Wilcze dzieci - Vera Buck - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Wilcze dzieci ebook i audiobook

Vera Buck

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

THRILLER NOMINOWANY DO NAGRODY GAUSER-PRISE 2024!

Szesnastoletnia Rebekka ginie bez śladu. Tuż po niej znika również miejscowa nauczycielka, Laura. To nie pierwsze kobiety, które zaginęły w regionie górskiej wioski Jakobsleiter. Mieszkańcy tej osady oddzielonej od współczesnego świata od dawna budzą podejrzliwość wśród ludzi z doliny. Dziennikarka Smilla dostrzega podobieństwa między ostatnimi wydarzeniami a zniknięciem przed laty jej przyjaciółki Juli. Postanawia zgłębić temat. Stare rany otwierają się na nowo, kiedy zaniedbana dziewczynka, która jest uderzająco podobna do dawnej koleżanki, wbiega przed jej samochód. W Smilli narasta nadzieja, że wreszcie odkryje, co stało się z Juli. 

Czy osada, w której jedni polują na wilki, a inni je oswajają, ujawni swoje tajemnice? 

Gdzie tak naprawdę czai się zło?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 44 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
4,5 (302 oceny)
200
63
28
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agapepl123

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka, jakiś na rynku czytelniczym już dziś jest mało. wymyka się schematom. polecam.
10
nurwadi

Nie polecam

Ale gnior
10
pavelussj

Całkiem niezła

Autorka potwierała całe mnóstwo wątków i nie miała pomysłu jak je pozamykać więc zrobiła to w kuriozalny sposób czyli poprzez dwie strony epilogu. Mimo wszystko fabuła całkiem wciągająca.
10
Maggiezamyslona1984

Nie oderwiesz się od lektury

świetna opowieść
00
Bokszer

Nie oderwiesz się od lektury

Trzymająca w napięciu. Dobrze spędzony czas:)
00

Popularność




Or­gi­nal ti­tle:Wol­fskin­der
Co­py­ri­ght @ 2023 by Ro­wohlt Ver­lag GmbH, Ham­burg Co­py­ri­ght @ for the Po­lish trans­la­tion by Mag­da­lena Kacz­ma­rek Co­py­ri­ght © 2024 for the Po­lish edi­tion by Grupa Wy­daw­ni­cza Li­te­ra­tura In­spi­ruje Sp. z o.o.
Wszel­kie prawa za­strze­żoneAll ri­ghts re­se­rved Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wane ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób po­wie­lane w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgody wy­dawcy.
Re­dak­cja: Syl­wia Droż­dżyk-Reszka
Ko­rekta: Mag­da­lena Osica
Pro­jekt okładki: Iza­bella Sur­dy­kow­ska-Ju­rek
Gra­fiki na okładce: da­bo­ost – tło, Pa­nas – ga­łę­zie, Sa­ra­_photo – ko­bieta, Je­drzej – las (Stock.adobe.com)
DTP: Ju­styna Ja­kub­czyk
ISBN 978-83-67173-97-1
Gdańsk/War­szawa 2024
Wy­daw­nic­two Pro­zamiza­mo­wie­nia@li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.plwww.pro­zami.plwww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Taty – eme­ry­to­wa­nego po­li­cjanta

PRO­LOG

Cza­rne ściany. Czarna pod­łoga. Czuć zgni­li­zną, ple­śnią i wil­got­nymi ka­mie­niami. Mój od­dech jest gwał­towny, ury­wany.

Znajdź wyj­ście.

Peł­zam na czwo­ra­kach, znowu. Mam klau­stro­fo­bię. Coś mi łazi po ręce, od­rzu­cam ją w prze­stra­chu do góry tak, że ude­rzam się o skałę. Moje palce prze­nika ból, aż po zdarte pa­znok­cie. Gwał­tow­nie po­trzą­sam dło­nią. Co by to nie było, udało mi się tego po­zbyć. Pró­buję się uspo­koić. To pew­nie tylko wij. Ka­ra­czan. Ko­sarz. Nie ma tu ni­czego, czego bym nie znała.

To kłam­stwo, które mu­szę so­bie po­wta­rzać, by nie dać po­nieść się pa­nice, by zu­peł­nie nie stra­cić głowy. Prawda jest bo­wiem taka, że ni­czego tu nie znam. Ja­ski­nia jest dla mnie ob­cym miej­scem. La­bi­rynt we wnę­trzu góry, który rze­komo gdzieś ma mieć dru­gie wyj­ście.

Znajdź wyj­ście.

Pro­ste za­da­nie. Na­wet szczury po­tra­fią zna­leźć wyj­ście z la­bi­ryntu. Ale tu­taj jest tylko ciem­ność. W którą stronę nie pró­buję się prze­su­wać – wszę­dzie ciem­ność. Skądś ka­pie.

Czuję na­głe szarp­nię­cie za nogi, za kostki. Po­cząt­kowo lek­kie.

Nie te­raz, nie znowu, bła­gam w my­ślach.

Dru­gie szarp­nię­cie jest tak gwał­towne, że z prze­ra­że­nia za­po­mi­nam krzy­czeć. Na­gle ko­lana prze­stają mnie pod­pie­rać, lą­duję na brzu­chu, cią­gnięta do tyłu, jakby ja­kiś wir wy­sy­sał mnie ty­łem z tu­nelu. Z tu­nelu, przez który z ta­kim wy­sił­kiem peł­za­łam. Pró­buję rę­kami osła­niać głowę. Za szybko, my­ślę, za szybko i w na­stęp­nej se­kun­dzie ude­rzam tu­ło­wiem o wy­sta­jący frag­ment skały. W ciem­no­ści na­wet nie za­uwa­ży­łam, że się do niego zbli­żam. Wrzesz­czę, moje stopy zo­stają wcią­gnięte za za­kręt, moje ciało tłu­cze o prze­ciw­le­głą ścianę, je­stem wle­czona ty­łem przez ko­lejny ko­ry­tarz. Wrzesz­czę jesz­cze gło­śniej, chwy­tam na oślep, pró­buję się cze­go­kol­wiek zła­pać. Ale ka­mie­nie są śli­skie, a cią­gnąca mnie za stopy siła ogromna. Wiem, co jest na ze­wnątrz i co mną targa. Wiem, że nie je­stem w sta­nie się temu prze­ciw­sta­wić.

Czuję pa­le­nie w ko­la­nach, w brzu­chu, w ca­łym ciele. Znów obej­muję rę­kami głowę, pró­bu­jąc ją w ten spo­sób chro­nić. Po­zwa­lam się bez­wład­nie cią­gnąć ni­czym ja­kaś ku­kiełka.

Chęć ucieczki jak naj­da­lej od góry była ża­ło­snym pra­gnie­niem.

Te­raz utkwi­łam w jej wnę­trzu.

SMILLA

Znowu nic ni­komu nie po­wie­dzia­łam. To tu­taj zo­sta­nie na­szą ta­jem­nicą, Juli, tak samo jak wtedy. Mo­żesz to na­zy­wać lek­ko­myśl­no­ścią albo głu­potą. Ale ja zro­bię wszystko, by stwo­rzyć ta­kie same oko­licz­no­ści. Jakby ten las i te skały były czę­ścią eks­pe­ry­mentu na­uko­wego.

Mam śpi­wór i ter­mos z go­rą­cym ka­kao, do któ­rego, tak jak wtedy, do­da­łam tro­chę ama­retto. Wtedy do wszyst­kiego do­da­wa­ły­śmy ama­retto, pa­mię­tasz? Ama­retto z so­kiem po­ma­rań­czo­wym, ama­retto z so­kiem wi­śnio­wym, ama­retto z go­rącą cze­ko­ladą. Tyle, co w na­parstku, ale za­cho­wy­wa­ły­śmy się po nim jak pi­jane. Nie, nie za­cho­wy­wa­ły­śmy się. My­śmy wie­rzyły, że je­ste­śmy pi­jane. W tak wiele rze­czy wtedy wie­rzy­ły­śmy, Juli. Wie­rzy­ły­śmy, że to tylko wa­ka­cje się koń­czą, a my bę­dziemy żyły wiecz­nie. Że pój­dziemy ra­zem na stu­dia i kie­dyś po­ślu­bimy Zaca Efrona, oczy­wi­ście wspól­nie, bo prze­cież naj­lep­sze przy­ja­ciółki wszyst­kim się dzielą. Wie­rzy­ły­śmy, że za­wsze bę­dzie tak, jak wtedy, ty i ja, i High School Mu­si­cal, któ­rego ko­lejne czę­ści po­ja­wiały się wtedy chyba co roku. Wraz z tobą ode­szło i to. Jak wszystko inne.

Tym­cza­sem mia­ła­byś, masz, dwa­dzie­ścia sześć lat, tak jak ja. Ob­cho­dzi­łam twoje uro­dziny każ­dego roku. A te­raz, na dzie­się­cio­le­cie two­jego znik­nię­cia, znowu no­cuję pod Skałą Fauna. Dla­tego tu je­stem. Oczy­wi­ście nie za­kła­dam, że się tu wy­śpię, ale to prze­cież nic no­wego. Nie je­stem już w sta­nie do­brze spać. Nie od tam­tej nocy, kiedy spo­koj­nie i głę­boko spa­łam obok cie­bie, pod­czas gdy ktoś mu­siał przy­ło­żyć ci dłoń do ust i cię za­brać.

Moi ro­dzice włó­czyli mnie na se­sje re­lak­sa­cyjne, do psy­cho­te­ra­peu­tów i roz­ma­itych le­ka­rzy. Ko­lej­ność rze­czy jest na­stę­pu­jąca: naj­pierw pró­bują cię na­uczyć tech­nik od­de­cho­wych, po­tem zda­nia: „nie je­stem winna upro­wa­dze­nia mo­jej przy­ja­ciółki” – a na ko­niec włą­czają leki. Bra­łam w tym wszyst­kim udział, przy­naj­mniej przez ja­kiś czas. Ale na dłuż­szą metę nic nie dzia­łało. Na dłuż­szą metę była tylko noc, by­łaś tylko ty i ja, i ja­kiś nie­zna­jomy, któ­rego pró­buję roz­po­znać w pa­mięci, pod­czas gdy jego twarz co­raz bar­dziej się od­dala, roz­ma­zuje, jakby ten czło­wiek od­da­lał się w gę­stej mgle. Nie­kiedy w tym sta­nie mię­dzy snem a jawą, w tym sta­nie obłędu naj­waż­niej­sze wy­daje mi się po­dą­ża­nie za tym czło­wie­kiem, chwy­ce­nie go za ra­mię i zmu­sze­nie, by się ob­ró­cił, bym mo­gła wresz­cie zo­ba­czyć jego twarz. I cza­sami mi się to udaje. Jed­nak po prze­bu­dze­niu i tak nie mogę jej so­bie przy­po­mnieć. Bo niby jak?

Na­ukowcy twier­dzą, że wszyst­kie twa­rze, ja­kie wi­dzimy w snach, są twa­rzami, które wi­dzie­li­śmy kie­dyś na ja­wie. A ja ni­gdy nie wi­dzia­łam po­ry­wa­cza, Juli. Spa­łam jak za­bita – być może ostatni raz w ży­ciu ni­czego nie śniąc.

Skała Fau­nów jest więk­sza niż w mo­ich wspo­mnie­niach. A prze­cież ani ona, ani ja nie uro­sły­śmy od tam­tego dnia. Stoję tu i pa­trzę w otwór w skale, z po­wodu któ­rego wtedy tu by­ły­śmy. Z po­wodu tego cho­ler­nego otworu i po­gło­ski, ja­koby o po­ranku pro­mie­nie słońca ukła­dały się na ziemi w kształt dia­bła. W kształt dia­bła! Śmie­chu warte! Dziura w skale jest owalna, a ja nie mogę się na­dzi­wić, jak mia­ły­by­śmy zo­ba­czyć wtedy coś wię­cej niż tylko owalną plamę słońca na ziemi. Choć pew­nie w przy­padku cze­goś tak abs­trak­cyj­nego, jak dia­beł, można się sprze­czać co do kształtu, prawda? W końcu nikt nie wie, jak on wy­gląda. Poza tobą, Juli. Może rze­czy­wi­ście po­ja­wił się tu wtedy przy wscho­dzie słońca. Może le­ża­łaś wła­śnie w tym miej­scu i dla­tego cię za­brał – wła­śnie cie­bie, a mnie zo­sta­wił. Choć to ja wpa­dłam na ten idio­tyczny po­mysł, by tu przyjść.

Wiesz, że po­li­cjant, który mnie póź­niej prze­słu­chi­wał, w pierw­szej ko­lej­no­ści po­uczył mnie, że bi­wa­ko­wa­nie na dziko jest za­bro­nione? Jakby to było naj­waż­niej­sze. Jakby ro­biło ja­ką­kol­wiek róż­nicę, że bez po­zwo­le­nia le­ża­łam w śpi­wo­rze na pu­blicz­nym skrawku ziemi – choć prze­cież moje prze­stęp­stwo było o wiele więk­sze: ukra­dłam ci ży­cie.

To przeze mnie tak wiele stra­ci­łaś: twój pierw­szy raz, twoją ma­turę, stu­dia. What­sApp, Tin­der i Spo­tify, po­dob­nie jak liczne im­prezy, na któ­rych tań­czy­ły­by­śmy do hi­tów, któ­rych ni­gdy nie usły­szysz. I na­wet je­śli każda z tych spraw w po­je­dynkę nie­ko­niecz­nie jest ca­łym świa­tem, to wszyst­kie ra­zem wła­śnie już nim są: świa­tem, w któ­rym po­win­naś żyć. Przeze mnie po­zna­łaś tylko uła­mek tego, co ozna­cza mło­dość.

Roz­wi­jam śpi­wór w miej­scu, w któ­rym, jak mi się wy­daje, le­ża­łaś – może metr bar­dziej w prawo albo w lewo. Gdy znamy miej­sca tylko z kosz­ma­rów, wy­miary się znie­kształ­cają. Nie jest za­zna­czone krzy­ży­kiem, w któ­rym miej­scu wzię­łaś ostatni od­dech. W ogóle nie ma żad­nego krzyża dla cie­bie, na­wet je­śli twoi ro­dzice mają na­dzieję, że kie­dyś taki sta­nie. Wbity w czarną zie­mię krzyż przy­niósłby im wresz­cie we­wnętrzny spo­kój. Nie poj­muję tego toku ro­zu­mo­wa­nia. Mnie spo­kój przy­nio­słoby tylko, gdyby wresz­cie udało się zła­pać tę świ­nię, która wy­rwała cię z mo­jego ży­cia. Albo jesz­cze ina­czej: gdy­bym mo­gła cię od­na­leźć, Juli.

Sia­dam na śpi­wo­rze i cze­kam. Sama za bar­dzo nie wiem, na co. Może na to, żeby Skała Fau­nów oka­zała się czę­ścią ka­mien­nego kręgu, w któ­rym zni­kają lu­dzie, by po do­kład­nie wy­li­czo­nym cza­sie znów się po­ja­wić, po dzie­się­ciu la­tach, z do­kład­no­ścią co do dnia. Albo na to, że i po mnie ktoś przyj­dzie.

Być może tro­chę bym tego chciała, Juli. Żeby ktoś przy­szedł i mnie za­brał, tak jak po­wi­nien zro­bić to już wtedy, mnie za­miast cie­bie. Dla­czego za­brał wła­śnie cie­bie, a mnie, śpiącą, zo­sta­wił?

Na­le­wam so­bie ka­kao z ter­mosu i w za­pa­da­ją­cym zmierz­chu wzno­szę to­ast na twoją cześć, jak w opacz­nej wer­sji Din­ner for One. Na­wet po­goda współ­gra z tą ab­sur­dalną in­sce­ni­za­cją. Po­nad gó­rami zbiera się na let­nią bu­rzę, ale niebo wciąż jest przej­rzy­ste. Z mo­jego kubka unosi się za­pach ama­retto. Robi mi się nie­do­brze. Mu­szę się nie­mal zmu­sić, by wziąć łyk. To nie­wia­ry­godne, ja­kie uczu­cia wy­zwala w czło­wieku wspo­mnie­nie za­pa­chu. Od­kąd cię nie ma, Juli, nie mia­łam w ustach ama­retto.

Ciem­ność nie za­krada się dziś krok po kroku, po­ja­wia się zu­peł­nie z na­gła. Jed­nym su­sem osa­dza się na Skale Fauna. Ota­cza­jące po­lanę drzewa za­mie­niają się w strze­li­stych czar­nych straż­ni­ków. Wo­kół mnie roz­lega się cy­ka­nie świersz­czy, na­wo­ły­wa­nie pta­ków i sze­lest. Lu­dzie mó­wiący o „ci­szy lasu” mają na my­śli jego część wy­dep­taną do go­łej ziemi przez spa­ce­ro­wi­czów w nie­dzielne po­po­łu­dnia. W rze­czy­wi­sto­ści las nie jest ci­chy. W rze­czy­wi­sto­ści jest w nim pełno dźwię­ków i jest utkany z tego sa­mego ma­te­riału, co moje kosz­mary.

Czuję puls aż w gar­dle. Mam cał­ko­witą pew­ność, że dziś w nocy nie zmrużę oka. Pod­ry­wam się z prze­stra­chem, gdy tuż obok mnie roz­dziera się kruk i roz­le­wam so­bie ka­kao na bluzę. Głę­boko od­dy­cham i drżąc, znów sia­dam na śpi­wo­rze. Bra­kuje jesz­cze tylko hi­sto­rii o du­chach, które so­bie opo­wia­da­ły­śmy, i któ­rych ni­gdy nie za­po­mnę. Wszystko jest jak wtedy, Juli. Ale wiemy od dawna, i ty, i ja, że tu nie cho­dzi o eks­pe­ry­ment, przy któ­rym na­leży stwo­rzyć do­kład­nie te same wa­runki, by dojść do tego sa­mego wy­niku. Nie do końca cho­dzi też o zro­zu­mie­nie, co się z tobą stało, na­wet je­śli tych prób zro­zu­mie­nia za­pewne do końca ży­cia nie od­pusz­czę. Tu cho­dzi o sa­mo­udrę­cze­nie.

Bo to był mój po­mysł. To ja cię na to na­mó­wi­łam. To ja cię uspo­ka­ja­łam, gdy pa­trzy­łaś na ciemne chmury w od­dali i mia­łaś na­dzieję, że do nas nie do­trą. Bo naj­gor­szym, czego się oba­wia­łaś w swo­jej mło­dzień­czej uf­no­ści, była ulewa, która mo­gła nas za­stać we śnie. Boże, ja­kie my­śmy były na­iwne, Juli.

Uno­szę ku­bek.

– Na zdro­wie – mó­wię do ciem­no­ści, do lasu, do wszyst­kiego, co się w nim czai. Niech tu po­dej­dzie. Je­steś go­towa na pierw­szą hi­sto­rię o du­chach, Juli?

EDITH

Wnętrz­no­ści roz­wle­czone po ca­łej łące. Leżą w mo­krej tra­wie ni­czym nie­po­sprzą­tane za­bawki. Na­wet z tyłu, przy Wol­fstann, gdzie już za­pa­dła ciem­ność, do­strze­gam ja­kieś krwi­ste resztki. Ode­rwana od reszty ciała głowa wisi na po­wro­zie, któ­rego koń­cówka ob­wią­zana jest wo­kół ster­czą­cego z ziemi kołka. Tro­chę dzi­wacz­nie to wy­gląda, ta głowa i ten po­wróz. Przy­naj­mniej nie trzeba się mar­twić, że się po­to­czy w nie­wia­do­mym kie­runku.

Nasz ksiądz już tu jest, jak za­wsze, gdy ktoś umrze. Tyka czub­kiem buta mar­twe, ro­ze­rwane ciało. Mu­chy bzy­czą z iry­ta­cją i na krótki mo­ment roz­la­tują się na wszyst­kie strony, by po chwili znów ob­siąść mięso, oczy i ro­ze­rwane gar­dło. Mu­chy są uparte. Nie słu­chają na­szego księ­dza. Ani na­wet mo­jego taty. W cha­cie za­wsze mu­simy wszystko do­kład­nie przy­kry­wać ście­recz­kami, bo wszę­dzie chcia­łyby sia­dać. Naj­chęt­niej na mię­sie. Na gni­ją­cych owo­cach. A zwłasz­cza na wszyst­kim, co mar­twe. Mu­chy czują smak od­nó­żami. Skła­dają jaja gdzie po­pad­nie, a gdy przy­pad­kiem zje się je ra­zem z żyw­no­ścią, po­wo­dują ból brzu­cha. To przez larwy, które wy­lę­gają się z jaj. Pa­trząc na taką białą bez­oso­bową larwę, trudno so­bie wy­obra­zić, że kie­dyś wy­ro­śnie z niej praw­dziwa czarna mu­cha. Ale do­kład­nie tak wła­śnie jest. Sama wi­dzia­łam.

Poza tym mu­chy nie umieją tak na­prawdę jeść, a je­dy­nie pić, więc wy­plu­wają na wszystko ślinę, która na­stęp­nie roz­pusz­cza mięso, dzięki czemu mogą je we­ssać swo­imi trąb­kami. Dużo wiem o mu­chach. W ogóle bar­dzo dużo wiem, na­wet je­śli wszy­scy wo­kół my­ślą: Edith nie umie mó­wić, nie cho­dzi do szkoły, pew­nie ma coś z głową. Ale jest do­kład­nie od­wrot­nie. Nie mó­wię, bo to i owo ro­zu­miem. Nie trzeba cho­dzić do szkoły, żeby być by­strym czło­wie­kiem.

Nasz ksiądz od­wraca się i pa­trzy do góry, na maszt an­te­nowy. Po­tem spluwa na zie­mię. Po­mię­dzy swoje stopy, gdzie leży mar­twa koza. Zu­peł­nie, jakby sam był mu­chą, która chce wy­pić mięso.

– To przez an­tenę – mówi. – To tylko przez tę cho­lerną an­tenę be­stia pod­cho­dzi tak bli­sko do Ja­kob­sle­iter. Po­wia­dam, po­zbądźmy się tego, za­nim jesz­cze wię­cej two­ich kóz tak skoń­czy.

Oj­ciec Jes­sego mil­czy przez dłuż­szą chwilę, bo on ge­ne­ral­nie nie­wiele mówi.

– Naj­pierw to ja go od­strzelę – war­czy przez zęby.

– Wilka? – pyta nasz ksiądz. – Ale to tylko wierz­cho­łek two­jego pro­blemu. Nie ro­zu­miesz tego, Ga­brielu? Do­póki ta an­tena nie znik­nie, ko­lejne wilki będą fik­so­wać. Ona musi stąd znik­nąć. Ostat­nich gryzą psy.

Przy­glą­dam się im obu. Wiem, co to zna­czy, gdy ktoś mówi, że ostat­nich gryzą psy. Daw­niej lu­dzie po­lo­wali z psami, także tu, na gó­rze. Psy są bar­dzo szyb­kie. Po­tra­fią do­paść i roz­szar­pać ofiarę. Też bym bar­dzo chciała mieć psa my­śliw­skiego, ale tata ma swoją strzelbę i do­bry wzrok, i mówi, że to nam wy­star­czy. No i ma też mnie. Po­ma­gam mu w po­lo­wa­niach, je­stem w tym bar­dzo do­bra, po­tra­fię się za­kra­dać ci­cho jak nikt inny. Nie­malże bez­sze­lest­nie. Cza­sami spraw­dzam na dole, w Al­me­nen, jak długo je­stem w sta­nie skra­dać się za kimś, za­nim ta osoba mnie za­uważy. Po­tra­fię zbli­żyć się tak bar­dzo, że mogę ją do­tknąć, a wtedy ona na­gle przy­staje i chwyta się za kark – tylko za­nim się od­wróci, ja już dawno je­stem scho­wana za wę­głem. W Al­me­nen jest pełno świet­nych kry­jó­wek, pra­wie jak w le­sie.

Nasz ksiądz jesz­cze raz pluje so­bie mię­dzy stopy. Wy­pluwa sąż­ni­stego kleksa plwo­ciny i w ogóle mu nie prze­szka­dza, że na­dal leży tam głowa.

– Ta be­stia jesz­cze znisz­czy nas wszyst­kich, Ga­brielu – mówi.

SMILLA

Na wscho­dzie świta. Trwa ta odrę­twiała go­dzina mię­dzy nocą a dniem, kiedy słońce za­krada się, a niebo na­biera już odro­biny ko­lo­rów. Zimno. Wszystko jest mo­kre od rosy, od desz­czu, wszystko, włącz­nie ze mną. Tyle, co prze­szła ulewa z pio­ru­nami, prze­to­czyła się przez po­lanę, a ja na­wet nie ru­szy­łam się z miej­sca. Myli się ten, kto my­śli, że las daje schro­nie­nie. To­bie nie dał, Juli.

Być może zda­rzyło mi się na chwilę przy­snąć. Mimo to czuję, jak­bym była na no­gach od pół­to­rej doby. Ka­kao w ter­mo­sie wciąż jest cie­płe. Na­le­wam tro­chę do kubka, by ogrzać moje lo­do­wate, drżące palce. Mój od­dech two­rzy małe duszki w po­wie­trzu. Słońce jest co­raz bli­żej. Już ob­li­zuje Skałę Fauna, jakby samo było dia­błem o dłu­gim ję­zo­rze. Wga­piam się nie­wzru­szona w otwór w skale. Moje po­wieki są cięż­kie i zmę­czone. Czuję się, jak­bym prze­tań­czyła całą noc, pi­jąc na umór – tylko bez eu­fo­rycz­nych wspo­mnień, które by z tego wy­ni­kały. Gdy słońce pada przez otwór w skale, świa­tło jest tak ośle­pia­jące, że mu­szę za­ci­snąć po­wieki. Sie­dzę we wła­ści­wym miej­scu. Do­kład­nie w świe­tle dia­bła. Roz­glą­dam się wo­kół, przy­pa­truję się po­wsta­łemu kształ­towi. Wszystko jest od­wrot­nie, niż nas na­uczyli, Juli. Dia­beł nie jest cie­niem, on jest świa­tłem.

I wtedy go do­strze­gam.

Po­nad ośle­pia­ją­cym krę­giem po­ran­nego świa­tła na skale stoi po­stać i ze spo­ko­jem pa­trzy na mnie w dół. Z kub­kiem ka­kao w dłoni za­sty­gam w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu. Oczy­wi­ście wiem, że w tej oko­licy żyją wilki. Kto ho­duje by­dło, ten pró­buje do nich strze­lać, inni usta­wiają pla­katy na­wo­łu­jące do ich ochrony. A my, pa­trząc na to wszystko z boku, nie­kiedy sły­szymy ich wy­cie w nocy. Ale ni­gdy żad­nego nie wi­dzia­łam. Wpa­tru­jemy się w sie­bie na­wza­jem, ja w niego i on we mnie. Czuję puls aż pod skle­pie­niem czaszki. Moje ciało jest go­towe do ucieczki, strach targa moim wnę­trzem. Nie sły­sza­łam zbyt wiele o ata­kach wil­ków na lu­dzi, ale w więk­szo­ści tych hi­sto­rii to czło­wiek był bez szans. Je­ste­śmy pa­nami świata, do­póki po­ru­szamy się w stre­fach bez­pie­czeń­stwa, które sami so­bie stwo­rzy­li­śmy. Ale przy­roda, las, góry – to wszystko jest dzi­kie.

W mo­jej gło­wie trwa go­ni­twa my­śli, pod­czas gdy wilk spo­koj­nie stoi i pa­trzy na mnie, jakby chcąc mi coś po­wie­dzieć. Tylko co? Prze­cież to, co mi cię za­brało, Juli, to nie mógł być wilk, prawda? Prze­cież by cię zna­le­ziono. Zna­le­ziono by ja­kieś ślady. To prze­cież nie baśń, w któ­rej zły wilk ma tak wielki żo­łą­dek, by po­mie­ścić sie­dem koź­lą­tek i jesz­cze bab­cię w ca­ło­ści. Wilk też nie jest dia­błem, który ot tak może so­bie prze­rzu­cić czło­wieka przez ra­mię i za­brać ze sobą do swo­jej kra­iny umar­łych. A może jed­nak? Roz­glą­dam się i pa­trzę na kształt, jaki two­rzą pro­mie­nie słońca.

Na­gle uspo­ka­jam się. Roz­kła­dam ra­miona w za­pra­sza­ją­cym ge­ście.

Przy­sze­dłeś, by mnie za­brać, dia­ble?

JESSE

Rozcią­gam się na mchu obok Re­bekki i pa­trzę w niebo. Po­ło­ży­li­śmy na­sze kurtki na ściółce, bo mech jest mo­kry po noc­nej ule­wie. Wo­kół unosi się tak in­ten­sywny za­pach lasu, że naj­chęt­niej wy­peł­nił­bym nim moje płuca i zro­bił­bym so­bie z niego za­pasy na zimę. Jo­dły ry­sują się wy­ra­zi­ście na tle błę­kitu, jakby były wy­cięte no­życz­kami. Wol­no­duch ob­wą­chuje moją twarz, od­su­wam go, gdy za­czyna li­zać mnie po bro­dzie. Kła­dzie się więc obok w tra­wie, tuż przy mnie i zwija w kłę­bek. Je­śli prze­chylę głowę, zdo­łam po­ło­żyć ją na jego cie­płym brzu­chu ni­czym na po­duszce.

Lata w Ja­kob­sle­iter są krót­kie, ak­tu­alne wła­śnie do­biega końca. W le­sie śnieg top­nieje za­le­d­wie na pięć mie­sięcy w roku, dla­tego dni ta­kie jak ten są tak rzad­kie. Po­win­ni­śmy się nim cie­szyć. Ale Re­bekka błą­dzi my­ślami gdzieś da­leko stąd. W mie­ście, w któ­rym prze­cież na­wet ni­gdy nie była, ale z któ­rego po­cho­dzi ty­pek, który we­tknął jej w dłoń tę zgubną w skut­kach kar­teczkę. Re­bekka ma ją ze sobą. Wi­dzę, jak ją ukrywa w zwi­nię­tej dłoni. Kar­teczka jest cał­ko­wi­cie zgnie­ciona i na­siąk­nięta po­tem – oby na tyle, by nie dało się od­czy­tać za­pi­sa­nego na niej tek­stu.

Wi­dzia­łam spoj­rze­nia, ja­kie kilka dni temu rzu­cali so­bie z Re­bekką. Fa­cet był tro­chę star­szy od nas i na­wet nie wy­róż­niał się wy­glą­dem. Jed­nak tu, na gó­rze, bra­kuje kon­ku­ren­cji, a Re­becce – po­rów­na­nia. Był z nim ko­lega, po trzy­dzie­stce, bro­daty, z po­kaź­nym brzu­chem i pla­mami potu pod pa­chami, które zresztą po­ja­wiły się, jesz­cze za­nim w ogóle przy­stą­pił do pracy. Wdra­pali się na maszt i bre­dzili coś o „smart far­ming” i „pre­ci­sion far­ming”. Szybko się jed­nak przy­mknęli, gdy usta­wi­li­śmy się wo­kół z ca­łym na­szym osprzę­tem, ło­pa­tami, gra­biami i ki­lo­fami, na­rzę­dziami od­le­głymi o lata świetlne od cy­fry­za­cji. Zgro­ma­dzi­li­śmy się wo­kół masztu an­te­no­wego ni­czym grupa go­towa na lincz, pod­czas gdy męż­czyźni na gó­rze w ner­wo­wym mil­cze­niu wy­ko­ny­wali swoją pracę. Pracę, o którą nikt z nas ich nie pro­sił. Na­wet an­tena się wzbra­niała, nie chcąc u nas zo­stać, i długo trwało, za­nim ci dwaj wresz­cie ją okieł­znali i przy­krę­cili do masztu.

Do­tych­czas naj­wyż­szym punk­tem w oko­licy była ka­pliczka w Ja­kob­sle­iter. Te­raz jest nim an­tena. Po­nad nią już tylko góry, ma­sywne trzy­ty­sięcz­niki, wiecz­nie po­kryte śnie­giem. To wła­śnie dla­tego tu­taj po­sta­wili maszt an­te­nowy. Jak mó­wiła pani Ben­der w szkole we wsi, bę­dzie do­star­czał in­ter­net w pro­mie­niu pięt­na­stu ki­lo­me­trów, i wy­glą­dała przy tym na ucie­szoną, bo Al­me­nen rów­nież leży na tym ob­sza­rze. Lu­bię pa­nią Ben­der, więc po­sta­no­wi­łem dać an­te­nie ma­leńką szansę, da­jąc wiarę, że może nie jest aż tak zła, jak pro­ro­kuje nasz ksiądz. To było jed­nak, za­nim ko­leś, który ją mon­to­wał, za­wró­cił Re­becce w gło­wie.

Scho­dząc po kilku go­dzi­nach pracy z masztu, mon­te­rzy byli głodni i spra­gnieni, mimo to nikt nie za­pro­sił ich na obiad czy na­wet na kie­li­szek wódki, jak to za­zwy­czaj się dzieje po wy­ko­na­nej ro­bo­cie. Męż­czyźni byli nie­tu­tejsi. Byli „stam­tąd”, byli ludźmi z mia­sta, a wraz z tym uoso­bie­niem wszyst­kiego, przed czym nas za­wsze ostrze­gano. Nie zwa­ża­jąc na to, Re­bekka przy­jęła kar­te­lu­szek, po czym ner­wowo upchnęła go w kie­szeni spód­nicy, łu­dząc się, że nikt tego nie za­uwa­żył. Wszy­scy inni za­jęci byli wga­pia­niem się w an­tenę ni­czym w ciało obce. Bo tym wła­śnie ona jest: masz­tem te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­nym w miej­scu, w któ­rym naj­wyż­szym do­brem jest mil­cze­nie.

Zer­kam z ukosa na Re­bekkę. Gdy­bym miał się za­ło­żyć, ob­sta­wiał­bym, że na kartce znaj­duje się nu­mer te­le­fonu. Coś kom­plet­nie bez­war­to­ścio­wego, bo w Ja­kob­sle­iter nie ma ani jed­nego apa­ratu te­le­fo­nicz­nego. Mimo to Re­bekka mię­dli kartkę mię­dzy pal­cami, jakby to był bi­let do in­nego ży­cia. Już od dawna chce się stąd wy­rwać. Ale te­raz, ma­jąc ad­res czy nu­mer te­le­fonu, coś, co obie­cuje wol­ność i przy­godę, wie też, jak to za­pla­no­wać. Dla­czego ona za­wsze musi się prze­ciwko wszyst­kiemu bun­to­wać?

Bok Wol­no­du­cha po­ru­sza się pode mną, gdy ten pod­nosi głowę. Mu­siał coś usły­szeć albo zwie­trzyć. My­ślę so­bie, że to za­pewne tylko za­jąc, więc kładę mu uspo­ka­ja­jąco dłoń na py­sku, szep­cząc „szszszt”. Po dwóch se­kun­dach czuj­no­ści znów kła­dzie głowę na ła­pach. Biorę głę­boki wdech. Chciał­bym od­uczyć go po­lo­wa­nia.

Osiem mie­sięcy temu mój oj­ciec za­strze­lił wil­czycę, która uro­dziła Wol­no­du­cha. Za­nadto zbli­żyła się do na­szych do­mostw, do na­szych kóz i dla­tego pew­nej nocy wy­ru­szy­li­śmy na po­lo­wa­nie. Mój oj­ciec wci­snął mi strzelbę w ręce, zu­peł­nie, jak­bym po­tra­fił się nią po­słu­gi­wać. Jak­bym wcze­śniej strze­lał do cze­goś poza alu­mi­nio­wymi pusz­kami przed do­mem. Oczy­wi­ście ko­niec koń­ców to on był tym, który po­cią­gnął za spust. W prze­ci­wień­stwie do mnie, oj­ciec za­wsze tra­fia. W prze­ci­wień­stwie do mnie nie­na­wi­dzi wil­ków. Je­stem w sta­nie go zro­zu­mieć, ży­jemy z kóz. Ale jed­no­cze­śnie ży­jemy z wil­kami. Dla­tego nie po­tra­fię po­dzie­lać jego nie­na­wi­ści. Po strzale umie­ra­jące zwie­rzę le­żało przed nami i krwa­wiło na le­śną ściółkę. W ciem­no­ści krew wy­da­wała się czarna, wy­glą­dała jak czarna dziura, która co­raz bar­dziej się pod nim roz­sze­rza. Po pę­ka­tych sut­kach po­zna­łem, że to wil­czyca i do­my­śli­łem się, że gdzieś w po­bliżu mu­szą być jej młode. Dwa dni póź­niej zna­la­złem je w no­rze w ziemi. Tylko jedno prze­żyło.

Wol­no­duch.

To Re­bekka nadała mu ta­kie imię. Wol­no­duch, bo, jak są­dziła, ten wilk do­ni­kąd nie przy­na­leży – ani do du­chów gór, ani do du­chów do­liny. Bo, jej zda­niem, to po­stać z po­gra­ni­cza. Choć tak na­prawdę wi­dzia­łem w jej oczach, że to ona sama chcia­łaby być ta­kim wol­nym du­chem.

Wy­cią­gam z kie­szeni rze­mień, który za­plo­tłem po­przed­niej nocy.

– Mam coś dla cie­bie – mó­wię, de­mon­stru­jąc przed­miot. Mam na­dzieję, że Re­bekka do­strzeże na nim ma­lutką za­wieszkę. Jed­nak dzię­ku­jąc mi, jest kom­plet­nie nie­obecna. Na­wet nie od­kłada kartki, gdy za­wią­zuję rze­mień wo­kół jej nad­garstka. Drugą dło­nią głasz­cze sierść Wol­no­du­cha, jej palce znaj­dują się tuż przy mo­ich po­licz­kach, ciemne włosy opa­dają jej na twarz, a ja wy­czu­wam roz­cho­dzący się od niej za­pach my­dła. Tu­taj, na gó­rze, wszy­scy jed­na­kowo pach­niemy sza­rym my­dłem. Ta­kim, które może wsią­kać w zie­mię bez za­nie­czysz­cza­nia jej. W mie­ście na­zywa się je bio­de­gra­do­wal­nym. U nas wszystko jest bio­de­gra­do­walne, a ja nie mam po­ję­cia, po co myć się czymś in­nym. Czymś tru­ją­cym.

– To miał być wilk – mó­wię, a jej oszo­ło­mione spoj­rze­nie uświa­da­mia mi, że w pierw­szej chwili nie ma po­ję­cia, o czym mó­wię. – Za­wieszka. To miał być wilk.

Po­ta­kuje.

– Wol­no­duch – mówi, po czym, bez wy­raź­nego związku, rzuca: – I tak już nie wie­rzę w du­chy do­liny.

Brzmi to tro­chę prze­kor­nie, jakby ogła­szała coś, co już od dawna cho­dziło jej po gło­wie. Tym­cza­sem ta in­for­ma­cja to dla mnie żadna no­wość. Naj­póź­niej od mo­mentu, kiedy po­szli­śmy do szkoły, oboje wiemy, że ta cała sprawa z du­chami do­liny nie może być ni­czym wię­cej, jak tylko hi­sto­rią wy­my­śloną przez do­ro­słych po to, by dzieci nie od­da­lały się za­nadto od za­bu­do­wań. To jed­nak nie zmie­nia ni­czego w tym, co przy­da­rzyło się mo­jej matce. Ktoś jej mu­siał wy­rzą­dzić krzywdę, a skoro nie były to du­chy do­liny, to mu­sieli to być mia­stowi. Gdy któ­re­goś wie­czora nie wró­ciła do domu, przez kilka dni szu­ka­li­śmy jej w la­sach. A gdy w końcu oj­ciec ją od­na­lazł i przy­pro­wa­dził do domu, oka­zało się, że z jej głową stało się coś ta­kiego, co zmie­niło ją raz na za­wsze. Jej śmiech, jej wy­raźny głos, jej cała oso­bo­wość – to wszystko raz na za­wsze znik­nęło. Od tej pory opie­ku­jemy się nią z oj­cem jak ma­łym dziec­kiem. Mama nie jest na­wet w sta­nie sa­mo­dziel­nie pójść do ła­zienki. Nie mówi. Cza­sami nie je­stem na­wet pe­wien, czy w ogóle mnie roz­po­znaje.

Re­bekka wie o tym, tak samo zresztą, jak wszy­scy wo­kół. Moja matka przez całe lata słu­żyła za do­wód na ist­nie­nie du­chów do­liny. „To du­chy do­liny!” – to były pierw­sze słowa ojca po tym, jak spro­wa­dził matkę do domu. Czę­sto to po­wta­rzał, aż tro­chę pod­ro­słem, a ta hi­sto­ria nieco się zmie­niła, zu­peł­nie jakby uro­sła ra­zem ze mną. Ewo­lu­owała do bru­tal­nej opo­wie­ści o tym, jak moja matka w wy­niku po­bi­cia do­znała urazu głowy. Na­brała szcze­gó­łów ni­czym po­stać we mgle, którą z da­leka wi­dzi się tylko roz­mytą, i do­piero gdy się do niej zbli­żyć, do­kład­niej wy­ła­nia się ze swo­jego oto­cze­nia.

Może być i tak, że nie ma żad­nych du­chów do­liny. Może być tak, że ist­nieją tylko lu­dzie, do­brzy i źli. Wy­star­czy jed­nak tylko spoj­rzeć na moją matkę, by zro­zu­mieć, kto po któ­rej stro­nie żyje.

Re­bekka za­kłada pa­smo wło­sów za ucho i wresz­cie pod­nosi na mnie wzrok. W jej oczach od­bi­jają się las i góra, ale też jesz­cze coś in­nego, czego nie mogę po­jąć. W mo­ich oczach wciąż wi­dać tylko górę i las. I nic po­nadto.

– Nie po­trze­bu­jemy tego świata na ze­wnątrz – mó­wię. Mó­wię to do­bit­nie, zde­cy­do­wa­nym to­nem i do­ciera do mnie, że brzmię przy tym jak mój wła­sny oj­ciec.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Po­wie­ści oby­cza­jowe, kry­mi­nały, thril­leryWcią­ga­jące i nie­ba­nalneZa­czy­taj się!

www.pro­zami.pl

Księ­gar­nia wy­sył­kowawww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl