Wilcze ziele - Agnieszka Fortuna - ebook

Wilcze ziele ebook

Agnieszka Fortuna

4,3

Opis

Dobry pasterz odda życie za swoje owce. Złemu – posłużą za ofiarę…

W Saszynie, niewielkiej wiosce, dochodzi do zagadkowej śmierci młodego wikarego. Policja zleca zbadanie sprawy prywatnej detektywce, Milenie Karskiej, słynącej z niekonwencjonalnych metod pracy i ciętego języka. Ta – z pomocą swojego przyjaciela, Filipa Łabędzkiego – rozpoczyna śledztwo, które zaprowadzi ją na najwyższe szczeble kościelnej hierarchii.

Co tak naprawdę wydarzyło się feralnego dnia na plebanii w nikomu nieznanej wsi? Kiedy nikomu poza Karską nie będzie już zależało na poznaniu prawdy, okaże się, że tajemnice niekiedy przyciągają zło…

Za szybą dostrzegła twarz, której wyraz spowodował, że zesztywniała i nie mogła się ruszyć, a głos utkwił jej w gardle. Była jak sparaliżowana. Oblicze za oknem nabrało bardziej wyraźnych kształtów. Falowało za szybą i miała wrażenie, że przybliża się do niej. Była to twarz bardziej podobna do twarzy kobiety niż mężczyzny. W jej wyglądzie było coś trupio upiornego.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (15 ocen)
8
4
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Jakże niegrzeczna jest ta główna bohaterka...antypatyczna na całego. Sprawa morderstwa zostaje wyjaśniona,sprawca sam się niejako ujawnia. Zapowiedź ciągu dalszego.
00
Lost70

Dobrze spędzony czas

Całkiem zgrabna historia
00
mag-tur

Dobrze spędzony czas

"Wilcze ziele, lub inaczej tojad to bylina należąca do rodziny jaskrowatych, która przekracza zazwyczaj metr wysokości. Jej cechą charakterystyczną jest zwarta, nierozgałęziona forma. Roślina ma duże, zwykle ząbkowane liście przypominające swoim kształtem ludzką dłoń. Zwyczajowo bywa nazywany mordownikiem z racji trujących własności.” Czytając charakterystykę tej rośliny można dostać ciar na plecach, dlatego z dużym zaciekawieniem sięgnęłam po debiut Pani Agnieszki Fortuny noszącym właśnie jakże przyprawiającym o dreszcze tytuł „Wilcze ziele”. Milena Karska, Pani detektyw, która ukończyła historię sztuki ma przyjaciela „od serca” Filipa, który jest pracownikiem naukowym Wydziału łódzkiej polonistyki. Jak ze wstępu możemy się domyślić nie pierwszy już raz będzie jej towarzyszył w trakcie prowadzenia sprawy zleconej przez policję. A obecna jest dosyć ciekawa, gdyż dotyczy dziwnego zgonu wikarego z małej wioski Saszyn. Jak się dowiedzieli z akt ksiądz Paweł dziwnie się zachowywał tuż prz...
00

Popularność




Agnieszka Fortuna

Wilcze ziele

Drogi Czytelniku, wszelkie podobieństwo zdarzeń i postaci tu występujących do tego, o czym i o kim zdarzy Ci się usłyszeć lub zobaczyć w prasie, internecie i TV, jest zupełnie nieprzypadkowo przypadkowe.

TAK TO SIĘ ZACZĘŁO

Mężczyzna jęknął głucho i zakrył twarz rękami. Czuł, jak wszechogarniające gorąco otacza jego ciało, a jednocześnie wstrząsają nim dreszcze. Zęby szczękały. Nie był w stanie nad sobą zapanować. Wolno osunął się na podłogę, skulił w sobie i zasłonił uszy.

Żeby choć nie słyszeć tych dźwięków – pomyślał spanikowany – zamknąć oczy i zniknąć.

Biały krąg, który tak pieczołowicie rozsypał na ziemi, został przerwany, ale on niczego nie zauważył, tak bardzo chciał uciec od tego, co czaiło się na zewnątrz.

Nagle wstrząsnęły nim konwulsje. Otworzył oczy, ale wzrok miał zupełnie nieprzytomny. Głowa uderzyła o podłogę. Krąg był teraz tylko garstką białego, chaotycznie rozsypanego proszku, ale on już tego nie widział.

Okno w pomieszczeniu otworzyło się gwałtownie, a podmuch wiatru wdarł się do środka. Firanka wirowała, sprawiając wrażenie, jakby za chwilę miała się uwolnić i wyfrunąć gdzieś w świat, hen, daleko. Wycie wiatru zagłuszało wszystkie inne dźwięki.

Ciało mężczyzny znieruchomiało. Czarny cień przesunął się za oknem. A potem wszystko ucichło.

KTÓRY TRUP WYGLĄDA DOBRZE?

Dzwonek telefonu rozdarł ciszę tak nagle, że Milena Karska podskoczyła jak oparzona. Nieprzytomnym wzrokiem ogarnęła przeciągającego się obok młodego mężczyznę. Przez ciężkie, bordowe zasłony przenikała tylko odrobina porannego, jesiennego słońca. Telefon dzwonił jak oszalały, a ona chaotycznie szukała go w okolicach łóżka. Okropny ból głowy wzmagał się z każdym ruchem.

W końcu, ciężko dysząc, bo tak się tym szukaniem zmęczyła, znalazła komórkę i słabym głosem burknęła „halo” na tyle, na ile miała jeszcze siły.

– Bierz tyłek w troki. Robota na ciebie czeka – usłyszała.

Chwilę zajęło jej zorientowanie się, że rozmawia z Ryśkiem z kryminalnego.

– Człowieku, ledwo żyję – zajęczała.

– Ty zawsze ledwo żyjesz. Bawiłaś się, to teraz cierp. – Głos zarechotał rubasznie. – Przyjedź najpierw do nas, do komendy. Zobaczysz, co i jak, i podjedziesz na miejsce zdarzenia. Trup jest. A raczej był. Ale dziwny jakiś, podpuchnięty. Krew mu z oczu poszła. Źle to wygląda.

– A który trup dobrze wygląda? – zapytała filozoficznie, ale policjant zdążył się już rozłączyć.

Spojrzała na leżącego obok mężczyznę i skrzywiła się z niesmakiem.

– Pobudka! – krzyknęła mu do ucha.

Zareagował zupełnie bez stresu, jakby był przyzwyczajony do podobnego traktowania. Ziewnął, przeciągnął się, wstał i bez słowa zaczął się ubierać. Za cholerę nie mogła sobie przypomnieć jego imienia. Poganiając gościa, łyknęła coś na ból głowy i zatrzasnęła za nim drzwi.

Powlokła się do łazienki i z przerażeniem spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Szczupła szatynka z krótkimi włosami sterczącymi w każdą stronę. Wyglądała na naprawdę przemęczoną. Niechętnie weszła pod prysznic, ale z ulgą poczuła, jak gorąca woda spływa po niej, przywracając ją światu. Stała tak kilka dobrych minut, po czym szybko wyskoczyła na szarą zimną podłogę – efekt pracy ekipy remontowej, którą do tej pory przeklinała w duchu. Wysuszyła krótkie włosy. Na twarz nałożyła odrobinę makijażu. Wciągnęła dżinsy i sweter. Stękając, zasznurowała długie buty i zabierając z szafy czarną skórzaną kurtkę, wybiegła z mieszkania.

Na komendzie była parę minut po jedenastej. Przeskakując schody po dwa, wbiegła na drugie piętro. Rysiek, a właściwie sierżant Ryszard Borowczyk, grubszy za każdym razem, gdy go widziała, pochłaniał właśnie bułę, tak zwaną dupę, z mocno czosnkową kiełbasą i ogórkiem kiszonym, co Milena zdążyła poczuć już w korytarzu.

– W końcu – skomentował z pełnymi ustami i rzucił w jej stronę plik zdjęć.

Spojrzała na nie i mimo woli się skrzywiła. Widok jak zwykle nie należał do przyjemnych.

– Podobno w realu wygląda lepiej – zażartował Rysiek, a kawałki bułki wypadły z jego ogromnej paszczy na zawalone papierami biurko.

Milena przejrzała zdjęcia i poprosiła o adres.

– Dostanę jakieś wsparcie? – zapytała.

Rysiek wyjął z szuflady plik papierów i rzucił niedbale w jej stronę.

– Wszystkie możliwe informacje. Więcej dać nie możemy.

Zagmatwane, podejrzane i dziwne sprawy często trafiały właśnie do niej. Gdy policja rozkładała ręce, a historia pachniała czymś, od czego bezpieczniej było trzymać się z daleka, to ją prosili o pomoc. Tak jak czasem, na prośbę rodziny osoby zaginionej, prosi się o wsparcie jasnowidza. Jednak ona jasnowidzem nie była. Wręcz przeciwnie. Twardo stąpała po ziemi, a do rozwiązania sprawy dochodziła jak po nitce do kłębka, dokładnie analizując wszystkie przesłanki. Zajęcie prywatnej detektywki przynosiło jej spore dochody, dużo ryzyka i jeszcze więcej satysfakcji. Robota do najłatwiejszych nie należała i na pewno nie dawała się zamknąć w ustabilizowanych godzinach od dziewiątej do siedemnastej. Dlatego też i jej życie prywatne do ułożonych nie należało.

Trzaskając drzwiami, wyszła na korytarz i wybrała numer Filipa. Od razu usłyszała znajomy głos.

– Potrzebuję twojej pomocy – zaczęła bez owijania w bawełnę. – Wczoraj zabalowałam, a muszę jechać na robotę…

– …i potrzebujesz kierowcy – dokończył. – Nie chce mi się – uciął szybko.

– Nie bądź żyła. Ciekawa sprawa. Z tego, co zdążyłam się zorientować, zamieszany jest kler, może być wesoło.

– Kler? – Od razu wyczuła niezdrowe podniecenie. – Jak to?

– Ofiara to młody wikary z jakiejś pipidówki. Czekaj, jak się ta miejscowość nazywa… – Zaczęła przeglądać plik papierów. – Mam: Saszyn. Daleko nie jest, chyba gdzieś w łódzkim. Ale jeszcze na mapie nie sprawdzałam.

– Saszyn… Coś mi to mówi. Tam chyba jest taki fajny biały kościół.

– Możliwe – odparła ze śmiechem. – Jak pojedziesz, będziesz miał okazję zobaczyć. To jak? Jedziemy?

– Dobra. Niech ci będzie. Skąd cię zgarnąć? Z komendy? – zapytał.

– Tak. Będę czekać przed budynkiem.

– No to pędzę. Maksymalnie za godzinę powinienem być.

KTOŚ TU SOBIE LUBI PODJEŚĆ

Filipa Łabędzkiego poznała w liceum. Ona, zbuntowana nastolatka, ciągle na bakier z nauczycielami, a często i z kolegami, on – nowo ujawniony gej. Zrozumieli się doskonale, zaprzyjaźnili i w tej przyjaźni trwali również przez lata studiów, choć ich szkolne drogi wówczas się rozeszły.

Filip wylądował na łódzkiej polonistyce, bo marzyła mu się kariera pisarza. Jedyne, co z tego pozostało, to publikacje naukowe, bo koniec końców został na uczelni, by jako doktor polonistyki krzewić kaganek oświaty wśród studentów, którzy później zasilali szeregi często znudzonych i wykończonych psychicznie nauczycieli. Dzięki temu miał spokojną pracę i czas na czytanie. Marzenia o pisaniu beletrystyki bardzo szybko porzucił, pozostając za to wiernym czytelnikiem i sumiennym pracownikiem naukowym.

Milena młode lata poświęciła na studia nad historią sztuki. Zawsze miała ciągotki artystyczne, nie na tyle jednak, by realizować je w praktyce. Wybór tego kierunku był więc namiastką obcowania z prawdziwą sztuką. Po studiach szybko okazało się, że praca naukowa nie jest dla niej. Nudziły ją zajęcia ze studentami i ciągłe siedzenie w tym samym miejscu. Zaczęła więc szukać dla siebie innych opcji i po kilku perypetiach zdobyła licencję prywatnej detektywki. Wtedy złapała wiatr w żagle i trwało to nieprzerwanie od paru lat.

Zaczynała od wyszukiwania dowodów zdrady niewiernych małżonków, aż doszła do etapu, że nawet policja czasem korzystała z jej usług, szczególnie w przypadku spraw dziwnych i śliskich, w które za bardzo nie chcieli się angażować. Ją natomiast do takich najbardziej ciągnęło.

Stała teraz przed budynkiem komendy i paląc cienkiego papierosa, czekała na Filipa. Już z daleka zobaczyła jego steraną, zabłoconą terenówkę. Słabo jej się zrobiło na myśl o tym, jak ją wytrzęsie w czasie jazdy. Kac przypomniał o sobie. Gdy Łabędzki hamował tuż obok z piskiem opon, zgasiła papierosa. Za szybą zobaczyła jego uśmiechniętą twarz.

Blond grzywa opadała mu na oczy, a fantazyjny kaszmirowy szal owijał szyję. Otwierając drzwi, pobrudziła sobie rękę, którą szybko wytarła o dżinsy.

– Nastaw nawigację – zakomenderował – i w drogę, kurs na Saszyn.

Milena wstukała nazwę wsi w telefonie.

– Mój mały komputerek podpowiada, że to miejsce oddalone jest o około sto kilometrów od Łodzi. Powinniśmy tam dotrzeć za półtorej godziny. Jedź najpierw czternastką, potem wbijemy na DK dwanaście i S osiem i na koniec zjedziemy na czterdziestkę piątkę. No proszę, nasza wioska leży na południe od miejscowości Broszki… ale ciebie to chyba nie zainteresuje – skwitowała, puszczając do niego oko.

– Widzę, żeś już wydobrzała, kac odszedł w zapomnienie i żart się wyostrzył. Ale spokojnie, jak tak dalej będziesz tankować i nie dosypiać, to ci się szare komórki zlasują i twoje wspaniałe zdolności detektywistyczne szlag trafi szybciej, niż zdążysz wychylić kolejną butelkę wina, nie mówiąc już o urodzie – odpalił zadowolony z siebie. – Poważnie, przeginasz – dodał już poważniejszym tonem.

– Dobrze, tatusiu, obiecuję poprawę – odpowiedziała pół żartem, pół serio i zatopiła się w myślach.

Przez chwilę jechali w milczeniu, obserwując jesienny krajobraz za oknem. Z zamyślenia wyrwał ją głos Filipa.

– Słuchaj, a właściwie co to za historia? Masz jakieś materiały?

Milena pogrzebała w papierach i zdjęciach, które dostała od Ryśka.

– Ciężka sprawa – zaczęła. – Dwa miesiące temu proboszcz zgłosił zaginięcie wikarego. Policja najpierw podeszła do sprawy na luzie. Wiesz, młody wikary, może zabalował i takie tam bzdury. Proboszcz podobno się oburzył, bo wikary chętny do imprezowania nie był. Zaczęły się poszukiwania. Szukali go dwa tygodnie i w końcu znaleźli…

– …martwego? – wszedł jej w słowo Filip.

– A gdzie tam, właśnie nie. Żywego, choć w dziwnym stanie, okolicznościach i miejscu. Młody ksiądz siedział w jakimś bunkrze w okolicznym lesie, wytropiły go psy. Przerażony, brudny jak nieboskie stworzenie i jak na niego, uwaga, dość wychudzony. Cały czas coś mamrotał pod nosem. Czekaj, w raporcie jest jeszcze napisane, że miał drgawki, a jak go chcieli wydostać z tego bunkra, to strasznie spanikował i zrobił się agresywny.

– I co dalej?! – zawołał zniecierpliwiony Filip.

– Jezu, spokojnie… Coś taki narwany? Uwaga, teraz będzie najlepsze. Kiedy go w końcu wyciągnęli z tego bunkra, to mu z oczu popłynęła krew i zszedł.

– Jak to zszedł?! Gdzie zszedł?

– A bo ja wiem?! – ryknęła. – Może do piekła! Umarł, o to mi przecież chodziło.

– Masz jakieś zdjęcia? – Zainteresowanie Filipa zaczęło sięgać zenitu.

Bez słowa podsunęła mu fotografie z policyjnego archiwum, na które zerkał, jednocześnie prowadząc samochód. Widać na nich było brudne zwłoki młodego mężczyzny z zakrwawioną twarzą. Trudno było stwierdzić, na ile był otyły, a na ile spuchnięty, jego ciało wyglądało jak dobrze wyrobione drożdżowe ciasto. Sprawiało wrażenie, jakby można było zanurzyć w nim palec przynajmniej do połowy jego długości.

– Podobno od razu zaczął niemiłosiernie śmierdzieć. – Milena skrzywiła się odruchowo. – Na ciele, oprócz brudu i krwi, zresztą jego, żadnych śladów. Dziwne – dodała. – Policja jest bezradna, żadnych poszlak, kompletnie nic. No i wiesz, oni nie lubią tematów związanych z Kościołem, nie chcą się mieszać, nie wiedzą, na ile mogą sobie pozwolić.

Droga minęła szybko i ani się obejrzeli, jak wjechali do wsi o uroczej nazwie Saszyn. Wieś jak każda inna w środkowej Polsce, nic szczególnego. Droga, pola, jesienny, przygnębiający krajobraz. W kępie starych drzew, nieopodal lasu, nad rzeczką stał wyraźnie widoczny z szosy, murowany biały kościół, ten, o którym wcześniej wspominał Filip. Milena fachowym okiem oceniła styl jako eklektyczny.

Tak, to było dobre określenie. Zlepek różnych stylów, tutaj akurat z dominującym neogotykiem, robił jednak całkiem sympatyczne wrażenie. Podjechali pod plebanię i zaparkowali na żwirowym podjeździe. Wysiedli z samochodu i rozejrzeli się dookoła.

Plebania, choć wysłużona, była dobrze utrzymana. Jej ceglane mury odznaczały się swoim ponurym wyglądem na tle białego kościoła, do którego była niemal przyklejona. Widać było dbałość o porządek. W starych drewnianych oknach wisiały śnieżnobiałe firanki, a na ganku, koło drzwi, stała doniczka z jakimś zielonym drzewkiem. Podwórko było uprzątnięte, a na jego środku stała studnia z żurawiem, sprawiająca wrażenie od dawna nie używanej.

Przeszli po chrzęszczącym żwirze do drzwi i zapukali. Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Zastukali ponownie.

– Idę, przecie się nie pali – usłyszeli nagle kobiecy głos. Drzwi otworzyły się, a w nich ukazała się postać dość wiekowa, korpulentna, z twarzą jak księżyc w pełni. Po prostu anioł, nie kobieta.

– Dzień dobry – powiedział Filip z uśmiechem, bo i nie można było nie uśmiechnąć się na jej widok. – My do księdza proboszcza.

– Dobry – odpowiedziała, przyglądając im się z ciekawością. – Księdza nie ma, a w jakiej sprawie? – dodała podejrzliwie.

– W sprawie wikarego Nowickiego – włączyła się do rozmowy Milena.

– Policja już była, i to parę razy – kobieta nagle zaczęła się irytować. – Proboszcza nie ma – powtórzyła.

– A możemy zaczekać? – przymilnym głosem zapytał Filip i przywołał na twarz jeden ze swych najbardziej uroczych uśmiechów.

Kobieta biła się z myślami. Najwyraźniej Łabędzki wzbudził jej sympatię, za to na Milenę popatrywała spode łba. Zaczęła przestępować z nogi na nogę, spoglądając to na nią, to na niego, zmarszczyła czoło i nagle, jakby coś sobie przypomniała, wypaliła bardzo z siebie zadowolona:

– A państwo skąd? A jakieś dokumenty mają?

– Milena Karska, jestem prywatną detektywką. – Pokazała licencję. – A to Filip Łabędzki, doktor Filip Łabędzki – podkreśliła słowo „doktor”. – Policja poprosiła o wsparcie w tej sprawie. Mamy wszelkie upoważnienia – dodała dla pewności.

– Ksiądz proboszcz rowerem do sklepu pojechał. – Kobieta w końcu nabrała zaufania. – Po drożdże, na placek – dokończyła.

– Czyli placek będzie – powiedział rozmarzonym głosem Filip – drożdżowy, z kruszonką?

– A jakże! – odpowiedziała kobieta, niemal z oburzeniem. – Bez kruszonki to nie placek przecie.

Milena zaczynała powoli tracić cierpliwość.

– Raczej nie spróbujesz – szorstko burknęła w stronę Filipa. – Nie przyjechaliśmy tu na ciasto.

– Państwo wejdą, herbaty zrobię. – Kobieta w końcu odsunęła się, żeby ich wpuścić, jednak nie na tyle, żeby mogli uniknąć spotkania z jej pokaźnym brzuchem obleczonym w kuchenny fartuch.

Gdy weszli do środka, stanęła jeszcze na progu i obrzuciła podwórko bacznym spojrzeniem, po czym starannie zamknęła za sobą drzwi i zaprosiła ich dalej.

Sień plebanii okazała się ciemna i ponura. Pod stopami skrzypiały deski. W powietrzu unosił się zapach drewna i starości. Całość była jednak utrzymana w należytym porządku. Gosposia zaprowadziła ich do dużej, przestronnej i o wiele jaśniejszej kuchni i posadziła przy okrągłym stole nakrytym ceratą. Tutaj zapachy były przyjemniejsze, ciepło buchało od kuchenki.

Bez słowa zagotowała wodę w czajniku, zrobiła herbatę i postawiła przed nimi dymiące szklanki. Z kredensu wyjęła cukiernicę i podsunęła z nieśmiałym uśmiechem Filipowi. Jego towarzyszkę zupełnie zignorowała.

Milena z ciekawością rozejrzała się po kuchni. Duży, drewniany kredens, stół i krzesła z rzeźbionymi oparciami doskonale pasowały do stylistyki domu. Na ścianie, osadzone na kołkach, wisiały różnego rodzaju kubki, prawdopodobnie nigdy nieużywane. W garnku na gazowej kuchence coś bulgotało, sądząc po zapachu – grochówka.

Gosposia wpisywała się w ten obrazek idealnie. Okrągła i łagodna, z kokiem i w okularach, które założyła i znad których z ciekawością spoglądała na przybyszów. Usiadła z nimi przy stole, składając ręce na podołku. Podniosła się jednak szybko i z kredensu wyjęła talerz pełen ciasteczek – maślanych i pachnących. Z gestem pełnym gościnności postawiła na stole przed Filipem.

Milena chrząknęła i zapytała o wikarego.

– Ksiądz Paweł, dobre to było dziecko, chociaż łasuch z niego był okropny – zaczęła od razu kobieta, jednocześnie sięgając po ciastko. – Ile bym nie ugotowała, to wszystko zjadł, czasem to nawet prosto z garnków wyżerał – opowiadała z coraz większym zaangażowaniem. – Raz pamiętam, jak gulasz wołowy ugotowałam, z kaszą gryczaną, a wołowinkę on lubił, oj, lubił, zjedli już obiad z księdzem proboszczem, już żem pozmywała i poszłam księdzu proboszczowi kawy zanieść, do kuchni wracam, a ten prosto z gara chochlą tak wiosłował, że myślałam, że się udławi. – Zaśmiała się tak perliście, aż jej brzuch zaczął podskakiwać. Nagle chyba sobie przypomniała, że mówi o zmarłym, i twarz jej spoważniała.

– A lubiany był we wsi? – zagaiła Milena, popatrując z boku na Filipa, który zakrztusił się ciastkiem, wysłuchując tych rewelacji.

– A kto by księdza Pawła nie lubił?! Takie nieszczęście, Boże uchowaj. – Gosposia przeżegnała się nagle i ściszając głos, nachyliła się w stronę gości. – Ja już księdzu proboszczowi mówiła, złe go wzięło, licho jakie, nie raz ja widziała jak on…

– Niech Gabichowa głupot nie opowiada!

Wszyscy siedzący przy stole odwrócili się gwałtownie i spojrzeli w stronę drzwi. Gabichowa to się nawet z krzesła podniosła, taka była przejęta swoją opowieścią i pojawieniem się przybysza. W drzwiach stał dość niski ksiądz około sześćdziesiątki, o mocnej budowie ciała, ale zbytnią przesadą byłoby nazwać go grubym. W ręku trzymał siatkę z zakupami.

– Już Gabichowej nie raz mówiłem, że bajki opowiada i w jakieś bzdury wierzy. A państwo skąd? Z gazety może, z telewizji? – zwrócił się zaczepnie w ich stronę. – Tu sensacji żadnej nie ma co szukać.

– Z policji, a raczej policja nas przysyła – spokojnie odpowiedziała Milena.

Podeszła do proboszcza, przedstawiła siebie i Filipa. Pokazała legitymację.

– Proboszcz Antoni Gacki – przedstawił się. – Skoro policja przysyła… – zamruczał pod nosem. – Na policję nie ma rady – dodał niechętnie, nawet nie patrząc na legitymację. – To jak możemy pomóc?

Podszedł do gosposi i podał jej torbę ze sprawunkami. Kobieta podziękowała i zaczęła wypakowywać zawartość na blat, cały czas spoglądając jednak spod oka na całe towarzystwo. Nagle zrobiła się cicha i mniej rozgadana.

– Chcielibyśmy najpierw zobaczyć miejsce, gdzie znaleziono księdza Pawła, a potem, jeśli to możliwe, jego pokój, tu, na plebanii – wolno powiedziała Milena. – No i jakby nam proboszcz trochę o wikarym poopowiadał, czym się interesował, z kim spotykał, jak spędzał wolny czas. To wszystko by nam pewnie bardzo pomogło.

– A ja w tym czasie placek wyrobię – Gabichowa nagle włączyła się do rozmowy i wymownie spojrzała na Filipa, który odwdzięczył jej się szerokim uśmiechem.

COŚ TU ŚMIERDZI

Miejsce, gdzie znaleziono nieszczęsnego księdza Pawła, znajdowało się jakieś półtora kilometra od plebanii, w pobliskim lesie. Bunkier, ukryty w niewielkim wzniesieniu przykrytym o tej porze roku opadającymi liśćmi, nie był łatwy do zauważenia. Betonowe wejście porósł mech. Gdy podeszli w jego stronę, uderzył ich zapach stęchlizny. Filip skrzywił się lekko i oświadczył, że poczeka na zewnątrz. Proboszcz wskazał Milenie wejście i zapytał, czy potrzebuje jego pomocy. Kobieta pokręciła przecząco głową. Wyjęła z plecaka latarkę i nie oglądając się na mężczyzn, weszła do środka.

Wewnątrz panował zaduch i wilgoć. Korytarz był niski. Lekko schyliła głowę i oświetliła sobie drogę. Wolno posuwała się do przodu. Z relacji policji i księdza Antoniego wynikało, że ofiarę znaleziono dalej, w okrągłym betonowym pomieszczeniu. Korytarz co chwilę zakręcał, aż dotarła do miejsca, gdzie dzielił się na dwoje. Przypomniała sobie słowa proboszcza, że ma wybrać ten na prawo. Za sobą usłyszała kroki i kątem oka dostrzegła ruch. Odwróciła się gwałtownie, gotowa w każdej chwili zareagować, ale przed nią wyłoniła się jasna czupryna Filipa.

– Kurwa mać! Czyś ty oszalał?! – krzyknęła w jego stronę. – Chcesz, żebym dostała zawału?

– Dopadły mnie wyrzuty sumienia, że puściłem cię samą. – Mężczyzna zrobił niewinną minę. – No i postanowiłem dołączyć. Ksiądz proboszcz pilnuje wejścia, żeby go nikt nie zasypał. – Puścił do niej oko. – To którędy teraz? – zapytał, dostrzegając rozwidlenie.

– Wydaje mi się, że w prawo, chyba tak księżulo mówił, pamiętasz? – rzuciła w jego stronę i ruszyła prawym korytarzem, nie oglądając się za siebie.

Za plecami usłyszała tylko westchnienie Filipa i jego mamrotanie na temat okropnego smrodu i zaduchu.

Po przejściu jakichś dwustu metrów dotarli do okrągłego, betonowego pomieszczenia. Po jednej ze ścian spływały krople wody. W głębi widać było porzuconą kupę starych szmat i gałęzi. W powietrzu unosił się zapach moczu. Wikary mógł robić pod siebie, ale to było na tyle dawno, że smród powinien był już się ulotnić. Za sobą usłyszała narzekania Filipa, który otrzepywał swój jasny płaszcz z pajęczyn.

– Jezu, jaki odór – zajęczał. – Nie da się oddychać.

Uciszyła go ruchem ręki. Teraz i on to usłyszał. W pomieszczeniu coś się poruszyło. Wskazała głową szmaty pod ścianą i gestem nakazała milczenie. Wprawnym ruchem wydobyła broń i ostrożnie podeszła w tamtą stronę. Nagle ciszę rozdarło głośne pierdnięcie.

Filip skrzywił się i odruchowo zakrył twarz szalikiem. Milena wolno opuściła broń i rozsunęła szmaty nogą. Najpierw zobaczyli niemiłosiernie brudne resztki ubrań, a potem ich właściciela. Spod sterty gałęzi zaczął gramolić się jakiś człowiek, mamrocząc pod nosem przekleństwa.

– Niezły numer – roześmiał się Filip, a Milena schowała spluwę.

Mężczyzna bardzo powoli usiadł na swoim posłaniu. Spowijały go niezliczone ilości szmat. Twarzy prawie nie było widać, bo wielka czapa zasłaniała mu oczy, a długa, splątana broda dopełniała reszty. Przeciągając się, pierdnął raz jeszcze i dopiero wtedy dostrzegł nieproszonych gości.

– Czego tu?! – zapytał zaczepnie. – Ja tu pierwszy byłem – dodał.

– Spokojnie – rzuciła Milena. – My tu tylko wizję lokalną robimy. Raz-dwa i nas nie ma – dodała, podchodząc do ścian pomieszczenia i dokładnie oświetlając je latarką. – Sprawdź podłogę – nakazała Filipowi, który już przeczesywał wnętrze.

Mężczyzna obserwował ich bez słowa, ciągle mamrocząc coś pod nosem. Łabędzki rozgarniał ręką walające się po podłodze śmieci i gałęzie. Gdy zbliżył się do bezdomnego, ten odruchowo zakrył twarz rękami.

– Bez paniki – uspokoił go, wyjął z kieszeni dwadzieścia złotych i bez słowa podał mężczyźnie, który nieśmiało, jakby nie wierząc w swoje szczęście, wziął pieniądze. Obejrzał banknot z każdej strony i spróbował wcisnąć go do kieszeni, z której wypadło nagle coś okrągłego. Był cały czas skupiony na pieniądzach, więc nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.

Milena szybkim krokiem podeszła w jego stronę. Założyła rękawiczki i podniosła przedmiot z podłogi.

– Patrz – pokazała Filipowi – ciekawe, skąd to ma…

W dłoniach trzymała drewnianą kobiecą głowę wielkości dużej pomarańczy. Filip skierował na nią światło swojej latarki. Wyrzeźbione włosy opadały do tyłu, nagle kończąc się w miejscu, gdzie głowa została ucięta. Ale najdziwniejsze były oczy, nienaturalnie skierowane do góry. Spływały z nich wyżłobione w drewnie krople.

– Skąd to masz? – zapytał mężczyznę Filip. – Masz tu jeszcze dychę – dodał.

Bezdomny chciwie chwycił banknot i spojrzał na niego z niedowierzeniem, po czym spanikowany podniósł wzrok na Milenę, która już podchodziła do niego zdecydowanym krokiem.

– Ja to załatwię. – Łabędzki zastąpił jej drogę. – Z ludźmi to trzeba sposobem, a nie tak szurum-burum i na ostro – rzucił. – Spokojnie, kobieto. Drogi panie, pan nam powie, skąd to ma – zaczął delikatnie. – Tutaj trupa znaleźli jakiś czas temu, księdza – kontynuował. – Chyba nie chcesz mieć policji na karku? – dodał zaczepnie.

Milena przewróciła oczami.

– A bierzta se to, ja tam żadnych problemów nie chcę – odezwał się mężczyzna. – A tam leżało, pod ścianą, tom se wziął, do niczego mi to potrzebne nie jest.

Szybko podeszli we wskazanym kierunku i oświetlili latarkami miejsce pod ścianą. Milena przejechała dłonią po betonie i spojrzała na palce – były wilgotne. Skierowała strumień światła do góry, pod sufit, i dostrzegła tam mały otwór. Na tyle jednak duży, by można było przecisnąć przez niego sporą pomarańczę. Wymienili z Filipem znaczące spojrzenia. Karska wyjęła z plecaka mały pojemnik i zapakowała znalezisko.

– Spadamy – rzuciła krótko. – A temu tu wyślemy proboszcza, niech się zajmie zagubioną owieczką.

Mężczyzna tego już nie słyszał. Smacznie pochrapywał, przykryty szmatami i gałęziami. W dłoni ściskał drugi banknot, którego nie zdążył nawet schować do kieszeni.

TEJ CHOROBY SIĘ NIE DA WYLECZYĆ

Ksiądz Antoni, przestępujący na zewnątrz z nogi na nogę, zaczynał się niecierpliwić, więc z ulgą przyjął ich powrót. Na dworze zrobiło się ciemno, a on, w przeciwieństwie do nich, nie miał przy sobie latarki. Poza tym niepokoiła go ich przedłużająca się nieobecność. Tego by jeszcze brakowało, żeby znowu coś się komuś przydarzyło. We wsi i tak już gadali.

Prawie nie rozmawiając, we trójkę ruszyli w stronę plebanii. Zaczął padać drobny deszcz i chcieli jak najszybciej przed nim uciec. Wszechogarniające zimno i wilgoć wszystkim dały się we znaki. Rozświetlone światłem okna budynku przy kościele zachęcały do wejścia. W środku panowało miłe ciepło, a gospodyni od razu uwinęła się przy kuchni i zaparzyła gorącą herbatę.

– A może grochówki zjedzą? – zagadała. – Bo placek to jeszcze niegotowy, dopiero wyrasta – dokończyła.

– Chyba skorzystamy, bo późno się zrobiło – nieśmiało zaczął Filip. – No i jak placka nie ma, to tym bardziej. – Uśmiechnął się do Gabichowej.

Zadowolona kobieta podłączyła gaz pod garnkiem i zaczęła szykować talerze i łyżki. Z kredensu wyjęła okrągły bochen chleba i ukroiła grube pajdy.

– Znaleźliście coś? – zwrócił się do gości proboszcz. – Tam w bunkrze?

– Nie tylko coś, ale nawet kogoś – powiedziała Milena i wyjęła z plecaka fragment figurki. Opowiedziała ze szczegółami o bezdomnym mężczyźnie, o figurce i dziwnym otworze w bunkrze. Ksiądz Antoni przez chwilę się zastanawiał, kim mógł być bezdomny. Nie widywał takiej osoby w parafii. Wieś była mała, a on znał tutaj wszystkich. Często odwiedzał swoich parafian, do knajpy u Kozyry też czasem zaglądał, z ludźmi rozmawiał, ale za nic w świecie osoby opisanej przez Milenę nie mógł sobie przypomnieć.

– Jutro za dnia tam pójdę, nie można przecież człowieka w takich warunkach zostawić – powiedział w końcu. – Może chory, może pomoc potrzebna.

– A figurkę ksiądz rozpoznaje? – zapytała Milena i pokazała mu drewniany fragment. – Wygląda mi na sakralną, drewno lipowe, tak na oko jakiś osiemnasty wiek – dodała.

– Zna się pani na tym? – Podniósł na nią wzrok znad założonych okularów.

– Skończyła historię sztuki – odpowiedział Filip, zanim Milena zdążyła zareagować.

Ksiądz Antoni spojrzał na nią z ciekawością i zaczął dokładnie oglądać przedmiot.

– To figurka z naszego kościoła – powiedział w końcu. – Tak, na pewno. Zaginęła jakieś trzy lub cztery miesiące temu. Ale gdzie jest reszta?

– Tego nie wiemy. Zgłosił to ksiądz na policję?

– Tak. Mają zgłoszenie, ale do tej pory nic się nie wyjaśniło. Szczerze mówiąc, spisałem ją już na straty. – Westchnął i machnął ręką. – Myślicie, że ten bezdomny ją ukradł?

– Twierdzi, że znalazł ją w bunkrze – powiedział Filip z ustami pełnymi grochówki, którą gosposia zdążyła już podać.

Teraz siedziała z nimi przy stole, wysłuchując tych rewelacji z rozdziawioną buzią. Nagle podniosła się szybko, jakby o czymś sobie przypomniała. Zdjęła ścierkę z brytfanki z wyrośniętym ciastem i wstawiła do nagrzanego wcześniej piekarnika. Ze stołu sprzątnęła talerze i zajęła się zmywaniem.

– Zatrzymamy to na razie, jeśli ksiądz pozwoli. – Milena wskazała na fragment figurki. – W końcu została odnaleziona na miejscu przestępstwa, policja też powinna ją obejrzeć. A może i reszta się znajdzie – dodała. – Późno już, ale pokój wikarego chcielibyśmy jeszcze obejrzeć, jeśli to nie kłopot.

– Ja zaprowadzę. – Gabichowa wyrwała się na ochotnika i wycierając dłonie w fartuch, już stała przy drzwiach. – Wszystko tam zostało, jak było – powiedziała.

Krętymi schodami weszli na górę. Pokój znajdował się na samym końcu korytarza. Było to niewielkie, kwadratowe pomieszczenie, dość skromnie urządzone. Oprócz łóżka, małej szafy i regału na książki pod oknem stało jeszcze biurko, a na nim komputer.

Z policyjnych raportów wiedzieli, że w plikach i na poczcie nie znaleziono niczego podejrzanego. Historia przeglądarki również nie wyróżniała się niczym szczególnym. Milena wolała jednak sama na to spojrzeć. Podziękowali Gabichowej i zaczęli rozglądać się po pomieszczeniu.

Filip odruchowo podszedł do regału z książkami. Pismo Święte, Wyznania św. Augustyna, Człowiek w poszukiwaniu sensu Viktora E. Frankla. Oprócz tego polska klasyka. Nic szczególnego. Jakieś wydawnictwa na temat historii sztuki, głównie sakralnej.

Milena usiadła przy komputerze. Hasła nie było, wbrew temu, czego się obawiała. Od razu odpaliła skrzynkę pocztową i przeleciała wzrokiem nadawców i tytuły wiadomości. Dotyczyły głównie spraw kościoła, pomocy potrzebującym. Były też maile od jakiegoś mężczyzny, być może brata, ojca, a może przyjaciela. Wiadomości w tonie swobodnym, opisujące zwykłe, codzienne sprawy. Właśnie – pomyślała Karska – rodzina i przyjaciele. Z nimi też trzeba by porozmawiać.

Zniechęcona przerzuciła się na przeglądarkę. Historia nie była imponująca, bo wikary najwyraźniej dbał o to, by systematycznie ją usuwać. W oczy rzuciła jej się jedna ciekawa strona, coś o egzorcyzmach, choć w sumie mogło to też należeć do zawodowych zainteresowań księdza Pawła. Postanowiła przy okazji zapytać o to proboszcza.

Filip rozglądał się w drugiej części pomieszczenia i w szufladzie szafy znalazł opakowanie po nabojach do pióra. W nim znajdował się kluczyk. Zwykły, mały, taki jak do skrzynki pocztowej. Milena obejrzała go z ciekawością, a następnie zaczęła rozglądać się po pokoju, żeby go do czegoś dopasować, jednak żadna szuflada ani szafka nie były zamykane. Wrzuciła kluczyk do pudełka po zapałkach i szybko schowała do plecaka. Wróciła do komputera, by zapisać adres strony o egzorcyzmach. Przejrzała jeszcze pliki, ale i tam niczego nie znalazła.

Podeszła do szafy i zaczęła przerzucać ubrania. Spomiędzy sterty swetrów wypadła zniszczona i pogięta kartka – oświadczenie o korzystaniu ze skrytki pocztowej w Wieluniu. Dokładnego adresu nie można było odczytać.

– Filip – zwróciła się do przyjaciela – a może to kluczyk do skrytki pocztowej? Trzeba to będzie sprawdzić. I masz to – podała mu kartkę z adresem strony – poszperaj tam, poczytaj. Może coś znajdziesz.

Gdy schodzili na dół, owionął ich zapach ciasta drożdżowego. Filip uśmiechnął się z rozmarzeniem. W kuchni Gabichowa krzątała się dziarsko. Proboszcza nie było. Gdy ich dostrzegła, otworzyła piekarnik i wyjęła formę z ciastem.

– Wystudzić trochę trzeba, bo opadnie – powiedziała – a poza tym na żołądek niezdrowo.

– A gdzie ksiądz proboszcz? – zapytała Milena.

– No jak gdzie? Mszę odprawia. – Gabichowa najwyraźniej była zaskoczona pytaniem. – Odprawi, to wróci – dodała.

– My się już będziemy zbierać – zwróciła się do niej Karska, a widząc zawiedzioną minę Filipa, dodała: – Jutro spróbujemy ciasta, zdąży dobrze wystygnąć. A o której jutro możemy złapać proboszcza?

– Najlepiej to tak w porze obiadowej…

– A pani coś o księdzu Pawle wspominała, że raz coś widziała… – zaczął przymilnie Filip. – Może nam pani opowie?

– E, proboszcz nie kazał, pewnie mi się wydawało – zaczęła kręcić, ale widać było, że aż ją świerzbi, żeby o tym porozmawiać. – Ksiądz proboszcz zły będzie, jak się dowie, że ja tu znowu takie rzeczy gadam…

– Ale jak się nie dowie, to zły nie będzie. – Łabędzki puścił do niej oko. – No niech się pani nie da prosić…

– Ano dobrze. – Gabichowa wyraźnie miała do niego słabość, a poza tym strasznie ją korciło, żeby podzielić się rewelacjami. – Raz żem widziała, jak mi sól z kuchni podbierał – powiedziała tajemniczo. – Pomyślałam sobie, że może gdzie w pokoju maszynkę chowa i sobie gotuje, bo mu mało tego, co ja podaję. To poszłam któregoś dnia poszukać, bom się zdenerwowała, że może głodny chodzi i nic nie mówi. Pewna byłam, że go nie ma. Wchodzę do pokoju, a on pośrodku w takim kółku klęczy, w białym, jakby z jakiego proszku usypanym, i cały przerażony się modli, a w okno spoziera, jakby tam coś widział. Jak tom zobaczyła, od razu do niego mówię: „A co tu się wyrabia?!”. Jak się wtedy zerwał, na proste nogi od razu skoczył i na okno, i na mnie się patrzy na zmianę i się pyta: „Gabichowa tego nie widzi?”. Ja na to: „A co mam widzieć? Firany dopierom uprała, czyste są”. I nagle znowu w okno spojrzał i żem ulgę taką na jego twarzy zobaczyła. Potem mi opowiadał, że miał jakieś omamy, a to kółko na podłodze z soli usypał, żeby złe do niego dostępu nie miało. Od razu się przeżegnałam, pomyślałam, co on za głupoty opowiada, w świętym, księżym domu, na plebanii zło jakie? Przecie to niemożliwe. A czerwony był wtedy, rozpalony. Zapytałam, czy nie chory czasem. A on na to, że tej choroby, co on ma, to się nie da wyleczyć, i płakać mi zaczął jak dziecko. I błagał, żeby proboszczowi o niczym nie mówić. Ciężko mi było, alem obiecała, bo błagał przeokrutnie. Dopiero jak nam wikarego Bozia zabrała, księdzu Antoniemu wszystko opowiedziałam jak na spowiedzi, ale mnie tylko zwymyślał i powiedział, że głupoty mówię. Ale ja już nie wiem, może go faktycznie jakie złe chwyciło – skończyła opowiadać i otarła fartuchem łzy wielkie jak grochy.

– Niech się pani nie martwi, dowiemy się, co się stało z księdzem Pawłem. – Filip podszedł do niej i pogłaskał ją po ramieniu. Podziękował, że podzieliła się z nimi historią, i zerknął na Milenę, a potem na zegarek.

– Tak, na nas już czas. – Karska podchwyciła jego spojrzenie. – Bardzo pani dziękujemy i za informacje, i za poczęstunek. Jeśli to nie problem, przyjedziemy jutro. Chciałabym jeszcze porozmawiać z księdzem – powiedziała, podając jej rękę na pożegnanie.

CZYŻBY COŚ MNIE OPĘTAŁO?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
TAK TO SIĘ ZACZĘŁO
KTÓRY TRUP WYGLĄDA DOBRZE?
KTOŚ TU SOBIE LUBI PODJEŚĆ
COŚ TU ŚMIERDZI
TEJ CHOROBY SIĘ NIE DA WYLECZYĆ
CZYŻBY COŚ MNIE OPĘTAŁO?
KAMIEŃ PIEKIELNY
PIERWSZE OSTRZEŻENIE
UPOCONE PACHY SIARY
MAŁE DRAMATY
GULASZ Z DZIKA
KOBIETA GADAJĄCA Z KOTEM
JAK NA PRAWDZIWĄ KATOLICZKĘ PRZYSTAŁO
KOPERTA
TATA NIE MOŻE MIEĆ KOLEŻANEK
ZAPACH PODŁOŚCI
WINO POTRAFI ZDZIAŁAĆ CUDA
TÊTE-À-TÊTE
TAKI ŁADNY CHŁOP
WYCIECZKA
POD WODĄ
ANIELE, STRÓŻU MÓJ
PANI, TU KOLEJKA JEST!
STARY WARIAT
COŚ MI TU PACHNIE KRYMINAŁEM
DOMEK W LESIE
FENG SHUI
NIE MA TEGO ZŁEGO…
KOMU W DROGĘ, TEMU KOPA
SOLIANKA I INNE RARYTASY
KULKA W ŁEB
CUDNY ŚWIAT
CÓŻ TO BYŁA ZA AUKCJA!
WPŁYW KONSERW NA ZDROWIE PSYCHICZNE CZŁOWIEKA
KURS NA RĘDOCIN
ZROBIŁO SIĘ PYSZNIE
RĘKA W SPODNIACH
EKSCELENCJA MUSI ODPOCZĄĆ
KTOŚ TU SIĘ NIE ZNA NA ŻARTACH
WÓDKA JEST DLA LUDZI
LEPSZY TAKI NIŻ ŻADEN
MLEKO SIĘ ROZLAŁO
GROCHÓWKA PALCE LIZAĆ
ZŁE
ŚWIATEŁKO W TUNELU
KAŻDEMU ZDARZA SIĘ BŁĄDZIĆ
KAMIENNA TWARZ
PRZEMYŚLENIA
KOMEDIA MAŁŻEŃSKA
ŁUT SZCZĘŚCIA
JAK SIĘ ŻYWI SAMOTNY MĘŻCZYZNA
ŚWIATŁA WIELKIEGO MIASTA
KTOŚ TU STRUGA WARIATA

Wilcze ziele

ISBN: 978-83-8373-139-1

© Agnieszka Fortuna i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Jędrzej Szulga

KOREKTA: Angelika Kotowska

OKŁADKA: Michał Duława

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek