spo­sób, w jaki szturch­nęła mnie w ramię, spra­wiły, że dotarło do mnie.

Dotarło i potrze­bo­wa­łam Luz.

– Potrze­buję dwu­dzie­stu sied­miu sekund – powie­działa Luz z ustami peł­nymi sera sznur­ko­wego.

Scho­wa­łam tele­fon. Brit­ton zapięła swoją torbę listo­noszkę na ramie­niu. Dwa­dzie­ścia sie­dem sekund to był jeden z naszych świę­tych kodów – celowo nie­ja­sny frag­ment czasu, zare­zer­wo­wany dla naj­bar­dziej nie­oczy­wi­stych i pil­nych spraw. Jeśli któ­raś z nas go wypo­wie­działa, wszystko inne scho­dziło na drugi plan.

– Mów dalej – powie­działa Brit­ton.

Luz rzu­ciła okiem na lewo i prawo, zanim się pochy­liła. – Mam sprawę, którą trzeba zała­twić. I potrze­buję waszej pomocy.

– Jaką sprawę? – zapy­ta­łam.

Luz dała znak: „chodź ze mną” – więc ruszy­ły­śmy za nią głów­nym kory­ta­rzem, prze­ci­na­ją­cym kam­pus. – Ufasz mi?

– Bar­dziej niż sobie – powie­dzia­łam, dokład­nie w momen­cie, gdy Brit­ton stwier­dziła: – Bar­dziej niż sol­fe­żowi – co w jej ustach śpie­waczki miało ozna­czać naj­wyż­sze zaufa­nie.

– Świet­nie. Ze względu na cha­rak­ter tej misji będzie ona tym lep­sza, im mniej będzie­cie wie­działy na obec­nym eta­pie.

– Dobrze, ale czy to na pewno legalne? Nie tra­fimy do aresztu czy coś w tym rodzaju? – powie­działa zawsze prze­strze­ga­jąca zasad Brit­ton. Jej policzki aż zapło­nęły z emo­cji.

Luz zaśmiała się pod nosem.

– O nie. To nie my będziemy w aresz­cie. A to co zro­bimy, będzie nie tyle legalne, ile słuszne. Poza tym zaufaj mi, pamię­tasz?

– Wcho­dzę w to, ale co dokład­nie musimy wie­dzieć w tej chwili?

Luz unio­sła głowę.

– Teraz to się sta­nie, za jakieś dwie minuty – poszły­śmy więc za nią.

Połą­czone sil­nym uści­skiem, prze­mie­rza­ły­śmy kory­ta­rze liceum Mis­sion Point, jako przy­ja­ciel­ski taran i trój­głowy sma­kosz mek­sy­kań­skich potraw. Jako uczen­nice pierw­szej klasy liceum były­śmy tu naj­młod­sze i naj­bar­dziej zie­lone, ale w gru­pie – siła. Jedna za wszyst­kie, wszyst­kie za jedną.

To był nasz plan prze­trwa­nia poza kam­pu­sem – i na nim. Razem prze­ży­wa­ły­śmy stres zwią­zany z więk­szą liczbą zadań domo­wych i świa­do­mo­ścią, że teraz nasze oceny naprawdę się liczą. Moje miały zna­cze­nie bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek. Tato pra­co­wał jako pro­fe­sor nauk poli­tycz­nych na Uni­wer­sy­te­cie w San Diego, co ozna­czało, że jeśli zostanę przy­jęta, będę mogła zdo­być wykształ­ce­nie na pry­wat­nej uczelni za darmo. Teraz nad­szedł czas, żeby na to zapra­co­wać. Stu­dia i wszyst­kie następne etapy wyda­wały się nie­wia­ry­god­nie bli­sko, jak na odle­głość mię­dzy domem Luz a domem Kema, czyli na rzut fris­bee. Jak na sze­ro­kość naszych połą­czo­nych ramion, gdy szły­śmy za Luz, dokąd­kol­wiek by nas pro­wa­dziła.

Zatrzy­ma­ły­śmy się w miej­scu, gdzie kory­tarz wycho­dził na halę spor­tową. Naszą jedyną wska­zówką był spo­sób, w jaki Luz skie­ro­wała swój wzrok na grę toczącą się na jed­nym z mniej­szych boisk. Nie­któ­rzy uczyli się pod­czas dwu­dzie­sto­mi­nu­to­wej prze­rwy poran­nej. Inni, jak mała grupa chło­pa­ków, wokół któ­rych dry­blo­wał Kem, woleli nawet kilka minut wol­nego czasu poświę­cić na grę w kosza.

Luz obró­ciła się twa­rzą w naszą stronę.

– Britt, musisz tylko pocze­kać w tym miej­scu – wygięła szyję w stronę punktu, gdzie prze­ci­nały się dwa kory­ta­rze kla­sowe.

– Jeśli za rogiem poja­wią się człon­ko­wie rady uczniow­skiej, zaga­daj ich, naj­le­piej czymś zwią­za­nym z balem szkol­nym.

– Na ten przy­kład, że syn mojej nauczy­cielki śpiewu jest DJ-em, jeśli jesz­cze nikogo nie mają zamó­wio­nego? – zapy­tała Brit­ton. Luz uśmiech­nęła się.

– Pięk­nie. Aha, i super­ważne: wyślij mi jaki­kol­wiek sygnał z naszego gru­po­wego ese­mesa, żeby mnie ostrzec, kiedy ich zaga­dasz.

Brit­ton ści­skała jeden róg swo­jej bluzki z haftem oczko­wym (jej ner­wowy tik), ale mimo to ski­nęła głową.

– Wills – powie­działa Luz – sto­isz tam na cza­tach – wska­zała szybko miej­sce naprze­ciwko Brit­ton. – Twoim celem jest pan Crow­ley. Abso­lut­nie nie może wró­cić do swo­jego pokoju, zanim ja tu nie wrócę.

Luz odsu­nęła się. Britt zdą­żyła już otrzą­snąć się z nie­po­koju i prze­mie­nić w postać sce­niczną Brit­ton Estelle Rose. Była zupeł­nie inną istotą niż dziew­czyna, która stre­so­wała się na myśl o aresz­cie i uni­kała ryzyka. Przy­brała pozę łabę­dzia i ruszyła w kie­runku swo­jego punktu obser­wa­cyj­nego, z tele­fo­nem w ręku, jakby śmiała się z mema z przy­ja­ciółmi. Dobra robota, Rose.

Pró­bo­wa­łam stać się nie­wi­doczna, gdy wol­nym kro­kiem podą­ża­łam do wyzna­czo­nego miej­sca. I tak pod powierzch­nią mojej skóry wybu­chły różne kata­strofy natu­ralne. Pot zbie­rał się w nie­wy­god­nych zaka­mar­kach, a moje serce biło jak osza­lałe. Wycią­gnę­łam ćwi­cze­nia do alge­bry i tele­fon, wszystko, żeby wpa­so­wać się w natu­ralny rytm życia na kam­pu­sie. Opar­łam się o ścianę. Spoj­rza­łam znad nota­tek z mate­ma­tyki, gdy w odle­gło­ści dzie­się­ciu metrów poja­wił się pan Crow­ley.

Jak do niego zaga­dać?

Ode­tchnę­łam z ulgą, gdy dwóch innych nauczy­cieli pode­szło do niego. Zaczęli roz­ma­wiać. A trwało to tro­chę, co potwier­dzało opo­wie­ści Luz, która wie­lo­krot­nie mówiła o swoim nauczy­cielu bio­lo­gii, że jest strasz­li­wym gadułą. Dzięki Bogu.

Wycią­gnę­łam szyję. Brit­ton stała na swoim sta­no­wi­sku, na tyle nie­wi­doczna, na ile tylko może być dziew­czyna z jej wyglą­dem. Pan Crow­ley wciąż toko­wał. Dostrze­głam w prze­lo­cie syl­wetkę Luz, która wśli­zgnęła się do odda­lo­nej klasy. Kiedy zaję­łam swoją pozy­cję obser­wa­cyjną i cze­ka­łam, nie mogłam nie przy­po­mnieć sobie nas w podob­nej sytu­acji w prze­szło­ści. Wspo­mnie­nia zda­rzeń ze szkoły pod­sta­wo­wej Crown Crest prze­su­wały się jak zdję­cia migaw­kowe. Takie, które chcia­ła­bym przy­piąć do nie­zli­czo­nych tablic kor­ko­wych: Coroczny festyn Paję­czyny Char­lotty2. Wyraz twa­rzy dyrek­tora szkoły. Zde­ner­wo­wani pozo­stali pra­cow­nicy. Pamiąt­kowa plu­szowa dżdżow­nica koloru brzo­skwini, na którą wyda­ły­śmy dwa­dzie­ścia dola­rów, jako na wygraną w lote­rii, pod­czas Festynu Hrab­stwa San Diego, po ukoń­cze­niu szó­stej klasy.

Dżdżow­nica zajęła miej­sce hono­rowe w hipo, na pamiątkę tego jed­nego dnia, który odci­snął na nas piętno na zawsze. A to dla­tego, że Brit­ton i mnie wystar­czyło dosłow­nie pięć minut jed­nego popo­łu­dnia w dru­giej kla­sie, aby poznać prawdę o wspa­nia­łej natu­rze Luz. Istotny szcze­gół: były­śmy wtedy prze­brane w kostiumy. Brit­ton, za naj­ład­niej­szą, naj­bar­dziej różową świnkę wszech cza­sów. Ja, za fan­ta­styczną Fern3 w ogrod­nicz­kach i koszuli w kratę. Luz, w czar­nych leg­gin­sach i ażu­ro­wym topie ze świnką, nama­lo­waną nad pęp­kiem. Do tego duża broszka z gór­skiego krysz­tału w kształ­cie pająka, dopięta do bia­łej paję­czyny. Co za świnka? A raczej co za dziew­czyna.

Wszy­scy cze­ka­li­śmy w biu­rze na rodzi­ców, żeby zabrali nas na dodat­kowe zaję­cia.

A Luz? No cóż.

To wła­śnie w tym dniu prze­isto­czy­li­śmy się z dzieci z sąsiedz­twa w ośmio­lat­ków, zawie­ra­ją­cych przy­jaźń na całe życie. I to jest histo­ria opo­wie­dziana przez Luz o tym, jak przy­szło jej spę­dzić pra­wie cały festyn „Paję­czyny Char­lotty” w gabi­ne­cie pana Gar­cii, w ocze­ki­wa­niu na przy­jazd mamy. Per­so­nel pomoc­ni­czy czuł obrzy­dze­nie. Pią­to­kla­si­sta Nico wykrę­cał się z WF-u, żeby zoba­czyć to na wła­sne oczy.

A było tak… Luz wci­nała popcorn w dro­dze do sto­isk z grami, gdy natknęła się na nie­żywą, grubą ośmior­nicę. Tym, co ją zatrzy­mało i spra­wiło, że wyrzu­ciła resztę popcornu i użyła papie­ro­wej torby jako czer­paka dla robaka, był fakt, że to zawie­ru­szone stwo­rze­nie nie­dawno jesz­cze żyło. Jesz­cze było różowe i lśniące.

Opusz­cze­nie festynu i pod­ję­cie dzia­łań było łatwe dla kogoś, kto już był ubrany jak zło­dziej. Według Luz, poru­szała się po szkole pod­sta­wo­wej Crown Crest w taki spo­sób, w jaki praw­dziwe pająki poru­szają się po domach. Cicho. Nie­wi­doczne. Nie zauwa­żało się ich, jeśli się nie patrzyło. Tak samo jak dzi­siaj nikt nie zauwa­żył tej samej niskiej Kubanki o oliw­ko­wej skó­rze, która po latach skra­dała się do pustej klasy w liceum.

W tam­tych cza­sach, kiedy Luz opo­wia­dała swoją histo­rię, nasza trójka zadzierz­gnęła mię­dzy sobą więzy przy­jaźni, a miało to miej­sce w pokoju na zaple­czu, w pokoju zajęć pla­stycz­nych pani Worth.

Brit­ton wska­zała na ladę pod oknem.

– To jest to, prawda? Tam?

– Tak – odpo­wie­działa Luz. – Jak chce­cie to wam pokażę, ale może­cie się porzy­gać.

– Możemy pójść razem to zoba­czyć? – zasu­ge­ro­wa­łam. I tak zro­bi­ły­śmy. Pani Worth trzy­mała tam bla­szane tale­rzyki na farby i przy­bory pla­styczne. Ale na wska­za­nym tale­rzyku Luz poło­żyła dwa arku­sze pianki kre­atyw­nej, któ­rej inne dzieci uży­wały do robie­nia świ­nek z rucho­mymi oczkami. A na różo­wej piance leżał roba­czek. Ide­al­nie wypre­pa­ro­wany. Pokro­jony nożycz­kami nauczy­ciela. Zewnętrzną skórę roz­cięto i przy­pięto w róż­nych miej­scach szpil­kami w kształt litery T. Krew i płyny zostały dokład­nie wymyte gąbką. Wszyst­kie czarne, pur­pu­rowe i czer­wone wnętrz­no­ści na widoku.

Pod­czas gdy Brit­ton uda­wała, że nie ma zamknię­tych oczu, ja się wypo­wie­dzia­łam:

– Obrzy­dliwe. Ale też nie­sa­mo­wite.

Luz pro­mie­niała, a Brit­ton odwa­żyła się zer­k­nąć.

– Z drogi, miesz­kańcy farm. Muszę to zoba­czyć. – Nico wszedł bocz­nymi drzwiami, jakby to było jedyne miej­sce, w któ­rym powi­nien teraz być.

– Wow! – zro­bił z sio­strą gest przy­bi­cia żół­wika na widok robaka na tale­rzu.

– Ale po co?

– Robaki mają pięć serc – powie­działa Luz. – Wła­ści­wie to są łuki aorty. Chcia­łam to zoba­czyć. Mama Anyi Ling zna­la­zła mnie, zanim zdą­ży­łam zro­bić mu sek­cję żołądka.

– Nie zawa­li­łaś, OK? Jesteś wyjąt­kowo bystra. – Nico potar­gał jej włosy. – Czy Gar­cia bar­dzo był na cie­bie zły?

– Powie­dzieli, że… – Luz spoj­rzała na drzwi gabi­netu dyrek­tora. – Nie wie­dzą, co ze mną zro­bić.

Gwał­tow­nie prze­sko­czy­łam od wspo­mnień ze szkoły pod­sta­wo­wej do mojej obec­nej rze­czy­wi­sto­ści lice­al­nej i postaci pana Crow­leya idą­cego w moją stronę. Dostrze­głam go, gdy był sześć metrów ode mnie. Mój następny oddech to było woła­nie o pomoc. Cho­lera. Luz. Mia­łam jedną rzecz do wyko­na­nia i pokpi­łam sprawę, tra­cąc poczu­cie czasu.

– Panie Crow­ley! Panie Crow­ley!

Czy nie brzmiało to jak głos naj­młod­szego i naj­bar­dziej zie­lo­nego ucznia pierw­szej klasy liceum? Pod­bie­głam do nauczy­ciela. Na szczę­ście zatrzy­mał się i odwró­cił.

– Dzię­kuję, że się pan zatrzy­mał. Myślę o tym, czy nie zapi­sać się w przy­szłym roku na bio­lo­gię dla zaawan­so­wa­nych, ale, hm, nie jestem pewna, czy te zapisy są dla dru­go­kla­si­stów? Bar­dzo lubię nauki ści­słe. Szcze­gól­nie nauki przy­rod­ni­cze… – impro­wi­zo­wa­łam.

W życiu. Jak naj­da­lej od przed­mio­tów ści­słych.

Pan Crow­ley uśmiech­nął się.

– Hm, miło, że się inte­re­su­jesz tym przed­mio­tem. Możesz zacząć od roz­mowy ze swoim doradcą szkol­nym.

Gaduła toko­wał dalej o spra­wach doty­czą­cych zajęć z nauk przy­rod­ni­czych w naszej szkole, a ja grzecz­nie przy­ta­ki­wa­łam, dopóki nie zoba­czy­łam, że Luz w końcu dała sub­tel­nie znać z asfal­to­wej czę­ści boiska, że odwo­łuje alarm.

Uprzej­mie prze­rwa­łam pro­fe­so­rowi, mówiąc, że muszę już iść, i wystrze­li­łam jak z procy w kie­runku naj­bliż­szego kory­ta­rza. Brit­ton i Luz bie­gły z naprze­ciwka, więc spo­tka­ły­śmy się w poło­wie drogi.

– Misja wyko­nana na medal – powie­działa Luz. – Teraz wam wyja­śnię.

– Dobrze, bo upu­ści­łam organ życiowy przed pra­cow­nią cera­miki – powie­dzia­łam. – I mam nadzieję, że mój trud się opła­cił.

Luz popa­trzyła na mnie z obawą; byłam nie­omal pewna, że spraw­dzi mój puls. Kiedy wcią­gnęła nas do pustej wnęki, poczu­cie, że odnio­sła suk­ces, wzięło górę nad jej lek­kim obłę­dem na punk­cie bada­nia nas.

– Teraz wam wszystko wytłu­ma­czę i powiem, jaką rolę w tym ode­gra­ły­ście. Tan­surri Gil jest w mojej kla­sie bio­lo­gicz­nej i należy do rady uczniow­skiej, podob­nie jak Dylan Bream. Dzi­siaj, zaraz po bio­lo­gii, powie­działa, że Dylan wyko­rzy­stuje spo­tka­nia rady uczniow­skiej pod­czas trze­ciej lek­cji, które Crow­ley pro­wa­dzi w sąsied­niej sali, żeby zakraść się przez łącz­nik i „poży­czyć” moje spra­woz­da­nia z wyni­kami z zajęć w labo­ra­to­rium. W ponie­działki zaczy­namy nowe bada­nia i przez cały tydzień zbie­ramy dane. Dylan kopiuje moje dane pod­czas rady uczniow­skiej, a potem odkłada je na miej­sce po zebra­niu, kiedy wszy­scy roz­cho­dzą się do swo­ich zajęć po całym kam­pu­sie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

(ang.) – tutaj miej­sce ocze­ki­wa­nia przy wodzie na falę i start. [wróć]

Książka dla dzieci Paję­czyna Char­lotty E.B. White’a. [wróć]

Boha­terka Paję­czyny Char­lotty. [wróć]