Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
THRILLER NOMINOWANY DO NAGRODY GAUSER-PRISE 2024!
Szesnastoletnia Rebekka ginie bez śladu. Tuż po niej znika również miejscowa nauczycielka, Laura. To nie pierwsze kobiety, które zaginęły w regionie górskiej wioski Jakobsleiter. Mieszkańcy tej osady oddzielonej od współczesnego świata od dawna budzą podejrzliwość wśród ludzi z doliny. Dziennikarka Smilla dostrzega podobieństwa między ostatnimi wydarzeniami a zniknięciem przed laty jej przyjaciółki Juli. Postanawia zgłębić temat. Stare rany otwierają się na nowo, kiedy zaniedbana dziewczynka, która jest uderzająco podobna do dawnej koleżanki, wbiega przed jej samochód. W Smilli narasta nadzieja, że wreszcie odkryje, co stało się z Juli.
Czy osada, w której jedni polują na wilki, a inni je oswajają, ujawni swoje tajemnice?
Gdzie tak naprawdę czai się zło?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 484
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Taty – emerytowanego policjanta
PROLOG
Czarne ściany. Czarna podłoga. Czuć zgnilizną, pleśnią i wilgotnymi kamieniami. Mój oddech jest gwałtowny, urywany.
Znajdź wyjście.
Pełzam na czworakach, znowu. Mam klaustrofobię. Coś mi łazi po ręce, odrzucam ją w przestrachu do góry tak, że uderzam się o skałę. Moje palce przenika ból, aż po zdarte paznokcie. Gwałtownie potrząsam dłonią. Co by to nie było, udało mi się tego pozbyć. Próbuję się uspokoić. To pewnie tylko wij. Karaczan. Kosarz. Nie ma tu niczego, czego bym nie znała.
To kłamstwo, które muszę sobie powtarzać, by nie dać ponieść się panice, by zupełnie nie stracić głowy. Prawda jest bowiem taka, że niczego tu nie znam. Jaskinia jest dla mnie obcym miejscem. Labirynt we wnętrzu góry, który rzekomo gdzieś ma mieć drugie wyjście.
Znajdź wyjście.
Proste zadanie. Nawet szczury potrafią znaleźć wyjście z labiryntu. Ale tutaj jest tylko ciemność. W którą stronę nie próbuję się przesuwać – wszędzie ciemność. Skądś kapie.
Czuję nagłe szarpnięcie za nogi, za kostki. Początkowo lekkie.
Nie teraz, nie znowu, błagam w myślach.
Drugie szarpnięcie jest tak gwałtowne, że z przerażenia zapominam krzyczeć. Nagle kolana przestają mnie podpierać, ląduję na brzuchu, ciągnięta do tyłu, jakby jakiś wir wysysał mnie tyłem z tunelu. Z tunelu, przez który z takim wysiłkiem pełzałam. Próbuję rękami osłaniać głowę. Za szybko, myślę, za szybko i w następnej sekundzie uderzam tułowiem o wystający fragment skały. W ciemności nawet nie zauważyłam, że się do niego zbliżam. Wrzeszczę, moje stopy zostają wciągnięte za zakręt, moje ciało tłucze o przeciwległą ścianę, jestem wleczona tyłem przez kolejny korytarz. Wrzeszczę jeszcze głośniej, chwytam na oślep, próbuję się czegokolwiek złapać. Ale kamienie są śliskie, a ciągnąca mnie za stopy siła ogromna. Wiem, co jest na zewnątrz i co mną targa. Wiem, że nie jestem w stanie się temu przeciwstawić.
Czuję palenie w kolanach, w brzuchu, w całym ciele. Znów obejmuję rękami głowę, próbując ją w ten sposób chronić. Pozwalam się bezwładnie ciągnąć niczym jakaś kukiełka.
Chęć ucieczki jak najdalej od góry była żałosnym pragnieniem.
Teraz utkwiłam w jej wnętrzu.
SMILLA
Znowu nic nikomu nie powiedziałam. To tutaj zostanie naszą tajemnicą, Juli, tak samo jak wtedy. Możesz to nazywać lekkomyślnością albo głupotą. Ale ja zrobię wszystko, by stworzyć takie same okoliczności. Jakby ten las i te skały były częścią eksperymentu naukowego.
Mam śpiwór i termos z gorącym kakao, do którego, tak jak wtedy, dodałam trochę amaretto. Wtedy do wszystkiego dodawałyśmy amaretto, pamiętasz? Amaretto z sokiem pomarańczowym, amaretto z sokiem wiśniowym, amaretto z gorącą czekoladą. Tyle, co w naparstku, ale zachowywałyśmy się po nim jak pijane. Nie, nie zachowywałyśmy się. Myśmy wierzyły, że jesteśmy pijane. W tak wiele rzeczy wtedy wierzyłyśmy, Juli. Wierzyłyśmy, że to tylko wakacje się kończą, a my będziemy żyły wiecznie. Że pójdziemy razem na studia i kiedyś poślubimy Zaca Efrona, oczywiście wspólnie, bo przecież najlepsze przyjaciółki wszystkim się dzielą. Wierzyłyśmy, że zawsze będzie tak, jak wtedy, ty i ja, i High School Musical, którego kolejne części pojawiały się wtedy chyba co roku. Wraz z tobą odeszło i to. Jak wszystko inne.
Tymczasem miałabyś, masz, dwadzieścia sześć lat, tak jak ja. Obchodziłam twoje urodziny każdego roku. A teraz, na dziesięciolecie twojego zniknięcia, znowu nocuję pod Skałą Fauna. Dlatego tu jestem. Oczywiście nie zakładam, że się tu wyśpię, ale to przecież nic nowego. Nie jestem już w stanie dobrze spać. Nie od tamtej nocy, kiedy spokojnie i głęboko spałam obok ciebie, podczas gdy ktoś musiał przyłożyć ci dłoń do ust i cię zabrać.
Moi rodzice włóczyli mnie na sesje relaksacyjne, do psychoterapeutów i rozmaitych lekarzy. Kolejność rzeczy jest następująca: najpierw próbują cię nauczyć technik oddechowych, potem zdania: „nie jestem winna uprowadzenia mojej przyjaciółki” – a na koniec włączają leki. Brałam w tym wszystkim udział, przynajmniej przez jakiś czas. Ale na dłuższą metę nic nie działało. Na dłuższą metę była tylko noc, byłaś tylko ty i ja, i jakiś nieznajomy, którego próbuję rozpoznać w pamięci, podczas gdy jego twarz coraz bardziej się oddala, rozmazuje, jakby ten człowiek oddalał się w gęstej mgle. Niekiedy w tym stanie między snem a jawą, w tym stanie obłędu najważniejsze wydaje mi się podążanie za tym człowiekiem, chwycenie go za ramię i zmuszenie, by się obrócił, bym mogła wreszcie zobaczyć jego twarz. I czasami mi się to udaje. Jednak po przebudzeniu i tak nie mogę jej sobie przypomnieć. Bo niby jak?
Naukowcy twierdzą, że wszystkie twarze, jakie widzimy w snach, są twarzami, które widzieliśmy kiedyś na jawie. A ja nigdy nie widziałam porywacza, Juli. Spałam jak zabita – być może ostatni raz w życiu niczego nie śniąc.
Skała Faunów jest większa niż w moich wspomnieniach. A przecież ani ona, ani ja nie urosłyśmy od tamtego dnia. Stoję tu i patrzę w otwór w skale, z powodu którego wtedy tu byłyśmy. Z powodu tego cholernego otworu i pogłoski, jakoby o poranku promienie słońca układały się na ziemi w kształt diabła. W kształt diabła! Śmiechu warte! Dziura w skale jest owalna, a ja nie mogę się nadziwić, jak miałybyśmy zobaczyć wtedy coś więcej niż tylko owalną plamę słońca na ziemi. Choć pewnie w przypadku czegoś tak abstrakcyjnego, jak diabeł, można się sprzeczać co do kształtu, prawda? W końcu nikt nie wie, jak on wygląda. Poza tobą, Juli. Może rzeczywiście pojawił się tu wtedy przy wschodzie słońca. Może leżałaś właśnie w tym miejscu i dlatego cię zabrał – właśnie ciebie, a mnie zostawił. Choć to ja wpadłam na ten idiotyczny pomysł, by tu przyjść.
Wiesz, że policjant, który mnie później przesłuchiwał, w pierwszej kolejności pouczył mnie, że biwakowanie na dziko jest zabronione? Jakby to było najważniejsze. Jakby robiło jakąkolwiek różnicę, że bez pozwolenia leżałam w śpiworze na publicznym skrawku ziemi – choć przecież moje przestępstwo było o wiele większe: ukradłam ci życie.
To przeze mnie tak wiele straciłaś: twój pierwszy raz, twoją maturę, studia. WhatsApp, Tinder i Spotify, podobnie jak liczne imprezy, na których tańczyłybyśmy do hitów, których nigdy nie usłyszysz. I nawet jeśli każda z tych spraw w pojedynkę niekoniecznie jest całym światem, to wszystkie razem właśnie już nim są: światem, w którym powinnaś żyć. Przeze mnie poznałaś tylko ułamek tego, co oznacza młodość.
Rozwijam śpiwór w miejscu, w którym, jak mi się wydaje, leżałaś – może metr bardziej w prawo albo w lewo. Gdy znamy miejsca tylko z koszmarów, wymiary się zniekształcają. Nie jest zaznaczone krzyżykiem, w którym miejscu wzięłaś ostatni oddech. W ogóle nie ma żadnego krzyża dla ciebie, nawet jeśli twoi rodzice mają nadzieję, że kiedyś taki stanie. Wbity w czarną ziemię krzyż przyniósłby im wreszcie wewnętrzny spokój. Nie pojmuję tego toku rozumowania. Mnie spokój przyniosłoby tylko, gdyby wreszcie udało się złapać tę świnię, która wyrwała cię z mojego życia. Albo jeszcze inaczej: gdybym mogła cię odnaleźć, Juli.
Siadam na śpiworze i czekam. Sama za bardzo nie wiem, na co. Może na to, żeby Skała Faunów okazała się częścią kamiennego kręgu, w którym znikają ludzie, by po dokładnie wyliczonym czasie znów się pojawić, po dziesięciu latach, z dokładnością co do dnia. Albo na to, że i po mnie ktoś przyjdzie.
Być może trochę bym tego chciała, Juli. Żeby ktoś przyszedł i mnie zabrał, tak jak powinien zrobić to już wtedy, mnie zamiast ciebie. Dlaczego zabrał właśnie ciebie, a mnie, śpiącą, zostawił?
Nalewam sobie kakao z termosu i w zapadającym zmierzchu wznoszę toast na twoją cześć, jak w opacznej wersji Dinner for One. Nawet pogoda współgra z tą absurdalną inscenizacją. Ponad górami zbiera się na letnią burzę, ale niebo wciąż jest przejrzyste. Z mojego kubka unosi się zapach amaretto. Robi mi się niedobrze. Muszę się niemal zmusić, by wziąć łyk. To niewiarygodne, jakie uczucia wyzwala w człowieku wspomnienie zapachu. Odkąd cię nie ma, Juli, nie miałam w ustach amaretto.
Ciemność nie zakrada się dziś krok po kroku, pojawia się zupełnie z nagła. Jednym susem osadza się na Skale Fauna. Otaczające polanę drzewa zamieniają się w strzelistych czarnych strażników. Wokół mnie rozlega się cykanie świerszczy, nawoływanie ptaków i szelest. Ludzie mówiący o „ciszy lasu” mają na myśli jego część wydeptaną do gołej ziemi przez spacerowiczów w niedzielne popołudnia. W rzeczywistości las nie jest cichy. W rzeczywistości jest w nim pełno dźwięków i jest utkany z tego samego materiału, co moje koszmary.
Czuję puls aż w gardle. Mam całkowitą pewność, że dziś w nocy nie zmrużę oka. Podrywam się z przestrachem, gdy tuż obok mnie rozdziera się kruk i rozlewam sobie kakao na bluzę. Głęboko oddycham i drżąc, znów siadam na śpiworze. Brakuje jeszcze tylko historii o duchach, które sobie opowiadałyśmy, i których nigdy nie zapomnę. Wszystko jest jak wtedy, Juli. Ale wiemy od dawna, i ty, i ja, że tu nie chodzi o eksperyment, przy którym należy stworzyć dokładnie te same warunki, by dojść do tego samego wyniku. Nie do końca chodzi też o zrozumienie, co się z tobą stało, nawet jeśli tych prób zrozumienia zapewne do końca życia nie odpuszczę. Tu chodzi o samoudręczenie.
Bo to był mój pomysł. To ja cię na to namówiłam. To ja cię uspokajałam, gdy patrzyłaś na ciemne chmury w oddali i miałaś nadzieję, że do nas nie dotrą. Bo najgorszym, czego się obawiałaś w swojej młodzieńczej ufności, była ulewa, która mogła nas zastać we śnie. Boże, jakie myśmy były naiwne, Juli.
Unoszę kubek.
– Na zdrowie – mówię do ciemności, do lasu, do wszystkiego, co się w nim czai. Niech tu podejdzie. Jesteś gotowa na pierwszą historię o duchach, Juli?
EDITH
Wnętrzności rozwleczone po całej łące. Leżą w mokrej trawie niczym nieposprzątane zabawki. Nawet z tyłu, przy Wolfstann, gdzie już zapadła ciemność, dostrzegam jakieś krwiste resztki. Oderwana od reszty ciała głowa wisi na powrozie, którego końcówka obwiązana jest wokół sterczącego z ziemi kołka. Trochę dziwacznie to wygląda, ta głowa i ten powróz. Przynajmniej nie trzeba się martwić, że się potoczy w niewiadomym kierunku.
Nasz ksiądz już tu jest, jak zawsze, gdy ktoś umrze. Tyka czubkiem buta martwe, rozerwane ciało. Muchy bzyczą z irytacją i na krótki moment rozlatują się na wszystkie strony, by po chwili znów obsiąść mięso, oczy i rozerwane gardło. Muchy są uparte. Nie słuchają naszego księdza. Ani nawet mojego taty. W chacie zawsze musimy wszystko dokładnie przykrywać ściereczkami, bo wszędzie chciałyby siadać. Najchętniej na mięsie. Na gnijących owocach. A zwłaszcza na wszystkim, co martwe. Muchy czują smak odnóżami. Składają jaja gdzie popadnie, a gdy przypadkiem zje się je razem z żywnością, powodują ból brzucha. To przez larwy, które wylęgają się z jaj. Patrząc na taką białą bezosobową larwę, trudno sobie wyobrazić, że kiedyś wyrośnie z niej prawdziwa czarna mucha. Ale dokładnie tak właśnie jest. Sama widziałam.
Poza tym muchy nie umieją tak naprawdę jeść, a jedynie pić, więc wypluwają na wszystko ślinę, która następnie rozpuszcza mięso, dzięki czemu mogą je wessać swoimi trąbkami. Dużo wiem o muchach. W ogóle bardzo dużo wiem, nawet jeśli wszyscy wokół myślą: Edith nie umie mówić, nie chodzi do szkoły, pewnie ma coś z głową. Ale jest dokładnie odwrotnie. Nie mówię, bo to i owo rozumiem. Nie trzeba chodzić do szkoły, żeby być bystrym człowiekiem.
Nasz ksiądz odwraca się i patrzy do góry, na maszt antenowy. Potem spluwa na ziemię. Pomiędzy swoje stopy, gdzie leży martwa koza. Zupełnie, jakby sam był muchą, która chce wypić mięso.
– To przez antenę – mówi. – To tylko przez tę cholerną antenę bestia podchodzi tak blisko do Jakobsleiter. Powiadam, pozbądźmy się tego, zanim jeszcze więcej twoich kóz tak skończy.
Ojciec Jessego milczy przez dłuższą chwilę, bo on generalnie niewiele mówi.
– Najpierw to ja go odstrzelę – warczy przez zęby.
– Wilka? – pyta nasz ksiądz. – Ale to tylko wierzchołek twojego problemu. Nie rozumiesz tego, Gabrielu? Dopóki ta antena nie zniknie, kolejne wilki będą fiksować. Ona musi stąd zniknąć. Ostatnich gryzą psy.
Przyglądam się im obu. Wiem, co to znaczy, gdy ktoś mówi, że ostatnich gryzą psy. Dawniej ludzie polowali z psami, także tu, na górze. Psy są bardzo szybkie. Potrafią dopaść i rozszarpać ofiarę. Też bym bardzo chciała mieć psa myśliwskiego, ale tata ma swoją strzelbę i dobry wzrok, i mówi, że to nam wystarczy. No i ma też mnie. Pomagam mu w polowaniach, jestem w tym bardzo dobra, potrafię się zakradać cicho jak nikt inny. Niemalże bezszelestnie. Czasami sprawdzam na dole, w Almenen, jak długo jestem w stanie skradać się za kimś, zanim ta osoba mnie zauważy. Potrafię zbliżyć się tak bardzo, że mogę ją dotknąć, a wtedy ona nagle przystaje i chwyta się za kark – tylko zanim się odwróci, ja już dawno jestem schowana za węgłem. W Almenen jest pełno świetnych kryjówek, prawie jak w lesie.
Nasz ksiądz jeszcze raz pluje sobie między stopy. Wypluwa sążnistego kleksa plwociny i w ogóle mu nie przeszkadza, że nadal leży tam głowa.
– Ta bestia jeszcze zniszczy nas wszystkich, Gabrielu – mówi.
SMILLA
Na wschodzie świta. Trwa ta odrętwiała godzina między nocą a dniem, kiedy słońce zakrada się, a niebo nabiera już odrobiny kolorów. Zimno. Wszystko jest mokre od rosy, od deszczu, wszystko, włącznie ze mną. Tyle, co przeszła ulewa z piorunami, przetoczyła się przez polanę, a ja nawet nie ruszyłam się z miejsca. Myli się ten, kto myśli, że las daje schronienie. Tobie nie dał, Juli.
Być może zdarzyło mi się na chwilę przysnąć. Mimo to czuję, jakbym była na nogach od półtorej doby. Kakao w termosie wciąż jest ciepłe. Nalewam trochę do kubka, by ogrzać moje lodowate, drżące palce. Mój oddech tworzy małe duszki w powietrzu. Słońce jest coraz bliżej. Już oblizuje Skałę Fauna, jakby samo było diabłem o długim jęzorze. Wgapiam się niewzruszona w otwór w skale. Moje powieki są ciężkie i zmęczone. Czuję się, jakbym przetańczyła całą noc, pijąc na umór – tylko bez euforycznych wspomnień, które by z tego wynikały. Gdy słońce pada przez otwór w skale, światło jest tak oślepiające, że muszę zacisnąć powieki. Siedzę we właściwym miejscu. Dokładnie w świetle diabła. Rozglądam się wokół, przypatruję się powstałemu kształtowi. Wszystko jest odwrotnie, niż nas nauczyli, Juli. Diabeł nie jest cieniem, on jest światłem.
I wtedy go dostrzegam.
Ponad oślepiającym kręgiem porannego światła na skale stoi postać i ze spokojem patrzy na mnie w dół. Z kubkiem kakao w dłoni zastygam w całkowitym bezruchu. Oczywiście wiem, że w tej okolicy żyją wilki. Kto hoduje bydło, ten próbuje do nich strzelać, inni ustawiają plakaty nawołujące do ich ochrony. A my, patrząc na to wszystko z boku, niekiedy słyszymy ich wycie w nocy. Ale nigdy żadnego nie widziałam. Wpatrujemy się w siebie nawzajem, ja w niego i on we mnie. Czuję puls aż pod sklepieniem czaszki. Moje ciało jest gotowe do ucieczki, strach targa moim wnętrzem. Nie słyszałam zbyt wiele o atakach wilków na ludzi, ale w większości tych historii to człowiek był bez szans. Jesteśmy panami świata, dopóki poruszamy się w strefach bezpieczeństwa, które sami sobie stworzyliśmy. Ale przyroda, las, góry – to wszystko jest dzikie.
W mojej głowie trwa gonitwa myśli, podczas gdy wilk spokojnie stoi i patrzy na mnie, jakby chcąc mi coś powiedzieć. Tylko co? Przecież to, co mi cię zabrało, Juli, to nie mógł być wilk, prawda? Przecież by cię znaleziono. Znaleziono by jakieś ślady. To przecież nie baśń, w której zły wilk ma tak wielki żołądek, by pomieścić siedem koźlątek i jeszcze babcię w całości. Wilk też nie jest diabłem, który ot tak może sobie przerzucić człowieka przez ramię i zabrać ze sobą do swojej krainy umarłych. A może jednak? Rozglądam się i patrzę na kształt, jaki tworzą promienie słońca.
Nagle uspokajam się. Rozkładam ramiona w zapraszającym geście.
Przyszedłeś, by mnie zabrać, diable?
JESSE
Rozciągam się na mchu obok Rebekki i patrzę w niebo. Położyliśmy nasze kurtki na ściółce, bo mech jest mokry po nocnej ulewie. Wokół unosi się tak intensywny zapach lasu, że najchętniej wypełniłbym nim moje płuca i zrobiłbym sobie z niego zapasy na zimę. Jodły rysują się wyraziście na tle błękitu, jakby były wycięte nożyczkami. Wolnoduch obwąchuje moją twarz, odsuwam go, gdy zaczyna lizać mnie po brodzie. Kładzie się więc obok w trawie, tuż przy mnie i zwija w kłębek. Jeśli przechylę głowę, zdołam położyć ją na jego ciepłym brzuchu niczym na poduszce.
Lata w Jakobsleiter są krótkie, aktualne właśnie dobiega końca. W lesie śnieg topnieje zaledwie na pięć miesięcy w roku, dlatego dni takie jak ten są tak rzadkie. Powinniśmy się nim cieszyć. Ale Rebekka błądzi myślami gdzieś daleko stąd. W mieście, w którym przecież nawet nigdy nie była, ale z którego pochodzi typek, który wetknął jej w dłoń tę zgubną w skutkach karteczkę. Rebekka ma ją ze sobą. Widzę, jak ją ukrywa w zwiniętej dłoni. Karteczka jest całkowicie zgnieciona i nasiąknięta potem – oby na tyle, by nie dało się odczytać zapisanego na niej tekstu.
Widziałam spojrzenia, jakie kilka dni temu rzucali sobie z Rebekką. Facet był trochę starszy od nas i nawet nie wyróżniał się wyglądem. Jednak tu, na górze, brakuje konkurencji, a Rebecce – porównania. Był z nim kolega, po trzydziestce, brodaty, z pokaźnym brzuchem i plamami potu pod pachami, które zresztą pojawiły się, jeszcze zanim w ogóle przystąpił do pracy. Wdrapali się na maszt i bredzili coś o „smart farming” i „precision farming”. Szybko się jednak przymknęli, gdy ustawiliśmy się wokół z całym naszym osprzętem, łopatami, grabiami i kilofami, narzędziami odległymi o lata świetlne od cyfryzacji. Zgromadziliśmy się wokół masztu antenowego niczym grupa gotowa na lincz, podczas gdy mężczyźni na górze w nerwowym milczeniu wykonywali swoją pracę. Pracę, o którą nikt z nas ich nie prosił. Nawet antena się wzbraniała, nie chcąc u nas zostać, i długo trwało, zanim ci dwaj wreszcie ją okiełznali i przykręcili do masztu.
Dotychczas najwyższym punktem w okolicy była kapliczka w Jakobsleiter. Teraz jest nim antena. Ponad nią już tylko góry, masywne trzytysięczniki, wiecznie pokryte śniegiem. To właśnie dlatego tutaj postawili maszt antenowy. Jak mówiła pani Bender w szkole we wsi, będzie dostarczał internet w promieniu piętnastu kilometrów, i wyglądała przy tym na ucieszoną, bo Almenen również leży na tym obszarze. Lubię panią Bender, więc postanowiłem dać antenie maleńką szansę, dając wiarę, że może nie jest aż tak zła, jak prorokuje nasz ksiądz. To było jednak, zanim koleś, który ją montował, zawrócił Rebecce w głowie.
Schodząc po kilku godzinach pracy z masztu, monterzy byli głodni i spragnieni, mimo to nikt nie zaprosił ich na obiad czy nawet na kieliszek wódki, jak to zazwyczaj się dzieje po wykonanej robocie. Mężczyźni byli nietutejsi. Byli „stamtąd”, byli ludźmi z miasta, a wraz z tym uosobieniem wszystkiego, przed czym nas zawsze ostrzegano. Nie zważając na to, Rebekka przyjęła karteluszek, po czym nerwowo upchnęła go w kieszeni spódnicy, łudząc się, że nikt tego nie zauważył. Wszyscy inni zajęci byli wgapianiem się w antenę niczym w ciało obce. Bo tym właśnie ona jest: masztem telekomunikacyjnym w miejscu, w którym najwyższym dobrem jest milczenie.
Zerkam z ukosa na Rebekkę. Gdybym miał się założyć, obstawiałbym, że na kartce znajduje się numer telefonu. Coś kompletnie bezwartościowego, bo w Jakobsleiter nie ma ani jednego aparatu telefonicznego. Mimo to Rebekka międli kartkę między palcami, jakby to był bilet do innego życia. Już od dawna chce się stąd wyrwać. Ale teraz, mając adres czy numer telefonu, coś, co obiecuje wolność i przygodę, wie też, jak to zaplanować. Dlaczego ona zawsze musi się przeciwko wszystkiemu buntować?
Bok Wolnoducha porusza się pode mną, gdy ten podnosi głowę. Musiał coś usłyszeć albo zwietrzyć. Myślę sobie, że to zapewne tylko zając, więc kładę mu uspokajająco dłoń na pysku, szepcząc „szszszt”. Po dwóch sekundach czujności znów kładzie głowę na łapach. Biorę głęboki wdech. Chciałbym oduczyć go polowania.
Osiem miesięcy temu mój ojciec zastrzelił wilczycę, która urodziła Wolnoducha. Zanadto zbliżyła się do naszych domostw, do naszych kóz i dlatego pewnej nocy wyruszyliśmy na polowanie. Mój ojciec wcisnął mi strzelbę w ręce, zupełnie, jakbym potrafił się nią posługiwać. Jakbym wcześniej strzelał do czegoś poza aluminiowymi puszkami przed domem. Oczywiście koniec końców to on był tym, który pociągnął za spust. W przeciwieństwie do mnie, ojciec zawsze trafia. W przeciwieństwie do mnie nienawidzi wilków. Jestem w stanie go zrozumieć, żyjemy z kóz. Ale jednocześnie żyjemy z wilkami. Dlatego nie potrafię podzielać jego nienawiści. Po strzale umierające zwierzę leżało przed nami i krwawiło na leśną ściółkę. W ciemności krew wydawała się czarna, wyglądała jak czarna dziura, która coraz bardziej się pod nim rozszerza. Po pękatych sutkach poznałem, że to wilczyca i domyśliłem się, że gdzieś w pobliżu muszą być jej młode. Dwa dni później znalazłem je w norze w ziemi. Tylko jedno przeżyło.
Wolnoduch.
To Rebekka nadała mu takie imię. Wolnoduch, bo, jak sądziła, ten wilk donikąd nie przynależy – ani do duchów gór, ani do duchów doliny. Bo, jej zdaniem, to postać z pogranicza. Choć tak naprawdę widziałem w jej oczach, że to ona sama chciałaby być takim wolnym duchem.
Wyciągam z kieszeni rzemień, który zaplotłem poprzedniej nocy.
– Mam coś dla ciebie – mówię, demonstrując przedmiot. Mam nadzieję, że Rebekka dostrzeże na nim malutką zawieszkę. Jednak dziękując mi, jest kompletnie nieobecna. Nawet nie odkłada kartki, gdy zawiązuję rzemień wokół jej nadgarstka. Drugą dłonią głaszcze sierść Wolnoducha, jej palce znajdują się tuż przy moich policzkach, ciemne włosy opadają jej na twarz, a ja wyczuwam rozchodzący się od niej zapach mydła. Tutaj, na górze, wszyscy jednakowo pachniemy szarym mydłem. Takim, które może wsiąkać w ziemię bez zanieczyszczania jej. W mieście nazywa się je biodegradowalnym. U nas wszystko jest biodegradowalne, a ja nie mam pojęcia, po co myć się czymś innym. Czymś trującym.
– To miał być wilk – mówię, a jej oszołomione spojrzenie uświadamia mi, że w pierwszej chwili nie ma pojęcia, o czym mówię. – Zawieszka. To miał być wilk.
Potakuje.
– Wolnoduch – mówi, po czym, bez wyraźnego związku, rzuca: – I tak już nie wierzę w duchy doliny.
Brzmi to trochę przekornie, jakby ogłaszała coś, co już od dawna chodziło jej po głowie. Tymczasem ta informacja to dla mnie żadna nowość. Najpóźniej od momentu, kiedy poszliśmy do szkoły, oboje wiemy, że ta cała sprawa z duchami doliny nie może być niczym więcej, jak tylko historią wymyśloną przez dorosłych po to, by dzieci nie oddalały się zanadto od zabudowań. To jednak nie zmienia niczego w tym, co przydarzyło się mojej matce. Ktoś jej musiał wyrządzić krzywdę, a skoro nie były to duchy doliny, to musieli to być miastowi. Gdy któregoś wieczora nie wróciła do domu, przez kilka dni szukaliśmy jej w lasach. A gdy w końcu ojciec ją odnalazł i przyprowadził do domu, okazało się, że z jej głową stało się coś takiego, co zmieniło ją raz na zawsze. Jej śmiech, jej wyraźny głos, jej cała osobowość – to wszystko raz na zawsze zniknęło. Od tej pory opiekujemy się nią z ojcem jak małym dzieckiem. Mama nie jest nawet w stanie samodzielnie pójść do łazienki. Nie mówi. Czasami nie jestem nawet pewien, czy w ogóle mnie rozpoznaje.
Rebekka wie o tym, tak samo zresztą, jak wszyscy wokół. Moja matka przez całe lata służyła za dowód na istnienie duchów doliny. „To duchy doliny!” – to były pierwsze słowa ojca po tym, jak sprowadził matkę do domu. Często to powtarzał, aż trochę podrosłem, a ta historia nieco się zmieniła, zupełnie jakby urosła razem ze mną. Ewoluowała do brutalnej opowieści o tym, jak moja matka w wyniku pobicia doznała urazu głowy. Nabrała szczegółów niczym postać we mgle, którą z daleka widzi się tylko rozmytą, i dopiero gdy się do niej zbliżyć, dokładniej wyłania się ze swojego otoczenia.
Może być i tak, że nie ma żadnych duchów doliny. Może być tak, że istnieją tylko ludzie, dobrzy i źli. Wystarczy jednak tylko spojrzeć na moją matkę, by zrozumieć, kto po której stronie żyje.
Rebekka zakłada pasmo włosów za ucho i wreszcie podnosi na mnie wzrok. W jej oczach odbijają się las i góra, ale też jeszcze coś innego, czego nie mogę pojąć. W moich oczach wciąż widać tylko górę i las. I nic ponadto.
– Nie potrzebujemy tego świata na zewnątrz – mówię. Mówię to dobitnie, zdecydowanym tonem i dociera do mnie, że brzmię przy tym jak mój własny ojciec.
Powieści obyczajowe, kryminały, thrilleryWciągające i niebanalneZaczytaj się!
www.prozami.pl
Księgarnia wysyłkowawww.literaturainspiruje.pl