Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W swojej nowej książce Piotr Szumlewicz, dziennikarz i publicysta, pokazuje mechanizmy rządzące polskimi mediami. Wielkie pranie mózgów to zbiór błyskotliwych, świetnie napisanych felietonów. Każdy dotyczy innego aspektu funkcjonowania mediów.
Autor odsłania pustkę świata, który szczegółowo zbadał od wewnątrz. Piętnuje brak wiedzy znanych dziennikarzy i obnaża głupotę celebrytów namaszczonych przez zaprzyjaźnione media. Przedstawia świat dziennikarski jako autorytarną, bezrefleksyjną władzę, która tępi krytyczne myślenie, wypiera z debaty publicznej kluczowe tematy, reprodukuje i umacnia najbardziej szkodliwe stereotypy. Książka z jednej strony stanowi odważną krytykę polskiego dziennikarstwa, a z drugiej jest przenikliwą analizą wpływu mediów na świadomość społeczną.
Piotr Szumlewicz – dziennikarz, publicysta, współprowadzący program Ja panu nie przerywałem w Superstacji, redaktor kwartalnika „Bez Dogmatu" i portalu lewica.pl, doradca Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 197
Redakcja Krystyna Podhajska
Projekt okładki Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce © Mopic/Shutterstock
Korekta Małgorzata Denys, Ewa Jastrun
Text © by Piotr Szumlewicz, 2015 Copyright for the Polish edition © by Wydawnictwo Czarna Owca, 2015
Wydanie I
Książka dostępna także w formie e-booka
ISBN 978-83-8015-163-5
Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o. ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawawww.czarnaowca.pl Redakcja: tel. 22 616 29 20; e-mail: [email protected] Dział handlowy: tel. 22 616 29 36; e-mail: [email protected] Księgarnia i sklep internetowy: tel. 22 616 12 72; e-mail: [email protected]
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
W Telewizji Polskiej zostałem zatrudniony za pośrednictwem Facebooka. Człowiek o nieznanym mi nazwisku i niemający zdjęcia profilowego napisał, żebym następnego dnia przyszedł do siedziby telewizji. Gdy próbowałem się dowiedzieć, jaka to telewizja i po co mam przychodzić, odpisał, że podpiszę umowę i zostanę przyjęty do pracy. Zapytałem, jaką umowę i co będę robić. Wysłał emotikon „uśmiechnięta gęba” i odpowiedział, że na miejscu wszystkiego się dowiem. Tak się zaczęła moja przygoda z TVP.
Następnego dnia przyszedłem do nowego budynku TVP. Odniosłem wrażenie, że wszyscy zostali poinformowani o moim przybyciu, że wszyscy wiedzą, kim jestem. Część osób uśmiechała się do mnie znacząco, część mi się kłaniała, część patrzyła na mnie wyraźnie wrogo, choć nikogo nie znałem. Zostałem wprowadzony do dużego pokoju szefa TVP2, który przywitał się ze mną po bratersku i powiedział: „Potraktuj tę pracę jako płatne stypendium”. Na widok mojego zakłopotania dodał: „Pokręć się tu, Piotrek. To podstawowa rzecz w TVP”. Po kilku miesiącach załapałem, o czym mówił. Odkryłem, że bez znajomości, powiązań koleżeńskich, politycznych lub biznesowych trudno tu osiągnąć jakąkolwiek pozycję. W telewizji publicznej najważniejsze są nieformalne kontakty, znajomości, przelotne rozmowy przy kawie. To dzięki nim zawiera się kontrakty, dogaduje szczegóły współpracy, otrzymuje prawo prowadzenia programów. Istnieje nieprzejrzysta, ale dla wszystkich intuicyjnie zrozumiała forma komunikacji, dzięki której każdy wie, kto jest kim, kto jest pod kim i nad kim, na kogo trzeba uważać, kogo warto znać. Od początku zostałem włączony do sieci układów, chociaż nie miałem pojęcia, jaka jest moja realna pozycja, do jakiej frakcji należę i kto jest moim wrogiem. Już pierwszego dnia nieznani mi ludzie mówili, że wiedzą, do którego mam iść pokoju i po co, konstatowali, że jestem od jakiegoś człowieka, którego nazwiska nie znałem, wymieniali porozumiewawcze spojrzenia, słysząc udzielane przeze mnie nieufne odpowiedzi. Nie miałem wpływu na zajmowaną pozycję, decydował o tym jakiś wewnętrzny system. Sam fakt, że różnej maści dyrektorzy witali się ze mną, miał mi dawać poczucie, że jestem potrzebny, chociaż nie otrzymałem żadnych istotnych zadań do wykonania ani godnej zapłaty. Przekonałem się potem, że o wszystkich mianowaniach i nobilitacjach decydowały stosunki władzy i prestiżu. Najważniejsi byli ci, którzy najlepiej odnajdywali się w tym systemie i czerpali z tego profity. Istotne cechy pozwalające awansować i zdobyć silną pozycję w tej skomplikowanej sieci to konformizm i brak krytycyzmu wobec autorytetów, niezbędne okazują się również znajomości. Kompetencje oraz zdolności twórcze praktycznie są pozbawione znaczenia.
W polskich mediach nie liczą się kompetencje, wiedza ani zdolność zainteresowania widza. O wiele istotniejszą rolę odgrywają powiązania rodzinne, biznesowe i koleżeńskie. Dlatego w TVP rzadko przeprowadzane są konkursy otwarte, a castingi na nowych prezenterów lub prowadzących programy publicystyczne – prawie nigdy. Każdy szef kanału ma grupę znajomych celebrytów, którym musi dać audycję niezależnie od tego, jaki poziom prezentują; nie ma znaczenia nawet to, czy przyciągną widownię. Kiedyś zaproponowałem szefowi TVP2 przeprowadzenie konkursu na stanowisko prowadzącego program publicystyczny. Żachnął się nerwowo: „Zgłosiłoby się dużo kandydatów, których trzeba by było testować”. Dlatego wolał wybrać jednego z czterech kiepskich prezenterów, których miał pod ręką i których akceptował jego układ biznesowo-partyjny. Takie mechanizmy działają we wszystkich największych polskich mediach. Świat dziennikarski jest zamknięty. Poza tym coraz częściej znajomość, a tym bardziej pokrewieństwo z celebrytą zapewnia uznanie, wysokie dochody i karierę medialną. Przykład idzie z góry, rozlewa się po wszystkich podkomórkach największych mediów i dociera niżej, także do mediów o mniejszym zasięgu i małych mediów tematycznych.
W telewizji panuje niezwykle napięta atmosfera, pracownicy traktują siebie nawzajem jak konkurentów w staraniach o stabilny etat i dostęp do dobrze płatnych projektów. Walka toczy się nieustannie, nad każdym wciąż wisi groźba wypadnięcia z obiegu. Dlatego każdy podejmuje wysiłki, aby zdobyć pozycję tak wysoką, żeby nikt nie mógł mu zaszkodzić i żeby powszechnie zabiegano o jego poparcie. Jak to zrobić? Oczywiście najlepiej gdzieś na szczycie hierarchii mieć mocne plecy. Jeżeli ich brak, warto przynajmniej sprawiać wrażenie, że się je ma. Im więcej ludzi uważa cię za kogoś ważnego i o rozległych znajomościach, tym większe szanse, że zajdziesz wysoko. Są w telewizji publicznej ludzie, którzy sprawianie takiego wrażenia opanowali do perfekcji.
Telewizja publiczna ma wielu mieszkańców. Ci, którzy najdłużej w niej żyją i są do niej najbardziej przywiązani, to Homo woronicusy. Homo woronicus wiąże swoje życie prywatne i zawodowe z TVP, żyje w niej, poznaje przyjaciół, kochanków, wrogów, tworzy w niej rodzinę, przejmuje się jej wzlotami i upadkami. Ciągle boi się o swój los, czeka na telefony, spotkania, SMS-y od podwładnych i znajomych. Połowę czasu pracy zajmuje mu budowanie kontaktów, zdobywanie plotek oraz ich dystrybuowanie, udział w naradach formalnych i nieformalnych. Praca przy konkretnym programie odgrywa zazwyczaj drugorzędną rolę i zajmuje relatywnie mało czasu.
Nie każdy Homo woronicus ma umowę na etat. Niektórzy przez dłuższy okres nie mają w TVP żadnej pracy. Być może tych ostatnich jest najwięcej. Są jak sępy w klatce, które latają wokół łupu odgrodzonego od nich grubą kratą. Łakną plotek, szukają informacji o nowych programach, zwolnieniach, restrukturyzacjach, wypatrują znajomych twarzy, budują nowe koalicje. Im częściej czegoś się dowiadują, im częściej ktoś ich zaprasza na kawę albo na niezobowiązującą rozmowę, im więcej mają dyrektorskich numerów telefonów w swoich kajecikach, im więcej osób chce z nimi spiskować, tym większą zyskują pewność siebie i tym większą mogą mieć nadzieję, że zostaną zaproszeni do jakiegoś projektu lub dostaną nobilitującą posadę.
Homo woronicus ma podgatunek. Jest nią Homo woronicus placus, czyli osoba pracująca w siedzibie TVP na placu Powstańców Warszawy. To odmiana woronicusa bardziej nerwowa, dynamiczna, mająca więcej obowiązków, bardziej zapracowana i częściej obgadująca osoby, z którymi rozmawiała nawet pięć minut wcześniej. Na placu jest mniej dyrektorów i leniwie pijących kawę koordynatorów, więc bardziej uderza w oczy walka między reporterami, researcherami, wydawcami. Jednocześnie dominuje tam młoda generacja dziennikarzy, bliska TVN24. Są to zazwyczaj ludzie pozbawieni wiedzy i zdolności pogłębionej refleksji, których głównym zadaniem jest błyskawiczne zrobienie materiału na dowolny temat. Łatwo więc na placu znaleźć człowieka umiejącego w pół godziny zrobić materiał na temat, którego kompletnie nie rozumie. Niech to będzie wzrost bezrobocia. Scenka rodzajowa z życia pani Bogumiły, która właśnie straciła pracę, setka (czyli krótka wypowiedź do programu udzielona reporterowi) z odpowiednim ministrem, trzy setki z „ekspertami”, do tego ładne ujęcia szefa firmy pogrążonej w kryzysie i jeszcze ładniejsze szefa przedsiębiorstwa, które dobrze sobie radzi. Jeżeli na czele TVP Info stoi akurat osoba sprzyjająca rządowi, to w podsumowaniu pokazuje się firmę, która dobrze sobie radzi z kryzysem, a jeżeli dyrektor jest z nadania opozycji, materiał kończy wypowiedź zapłakanej pani Bogumiły. W obydwu przypadkach widz nie dowie się niczego o systemowych przyczynach wzrostu bezrobocia. Najprawdopodobniej twórca materiału w ogóle nie będzie wiedział, czym jest bezrobocie.
Jednym z centralnych miejsc w budynku na Woronicza jest „Kaprys”. Tu przychodzą członkowie różnych biur koordynacji, aby przy kawie przeprowadzić niezwykle pogłębioną analizę jakiegoś programu i zarobić po kilkaset złotych. Tu zbierały się na przykład wielce czcigodne gremia, aby napisać „merytoryczną” analizę programu opartą na jednej tezie mówiącej o tym, że prowadząca ma za duży dekolt. W „Kaprysie” koczują też pozbawione pracy Homo woronicusy, które liczą, że ktoś zechce jeszcze nawiązać z nimi współpracę. W nim bywają największe gwiazdy TVP, pusząc się dumnie. To legendarne miejsce opromienia swoją sławą odwiedzających je gości i nieco łagodzi ich frustracje.
Poza tym w „Kaprysie”, podobnie jak we wszystkich innych kawiarniach i restauracjach na terenie TVP, są zawierane różnego rodzaju sojusze i koalicje. Umiejętność plotkowania w „Kaprysie” i wiedza, z kim należy plotkować, w TVP liczą się bardziej niż jakiekolwiek kompetencje. Pijąc tam kawę, często przypominałem sobie słowa szefa TVP2 o tym, że jedną z kluczowych czynności w Telewizji Polskiej jest kręcenie się po jej krętych korytarzach. Niestety, nigdy nie nabyłem zdolności skutecznego kręcenia się, czyli chociażby wyłapywania odpowiednich plotek, które potem mógłbym wykorzystać do załatwiania swoich interesów.
W polskich mediach dominują dwa typy dziennikarzy: młode bezrefleksyjne bubki i doświadczeni klerycy. To elity dziennikarstwa – ludzie bez wiedzy i wizji, ale ze znajomościami, pewni siebie, dumni ze swojej niewiedzy i szybcy w działaniu, choć to działanie często nie ma żadnego sensu. Z roku na rok coraz bardziej ekspansywni są ci pierwsi, ale ci drudzy często zajmują kierownicze stanowiska i wybierają swoich następców. Oba rodzaje dziennikarzy wyznają podobne wartości, a ich kajeciki są wypełnione tymi samymi numerami telefonów, lecz istnieją między nimi istotne różnice.
Jeżeli kiedyś będziesz zwiedzał, Drogi Czytelniku, budynek TVP na Woronicza, najprawdopodobniej trafisz tam na bubków – młodych, niezwykle wyniosłych, dobrze ubranych i niemądrze wyglądających mężczyzn idących zwykle we dwóch lub we trzech w nieznanym ci kierunku. Im droższy garnitur i głupszy wyraz twarzy, tym większe prawdopodobieństwo, że to doradcy zarządu lub członkowie kadry kierowniczej. Spotkasz też kleryków – gorzej ubranych, za to rozgadanych, rozbieganych i sypiących mało śmiesznymi dowcipami reporterów.
Materiały tworzone przez obie grupy idealnie odtwarzają status quo: nie wnoszą niczego nowego, świadczą o braku jakiegokolwiek wglądu w badaną problematykę. Ci ludzie umieją czytać Wikipedię, nie wstydzą się mówić o sprawach, których nie rozumieją, i mają talent do wyrywania od namaszczonych przez siebie ekspertów pojedynczych zdań pozbawionych znaczenia, lecz mających wyrażać istotę danego problemu. Najlepsi dziennikarze to eksperci od wszystkiego, którzy nie mają wiedzy na żaden temat, ale posłusznie klepią przezroczyste frazesy. Sprawny, bezideowy i posłuszny bubek jest skarbem dla każdego zarządu telewizji.
Na początku swojej kariery w TVP kontaktowałem się z wieloma osobami, które budowały wokół siebie aurę wpływowości. Organizowały one spotkania z celebrytami, a bycie zaproszonym przez nie na wino uchodziło wśród przeciętnych pracowników telewizji za formę nobilitacji. Pewnego razu niespodziewanie zostałem zaproszony przez człowieka, który przedstawił się jako krewny prezydenta RP, Bronisława Komorowskiego. Nie znałem go, więc nie wiedziałem, jaki jest cel zaproszenia na imprezę w wąskim gronie z udziałem szefa TVP2 i jednej z prezenterek „Pytania na śniadanie”. Z początku myślałem, że chodzi o przyjęcie mnie do jakiejś tajnej sekty, nieformalnej grupy nacisku tudzież wspólnoty erotycznej. Ale po pierwszym, drugim i czwartym winie nie działo się nic, co mogłoby wzbudzić moją podejrzliwość. Wreszcie po kilku godzinach swobodnej rozmowy obficie zakrapianej winem, do którego podano smaczne przekąski (za jedno i drugie płacił organizator), wszyscy zaczęli się rozchodzić. Wtedy tajemniczy krewny prezydenta RP oświadczył, że samochód BOR-u odwiezie mnie, dokąd chcę. Podniósł słuchawkę, powiedział, że dzwoni w imieniu „Ani Komorowskiej” i prosi o samochód. Po półgodzinie faktycznie przyjechał drogi samochód z eleganckim kierowcą, który udzielił kilkuzdaniowej odpowiedzi na pytanie, co słychać „u Bronka i Ani”. Posłusznie odwiózł mnie we wskazane miejsce, a ja wciąż nie wiedziałem, jaki był cel spotkania. Jeszcze kilka razy uczestniczyłem w tego typu imprezach, w ich wyniku nie dostałem jednak ani żadnej funkcji w TVP, ani żadnej propozycji współpracy. Tłumaczyłem sobie, że chodzi po prostu o koleżeńskie rozmowy. Za każdym razem odwoził mnie samochód BOR-u, do czego nawet przywykłem.
Sytuacja wyjaśniła się kilka miesięcy później. W TVP nastąpiła zmiana układu sił. Osoby, które deklarowały wsparcie dla mnie i które informowały mnie o zmianach we władzach telewizji, zostały zwolnione lub przesunięte na mniej istotne stanowiska. Również znany mi szef TVP2 stracił pracę. Tajemniczy „krewniak prezydenta” pozostał, ale momentalnie przestał się do mnie odzywać. Skończyły się zaproszenia na wino.
Wkrótce potem dowiedziałem się, że historia z krewnym prezydentem i kierowcą BOR-u była fikcją. Samochód w rzeczywistości należał do organizatora imprez, a kierowca był sąsiadem poproszonym o odgrywanie roli borowika. Inscenizacja miała służyć pokazaniu mi, że ów „krewniak Komorowskiego” jest kimś i że warto z nim utrzymywać kontakt. Realnie nie miał on mocnej pozycji i chwaląc się pokrewieństwem z prezydentem, zabiegał o moje poparcie. Liczył po prostu, że kiedyś mogę mu się przydać. Jest to jedna z wielu historii, które pokazują, jak wiele pracownicy TVP potrafią zrobić dla umocnienia swoich wpływów.
Warto dodać, że niektórzy myślą bardziej długoterminowo niż wspomniany „krewniak prezydenta” i są jeszcze bardziej obrotni. Często zdarzają się sytuacje, że jakiś sympatyczny „kolega” lub „koleżanka” próbuje doprowadzić do zwolnienia cię z pracy. Czy potem będzie cię unikać, przeprosi cię lub postara się o zadośćuczynienie? Nic z tych rzeczy! Gdy twoja pozycja się umocni, zadzwoni do ciebie, zapyta rytualnie, co u ciebie słychać, zaprosi cię na kawę i bez żadnych oporów oświadczy, że warto zapomnieć o przeszłości, by razem zainicjować nowe projekty. Po dwóch latach pracy w TVP nie zdziwiłem się, gdy życzenia świąteczne pierwsi przesyłali mi ludzie, którzy kilka miesięcy wcześniej zrobili wiele, aby się mnie pozbyć i nie dopuścić do realizacji jakichkolwiek moich projektów. Po prostu zauważyli, że moja pozycja na rynku medialnym nieco się umocniła. Musieli liczyć się z faktem, że wrócę do telewizji. A wtedy: „Wpadnij na kawę, Piotrek, porozmawiamy na spokojnie”.
Pracę nad tą książką rozpocząłem tuż po kolejnym obejrzeniu Ojca chrzestnego, filmu tak subtelnie estetyzującego mafię. Zastanawiałem się, na jakich zasadach funkcjonowała mafia sycylijska, co było jej najsilniejszym spoiwem, jakie były podstawy lojalności szeregowych członków wobec najwyższych capi i donów. Według Coppoli to spoiwo tworzyła mieszanka pieniędzy i władzy. Bez nich lojalność, zaufanie, a nawet ważność więzów krwi traciły znaczenie. Michael Corleone umarł samotny na własne życzenie. Nikomu nie ufał i nikomu nie mógł ufać. Taka była zasada funkcjonowania mafii. Istniały jednak przekonania i idee, które deklaratywnie łączyły zdecydowaną większość organizacji mafijnych. Były to niechęć do komunizmu oraz przywiązanie do rodziny i Kościoła. Pod wieloma względami TVP jest podobna do tak pojmowanej mafii. Dziennikarze także nienawidzą komunizmu, którego symbol stanowi dla nich Polska Ludowa, i prześcigają się w deklarowaniu przywiązania do wartości rodzinnych, poszanowania dla autorytetu Kościoła i papieża Jana Pawła II. Kto nie respektuje tego zwięzłego zbioru przykazań, ten raczej nie ma szans na zaistnienie w tej instytucji. Oczywiście chodzi tutaj nie o przestępcze metody działania, ale o rodzaj deklarowanych wartości i stosunki zależności. TVP także ma swoje szare eminencje, swoich ojców chrzestnych, bardzo często wydawane są w niej wyroki, których wykonanie oznacza śmierć medialną. Zazwyczaj przyczyną wydania wyroku nie jest – podobnie jak w mafii – różnica poglądów, lecz brak lojalności wobec konkretnej grupy, do której przynależność deklarowało się przy zatrudnieniu w TVP.
Rzetelność i obiektywizm przekazu są w polskich mediach traktowane dosyć oryginalnie. Obiektywizm polega na bezrefleksyjnym odtwarzaniu obiegowych komunałów i umacnianiu uznawanych autorytetów. Zdaniem większości Piotr Kraśko i Tomasz Lis nie naruszają zasad obiektywizmu dziennikarskiego, gdy z natchnioną zadumą chwalą premiera, prezydenta lub kardynała Dziwisza.
Ta książka nie jest oskarżeniem konkretnych dziennikarzy. Dlatego unikam podawania nazwisk z wyjątkiem nazwisk osób powszechnie znanych opinii publicznej i tych, które w TVP odgrywają szczególnie istotną rolę. Nie twierdzę też, że Telewizja Polska jest szczególnie patologicznym czy nierzetelnym medium. Wręcz przeciwnie, zabiegałem o pracę tam i byłem dumny, że udało mi się ją dostać. Sądziłem, że jest to medium ważne, w którym istnieją większe niż w mediach komercyjnych szanse na przedstawienie istotnych treści. Dlatego rozziew między rzeczywistym funkcjonowaniem TVP a deklarowanymi obiektywizmem, rzetelnością i misyjnością wywołał moje oburzenie, które przyczyniło się do powstania tej książki.
Dziennikarze TVP niewiele się różnią od pracowników innych stacji telewizyjnych. Według mnie jednak w telewizji publicznej w szczególny sposób splatają się władza polityczna, medialna i ekonomiczna, przenikają się różne interesy i frakcje polityczne. Ponadto w TVP stawka w walce o władzę jest szczególnie wysoka, ponieważ łącznie kanały telewizji publicznej od lat mają najwyższą oglądalność.
Jak się szybko przekonałem, ta ciągła walka w niewielkim stopniu dotyczy tego, co najbardziej interesuje telewidza, czyli treści emitowanych audycji. W tej dziedzinie niezmiennie i niezależnie od tego, z czyjego nadania funkcjonuje zarząd telewizji, panują konserwatyzm i liberalizm gospodarczy.
Rzeczywistość TVP ma w sobie wiele z rzeczywistości dzieł Franza Kafki. Przeciętni pracownicy zazwyczaj nie rozumieją, dlaczego są przenoszeni, zwalniani, krytykowani. Mogą się tylko domyślać, że za dotyczącymi ich decyzjami stoją tajemnicze, nieuchwytne szare eminencje. Część pracowników mechanicznie wykonuje jawnie bezsensowne czynności, mimo to jest wdzięczna, że ma możliwość pracy w telewizji. Na przykład pracując w TVP, dowiedziałem się, że jedna z członkiń biura programowego publicystyki, aby utrzymać się w pracy, przygotowała szkolenia dla placówki działającej w obrębie telewizji, która w międzyczasie… przestała istnieć. Poczucie wyobcowania wzmacnia fakt, że wszyscy są tak przestraszeni, iż akceptują ten system. Nawet jeżeli domyślają się intencji kryjących się za decyzjami władz, milczą na ten temat. O tym, kto naprawdę rządzi w TVP, wiedzą nieliczni. Nie wie tego również większość dyrektorów. Dlatego czasem można zobaczyć, że któryś z nich zdenerwowany odbiera telefon, po czym prędko podejmuje decyzje sprzeczne z dotychczasowymi.
W telewizji publicznej pracuje olbrzymia liczba dyrektorów. Jest ich ponad trzystu, z czego znaczna część nie ma jasno określonych obowiązków i pełni swoją funkcję z powodów politycznych. Po prostu muszą mieć wysokie stanowisko ze względu na znajomość z konkretnym posłem czy ministrem lub z uwagi na istotną rolę odgrywaną w środowisku biznesowym. Dyrektorzy TVP często są bezpośrednio powiązani ze światem polityki. Dlatego afera ze spółką Elewarr i dyskusja o czerpaniu przez polityków korzyści finansowych z udziału w spółkach skarbu państwa dotyczy także TVP. O dziwo, nikt się tymi powiązaniami nie interesuje. Za prezesury Juliusza Brauna nastąpił desant ludzi pracujących wcześniej na wysokich stanowiskach w ministerstwie kultury. Wiceprezesem telewizji został Marian Zalewski, niedawny… wiceminister rolnictwa z ramienia PSL-u, o którym wciąż w Wikipedii możemy przeczytać, że jest „polskim politykiem”.
Świat polityki i świat dziennikarstwa przenikają się zresztą w telewizji publicznej na wielu poziomach. Gdy telewizją rządziło SLD, Leszka Millera witały jak króla wielkie delegacje, wcześniej ustaliwszy z nim pytania do rozmowy. Podobnie było za prezesury Bronisława Wildsteina, który nie krył się z poparciem dla Jarosława Kaczyńskiego. Sytuacja nieco się zmieniła za rządów Juliusza Brauna. Platforma wprowadziła do TVP ludzi współpracujących bezpośrednio z rządem, więc wizyty polityków PO w programach publicystycznych nie budzą tak wielkiej ekscytacji. Każdy wydawca bez zbędnych poleceń wie, w jakim stopniu ma być posłuszny wobec zaproszonego gościa. TVP zawsze jest upartyjniona, ponieważ jej władze pośrednio są wybierane przez parlament. Naciski polityków na dziennikarzy, zgodnie z powszechną intuicją, są duże i bezpośrednie. Na przykład polityk określonej partii dzwoni do szefa stacji lub wydawcy konkretnej audycji z żądaniem, aby konkretnego dnia o konkretnej porze zaproszono go do programu. Różnice między poszczególnymi zarządami w TVP polegają na doborze gości do programów publicystycznych. Gdy w TVP Info rządziły osoby związane z SLD, kanał relacjonował na żywo wszystkie konferencje Grzegorza Napieralskiego. Gdy władzę przejął człowiek z nadania PSL-u, stacja zaczęła relacjonować udział w dożynkach premiera Waldemara Pawlaka i ministra Marka Sawickiego. Poza tym praktycznie nic się nie zmieniało.
Program „Gorący temat”, w którym pracowałem, oficjalnie był uznawany za SLD-owski, co oznaczało, że jego gośćmi częściej byli Grzegorz Napieralski i Włodzimierz Czarzasty niż choćby Jarosław Kaczyński i Adam Hofman. Na próżno sprzeciwiałem się zapraszaniu polityków SLD częściej niż polityków innych opcji. Nikt nie rozumiał, dlaczego to robię, i nikt mnie nie popierał.
Jawne upolitycznienie TVP stanowi mniejszy problem niż panujące tam stosunki pracy. Od wielu lat telewizja publiczna dąży do zrealizowania pomysłu, który pojawia się we wszystkich rywalizujących między sobą obozach. Gdyby to się udało, etatowymi pracownikami TVP byliby wyłącznie… dyrektorzy i prezesi. Inni byliby zatrudniani na umowę o dzieło lub na umowę zlecenie. Już teraz dziesiątki pracowników są zmuszane do zakładania własnych firm albo podpisuje się z nimi umowy o dzieło, chociaż ich praca spełnia większość kodeksowych kryteriów umowy o pracę. Okazuje się więc, że patologie obecne na polskim rynku pracy mają odzwierciedlenie w telewizji publicznej. Zresztą nawet ci, którzy mają etaty, otrzymują zazwyczaj niskie wynagrodzenie – na poziomie płacy minimalnej, czasem nawet poniżej. Pracownicy mediów to średnio bardzo dobrze zarabiająca grupa zawodowa, ponieważ w telewizji płaci się honoraria za każdy program. Niemniej niska podstawa wynagrodzenia pomaga dyrekcji trzymać pracowników w szachu. Jeżeli któryś nie będzie posłuszny, nawet nie trzeba go będzie zwalniać: wystarczy, że zabierze mu się honoraria. Z systemu honoraryjnego wyłączeni są jedynie dyrektorzy, których dochody są bardzo wysokie, oraz niektórzy pracownicy administracji, których dochody są bardzo niskie.
Dyrektor to nie tylko stanowisko zajmowane czasowo przez określoną osobę. Dyrektor to w największych stacjach telewizyjnych (także w radiu i prasie) zawód wykonywany często przez cały okres kariery zawodowej. Wielu dyrektorów w TVP nie pełni swoich funkcji z powodu kompetencji ani osiągnięć. Nie jest nawet tak, że każdy obóz polityczno-medialny ma swoich ekspertów, którzy zajmują stanowiska kierownicze, gdy ich opcja dochodzi do władzy. W praktyce kluczową rolę odgrywają zawodowi dyrektorzy, którzy obejmują najwyższe stanowiska ze względu na powiązania biznesowe lub partyjne. Aby zweryfikować prawdziwość tej hipotezy, wystarczy przyjrzeć się karierom medialnym wielu dyrektorów. Część z nich krąży po stanowiskach dyrektorskich w telewizji, zajmując funkcje niemające ze sobą nic wspólnego. Gdy ktoś trafi do tego obiegu, rzadko z niego wypada, niezależnie od jakości swojej pracy. To, czy będziesz dyrektorem, zależy w mniejszym stopniu od twoich kompetencji, a w większym – od tego, czy już pełniłeś funkcje kierownicze. Nieliczni dyrektorzy, którzy na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności tracą pracę, natychmiast znajdują zatrudnienie na kierowniczym stanowisku poza TVP. Szef TVP z nadania PiS, Romuald Orzeł, po odejściu z telewizji został pracownikiem jednego ze SKOK-ów. Szef TVP2 z nadania SLD, Rafał Rastawicki, został doradcą zarządu… PKP Cargo. Wszak wiadomo, że każdy kompetentny dziennikarz zna się na zarządzaniu instytucjami bankowymi i na funkcjonowaniu kolei. Kasta dyrektorów jest mała i trudno się temu dziwić, skoro w większości konkursów na dyrektora stawiany jest warunek, by kandydat na to stanowisko wcześniej był… dyrektorem. Warunek ten musi być zawsze przestrzegany. Odstępstwa zdarzają się w sytuacjach, gdy kandydat jest wyjątkowy – czytaj: namaszczony przez partię lub jedną z telewizyjnych szarych eminencji, które wolą nie zajmować stanowisk kierowniczych, lecz sterować telewizją za pośrednictwem zaufanych ludzi.
W Telewizji Polskiej polityka zatrudnienia pozbawiona jest jakiegokolwiek sensu. Zwalnia się dziesiątki profesjonalnych montażystów, dźwiękowców, kamerzystów, wydawców i podpisuje milionowe kontrakty z ignorantami kreowanymi na wielkie gwiazdy. Kolejne zarządy lansują politykę zatrudnienia opartą na braku stabilności, stresie, rywalizacji między poszczególnymi pracownikami. Brakuje natomiast troski o stabilność i poprawę jakości programów. Dlatego każda krytyczna uwaga jest traktowana jako próba odebrania komuś stanowiska, a nie jako wyraz troski o dobrą jakość wspólnie robionego programu. Na takim podejściu tracą oczywiście wszyscy, przede wszystkim widzowie.
Związki zawodowe w TVP są stosunkowo silne. O ile w Polsce poziom uzwiązkowienia wynosi około 15 proc., a w firmach prywatnych około zera, o tyle w telewizji związków jest dużo i mają głos, choć ich rola wydaje się bardzo ograniczona. Pracując w TVP, zauważyłem, dlaczego ma sens ochrona prawna pracowników kierujących związkami zawodowymi. Gdyby nie ona, przywódca związku Wizja (najsilniejszego w TVP) zostałby zwolniony z pracy dzień po tym, jak skrytykował prezesa za obniżkę wynagrodzeń pracowników etatowych stacji.
Wbrew obiegowym przekonaniom związkowcy w znacznie większym stopniu niż kolejne zarządy dbają o interes firmy. Związki zawodowe wielokrotnie krytykowały honoraria gwiazdorskie, które co roku pochłaniają miliony z budżetu. Związkowcy kwestionowali też sens zatrudniania na wysoko płatnych stanowiskach kierowniczych kilkuset osób, których praca w dużej mierze polega na naradach przy kawie w „Kaprysie”. Ich zdaniem dyrektorów i prezesów mogłoby być pięć razy mniej, natomiast należałoby utrzymać na stabilnych etatach kompetentnych, doświadczonych montażystów i scenarzystów. Niestety, polityka zarządu idzie w odwrotnym kierunku. Ekipa Juliusza Brauna zwolniła wielu pracowników i podpisała wiele kontraktów gwiazdorskich, umocniła rolę firm zewnętrznych i utrzymała setki osób na stanowiskach kierowniczych.
Kilka lat temu na ekranach kin pojawił się film W chmurach z George’em Clooneyem w roli głównej. Głównym bohaterem filmu jest człowiek, który zawodowo zajmuje się przekazywaniem ludziom informacji o zwolnieniu ich z pracy. Zastępuje w tej nieprzyjemnej roli szefów, którzy nie chcą się stresować spotkaniem z załamanymi pracownikami. Film opisuje bezduszną rzeczywistość amerykańskiego kapitalizmu i opowiada o zarządzaniu porażką, ponieważ bohater oczywiście robi wszystko, aby zwalniani pracownicy uwierzyli, że wyrzucenie ich z pracy nie jest klęską życiową, lecz szansą na nowy początek. W dalszej części filmu pojawia się jeszcze bardziej cyniczne rozwiązanie: pracownicy są zwalniani przez Skype’a, dzięki czemu firma może zaoszczędzić na biletach lotniczych ekspertów od zwolnień.
Mimo wszystko świat przedstawiony w filmie wydaje się nieomal sielankowy w porównaniu z rzeczywistym światem polskich mediów. Tam jeszcze zatrudniano ludzi na etat, czego w polskich mediach praktycznie już się nie robi. (Polska jest krajem Unii Europejskiej o najwyższym odsetku umów zawieranych na czas określony). Pracodawcy nie stresują się zatem przekazaniem pracownikowi złej nowiny, a jedynie czekają, aż skończy mu się umowa. Większość pracowników mediów zatrudniona jest na umowy honoraryjne i dziękuje na kolanach, gdy w ogóle otrzymuje zlecenia.
Najwyraźniej prezydent RP odgrywa istotną rolę w rozgrywkach wewnątrz TVP. Przygoda z jego „krewniakiem” pokazała mi, że znajomość z głową państwa jest w telewizji wysoką stawką. Wydaje się, że i przyjaźń z prezydentem może się przydać… Otóż któregoś dnia Paweł Miter, młody mieszkaniec Wrocławia, postanowił bez wysiłku zrobić karierę w TVP. Pomysłowy młodzian skorzystał ze strony internetowej, za pomocą której można wysyłać e-maile, wpisując jako nadawcę, kogo się chce. Miter założył sobie konto o adresie „Jacek.Michał[email protected]” i przedstawiwszy się jako szef kancelarii prezydenta Komorowskiego, napisał do ówczesnego prezesa telewizji, że proponuje stworzenie autorskiego programu w TVP, w którym młodzi ludzie mogliby mówić o swoich problemach. Prezes przyjął propozycję przychylnie. Następnie Miter napisał do władz TVP, że liczy na kontrakt i zarobki rzędu siedemnastu tysięcy złotych brutto miesięcznie. Poinformowano go, że sytuacja telewizji nie jest łatwa, więc może otrzymywać co miesiąc… trzynaście tysięcy złotych. Wkrótce potem młody gwiazdor podpisał umowę wstępną na trzy miesiące opiewającą na trzydzieści dziewięć tysięcy złotych, dostał przepustkę otwierającą mu wszystkie drzwi w TVP i prawo korzystania z samochodu służbowego. Fakt zatrudnienia na zlecenie polityczne przyjęto w TVP jako oczywistość. Oszust załatwił więc sobie w kilka dni intratny kontrakt na własny program. Ostatecznie do finalizacji umowy nie doszło, bo jeden z kierowników TVP1 negatywnie zaopiniował program i zdemaskował spryciarza.
Jaki wniosek wypływa z tej historii? Wbrew opinii niektórych komentatorów cała sprawa bynajmniej nie ośmiesza telewizji. Mało brakowało, aby młody człowiek zrealizował program prawdopodobnie równie słaby, jak większość pozostałych. Miał on polot i odwagę, umiał grać rolę gwiazdora. Jaka jest różnica między gwiazdorem a osobą udającą gwiazdora? Żadna. Jeżeli prezes TVP i dziesięciu dyrektorów uznałoby Pawła Mitera za gwiazdora, wkrótce by się nim stał. A zarobki w wysokości trzynastu tysięcy złotych miesięcznie mogą bulwersować tylko osoby niezorientowane w realiach polskich mediów. Największe „gwiazdy”, które nie mają wiedzy na żaden temat, podpisują kontrakty na kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie.
Pod koniec lata 2012 roku zarząd TVP ogłosił, że w ramach oszczędności zamierza zwolnić około trzystu pracowników. Prezes telewizji publicznej Juliusz Braun poinformował, że jesienią 2012 roku zostaną zrealizowane tylko dwa nowe spektakle teatralne. TVP nie będzie relacjonować festiwali takich jak Transatlantyk w Poznaniu czy Karuzela Cooltury w Świnoujściu. Ograniczy również produkowanie programów dla dzieci. „Są drogie, 10 minut animacji kosztuje 400 tys. zł”1 – uzasadnił Braun. TVP nie zdecydowała się też na transmisje z paraolimpiady, chociaż byłyby wielokrotnie tańsze niż relacje z większości imprez sportowych. Jednocześnie przedłużono kontrakt z Hanną Lis otrzymującą kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie za prowadzenie „Panoramy”. Gwiazdorskie kontrakty opiewające na podobne kwoty mają też między innymi Tomasz Lis, Piotr Kraśko i Krzysztof Ziemiec. Według nieoficjalnych doniesień „Super Expressu” wynagrodzenia gwiazdorów show „Bitwa na głosy” wyniosły blisko dwa miliony złotych. Wkrótce potem na wizji w TVP z kontraktami gwiazdorskimi pojawili się Beata Tadla i Tomasz Sekielski. Koszty czterdziestu pięciu odcinków programu Sekielskiego według doniesień medialnych miały wynieść trzy i pół miliona złotych.
Telewizja publiczna zwalnia setki ludzi i rezygnuje z nielicznych programów, które miały cokolwiek wspólnego z pojęciem misji. W tym samym czasie wydaje miliony na grupę gwiazdorów, których najważniejsze zadanie polega na poprawnym przeczytaniu kilkunastu zdań z promptera. Takie postępowanie prowadzi do pogorszenia oferty programowej telewizji, a do tego jest nieetyczne i nieracjonalne ekonomicznie. Jest też sprzeczne z rekomendacjami Najwyższej Izby Kontroli, w której raporcie z 2012 roku o TVP napisano: „Zawieranie drogich długoterminowych «kontraktów gwiazdorskich» nie znajduje uzasadnienia, zważywszy na trudną sytuację finansową Spółki”2.
Kluczowym argumentem za gigantycznymi honorariami dla gwiazd są wyniki oglądalności programów TVP. Ciekawe jednak, że sukcesy telewizji prawie nigdy nie przekładają się na podwyżki dla szeregowych pracowników. Może zarząd TVP powinien przygotować eksperymentalne wydanie „Wiadomości” przygotowane bez kamerzystów, scenarzystów i wydawców? Wszak Ziemiec czy Tadla poradzą sobie sami!
Przy okazji dyskusji nad finansowaniem drogich sukienek żony premiera z pieniędzy partyjnych lub budżetowych Tomasz Lis błysnął intelektem. „Nie bądźmy dziadowskim krajem. Jeżeli pensja premiera jest poniżej pieniędzy dobrego reportera «Faktów» czy «Wydarzeń», to jest to kuriozum. Premier musi zarabiać 40–50 tys. złotych. I nie będziemy mieli takich śmiesznych dyskusji”3 – ogłosił dziennikarz zarabiający jeszcze więcej niż „dobry reporter «Faktów» czy «Wydarzeń»”. Średnia krajowa wciąż wynosi mniej niż cztery tysiące złotych miesięcznie, a prawie 70 proc. Polaków zarabia poniżej tej kwoty. Zarobki premiera, które wynoszą około dziewiętnastu tysięcy złotych miesięcznie, to kwota nieosiągalna dla 99 proc. polskiego społeczeństwa. W tej sytuacji wydaje się raczej, że to nie premier ma zbyt niską pensję, tylko reporterzy i dziennikarze o wiele za wysoką. Wypada zgodzić się z Lisem, że premier nie powinien zarabiać mniej niż dziennikarze i reporterzy serwisów informacyjnych. Dlatego warto zastanowić się nad radykalnym obniżeniem ich wynagrodzeń.
W połowie stycznia 2013 roku przez polskie media przetoczyła się fala oburzenia, gdy wyszło na jaw, że Prezydium Sejmu wypłaciło sobie premie o łącznej wysokości dwustu czterdziestu pięciu tysięcy złotych. Podobne oburzenie wywołała afera taśmowa: ujawnienie, że politycy związani z PSL-em czerpali wysokie profity z pracy w spółce należącej do skarbu państwa.
Jednocześnie dziennikarze i politycy oburzający się na nadużycia w sektorze publicznym nigdy nie zwracają uwagi na patologie w sektorze prywatnym, które dotyczą o wiele większych kwot. Politycy wszystkich opcji gremialnie potępili premie dla Prezydium Sejmu, a zarazem zdecydowana większość z nich w przeszłości głosowała za obniżaniem podatków dla najbogatszych, dzięki czemu milionerzy zyskiwali sumy wielokroć wyższe niż premie marszałkini Ewy Kopacz i jej zastępców. Trudno też w Polsce znaleźć dziennikarza, który jako aferę przedstawiłby wypłacanie sobie wielusettysięcznych premii przez prezesów prywatnych firm, które przynoszą straty i zwalniają pracowników. Wszyscy chwalą firmy prywatne i traktują je jako lepsze od państwowych, a gdy instytucje publiczne zaczynają działać na podobnych zasadach, zewsząd spotyka je potępienie.
Marszałkini Kopacz uznała – zgodnie z poglądami rozpowszechnionymi wśród polskich elit biznesu – że kierownictwu należy się wysoka premia, nawet jeśli firma kiepsko działa. Trudno w tym kontekście zrozumieć ataki ze strony obrońców przedsiębiorczości i kreatywności. Marszałkini Sejmu po prostu okazała się bardzo przedsiębiorcza. W sektorze prywatnym nie obowiązuje też ustawa kominowa, więc zarobki prezesów mogą być dowolnie wysokie. To, co w sektorze publicznym stanowi patologię, w sektorze prywatnym jest prawidłowością. Tam na porządku dziennym są kolesiostwo, nepotyzm, olbrzymie rozwarstwienie dochodów, tylko nazywa się je „przedsiębiorczością”, „siecią kontaktów”, „wynagrodzeniami motywacyjnymi”. Większość dziennikarzy nie przygląda się krytycznie funkcjonowaniu przedsiębiorstw prywatnych, a zarazem niezmiennie atakuje sektor publiczny. Funkcjonowanie samych mediów nie jest wyjątkiem. Krytykuje się zatrudnianie ludzi w TVP po znajomości, a podobne zjawiska w TVN-ie nie są przedmiotem dyskusji. Dotyczy to również olbrzymich nierówności dochodowych w obrębie telewizji oraz stronniczości przekazu.
Pod tym względem bardzo uczciwy był komentarz na temat afery taśmowej „eksperta” większości mediów, Roberta Gwiazdowskiego: „Jak ojciec chce zrobić z syna prezesa swojej firmy, to wszystko jest w porządku. Nie robi się żadnych konkursów, gdy się kogoś zna i ma do niego zaufanie”4. W sektorze publicznym jest inaczej. „Któż jak nie syn ministra potrafiłby się wczuć najlepiej? Ale ministrowi nie wypada go powołać, więc musimy bohatersko walczyć z problemem, który jest nieznany w ustroju pozbawionym własności państwowej”5. Dlatego, zdaniem tego mędrca, warto sprywatyzować wszystkie przedsiębiorstwa i dać im pełną swobodę działania. Kierownicze stanowiska będą jawnie rozdawane krewnym i znajomym, nie będzie pułapu wynagrodzeń, nie będzie żadnych konkursów ani kontroli – ku zadowoleniu wszystkich. To stuknięci socjaliści wymyślili „nepotyzm” i zamiast chwalić zatrudnianie krewnych, upierają się bez sensu, aby liczyło się coś tak nieistotnego jak kompetencje.
Podobnie trudno zrozumieć oburzenie większości komentatorów tak zwaną aferą Marcina Plichty. Plichta był wzorcowym bohaterem polskich liberałów, który wykorzystał wszystkie możliwe przywileje stworzone przez państwo przyjazne przedsiębiorcom. Zgodnie z życzeniami ekspertów Business Centre Club, Centrum Adama Smitha i większości brylujących w mediach ekspertów ekonomicznych Plichcie nikt nie przeszkadzał w prowadzeniu biznesu, nikt go nie kontrolował, nie zmuszał do przesyłania sprawozdań z działalności. Krótko mówiąc, wolny rynek w czystej postaci!
Pod tym względem bardzo konsekwentny był nieoceniony Leszek Balcerowicz, który zawsze potrafi stanąć w obronie ludzi naciągających państwo i unikających płacenia podatków. Guru polskich liberałów, dowiedziawszy się o całej sprawie, uznał, że za stratę pieniędzy odpowiadają… ludzie, którzy zainwestowali w Amber Gold. Przestrzegł jednocześnie przed zaostrzeniem prawa, które miałoby w przyszłości przeciwdziałać podobnym oszustwom. To się nazywa konsekwencja! Niech ludzie bankrutują, bieda i bezrobocie rosną, poziom życia się obniża, byle tylko przedsiębiorcy mogli robić, co im się żywnie podoba. Tako rzecze Balcerowicz.
W Polsce wiele sytuacji w sferze finansów przeczy elementarnym zasadom sprawiedliwości. Jedną z nich są kilkusetkrotne różnice w wysokości dochodów poszczególnych pracowników. Wmawia się nam, że praca prezentera telewizyjnego jest warta kilkadziesiąt razy więcej niż praca pielęgniarki, a praca słynnej modelki – kilkanaście razy więcej niż praca premiera. Trudno też zrozumieć, dlaczego istnieją olbrzymie różnice w zarobkach osób zatrudnionych na bardzo podobnych stanowiskach. Wreszcie niełatwo pojąć, że spekulacja wirtualnymi pieniędzmi prowadzi do realnych kryzysów, w których wyniku setki tysięcy ludzi tracą dorobek życia.
Na polskim rynku pracy obowiązuje zasada, że ludziom przedsiębiorczym i przebojowym z racji ich talentów należą się wysokie profity, chociaż życie codzienne społeczeństwa opiera się na innych niż konkurencja wolnorynkowa zasadach: elementarnej empatii, wzajemności, zaufaniu, współpracy. Bez nich życie społeczne stałoby się wojną każdego z każdym. Niewielu z nas przyzna wprost, że nasze interakcje powinny się opierać na bezwzględnej konkurencji, cynizmie, wsparciu udzielanemu najsilniejszym. Powszechna intuicja podpowiada raczej, że należy pomagać ludziom biednym, chorym i tym, którzy znajdują się na dole hierarchii społecznej. Jak pisze Gerald Cohen: „Każdy system, który oferuje wysokie nagrody dla jednostek obdarzonych nadzwyczajnymi talentami i tworzących wysoce produktywne spółki, z natury rzeczy generuje niesprawiedliwość”6. Warto zwrócić uwagę, że w Polsce w ciągu ostatnich lat coraz więcej obszarów życia społecznego opiera się na dowartościowywaniu ludzi utalentowanych i przedsiębiorczych. W ten sposób działają różnego rodzaju granty, stypendia i dofinansowania. Osoby o cechach pozwalających im osiągnąć sukces w systemie opartym na wolnej konkurencji otrzymują dodatkowe wsparcie od państwa. Tymczasem ludzie nieprzedsiębiorczy, czyli tacy, którzy nie mają pieniędzy, znajomości, kontaktów, umiejętności sprzedania się, zazwyczaj nie osiągną wysokiej pozycji społecznej, nawet jeżeli są kompetentni, godni zaufania, nastawieni na współpracę.
Obecny kapitalizm to wytwór określonych układów sił politycznych i niezwykle niesprawiedliwy system organizacji społecznej. Trudno się w tej sytuacji dziwić, że elity finansowe, medialne i polityczne robią wiele, aby ukryć fakt arbitralnego kształtowania gospodarki. W dominującym dyskursie rozwarstwienie traktuje się jako naturalne i sytuuje się je poza obszarem debaty publicznej. Media głównego nurtu i czołowe autorytety uparcie przekonują, że nie ma alternatywy dla istniejących form władzy, dla stosunków własności i dla nierówności, a wszelkie próby ich podważenia pchnęłyby nas w mroczną otchłań totalitaryzmu.
Tego samego dnia, gdy się dowiedziałem, że Hanna Lis poprowadzi kolejny program w TVP, obserwowałem w sklepie zmęczoną młodą kobietę, która kroiła ser. Przeprosiła, że robi to wolno, ale wcześniej podczas pracy dość mocno się skaleczyła.
Powiedziałem do niej:
– Hanna Lis za kilka minut programu ma dwa albo trzy tysiące złotych, a przecież pani pracuje ciężej od niej.
Popatrzyła na mnie lekko osłupiała. Sprawnie zapakowała ser i podała mi go z uśmiechem.
Nie dość, że większa profesjonalistka od Lis, to jeszcze o wiele od niej sympatyczniejsza.
Jednym ze słów modnych wśród polskich dziennikarzy i często używanym jako nazwa najważniejszej zalety polskiego kapitalisty jest przedsiębiorczość. Przedsiębiorczość to postawa wobec świata, która przenika coraz więcej obszarów życia społecznego. Jest ona też wpajana młodym ludziom przez system szkolnictwa (kilka lat temu wprowadzono do szkół obowiązkowy przedmiot podstawy przedsiębiorczości) i media. Pokolenie dwudziesto- i trzydziestolatków jest siłą napędową upowszechniania nowych wzorców oraz głównym ich wyrazicielem, ale przenikają one też do ludzi starszych, często powodując u nich frustrację. Ludzie wychowani w PRL-u mają podejście egalitarno-kolektywistyczne, mimo to wychowują swoje dzieci w duchu daleko posuniętego indywidualizmu i egoizmu. Przedsiębiorczość staje się uwewnętrznionym od dzieciństwa podejściem do świata, którego brak jest źródłem kompleksów i wstydu. Młodzi ludzie rzadko walczą zbiorowo o swoje interesy, raczej starają się indywidualnie wynegocjować jak najlepszy kontrakt. Starsi pracownicy, wychowani w PRL-u, mają na ogół większą śmiałość w ocenianiu przełożonych niż ludzie młodzi, są bardziej skorzy do zabierania głosu i sprzeciwiania się decyzjom, które uderzają w ich interesy. Istotnymi elementami ich podejścia do świata były stabilność, konsekwencja, rutyna, całościowy projekt życiowy. Na tych elementach opierały się życie codzienne i praca w PRL-u. Mimo to niektórzy z nich w nowy sposób podchodzą do sprawy kariery zawodowej.
Kultura przedsiębiorczości kwestionuje stare wartości i nie oferuje nic w zamian. Produkuje więc już na starcie wielu biernych przegranych, którzy jej nie rozumieją i nie akceptują, choć często przekazują nowe wzorce swoim dzieciom, wierząc, że dzięki tym wzorcom dzieciom będzie się dobrze powodzić. Sukces liberalnej gospodarczo Platformy Obywatelskiej od początku polegał właśnie na tym, że ludzie uwewnętrznili neoliberalne aspiracje oraz wartości i nawet jeżeli są one źródłem ich frustracji, wstydzą się tego. Takich ludzi jest większość, ale dominująca kultura podsuwa pomysły, jak sobie radzić z porażką. Mamy więc tutaj do czynienia z zarządzaniem porażką, wmawianiem społeczeństwu, że system jako taki jest dobry, i obarczaniem winą za niepowodzenia losu lub indywidualnych wad.
Produktem ubocznym działania systemu są jego konserwatywni wrogowie. Do nich zaliczają się słuchacze Radia Maryja, którzy zbudowali silny ruch społeczny, pozornie będący negacją współczesnej rzeczywistości, ale zupełnie niegroźny dla neoliberalnych stosunków władzy. Spoiwem ich życia nie są obrona własnych interesów, stabilne zatrudnienie ani nawet silne więzi rodzinne. Jest nim wspólnota religijna. Dzięki temu niezadowolenie z kultury przedsiębiorczości jest kanalizowane w sposób zupełnie niegroźny dla elit neoliberalnych. Niechęć grup, które straciły na transformacji, zwraca się przeciwko gejom lub feministkom, nie zaś przeciw pracodawcom i neoliberalnemu państwu. Dziennikarze należą do najważniejszych strażników tego porządku.
Wieść niesie, że istotną rolę w TVP odgrywa Ordynacka: tajemnicze, niezwykle wpływowe stowarzyszenie kojarzone z SLD, ale grupujące ludzi o różnej orientacji politycznej. Na Woronicza o Ordynackiej krążą mity. Może się wydawać, że nieustanne roszady we władzach telewizji to wynik konfliktów w obrębie Ordynackiej, na przykład między Ordynacką-SLD a Ordynacką-PO albo Ordynacką-PO a Ordynacką-PiS. Każdy obóz polityczny ma jednak ludzi, którzy niezależnie od rozdania zajmują stanowiska kierownicze. Warto powtórzyć, że te walki frakcyjne nie mają praktycznie żadnego wpływu na zawartość programową TVP. Niezależnie od tego, która Ordynacka rządzi, dominuje przekaz neoliberalno-konserwatywny. Na głównego wroga Ordynackiej kreuje się „Gazeta Wyborcza”, która z bliżej nieznanych przyczyn – być może osobistych – nie lubi Włodzimierza Czarzastego, przywódcy Ordynackiej. Trudno jednak dostrzec różnice merytoryczne między obozem Michnika a obozem Czarzastego.
Gdy przychodziłem do TVP, myślałem, że ścierają się tam różne wizje programów informacyjnych i publicystycznych. Lewica nagłaśnia tematy związane z biedą, bezrobociem, dyskryminacją, rozwarstwieniem społecznym, prawica kultywuje autorytety, religię, historię, liberałowie wychwalają rynek i przedsiębiorczość. Myliłem się. Wszystkie ekipy zgadzają się co do podstawowych kwestii, uznają te same autorytety, mają podobną liberalną wizję gospodarki, kochają papieża i Leszka Balcerowicza, unikają krytycznych pytań pod adresem premiera i prezydenta. Niezależnie od tego, czy prezesem telewizji jest kojarzony z Ordynacką Bogusław Piwowar, czy łączony z „Gazetą Wyborczą” Juliusz Braun, przekaz TVP jest identyczny: służalczość wobec Kościoła splata się z bezkrytycznym podejściem do wielkiego kapitału, wsparciem dla drogich w produkcji show, gigantycznymi honorariami dla celebrytów i nadawaniem ultrakonserwatywnych seriali zwanych „misyjnymi”.
Po kilkunastu rozmowach z różnymi dyrektorami i szarymi eminencjami zostałem przydzielony do programu publicystycznego „Gorący temat”. Była to siedmiominutowa rozmowa z politykami na bieżące i – jak wskazywał tytuł – najżywiej poruszające opinię publiczną tematy. Gościa wybierano codziennie rano. Przygotowanie programu od początku mnie zadziwiało. Oto bowiem o dziesiątej rano rozpoczynała się narada sześciu osób dotycząca tego, kogo zaprosić. Jak się potem dowiedziałem, co najmniej dwie z nich były z biura programowego publicystyki TVP2 (łącznie zatrudniano w nim sześciu pracowników). Każda miała etat z pensją na poziomie około dziesięciu tysięcy złotych miesięcznie, a ich jedynym obowiązkiem był nadzór nad… dwoma krótkimi programami. Przez pierwsze dni trudno mi było dociec, na czym polega ów nadzór. Potem odkryłem, że chodzi o wyniosłe przytakiwanie głową oraz o picie kawy w „Kaprysie”.
Oczywiście wszyscy uczestnicy zebrań nieustannie podkreślali swoją mądrość i swoje doświadczenie. Wśród osób tworzących program znajdowała się jego producentka, której jedynym obowiązkiem było przynoszenie raz na miesiąc kwitów do podpisania przez wydawców i osoby prowadzące program. Kiedyś zaprosiła mnie do „Kaprysu” i rozbrajająco szczerze oświadczyła, że jej dochody za „Gorący temat” (oprócz niego produkowała kilka innych programów) są najwyżej dwa razy wyższe od moich i wynoszą dwieście pięćdziesiąt złotych za odcinek. Skoro stawka była tak „niska”, trudno się dziwić, że producentka nie fatygowała się na poranne spotkania i zazwyczaj nie było jej podczas emisji programu. Co ciekawe, w zebraniach prawie nigdy nie brał udziału dziennikarz prowadzący. Ten przychodził pół godziny przed emisją i niezbyt interesował się programem. Był przekonany, że jest tak mądry i zawsze tak dobrze przygotowany, że nie musi robić niczego dodatkowo.
Najbardziej rzucającą się w oczy osobą w „Gorącym temacie” był szef publicystyki: mocno zbudowany macho, znacząco chrypiący zgodnie ze stylistyką lat sześćdziesiątych, aspirujący do bycia Zbyszkiem Cybulskim i Mariuszem Pudzianowskim zarazem. Uwielbiał przeklinać, słowo „kurwa” wypowiadane w każdym zdaniu miało podkreślać jego męskość i charyzmę. Przeklinał i chrypiał, ale mówił niewiele. Na zebraniach zawsze siedział u szczytu stołu z nieodłączną „Gazetą Wyborczą”. Nie był to zresztą przypadek, gdyż właśnie „Wyborcza” wyznaczała, co jest ważne i czego powinien dotyczyć „Gorący temat”.
Każde zebranie miało ten sam scenariusz. Na starcie szef chrząkał, mruczał, chrypiał i przeklinał, co było sygnałem, by obecni zgłaszali propozycje. Po serii rytualnych chrząknięć szef otwierał „Wyborczą”. Jej strona tytułowa sugerowała, o czym zrobimy bieżący program. Zastanawiało mnie, dlaczego dziennik o sprzedaży poniżej trzystu tysięcy egzemplarzy stanowi stały punkt odniesienia dla programu oglądanego przez ponad milion osób. Potem zrozumiałem, że chodzi o wzorce prestiżu i uznania utrwalone w środowisku. Przypuszczam, że nawet gdyby sprzedaż tej gazety spadła o połowę, nadal stanowiłaby ona punkt odniesienia dla znacznej części wydawców. W dziennikarstwie reguły gry zmieniają się bardzo wolno, większość jest niechętna jakimkolwiek zmianom układu sił. Dotyczy to nawet wielu wrogów Adama Michnika, którzy lubią walczyć z nim jako z hegemonem dyktującym warunki gry. Partyzantka jest wszak romantyczna i dobrze wpisuje się w historię Polski.
W zebraniach „Gorącego tematu” brali udział w większości wyznawcy układu sił zdefiniowanego przez „Wyborczą”, spory zatem trwały krótko. Pozostali uczestnicy spotkań nie mieli wpływu na podejmowane decyzje, więc zazwyczaj zapraszano gości, o których pisała „Wyborcza”. Szef każdorazowo musiał okazać swoją władzę, dlatego odrzucał pierwsze propozycje i aprobował trzeciego lub czwartego gościa.
Zanim zacząłem pracę w TVP, nie mogłem pojąć, jak to możliwe, że dziennikarze wszystkich kanałów telewizyjnych zajmują się dokładnie tymi samymi tematami, i to w tej samej kolejności. Dziwiłem się, myśląc, że konkurujące ze sobą kanały będą wybierać inne tematy albo przynajmniej pokazywać różne aspekty tej samej sprawy. Widząc, że tak się nie dzieje, doszedłem do wniosku, że istnieje jakiś nieznany szerszej publiczności układ oparty na bezpośrednich kontaktach między szefami poszczególnych mediów. Dopiero po kilku miesiącach pracy w TVP odkryłem rozwiązanie tej zagadki. Otóż zdecydowana większość dziennikarzy jest sformatowana według tych samych reguł, myśli tymi samymi schematami, które każą im wybierać takie, a nie inne tematy. Po kilku miesiącach pracy w TVP mogłem bez problemów przewidzieć, jak będą wyglądały dobór i kolejność tematów w „Faktach”, „Wiadomościach”, „Wydarzeniach” i kto będzie gościem w najważniejszych programach publicystycznych. Oczywiście dotyczyło to też „Gorącego tematu”. Od różnic światopoglądowych i politycznych deklarowanych przez dziennikarzy poszczególnych stacji i programów ważniejsze są ukryte podobieństwa. W pracy wydawców, reporterów i prowadzących widzę zabawną dla mnie sprzeczność. Lubią oni powtarzać, że zależy im na materiałach newsowych, których nie ma w innych mediach, a zarazem wartość danej informacji mierzą na postawie tego, czy… pojawia się ona w innych mediach. Chodzi więc ostatecznie o szukanie newsów, ale tylko takich, o których piszą inni. Zacytuję tu Pierre’a Bourdieu: „Kiedy każdy patrzy na drugiego, by ubiec resztę, zrobić to przed innymi lub inaczej niż inni, kończy się to robieniem przez wszystkich tego samego”7. Co jest wynikiem istnienia tej matrycy, w którą wpisuje się zdecydowana większość dziennikarzy? Cenzura wewnętrzna decydująca o sposobie działania polskich mediów. „To, że dziennikarze (którzy mają zresztą wiele cech wspólnych, co wynika z ich podobnego położenia, jak również pochodzenia i wykształcenia) czytają jedni drugich, że oglądają siebie nawzajem, że spotykają się stale podczas debat, w których widzimy wciąż te same twarze, prowadzi do zamknięcia i – nie bójmy się tego słowa – do cenzury. Ta cenzura jest równie skuteczna, jak cenzura stosowana przez biurokrację centralną, wynikająca z umyślnej interwencji politycznej – lub może nawet skuteczniejsza, gdyż pozostaje bardziej niewidoczna”8.
Ta ukryta cenzura decyduje zarazem o jednej z głównych cech polskiego dziennikarstwa – konformizmie. Ważnym elementem przekazu najbardziej uznanych polskich publicystów i prezenterów jest brak krytycyzmu oraz bezmyślny stosunek do obiegowych frazesów powtarzanych przez całe środowisko. Kręgi dziennikarskie łączą zatem dwie, wydawałoby się sprzeczne, cechy: dążenie do indywidualnego sukcesu i zrobienia indywidualnej kariery ze skłonnością do myślenia stadnego, które sprawia, że dziennikarze rywalizujący między sobą o prestiżowe funkcje zazwyczaj niczym się od siebie nie różnią. Dlatego ostatecznie konkurencja w polskim świecie medialnym funkcjonuje „[…] między dziennikarzami lub dziennikami, które są podporządkowane tym samym ograniczeniom, które zdają się na te same sondaże i na tych samych reklamodawców”9. Przedstawiciele największych mediów wiedzą lub intuicyjnie czują, że bardzo niewiele się od siebie różnią, i dlatego sztucznie wyolbrzymiają różnice między sobą mające zazwyczaj podłoże personalne.
Jednym z kluczowych pojęć dla dziennikarzy prawie wszystkich kanałów telewizyjnych jest „oglądalność” – swoisty fetysz w TVP. Jak pisał ponad dwadzieścia lat temu Bourdieu w znacznie przecież mniej niż współczesna Polska skomercjalizowanej Francji: „Oglądalność jest panującym nad sumieniami, sekretnym Bóstwem tego świata, w którym spadek o jeden punkt w telemetrycznej hierarchii oznacza natychmiastową śmierć”10. Dlatego tematy i goście są dobierani w ten sposób, aby przyciągali dużą widownię. Warto pamiętać, że chodzi nie o oglądalność wśród wszystkich Polaków i Polek, ale przede wszystkim o oglądalność w jedynej ważnej grupie, na której zależy reklamodawcom, czyli grupie osób w wieku 16–49 lat (najlepiej dobrze sytuowanych materialnie). Szefowie kanałów codziennie otrzymują wykresy z danymi dotyczącymi oglądalności w całym społeczeństwie i w grupie 16–49. Interesują ich wyłącznie te drugie. Drogi Czytelniku, jeżeli jesteś dzieckiem lub skończyłeś pięćdziesiąty rok życia, nie liczysz się, jesteś nikim. A jak zrobić program pod telewidzów z najważniejszej grupy docelowej? Krótki przepis na dużą oglądalność wygląda w TVP tak: zatrudnić możliwie wielu celebrytów, wydać na nich możliwie dużo pieniędzy, mieć pomysł możliwie zbliżony do programów emitowanych w TVN-ie. Co ciekawe, ten prosty przepis kompletnie się nie sprawdza, ponieważ wielkie show Telewizji Polskiej, na czele z „Bitwą na głosy”, a wcześniej z programem „Opowiedz nam swoją historię”, regularnie przegrywały z konkurencją, chociaż pochłaniały olbrzymie pieniądze.
Polski celebryta coraz częściej jest dodatkiem do towaru, który reklamuje. Kiedyś gwiazdą była osoba śpiewająca na estradzie, grająca w filmach, występująca w teatrze. Celebrytami byli aktorzy filmowi, piosenkarze, dziennikarze. Potem ambitne role zostały zastąpione występami w tasiemcach serialowych typu M jak miłość i Klan. Dość szybko się okazało, że polskie elity twórcze mogą zejść o wiele niżej. Elementem ich kariery stało się uczestniczenie w show piosenkarskich lub tanecznych. Jako jurorzy pogardliwie prychają, udają wzruszenie, wyzywają uczestników od grubych, chudych albo nieudolnych oraz z poważnym wyrazem twarzy udają ekspertów. Generalnie robią wszystko, aby podkreślić swoją wyższość nad utalentowanymi ludźmi, których mają wyłowić.
Nie koniec na tym. „Taniec z gwiazdami” lub „The Voice of Poland” też się może znudzić. Obecnie największe polskie gwiazdy teatru i kina coraz częściej robią kariery głównie jako dodatki do towarów. Reklamują konta bankowe, ubezpieczenia, ubrania. Gwiazda TVN, Maja Sablewska, została „twarzą butów”. I to nie byle jakich butów, lecz „butów z charakterem”! Jakie kompetencje lub cechy trzeba mieć, aby pasować do butów z charakterem? Cóż, Maja Sablewska najwyraźniej ma to coś, czego nie mają inni. Z kolei Borys Szyc idealnie odnalazł się jako twarz niedrogiego dezodorantu, a Piotr Adamczyk jako twarz banku.
W największych mediach kluczową rolę odgrywają reklamy. Do nich producenci i wydawcy dostosowują materiały i pod nie tworzą ramówkę. Tak rynek reklamowy kształtuje przekaz, nie używając bezpośrednich nacisków ani cenzury.
To tylko jeden z aspektów sprawy. Innym jest budowa spotów, coraz częściej stająca się wzorcem podczas konstruowania programów publicystycznych, materiałów informacyjnych i filmów fabularnych. Dotyczy to przede wszystkim dwóch elementów występujących w większości polskich reklam. Pierwszym są nadużycia, manipulacje, kłamstwa: pokazywanie preparatów pomocniczych jako błyskawicznie leczących różne dolegliwości, kremów jako natychmiast odmładzających skórę, suplementów diety jako ekspresowych spalaczy niechcianego tłuszczu. Przekaz takich reklam jest jasny, ale oparty na nieprawdzie lub daleko posuniętej przesadzie. W wielu krajach tego typu reklamy są zakazane, a firmy, jeżeli je tworzą i pokazują, płacą za to wysokie kary. W naszym kraju taki rodzaj przekazu jest dopuszczalny. Mass media uwielbiają proste, populistyczne rozwiązania i eksponowanie nawet najbardziej absurdalnych wyobrażeń jako faktów (np. tak zwane cuda papieskie).
Drugim elementem, co najmniej równie szkodliwym jak poprzedni, jest wpisany w scenariusz reklamy brak logiki. Coraz więcej spotów składa się z luźno powiązanych ze sobą scen, z których większość nie ma nic wspólnego z reklamowanym produktem. Widzimy więc atrakcyjną, seksownie ubraną kobietę, która kręci pupą, a pod koniec filmiku dowiadujemy się, że zachwala się w nim kawę lub margarynę. Oglądamy dziką puszczę, a w ostatniej scenie słyszymy, że mamy korzystać z określonej telefonii komórkowej albo banku. Brakuje rzeczowych argumentów wyjaśniających, dlaczego mamy pić kawę określonej firmy albo używać konkretnej margaryny. Najważniejszy (i jedyny) powód jest taki, że kupują je ludzie znani: aktor, piosenkarz, modelka.
Przemysł reklamowy opiera się na zbitce autorytaryzmu i braku logiki. Mamy akceptować całość przekazu, kupować towar wraz z wytworzoną dla niego otoczką i nie zastanawiać się nad sensem lub brakiem sensu. Ostatecznie media narzucają nam taki sposób patrzenia na rzeczywistość. Trudno się dziwić, że z tego samego pakietu wyobrażeń, stereotypów, obrazów korzystają autorzy wielu produkcji medialnych. Niemal cały przekaz mass mediów jest budowany na kulcie bezmyślnie akceptowanych autorytetów, nieznośnej powtarzalności figur, argumentów, symboli. Reklamy są nie tylko coraz dłuższymi przerywnikami między programami, lecz także ich dopełnieniem.
Zasady rządzące rynkiem reklamowym przeniknęły do debaty publicznej. Jedną z głównych strategii dziennikarzy prawicowych, z którymi dyskutowałem w prowadzonym przeze mnie w Superstacji programie „Ja panu nie przerywałem” oraz w innych programach, było przyczepianie mi etykietek „bolszewika”, „antyklerykała”, „obrońcy Korei Północnej”, „fana generała Jaruzelskiego”. Moi adwersarze nie umieli przedstawić ani jednego argumentu uzasadniającego te skojarzenia. Po prostu powtarzali te same ograne sformułowania, wierząc, że wychowany na reklamach widz nie będzie się zastanawiał, czy są one sensowne, natomiast stopniowo zacznie mnie z nimi kojarzyć. Często Piotr Gursztyn i Tomasz Sommer chwalili Kościół, przedsiębiorczość, kapitalizm, nie siląc się na argumentację. Mówiąc o wartościach katolickich lub o własności prywatnej, przedstawiali je jako dobre towary, które warto kupować w pakiecie. Na przykład Gursztyn lubił powtarzać, że życie katolików jest ciekawe, a ateiści są nudni. Trudno stwierdzić, co miał na myśli, bo nigdy tego nie wyjaśnił, ale chodziło o wywołanie wrażenia, zgodnie z którym katolicyzm jest fascynujący w tym samym sensie jak chipsy lub zupa w torebce. Zabawne, że narzekający na upadek wartości i tryumf konsumpcjonizmu konserwatyści często sami traktują tradycję i religię jak towary.
Pewnego dnia gościem „Gorącego tematu” był Antoni Macierewicz. Pojawił się dwie minuty przed programem, a zaledwie trzydzieści sekund przed rozpoczęciem emisji poszedł do toalety. Przerażona mina prowadzącego nie zapowiadała niczego dobrego. Niestety, wszystko potoczyło się zgodnie z najczarniejszym scenariuszem. Na początek zdumieni widzowie zobaczyli prowadzącego, który błądził po planie przerażonym wzrokiem i wreszcie wykrztusił słowo „kamera”. Biedaczyna miał pecha, bo wysiadła sygnalizacja informująca o tym, że program właśnie się rozpoczął. Potem było coraz gorzej. Po krótkim materiale filmowym Macierewicz zarzucił prowadzącemu tendencyjny dobór cytatów, manipulację i kłamstwo. Nie miał racji, ale zaatakowany zaczął się jąkać, co Macierewicz doskonale wykorzystał. Stwierdził, że prowadzący należy do spisku obejmującego rząd, opozycję z wyjątkiem PiS-u i telewizję publiczną. Co prawda, Macierewicz w większości spraw się mylił lub bronił jakichś fantastycznych teorii, ale – jeśli oceniać to z punktu widzenia odbiorców programu – zmiażdżył prowadzącego chociażby w ten sposób, że praktycznie nie pozwolił mu dojść do słowa. Mimo to po programie prowadzący nie stracił dobrego humoru.
– Nieźle było, co? – zapytał rezolutnie.
– Oni chyba, kurwa, przechodzą jakieś szkolenia medialne – burknął Szef.
– Było źle. Zagadał cię i nie umiałeś zadać mu trudnych pytań – powiedziałem zgodnie z prawdą.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
http://wyborcza.pl/1,76842,12424288,TVP_tnie_programy_Czego_nie_zobaczymy_.html. [wróć]
http://www.nik.gov.pl/plik/id,3833,vp,4885.pdf. [wróć]
http://m.wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,117915,14142492,Lis_Premier_nie_moze_zarabiac_mniej_niz_reporter.html. [wróć]
Robert Gwiazdowski, Kto jak nie syn?, „Rzeczpospolita”, 25.07.2012, http://www.rp.pl/artykul/918302.html. [wróć]
Tamże. [wróć]
Gerald A. Cohen, Dlaczego (nie) socjalizm?, Polskie Towarzystwo Ekonomiczne, Warszawa 2011, s. 110. [wróć]
* Pierre Bourdieu, O telewizji. Panowanie dziennikarstwa, tłum. K. Sztandar-Sztanderska, A. Ziółkowska, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2011, s. 46. [wróć]
Tamże, s. 52. [wróć]
Tamże, s. 49. [wróć]
Tamże, s. 49. [wróć]