Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kresy to wbrew nazwie aż połowa odrodzonej w 1918 roku Rzeczypospolitej. Zniszczony pierwszą wojną światową i wojną polsko-bolszewicką kraj rozpoczyna wielką odbudowę. Także Kresów.
Miało być tak jak na Zachodzie, tylko jeszcze piękniej. Wystartował program budowy domów dla urzędników państwowych. W Wilnie ruszyła nowa radiostacja – podniecony dyrektor Hulewicz spoglądał na chmury i rozstawiał nad Wilią mikrofony do eksperymentalnego słuchowiska w plenerze. W Pińsku zalśnił stalą port marynarki wojennej, a dowódca kazał budować nowoczesne bezzałogowce. Bracia Konopaccy postawili pod Grodnem wielką fabrykę sklejki, z której powstawały najlepsze polskie – i nie tylko – samoloty. W Janowej Dolinie na Wołyniu wśród ukraińskich wsi wyrosła przy kopalni bazaltu wzorcowa osada robotnicza. A doktor Parymończyk w Zaleszczykach leczył tak dobrze, że miejscowi przemienili zapyziałą miejscowość w polską Riwierę.
Autorki przypominają historie zapomniane i zamiast opowieści o dworkach kreślą obraz Kresów nowoczesnych. A potem sprawdzają, co dziś z tej nowoczesności zostało.
„O Kresach bez zadęcia i historycznych pretensji, za to z czułością, poczuciem humoru i zachwytem. Królik zmienia się w fabrykę sklejki, okręty polskiej marynarki walczą z bolszewikami na Polesiu, odbiornik radiowy wyprodukowany przez trzech Żydów z Wilna podbija świat. Baśń o Polsce, w której wszystko jest możliwe. Opowieść o kraju, którego nie ma, a nam wolno wierzyć, że kiedyś istniał.” Dariusz Rosiak
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
W serii ukazały się ostatnio:
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 3)
Cezary Łazarewicz Tu mówi Polska. Reportaże z Pomorza
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 2)
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 4)
William Dalrymple Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach (wyd. 2)
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 2)
Ben Rawlence Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców
Dariusz Rosiak Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha
Jean Hatzfeld Więzy krwi
Aleksandra Boćkowska Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe
Ewa Winnicka Był sobie chłopczyk
Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka (wyd. 3)
Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła”
Marcin Kącki Poznań. Miasto grzechu
Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem
Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych
Cezary Łazarewicz Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej
Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium
Swietłana Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości (wyd. 4)
David I. Kertzer Porwanie Edgarda Mortary. Skandal, który pogrążyłPaństwo Kościelne
Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu (wyd. 2)
Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet
Paweł Smoleński Królowe Mogadiszu
Rob Schmitz Ulica Wiecznej Szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk
Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci
Marcin Michalski, Maciej Wasielewski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 2)
Marta Madejska Aleja Włókniarek
Ilona Wiśniewska Lud. Z grenlandzkiej wyspy
Remigiusz Ryziński Dziwniejsza historia
Maria Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji
Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 2 zmienione)
Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 3)
Wojciech Górecki Buran. Kirgiz wraca na koń
W serii ukażą się m.in.:
Piotr Lipiński, Michał Matys Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90.
Grzegorz Szymanik, Julia Wizowska Długi taniec za kurtyną. Pół wieku Armii Radzieckiej w Polsce
Agnieszka Rybak, Anna Smółka
Wieża Eiffla nad Piną
Kresowe marzenia II RP
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce: Państwowe Kamieniołomy Janowa Dolina. Słupy bazaltowe, pocztówka, lata 30., Biblioteka Narodowa w Warszawie
Wybór zdjęć Karolina Andrzejewska-Batko
Copyright © by Agnieszka Rybak i Anna Smółka-Gnauck, 2018
Opieka redakcyjna Łukasz Najder
Redakcja Anastazja Oleśkiewicz
Korekta d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-795-5
Jedna z nas opowieści o Kresach słuchała w domu, choć ta nazwa rzadko padała. Mówiło się po prostu Szczara. Niewielki folwark Szczara nad rzeką o tej samej nazwie oddany prababce – nieposłusznej córce ziemiańskiej, która bez pozwolenia rodziców wyszła za zaściankowego, przystojnego inteligenta – był jak kalejdoskop. Raz widać spalony dom i ruiny budynków gospodarczych, bo tamtędy przechodził front I wojny, a potem hulali bolszewicy. Innym razem łódkę na wodzie w letni, słoneczny dzień i niosący się z niej po rzece słynny wówczas sopran spinto zaprzyjaźnionej z pradziadkami Matyldy Polińskiej-Lewickiej. Ulubiony koń wsadzający łeb przez okno, żeby podkradać cukier z nieopatrznie postawionej na parapecie cukiernicy. Święto Kuczek u żydowskiej koleżanki babki z gimnazjum w Słonimie.
Druga z nas co rusz spotykała Kresowiaków podczas pracy. Słuchała opowieści o kolejarzu z Tarnopola, który podczas wojennej zawieruchy zbierał rozrzucone tomy Kraszewskiego, o poziomkach z majątku Marsów w Sądowej Wiszni transportowanych samolotem do Harrodsa. No i miała to szczęście, że Antoni Rosen, osiadły pod Warszawą ziemianin z kowieńskich Gaczan, obdarzył ją swoją przyjaźnią. A o Kresach, ich niezwykłości i obyczajach mógł rozmawiać „do rannego udoju”. To właśnie jego dwór opisał Józef Weyssenhoff w Sobolu i pannie.
W szarym PRL-u te opowieści – bez cenzury w wersji domowej i starannie wyselekcjonowane przez cenzurę w wersji książkowej – brzmiały niczym baśń z Księgi tysiąca i jednej nocy. Po upadku komunizmu pojawiło się wiele publikacji, w większości z dworkiem, koniem i sopranem w tle. Zaczęłyśmy szukać innej twarzy Kresów, tej najbardziej zapomnianej. Bo kto dziś pamięta o bitwie polskich marynarzy pod Czarnobylem lub o odbudowie Brześcia – najbardziej zniszczonego w czasie I wojny światowej miasta II Rzeczypospolitej? Po odzyskaniu niepodległości Polska mierzyła się z wyzwaniem cywilizacyjnym, jakim była odbudowa materialna Kresów i zespolenie ich z resztą kraju. Odrodzona Polska jest obolała. Prawie pięćdziesiąt procent terenów, które przed rozbiorami należały do I Rzeczypospolitej, po I wojnie przypadło Rosji i Litwie. Okrojone Kresy stanowią najbardziej zniszczoną i najtrudniejszą do rządzenia część kraju. Nowoczesność nie przyjmuje się łatwo w tym starym, feudalnym świecie. Postanowiłyśmy przyjrzeć się kilku projektom rozwojowym w województwach wschodnich II RP. Przeglądałyśmy archiwa, gazety, wspomnienia i docierałyśmy do ostatnich świadków. Odbyłyśmy wiele podróży, również po to, żeby zobaczyć, co z tych inwestycji zostało do dziś.
Praca zaczęła się od szperania w przedwojennych gazetach. „W Pińsku musi być lotnisko!” – krzyczy „Echo Pińskie” w 1934 roku. „Zasięg musi być o wiele większy niż stacji krakowskiej” – pisze wileńskie „Słowo” o swojej nowej stacji radiowej. „Zawrzała w tempie iście amerykańskim ciężka walka człowieka z naturą, który postanowił tej puszczy wyrwać skrzętnie skryte bogactwa” – pisze dziennikarz o kopalni bazaltu w Janowej Dolinie na Wołyniu.
Tak odnajdywałyśmy przedwojenne marzenia i plany II RP związane z województwami wschodnimi. Chwilami jest egzotycznie – Polska Marynarka Wojenna toczy swoje pierwsze boje na Polesiu, na Wołyniu wojewoda Józewski zmaga się z niechętnymi Polsce Ukraińcami. A chwilami znajomo – ambicja, żeby dogonić Zachód w nowoczesności, codzienne potyczki rodzimych firm z działającymi na naszym rynku zagranicznymi potentatami, polskie kompleksy i traumy.
Ignacy Konopacki ma dwanaście lat i trzyma w dłoni różowo-niebieskiego spranego rubla. Zaraz kupi swojego pierwszego królika. Królik zamieni się w wielką fabrykę w Mostach na Grodzieńszczyźnie. Komandor Zajączkowski kreśli na piasku w pińskim porcie model nowego kutra uzbrojonego. Witold Hulewicz ustawia z ekipą dźwiękowców mikrofony nad Wilią i martwi się o pogodę w dniu pierwszego polskiego słuchowiska radiowego. Jakże są nam bliscy w swojej krzątaninie.
Jesień 1926 roku. Łąka nad Wisłą w rejonie Warszawy. Coś w kształcie ogromnego żelazka połyskuje metalicznie wśród traw. Obok pasą się krowy. Nowiutki, błyszczący stalą monitor rzeczny flotylli pińskiej wykonany w Polskich Fabrykach Maszyn i Wagonów L. Zieleniewski S. A. w Krakowie utknął na mieliźnie w drodze do swojego portu w Pińsku na Polesiu. Ktoś złośliwy zrobił zdjęcie.
Grudzień 1918 roku. Trzydziestoletni baron Karol Taube siedział w pałacu Mostowskich w Warszawie i czekał na rozmowę o swojej przyszłości. Opuścił bolszewicką Rosję i przyjechał do Warszawy, żeby się zaciągnąć do polskiej marynarki wojennej. Przypatrywał się z ciekawością innym ochotnikom – marynarzom ze wszystkich trzech zaborów, nieprawdopodobnej mieszaninie strojów, mowy i akcentów. Siedzieli w mundurach hallerowskich, legionowych, pruskich i austriackich. Każdy zabór wytwarzał nie tylko odmienny typ Polaka, ale i odmienny typ oficera.
Baron był wesołym gadułą z dalekiego Podola. W dzieciństwie broił razem z braćmi. Kiedyś z Józiem, w przyszłości jednym z dowódców garnizonu w Brześciu[1], wrzucili do stawu zawsze zbyt starannie ubranego ich zdaniem młodszego kuzyna Jarka Iwaszkiewicza. Nie odważyliby się na to wobec innego krewnego – utykającego lekko i starszego od nich o parę lat Karola Szymanowskiego.
Polska nie miała jeszcze morza, jej flota składała się z paru jednostek rzecznych zabranych Niemcom, a dowództwo stanowiła niewielka Sekcja Marynarki w Ministerstwie Spraw Wojskowych, gnieżdżąca się w paru pokoikach pałacu Mostowskich. Baron mógł spotkać tu wielu znajomych – w polskiej marynarce osiemdziesiąt procent marynarzy pochodziło z floty rosyjskiej, piętnaście z pruskiej, a zaledwie pięć z austriackiej. Wśród oficerów także dominowali Rosjanie: „Byli to przeważnie Polacy kresowi, synowie tamtejszych ziemian, a więc o tradycji ziemiańskiej i charakterystycznym kresowym temperamencie”1 – pisał jeden z oficerów pół wieku później w wydawanych w Londynie „Naszych Sygnałach”.
Taube w maju 1919 roku został oddelegowany z grupą kilkunastu marynarzy do obsadzenia motorówek szykowanych do walki z bolszewikami. Pierwsze boje Polska Marynarka Wojenna toczyła nie na Bałtyku, ale na Polesiu. Baron był nie tylko ich uczestnikiem, ale i najlepszym kronikarzem; w Figlach diablika błot pińskich pełno anegdot, a w Zarysie historji wojennej flotyll rzecznych napisanym z kolegą – plastycznych opisów.
„W czasie roztopów wiosennych 1919 roku błota pińskie wyglądały jak morze. Gdzie niegdzie tylko wyłaniały się jak wyspy, nieznaczne piaszczyste wzgórza, a na nich wsie. Oddziały polskie grupy generała Listowskiego, porozrzucane po wsiach, znalazły się w bardzo ciężkim położeniu”2 – pisał baron.
W Brześciu na Muchawcu kiwały się smętnie cztery drewniane poniemieckie łodzie motorowe. Silniki rozkradła miejscowa ludność. Porucznik, książę Jan Giedroyć, zaproponował generałowi Antoniemu Listowskiemu wyremontowanie ich i utworzenie małej flotylli. Kiedy w maju Giedroyć dostał do pomocy Taubego z nowymi ludźmi, zaczęli od rozwożenia meldunków, żywności i amunicji. Palili się do walki, ale Listowski odpowiadał niezmiennie: „Podziurawią wam te duszegubki. Nic nie zrobicie i potopicie się – to nie ma żadnego sensu”3.
1. Jedna z motorówek flotylli pińskiej podczas wojny polsko-bolszewickiej, Pińsk, 1919
Źródło: Gotlieb-Pińsk / Ośrodek KARTA
Bolszewicy mieli swoją flotę rzeczną i próbowali atakować polskie posterunki nad Prypecią z wody. Polskie motorówki, uzbrojone głównie w karabiny maszynowe, czasem w jakieś działko, ruszyły na zwiady i któregoś dnia po raz pierwszy zaliczyły strzelaninę z bolszewikami. „W ciągu całej tej drogi widok Horodyszcza nie schodził nam z oczu” – pisał baron. „Hen w dali, po lewej burcie, ponad szumiące morze oczeretów i tataraków, wśród których łyskały srebrzyste tafle małych jeziorek i sieć strumieni – wznosiło się odrzewione gęsto wzgórze z górującym ponad wszystko złocistym krzyżem na kościelnej wieży”4. Był to kościół Świętej Anny, chroniący wyjątkowe freski, na których tematy biblijne przeplatały się z historią Rzeczypospolitej. Lwowiak mat Netreba mówił głośno to, co myśleli wszyscy: „Ot, zrobićby, panie poruczniku, wypad na Horodyszcze”5. W końcu generał pozwolił.
Pełne bolszewików Horodyszcze stało na drodze do ważnego węzła kolejowego w Łunińcu – głównego celu ataku polskich wojsk. Wieczorem 2 lipca na jedną z motorówek Giedroycia załadowali się żołnierze 34 Pułku Piechoty. Było trochę śmiechu, bo niejeden piechur pierwszy raz wsiadł do łodzi, więc sprawdzał przede wszystkim, gdzie leżą koła ratunkowe. Na dwie pozostałe wsiedli marynarze. O świcie, niewidoczni w tumanie mgły, popłynęli Jasiołdą w kierunku Horodyszcza. Kiedy zbliżali się do wsi, promienie wschodzącego słońca rozproszyły opary. Stanowili teraz znakomity cel dla wroga. „Sam czułem, jakbym miał w piersiach sopel lodu”6 – wspominał baron. Przywitał ich silny ogień karabinów maszynowych. Odpowiedzieli strzałami, klucząc zręcznie. Bolszewickie kule trafiały w wodę. Desant udało się wysadzić od strony Jeziora Horodyskiego. Kiedy słońce już porządnie grzało, w Horodyszczu nie było ani jednego bolszewika. Był 3 lipca 1919 roku – dzień narodzin flotylli pińskiej. Przez kolejne dwadzieścia lat będą co roku obchodzić tutaj uroczyście swoje święto.
Potem znów wpadli w szarzyznę służby transportowej. Stare wilki morskie z obrażonymi minami tachały po rzece grubaśne berlinki napakowane wszelkim dobrem szczurów lądowych. Rosło napięcie, a któregoś dnia omal nie doszło do buntu. Giedroyć i Taube po cichu podzielali frustrację załogi. „Ogarnęła nas mania szukania miejsc na zasadzki”7 – pisał baron. Marzyli o zdobyciu okrętów.
Któregoś dnia zaczaili się na sowieckie kanonierki na Prypeci. Siedzieli tak, siedzieli, a bolszewików ani widu, ani słychu. Za to pojawili się wracający z połowów Poleszucy. Jedna łódka, druga, trzecia… Nie sposób puścić ich dalej, bo a nuż spotkają wroga i wydadzą kryjówkę. Giedroyć kazał ich zatrzymać. Poleszucy zaczęli jęczeć, że głodni.
– Rybkę suszoną pewnie macie – a soli i chleba wam damy.
– Panoczku, soli! – wykrzyknął z zachwytem Poleszuk. – To my soli ne baczyły chyba z hod!
– A i chliba dawno ne jiły – dodał drugi.
Cztery łódki w zgodnym ordynku stanęły przy motorówkach. […]
– Ładna historia! To cały obóz koncentracyjny tu założymy – mruknąłem8
– wspominał baron. Słońce już zachodziło i czerwieniło pnie drzew. Bolszewików jak nie było, tak nie ma. Marynarska krew płynęła do żołądków komarów, a prowiant – do poleszuckich brzuchów. Giedroyć i Taube siedzieli wściekli. Wrócili z niczym.
Jednak nie zawsze zasadzki kończyły się niepowodzeniem. Flotylla coraz częściej staczała zwycięskie potyczki z wrogiem i pływała na zwiady. Dostała nowe działa artyleryjskie. Zatopiła bolszewicki okręt Wołga. Sypały się kolejne pochwały od dowodzącego tym odcinkiem pułkownika Władysława Sikorskiego. Aż nadszedł listopad 1919 roku i motorówki wróciły do Pińska. Lód w każdej chwili mógł uniemożliwić im poruszanie się po rzekach.
Port w Pińsku zbudowano dla stateczków pasażerskich i towarowych, które na bagnistym Polesiu, pozbawionym dróg, odgrywały kluczową rolę w komunikacji między miasteczkami. Większość poleskich wieśniaków poruszała się na lekkich i wywrotnych drewnianych łódkach zwanych duszegubkami. W listopadzie 1919 roku utworzono w pośpiechu port wojenny z pierwszym komendantem Witoldem Szulcem. Czterdzieści lat później kolega pisał o nim w relacji dla Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni: „wychowanek Kronsztadu. Był to człowiek energiczny, ale przy tym apodyktyczny, często uparty. Trzymał żelazną ręką swoich podwładnych, którzy też przed nim drżeli”9. Szulc postawił na brzegu drewniane szopy – pierwsze warsztaty naprawcze flotylli. Zatrudniał w nich głównie pracowników dawnych carskich zakładów naprawczych kolei.
W marcu 1920 roku w polskie ręce wpadły miasteczka na Polesiu, a wraz z nimi część sowieckich jednostek rzecznych. W tym miodzie była i łyżka dziegciu – wymarzone okręty zdobyli dla marynarzy żołnierze lądowi. Flotylla dostała od kierownictwa w Warszawie dodatkowe łodzie i trzystu ludzi, żeby je obsadzić. Stała się poważną jednostką.
Jeden ze zdobytych statków przeszedł do legendy. Ochrzczono go Pancerny-1.
Nasz towarzysz pancerny morza jednak nigdy nie widział. Mało tego, nawet nie był „od urodzenia” okrętem wojennym, lecz zwyczajnym silnym holownikiem. W czasie pokoju holował po Dnieprze pękate berliny pełne pszenicy, żyta lub pociągi tratew po Prypeci. Aż przyszła wojna i spokojny holownik musiał iść walczyć10
– wspominał z czułością baron. Żeby holownik stał się wojownikiem, musiał dostać gruby pancerz z żelaznej blachy, przez co „nie posiadał rasowej sylwetki bojowego okrętu. Miał swoistą grozę, lecz ta groza nie była piękna tym pięknem, jakie ma prawdziwy wojenny okręt morski czy nawet monitor rzeczny”11. Po jednej z bitew lody zostały przełamane. Pancerny-1 walił ogniem w nieprzyjaciół jak w bęben i szybko manewrował po trudnych wodach Prypeci.
Kwiecień 1920 roku. Czarnobyl jeszcze bez elektrowni atomowej, za to z resztkami świetności dawnej Rzeczypospolitej: ruinami zamku, zniszczonym klasztorem Dominikanów, błyszczącymi kopułami cerkwi Świętego Eliasza. Tutaj, gdzie Usza wpada do Prypeci i gdzie za kilkadziesiąt lat dojdzie do największej na świecie katastrofy elektrowni jądrowej, rozegrała się największa w dwudziestoleciu bitwa polskiej marynarki wojennej. Starcie z bolszewicką flotyllą dnieprzańską trwało dwanaście godzin. „Walka staje się coraz bardziej zażarta. 6 kanonierek nieprzyjacielskich z kilkunastu swych dział zasypuje silnym ogniem zbliżającą się flotyllę. Fontanny wody i mułu co chwila podnoszą się w pobliżu burt statku oraz motorówki, manewrujących na szerokiej, blisko kilometrowej przestrzeni rzecznej”12 – relacjonował Taube. Pancernym dowodził Giedroyć, obok szalał Taube na motorówce. Zwycięstwo należało do Polaków, udało się zdobyć banderę wroga. Po wojnie trafiła razem z pięćdziesięcioma bolszewickimi sztandarami do muzeów. Największa kolekcja znalazła się w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, gdzie w nowym gmachu przy Alejach Jerozolimskich wystawiono ją w Sali Honorowej 1920 roku. Ówczesny dyrektor zlecił zrobienie starannej dokumentacji zarówno fotograficznej, jak i rysunkowej, co było znakomitą decyzją, bo w latach 1950–1951 na żądanie ZSRR wszystkie sztandary oprócz dwóch zostały zwrócone. Jedną z ocalałych w zbiorach muzeum jest bandera flotylli dnieprzańskiej, zdjęta pod Czarnobylem.
W kwietniu 1920 roku na lądzie trwała polska ofensywa. Po bitwie pod Czarnobylem droga rzeczna na Kijów stanęła otworem. „Wypłynąwszy z burych wód Prypeci, motorówki zda się skurczyły, stały się całkiem maleńkie na wielkiej, ciemnosiwej roztoczy wód dnieprowych. […] Już słońce skłaniało się ku zachodowi, gdy ujrzano w dali wyłaniające się z mgły złote kopuły cerkiewne”13. To był Kijów. Wśród maszerujących 9 maja po Chreszczatiku w paradzie zwycięstwa wojsk polskich szli marynarze. Polacy razem z miastem zagarnęli port ze statkami i warsztatami. Flotylla pińska potężniała – przez cały miesiąc była dumną posiadaczką flotylli kijowskiej.
Sowieckie statki krążyły na południe od Kijowa i po dopływach Dniepru. Polacy próbowali je wytropić. Część motorówek miała zabezpieczać transport drzewa opałowego zgromadzonego na brzegach Prypeci dla oddziałów Edwarda Rydza-Śmigłego. Polska flotylla rozciągnięta w różnych miejscach wielkiego Dniepru cierpiała z powodu braku remontów. Cały ten naprędce sklecony sprzęt coraz wyraźniej domagał się naprawy. Nie było na to czasu. Ruszyła bolszewicka kontrofensywa.
Pancerny poszedł na Dniepr, a z nim Karol Taube. Kręcili się po wodach bez wytchnienia – patrole, potyczki, bitwy – aż okręt zaczął niedomagać. Stary wysłużony kocioł miał dość. Pancerny po całonocnej bitwie pod Witaczowem dobił do portu w Kijowie. Mechanik doczekał się upragnionego pozwolenia na wyczyszczenie kotła i zajął się radośnie spuszczaniem pary. Dowództwo też odpoczywało. „Siedzieliśmy wszyscy w mesie Pancernego, gwarząc wesoło przy butelczynie, rojąc o różnych lądowych przyjemnościach, gdy naraz w szum pary bijącej głośnym echem w ciszę nocy, wdarł się ostry dźwięk samochodowej trąbki”14 – wspominał baron. Przyszedł rozkaz – ruszać i zablokować bolszewikom przeprawę! „A tu tymczasem w naszym okręcie zaczyna się objawiać stary gruchot, pełen zachcianek pokojowych, zupełnie nielicujących z chwilą tak groźną”15. Mechanik desperował. Dowódca sucho powtórzył rozkaz. Taube rozumiał mechanika.
Był to tylko wynik ostrego zetknięcia sumiennego fachowca, wychowanego w terrorze porządku niemieckiej marynarki, z polską wojenną rzeczywistością, w której panowała improwizacja. Nie ma koni do armat, niech woły je ciągną. Nie ma dobrych samolotów, lata się na gratach. Nie ma dobrych armat, idą w bój stare francuskie czy zdobyczne rosyjskie działa, itd.16.
Manewrowanie na pełnym letnich mielizn Dnieprze było grą va banque. Pancerny próbował stawić czoła bolszewikom sam jeden, bo towarzyszące mu motorówki były za słabe na starcie z ich okrętami. Rażony ogniem wroga, musiał uciekać. Przegrał, „cichutko odchodził na południe, potykając się o mielizny, jak zdrożona szkapa”17. Wrócił do Kijowa z rozgoryczonymi z jego powodu marynarzami. Zawiódł.
Rozkaz opuszczenia Kijowa padł 8 czerwca. Flotylla została przydzielona do osłony wycofujących się oddziałów pułkownika Józefa Rybaka. Uszkodzone jednostki były niszczone i zatapiane. Taki los spotkał też Pancernego. Załoga patrzyła ponuro z wysokiego brzegu Dniepru, jak granaty rozrywają pierwszy polski okręt od czasów Władysława IV. Resztki flotylli, już tylko pińskiej, wpłynęły na Prypeć. Czerwcowe słońce wysuszyło rzeki i wody gwałtownie opadły. Flotylla w czasie odwrotu ofiarnie przewoziła wojsko i ratowała tabory.
W lipcu 1920 roku nowym dowódcą flotylli został pułkownik Jerzy Wołkowicki, słynny na całą Rosję z tego, że pod Cuszimą protestował przeciwko poddaniu się Japończykom. Scenę opisaną w najlepiej znanej książce najpopularniejszego rosyjskiego marynisty znały kolejne pokolenia Rosjan:
admirał oznajmił:
– Panowie oficerowie, chcę poddać pancernik. Widzę w tym jedyny sposób uratowania was i załogi. Co o tym myślicie? […]
– Wysadzić pancernik i ratować się – skromnie odezwał się miczman Wołkowicki18.
Młody miczman został odznaczony najwyższym wojskowym medalem Rosji – Orderem Świętego Jerzego. W 1939 roku w stopniu generała trafił do Kozielska, gdzie oficer NKWD zapytał go, czy jest krewnym sławnego miczmana. Odpowiedź brzmiała: „To ja”. Był jednym z dwóch generałów, którzy przeżyli Katyń.
Wołkowicki swoją pierwszą walkę jako dowódca flotylli stoczył nie z bolszewikami, ale z mieliznami. Statki szorowały brzuchami po piachu. Wysłał pogłębiarki, które od rana do nocy i od nocy do rana ryły dno Prypeci. Przegrał. Jedyne, co mu pozostało, to zatopić flotyllę i uchodzić z wojskami na zachód.
Od 1919 roku u steru polskiej marynarki wojennej stanął inny kawaler Orderu Świętego Jerzego – wilnianin Kazimierz Porębski. Dowództwo powierzono mu mimo braku legionowych koneksji, ze względu na jego doświadczenie i najwyższy stopień wojskowy. Nie oznaczało to jednak, że ktokolwiek będzie go słuchał. Piłsudski przyjął Porębskiego, ale na morskich sprawach się nie znał. W listopadzie 1918 roku Komendant podpisał dekret o utworzeniu marynarki wojennej i przestał się nią interesować. W jego otoczeniu mawiano, że nie ma sensu łożyć na jej rozwój dla obrony raptem stu czterdziestu sześciu kilometrów wybrzeża, którego można bronić z lądu. Proponowane przez Porębskiego koncepcje rozwoju floty morskiej przegrały ze wzorami „nieboszczki mamy Austrii”, jak mawiali złośliwie byli carscy oficerowie. Porębski uważał flotylle rzeczne za przeżytek i chciał rozwiązać flotyllę pińską. Ale okazało się, że ma ona możnych protektorów. Wizje nowoczesnych torpedowców morskich nie rozgrzewały umysłów pod zielonymi rogatywkami, ale zapamiętano małym, dzielnym motorówkom i pracowitym berlinkom pomoc w gonieniu bolszewika. Na dodatek znalazła się usprawiedliwiająca takie podejście podstawa teoretyczna. „Wizje flotylli Dunaju tkwiły wciąż w wyobraźni ex-austriackich i legionowych wodzów”19 – zanotował w relacji ironicznie jeden z oficerów. Porębski zmienił taktykę. Postanowił wykorzystać pińskie zabawki, żeby dogodzić próżności zwycięskich wodzów i uzyskać zgodę na budowę prawdziwej floty na wybrzeżu. Kolejne jednostki na Pinie dostawały nazwy: Generał Sikorski, Generał Szeptycki, Generał Sosnkowski. Flotylla, zamiast poprzestać na chlubnej karcie z wojny polsko-bolszewickiej i przejść do historii, rozpoczęła nowy okres życia.
Sprawa jej likwidacji wróciła tylko raz, po zamachu majowym w 1926 roku. Marynarze zachowali neutralność i nie stanęli po stronie Piłsudskiego, co fatalnie odbiło się na ich budżecie. Pojawił się wówczas pomysł zredukowania flotylli pińskiej i włączenia jej w struktury Ministerstwa Spraw Wojskowych. Uratował ją generał Józef Rybak, argumentując, że ZSRR ma flotyllę dnieprzańską, więc i Polska do obrony wschodniej granicy potrzebuje floty rzecznej na Polesiu. Zamiast ją rozwiązać, przydzielono jej jako dowódcę Witolda Zajączkowskiego, jednego z najzdolniejszych oficerów. We wrześniu 1930 roku wysłano go na miesięczny staż do Jugosłowiańskiej Rzecznej Flotylli Dunajskiej, żeby zmienić tego wilka morskiego w poleskiego wiuna[2], drobną rybkę o kształcie małego węgorza, umiejącą sobie radzić w byle kałuży.
2. Portret marynarza flotylli pińskiej na tle portu, lata 30.
Źródło: Ośrodek KARTA
Tymczasem zatopione jednostki flotylli pińskiej nie zdążyły się pokryć rdzą, a już bolszewicy, prący na Warszawę i Berlin, zawrócili o sto osiemdziesiąt stopni. Na Polesie pojechali fachowcy, żeby wyciągnąć okręty z błota i je wyremontować. Departament Spraw Morskich, przemianowany wkrótce na Kierownictwo Marynarki Wojennej, zamówił nowe monitory, czyli rzeczne okręty wojenne i motorówki. Rzeczpospolita zapełniała swój port wojenny stalowymi kadłubami, połyskującymi dumnie na tle drewnianego, glinianego i łapciowatego Polesia.
Województwo poleskie, największe z szesnastu województw II RP, miało najgorsze wskaźniki we wszystkim, czym zatroskani specjaliści mierzyli nowoczesność. Najgorzej rozwiniętą sieć komunikacji, najwyższy wskaźnik analfabetyzmu, najmniejszą liczbę zakładów przemysłowych i tak dalej. Na jego terenie występowały za to jedyny w Polsce orzech wodny Trapa natans L., wciąż niezbadane gatunki fauny i flory, chmary łosi i komarów oraz legendarne zakątki, do których dotarło zaledwie paru śmiałków. Rzeki zmieniały tu co jakiś czas swój bieg, a wojewodowie – obyczaje. Panujący w latach trzydziestych wojewoda Wacław Kostek-Biernacki wędrował w łapciach, udając Poleszuka, żeby sprawdzić, czy jego urzędnicy nie krzywdzą miejscowego ludu. W jednym Polesie przodowało – w ilości błota. W urzędzie wojewódzkim w Brześciu nad Bugiem łamano sobie głowę nad wielkim projektem melioracyjnym.
Polesie, zawsze biedne, po dwóch wojnach było jeszcze biedniejsze. Poza wcale licznymi, ukrytymi wśród rozlewisk zakątkami, gdzie nie dotarły żadne armie. Tam nastała „wolność”, chłopi odzwyczaili się od płacenia podatków, a przyzwyczaili do brania do ręki strzelb myśliwskich lub wnyk i polowania bez oglądania się na zezwolenia i pory w kalendarzu. Poleszucy, w większości analfabeci, sięgali swoim życiem duchowym epoki pogańskiej i nawet chrześcijaństwo stanowiło zaledwie wierzchnią, nie za dobrze utrwaloną warstwę poleszuckiej duszy. Tej nie znał nikt, choć pracowali nad jej rozszyfrowaniem różnej maści uczeni. W miasteczkach dominowali Żydzi, często słabo znający polski, bo dotychczas językiem państwowym był rosyjski.
Poleszuk jak świat światem był Poleszukiem. I zawsze ktoś przychodził i tłumaczył mu, że Poleszuk sam nie wie, że jest Rosjaninem, Polakiem, Białorusinem albo Ukraińcem. Poleszuk, odwieczny i osobny, wyrobił w sobie chytrość, żeby przetrwać wszystkie zmiany. Tymczasem II RP chciała jak najszybciej dogonić Zachód. Jej zafrasowani przedstawiciele biegali po ziemiach wschodnich w roli kulturträgerów, co drażniło wielu tutejszych ziemian i publicystów. Z jednej strony nakładali podatki i kazali służyć w wojsku, od czego Poleszuk przez ostatnie lata już odetchnął z ulgą, z drugiej chcieli zbudować tu nowoczesną krainę, nauczyć Poleszuka, jak żyć, jak uprawiać ziemię, jak tkać i jak wyrabiać ludowe garnki, żeby się dobrze sprzedawały u warszawskich pań. Sanacyjna „Gazeta Poleska” w drugiej połowie lat trzydziestych zachwalała zakładanie spółdzielni rolniczych i zapełniała swoje łamy poradami dla rolników: „Jak uchronić cielęta od biegunki”, „Jak przechowywać ziarno zbożowe”. Rozpisywała się o narybku węgorzy, o owcach, koniach, pszczołach i martwiła się o „wczesne kurczęta”. „Wieś chce oświaty” – krzyczała. Ale wieś nie chciała. Powiększała się przepaść między Poleszukiem a coraz szybciej pędzącym XX wiekiem.
Pomiędzy te dwa światy wciskali się komuniści i rozmaite sekty religijne, mnożące się na Polesiu niczym grzyby po deszczu. Każdy próbował nawracać Poleszuków na swoją religię.
Prawdziwą stolicą Polesia – krainy wody, błota i dziwów – od zawsze był Pińsk. Został nią na krótko także urzędowo, dopóki sierpniowy pożar w 1921 roku nie zamienił miasta w las osmalonych kominów wyrastających z popiołów, które były kiedyś drewnianymi domami. Stolicę województwa przeniesiono wówczas do odległego i obcego Brześcia, na otarcie łez wystawiając w powiatowym teraz Pińsku okazały, nowoczesny, murowany, stojący do dziś budynek sądu. Tak jak na całym Polesiu, także i tutaj większość mieszkańców miasta, według spisu ludności z 1921 roku, stanowili Żydzi – blisko siedemdziesiąt pięć procent.
Pińsk był bardzo stary i w swoim życiu widział już wszystko. Notowany w kronikach pierwszy raz w 1097 roku, ale zbudowany wcześniej, parę razy rozkwitał i parę razy upadał. Przewinęli się przez jego historię słynni święci, jak na przykład Andrzej Bobola, i poeci – jak Adam Naruszewicz. Ostatnie wielkie chwile przeżywał podczas wizyty króla Stanisława Augusta w 1784 roku. Miasto rozświetlała wtedy łuna bijąca od rzeki, na której tłoczyły się łódki ze szlachtą z lampionami w rękach, a monarcha łaskawie spoglądał na stolicę „Holandji Polskiej”. Wkrótce potem, po II rozbiorze Polski, stał się na sto dwadzieścia sześć lat częścią Rosji.
3. Poleszuczka przy warsztacie tkackim, okolice Kosowa Poleskiego, lata 30., fot. Józef Szymańczyk
Źródło: ze zbiorów Tomasza Kuby Kozłowskiego
Do Pińska razem z Polską przywędrowało polskie wojsko – granatowa flotylla pińska i zielony 84 Pułk Piechoty. Żydowski Pińsk nie miał dobrych wspomnień z pobytu na jego terenie armii polskiej. W kwietniu 1919 roku major Aleksander Łuczyński, dowódca 34 Pułku Piechoty, kazał – po zaledwie godzinnym rozpatrywaniu sprawy – rozstrzelać na rynku pod ścianą kolegium jezuickiego trzydziestu pięciu żydowskich młodych mężczyzn wyprowadzonych z zebrania w Domu Ludowym pod pretekstem braku zezwolenia na to zgromadzenie. Żydzi padali ofiarą wszystkich przechodzących armii. Według wyliczeń Jerzego Borzęckiego Armia Czerwona w czasie wojny polsko-bolszewickiej brała udział w 106 pogromach i zamordowała 725 Żydów. Wojsko Polskie dokonało 32 pogromów, zabijając 134 Żydów20.
Spalony Pińsk nie miał gdzie ulokować nowych przybyszów. Piechota umościła się w barakach i budynkach klasztoru Jezuitów. Marynarze zamieszkali ponad dwa i pół kilometra od portu w lichych, drewnianych budynkach, a oficerowie i podoficerowie w domach prywatnych. Komenda Portu Wojennego zasiedliła drewniany domek, warsztaty portowe zajęły zrujnowaną fabrykę gwoździ, a magazyn techniczny – wielką drewnianą szopę.
Marynarze byli kłopotliwym prezentem. Szczególnie przez pierwsze lata wspólnego życia miasta i flotylli ci bywalcy różnych portów i uczestnicy bójek na kilku kontynentach dawali się we znaki mieszkańcom. Pińsk szybko nauczył się rozpoznawać ich granatowe mundury. Nie da się tego powiedzieć o kolegach z innych formacji. Odczuł to nawet szef marynarki.
Pewnego razu w 1921 roku admirał Kazimierz Porębski wracał z inspekcji w Pińsku. Siedział wygodnie w wagonie pierwszej klasy i czytał „Tygodnik Ilustrowany”, kiedy do przedziału wpadł major żandarmerii z pytaniem, o której odjazd pociągu. Porębski, uprzejmie odkładając na bok gazetę, odpowiedział, że nie wie. Na co żandarm odpalił: „Jak to, pan, urzędnik dyrekcji kolei i nie wie tych rzeczy?”21. Porębski wyjaśnił grzecznie, kim jest. Major zmył się jak niepyszny.
W latach dwudziestych w letnie wieczory Pińsk zamieniał się w Wenecję. Znudzeni brakiem zajęcia oficerowie w lśniących bielą letnich mundurach zabierali damy do motorówek i łodzi na przejażdżki po Pinie. „Do późnych godzin nocnych słychać było dźwięki gitar, śpiewy, itp.”22 – pisał Mieczysław Filipowicz, inżynier budownictwa okrętowego i autor wspomnień Ludzie, stocznie i okręty. Odnotował też słynną na cały Pińsk historię miłości mata Michalskiego. Miasto pełne było ładnych żydowskich dziewcząt. Żydowscy mężczyźni trzymali je z daleka od Polaków, a w szczególności od marynarzy. Dochodziło do bójek. Któregoś dnia miasto zelektryzowała wiadomość o zaginięciu pięknej córki żydowskiego sklepikarza Grabowieckiego. „Żydzi podnieśli larum. W całym mieście wrzało” – pisał Filipowicz. Piękna Sonia przepadła jak kamień w wodę. Wzburzona delegacja Żydów zjawiła się u dowódcy flotylli, oskarżając marynarzy o porwanie. Dowódca kazał to sprawdzić, ale Soni nie odnaleziono, Żydzi wynajęli więc detektywa. Okazało się, że dziewczyna przygotowuje się do przejścia na katolicyzm w klasztorze Jezuitów, gdzie umieścił ją w porozumieniu z przeorem zakochany po uszy mat Michalski. Kolejna żydowska delegacja pojechała tym razem do Warszawy, do Kierownictwa Marynarki Wojennej. Wróciła z niczym. Piękna Sonia została panią Michalską23.
Flotylla miała wspomagać siły policyjno-wojskowe w walce z wysyłanymi przez ZSRR grupami dywersyjnymi. Na początku lat dwudziestych grasowały bezkarnie po wschodnich województwach, dokonując mordów i próbując wywołać antypolskie powstanie. Flotylla miała też pilnować granicy, przez którą wędrowały tłumy – polscy repatrianci z Rosji, przemytnicy, szpiedzy. Nie zaliczyła wielkich sukcesów. Nic dziwnego, jeśli wyglądało to tak, jak w relacji Hieronima Kwietniaka, Haška flotylli.
Kwietniak, chłopak z mandoliną z warszawskiej Woli, trafił do Pińska w 1922 roku. Latem ruszył na ćwiczenia w kierunku granicy sowieckiej. Został dowódcą statku bazy, który z powodu wysokich kominów nie zmieścił się pod zniszczonym mostem w Mostach Wolańskich. Miał czekać i rozglądać się za bolszewickimi bandami. Kiedy tylko szefostwo, połyskując dumnie stalą monitorów, zniknęło z horyzontu, marynarze zajęli się łowieniem ryb za pomocą granatów, a potem poszli spać – na nagusa, bo doskwierał im upał. Kwietniak z kolegą, zaciekawieni dymem z chłopskiego komina, zostawili śpiącą załogę i grając ukraińskie dumki, podpłynęli do gospodarstwa. Gospodynię posłali po mleko, a sami zajęli się flirtem z jej córkami. Czas mijał przyjemnie, zrobiło się ciemno: „w pewnym momencie »moja« córeczka, czymś zaniepokojona, wyrwała się z moich uścisków i stanęła w oknie, mówiąc: »widzicie, tam przy mostach coś się pali«”24.
Płonęła baza podpalona niechcący przez jednego z podoficerów podczas zapalania naftą świateł. Kwietniak zastał na miejscu sprawcę nieszczęścia ciężko poparzonego i obłożonego zsiadłym mlekiem przez robotników odbudowujących most. Goła załoga schowała się w krzakach. Wartownik uciekł. Spłonęło wszystko – jedzenie, mundury, dokumenty. Rano podkomendni Kwietniaka wyglądali egzotycznie. „Chłopcy nagusy na sposób Tahitańczyków pozasłaniali swoje grzeszne miejsca fartuszkami z trawy i przychodzili pomału po upiornej nocy do siebie”. Usłyszeli szum motorów. Pierwszy wyłonił się dowódca flotylli kapitan Marian Wolbeck na motorówce. Kwietniak trzasnął obcasami, a za nim rzędem ustawili się „Tahitańczycy”. Wolbeck patrzył zdumiony. W raporcie Kwietniaka wieczór w objęciach ładnych bliźniaczek zamienił się w bohaterskie poszukiwanie ukrytych bolszewików.
4. Kładki służące do przeprawy przez bagna na Polesiu, 1936, fot. Saul Hochman
Źródło: ze zbiorów Tomasza Kuby Kozłowskiego
Nowe mundury dopłynęły z Pińska w czasie obiadu, wszystkie miały ogromne rozmiary: „ujrzeliśmy chłopców w maskaradowych, zwisających po bokach kurtkach szytych dla wielkoludów i w takichże spodniach, w których chłopcy, przydeptując ogromnie długie nogawki, przewracali się jak wańki-wstańki”. Nawet oficerowie uśmiechali się pod nosem25.
Pewnego deszczowego październikowego dnia w 1924 roku do Pińska zajechał w roli zastępcy kierownika warsztatów młodziutki absolwent Politechniki Lwowskiej Roman Somnicki. Za jego naukę zapłaciło wojsko, w zamian miał odpracować trzy lata za każdy rok studiów. Miasto ze śladami niedawnego pożaru prezentowało się przygnębiająco. Przechadzka po rozłożonych zamiast chodników długich deskach, uginających się pod stopami niczym klawisze pod palcami pianisty, groziła w każdej chwili katapultowaniem na siebie błota. Przejście na drugą stronę ulicy wymagało długiej wędrówki w poszukiwaniu skleconego z desek „mostu” nad błotem. Kto się bardzo śpieszył, mógł poprosić o przeniesienie na drugą stronę trudniących się tym za opłatą chłopów.
Somnicki trafił na moment zmiany dowódcy flotylli, dlatego rytuał powitania rozpoczął następnego dnia. Każdy nowo przybyły oficer składał swoim przełożonym piętnastominutowe wizyty. Październikowe błoto skłaniało do brania dorożki, żeby ocalić nieskazitelność galowego munduru.
Przy wysiadaniu z dorożki zwykle zbierało się masę nieletnich żydziaków, którzy głośno podziwiali wspaniały mundur oficera marynarki wojennej, jego kapelusz, złote epolety, etc. Czekali, aż delikwent za kwadrans będzie wracał, i urządzali mu owację. […] nie zawsze dryndziarz mógł podjechać pod sam dom z powodu błota. W takich przypadkach Żyd proponował – uj, panie oficer, wyleś pan z te moje faeton i pójć pan te troszkę pieszkom, a ja tu pociekam26.
Po trzech miesiącach Somnicki został kierownikiem warsztatów. Flotylla dostawała dużo pieniędzy na remonty i mało na nowe inwestycje. Młody szef szybko nauczył się, że nie należy być oszczędnym, bo za zwracanie pieniędzy do Skarbu Państwa dostaje się reprymendę. Trzeba kombinować. Założył własne biuro konstrukcyjne i zbudował dla niego nowy budynek, a koszty budowy, wydatki na cegły, wapno i tym podobne, zapisał w rubryce „remont okrętu Admirał Dickman”. Zapewne był to jeden z najdziwniej odnowionych okrętów marynarki wojennej. Kontrolerzy finansowi niczego nie wykryli. Jednak wpadki się zdarzały. Warsztaty okazyjnie reperowały statki cywilne. Któregoś dnia zjawił się żydowski właściciel i poprosił o przedłużenie swojego stateczku o kilka metrów. Somnicki przyjął zamówienie – zawsze to jakaś odmiana. Przy odbiorze statku klient wpadł w rozpacz, bo okazało się, że musi zapłacić dwa razy więcej, niż ustalono. Somnickiemu było głupio, ale nie miał zamiaru dopłacać z własnej kieszeni.
W biurze konstrukcyjnym Somnicki zatrudnił Rosjanina – inżyniera Iliuszyna, białego emigranta, i młodziutkiego Mieczysława Filipowicza. Obaj szybko się zaprzyjaźnili. Na początku Filipowicz sypiał w biurze na stole kreślarskim, a rano chował pościel do szafy z rysunkami. Szybko wystarał się o pozwolenie na zamieszkanie w mieście i noszenie cywilnego ubrania. „Na ubraniu cywilnym zależało mi dlatego, że żadna panienka »z dobrego domu« nie mogła się pokazać na mieście z marynarzem, zejmani mieli bowiem fatalną opinię”27.
W 1925 roku Somnicki został przeniesiony do Pucka. Wrócił do Pińska w 1927 roku i zastał na miejscu już inne porządki, wprowadzone przez nowego dowódcę Witolda Zajączkowskiego.
Witold Zajączkowski urodził się na Krymie w 1892 roku. Jego ojciec nie mógł znaleźć pracy na rodzinnej Wileńszczyźnie „na skutek prześladowań inteligencji polskiej przez rząd rosyjski”28 – jak napisał syn we wspomnieniach. Ojciec został miejskim architektem w Symferopolu. Zbudował duży dom-dwór, gdzie przyszły na świat jego dzieci. Na terenie posiadłości znajdowały się stajnia, wozownia i lodownia, rozciągał się sad pełen jabłoni, grusz i pnącej się długim korytarzem winnej latorośli rodzącej pod słońcem południa słodkie owoce, jakich Witold nigdy potem nie jadł. W gabinecie ojciec umieścił wszystko, czego litewski szlachcic potrzebował do pełni szczęścia. „Patrontasze, trąbki, gwizdki na psy, rogi, torby myśliwskie, obroże – czego tam nie było!”29. Boczne wyjście prowadziło do otoczonej różami fontanny z ławeczkami, gdzie przesiadywały bony: francuska i niemiecka. Oprócz służby po tym królestwie kręciły się myśliwskie wyżły i oswojone dzikie zwierzęta: lisy, zające oraz zaprzyjaźniona czule para – żuraw i kawka.
Wilno i rodzinne Wiłuniszki widział Witold w dzieciństwie dwa razy. Niewiele z tego zapamiętał poza śniegiem. W gabinecie ojca stała szafka ze skrzętnie gromadzonymi dodatkami literackimi do „Tygodnika Ilustrowanego”, w tym skompletowana ukochana Trylogia. Czytał na ojcowskiej kanapie.
Miał trzynaście lat, kiedy na wzgórzach Mandżurii Japończycy rozgramiali Rosjan, a zrozpaczony rosyjski kapelmistrz zabierał się do skomponowania jednego z najsłynniejszych rosyjskich walców. W basenie fontanny u Zajączkowskich pływały modele okrętów. „Naturalnie cała Kolonia Polska była po stronie Japonii”30 – przyznawał. Wojnie towarzyszyła pierwsza rewolucja. Nasłuchawszy się o niej od dorosłych, nastraszył dla żartu wracającego późno sąsiada. Ojcowska nahajka poszła w ruch na literackiej kanapie. Rewolucyjne żarty nikogo u Zajączkowskich nie bawiły, a dekalog i zasady honoru wbijano paniczom na gołą pupę. Na Krym dotarły też szalejące w Rosji pogromy. Witold do końca życia zapamiętał ciało młodego, przystojnego Żyda z dziurą po kuli w środku czoła.
Nastoletni Witold przestał się uczyć i dołączył w szkole do największych zabijaków. Razem upozorowali zamach na gubernatora, „całe miasto śmiało się z tego kawału z wyjątkiem policji”31. Wtedy pojawił się kuzyn – opromieniony sławą odważnych czynów w czasie wojny rosyjsko-japońskiej oficer marynarki. Imponował Witoldowi. „Decyzja co do mojej kariery zawodowej jakoś zapadła spontanicznie. Miałem wstąpić do Marynarki Wojennej”32. Nic nie pomogły lamenty ukochanego wuja z Petersburga, że idzie służyć Moskalom.
Już po pół roku w kosmopolitycznej carskiej marynarce, gdzie mieszali się błaganadiożni Rosjanie z niebłaganadiożnymi Polakami, a niemieccy baronowie z mrukliwymi po chłopsku Finami, dorobił się pochwały za skok do lodowatej wody i uwolnienie okrętu z plątaniny lin. A potem przyszedł wydawany przez jego szkołę w stolicy coroczny zimowy bal, na którym tłoczyła się wśród tajemniczych grot i zaczarowanych latarń cała petersburska śmietanka obsługiwana przez służbę przebraną za dobre wróżki i złe czarownice. Marynarka to było coś dla niego! Po skończonej nauce wybrał służbę na Bałtyku, aby broń Boże nie przegapić wojny z Niemcami. Został oficerem dywizjonu kontrtorpedowców w Libawie. W czasie zagranicznych rejsów odurzeni widokami zachodnich portów matrosi szli pić na umór, a on widział ich „bluzy poszarpane, zarzygane, mordy we krwi”33. Sam nie pił mniej. Skakał wtedy do fontanny w Kopenhadze i do morza dla ślicznej Francuzki w Tulonie. W czerwcu 1914 roku został przydzielony do okrętu, na którym płynął car. Był bal z angielskimi gośćmi i obiad z Mikołajem II.
Poranek, kiedy ogłoszono mobilizację, zaskoczył go na okropnym kacu w Petersburgu. Witold trafił do dywizji minowej pod dowództwem Aleksandra Kołczaka w Helsinkach. W listopadzie po raz pierwszy widział, jak ludzie umierają w lodowatej wodzie. Okrętem miotał sztorm, wichura łamała maszty, a młodzi, niedoświadczeni marynarze siedzieli w kajutach i wymiotowali. Dwie jednostki zatonęły. Witold wywijał się śmierci. Kajuta, którą oddał koledze w kilka dni później, została razem z częścią okrętu zniszczona przez minę – czterdziestu ludzi straciło życie. Kiedy tylko opuścił okręt, jego młodziutki następca zginął od niemieckiego pocisku.
Rok 1917 witał hucznie w mesie okrętu w porcie w Rewlu, późniejszym Tallinnie. Nazajutrz wędrował od kawiarni do kawiarni, gdzie zapijał kaca wodą sodową. W najelegantszej z nich jego uwagę przyciągnęła dziewczyna z futrzanym kołnierzykiem przyczepionym szpileczkami do płaszcza. Pomyślał, że pewnie nie lubi szyć. Na imię miała Joanna, co on zmieni na Anna. Zajęty nią, ledwie zauważył abdykację cara i rewolucję. Ocknął się, dopiero kiedy tłum z czerwonymi flagami usiłował wedrzeć się na jego okręt. Dowódca zablokował mostek własnym ciałem i nakazał marynarzom zachować po jednym naboju dla siebie. Obyło się bez ofiar.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
Flota niedorzeczna
1 C. Wnorowski, Pierwszy tymczasowy kurs oficerski Polskiej Marynarki Wojennej, „Nasze Sygnały” 1970, nr 121.
2 K. Taube, O. Żukowski, Zarys historji wojennej flotyll rzecznych, Warszawa 1931, s. 5.
3 K. Taube, Figle diablika błot pińskich. Ze wspomnień marynarza, Warszawa 1937, s. 5.
4 Tamże, s. 5, 6.
5 Tamże, s. 6.
6 Tamże, s. 10.
7 Tamże, s. 44.
8 Tamże, s. 43.
9 R. Somnicki, Wspomnienia ze służby w Marynarce Wojennej, cz. 1, Sopot 1960, relacja w Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni, sygn. nr 22, s. 5.
10 K. Taube, Figle diablika…, dz. cyt., s. 58.
11 Tamże, s. 60.
12 K. Taube, O. Żukowski, Zarys historji wojennej…, dz. cyt., s. 28.
13 Tamże, s. 32.
14 K. Taube, Figle diablika…, dz. cyt., s. 94, 95.
15 Tamże, s. 96.
16 Tamże, s. 100.
17 Tamże, s. 117.
18 A. Nowikow-Priboj, Cuszima, t. 2, Bitwa, przeł. W. Broniewski, Warszawa 1979, s. 135.
19 M. Burchardt, Wspomnienia z Departamentu Spraw Morskich i Kierownictwa Marynarki Wojennej w latach 1919–1928, Gdańsk Wrzeszcz 1960, relacja w Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni, sygn. nr 18, s. 46.
20 J. Borzęcki, Pokój ryski 1921 roku i kształtowanie się międzywojennej Europy Wschodniej, przeł. tenże, Warszawa 2012, s. 54.
21 M. Burchardt, Wspomnienia…, dz. cyt., s. 33, 34.
22 M. Filipowicz, Relacja z lat mojej pracy w Marynarce Wojennej od 1925 do 1947 roku, Gdynia 1967, relacja w Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni, sygn. nr 179, s. 20.
23 Tamże, s. 24.
24 H. Kwietniak, Pamiętnik marynarza z Departamentu Spraw Morskich, Sopot 1971, relacja w Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni, sygn. nr 284n, s. 26.
25 Tamże, s. 24–31.
26 M. Filipowicz, Relacja z lat mojej pracy w Marynarce Wojennej…, dz. cyt., s. 39.
27 M. Filipowicz, Ludzie, stocznie i okręty, Gdańsk 1985, s. 74.
28 W. Zajączkowski, Lata młodości i wojna światowa na Bałtyku, Toronto 1970, Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni, sygn. MHW4330/95, s. 2.
29 Tamże, s. 5.
30 Tamże, s. 7.
31 Tamże, s. 51.
32 Tamże, s. 52.
33 Tamże, s. 72.
[1] Józef Taube (1893–1971). W 1930 roku został wyznaczony na stanowisko dowódcy 4 Dywizjonu Pancernego w garnizonie Brześć.
[2] Inaczej piskorz.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2018
Wydanie I