Willa - Ruth Kelly - ebook + książka

Willa ebook

Ruth Kelly

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Reality show na śmierć i życie

Tydzień w prawdziwym raju

To ma być najlepsze reality show. Dziesięcioro uczestników. Luksusowa willa na prywatnej wyspie. Każda chwila transmitowana na żywo szerokiej publiczności, która ma całkowitą kontrolę nad rywalizującymi o wysoką nagrodę.

Fałszywa uczestniczka

Reporterka Laura ma zdobyć informacje o innych uczestnikach. Kiedy jednak program się rozpoczyna, szybko okazuje się, że jest zdana na łaskę bezwzględnej producentki, która dla zwiększenia oglądalności zrobi wszystko.

Gra o najwyższą stawkę

Wszyscy zdają się coś ukrywać, a presja jest ogromna… Jak daleko posuną się uczestnicy, aby zapewnić sobie głosy publiczności? I czy ktoś naprawdę zabiłby, żeby wygrać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 379

Oceny
3,8 (40 ocen)
10
15
13
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
janinamat

Dobrze spędzony czas

Początek bardzo mnie irytował, ale później było tylko lepiej.
00
Janicka_Marta

Całkiem niezła

Jak na thriller, trochę słaba. Mało napięcia i emocji.
00
Castor85

Nie oderwiesz się od lektury

Polecona przez @prostymislowami, świetna, zaskakująca, warta uwagi.
00
gemmeie

Z braku laku…

Totalnie nic zaskakującego mimo obiecujące go opisu
00
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

„Willa” budzi więcej emocji niż nie jeden program typu reality-show, o którym zresztą opowiada, wciąga i trzyma w napięciu do samego końca. Akcja ma miejsce na prywatnej wyspie gdzieś na Balearach, której położenie jest pilnie strzeżone. Dostać się tam można jedynie helikopterem. Dziesięcioro uczestników rywalizuje o nagrodę pieniężną, której wartość systematycznie wzrasta, co determinuje ich do naprawdę skrajnych zachowań. Do czego będą zdolni, by wygrać program i zgarnąć pieniądze? Główna bohaterka jest dziennikarką, która ma za zadanie zdobyć, jak najwięcej pikantnych informacji o programie i jego uczestnikach, a że ci do kryształowych nie należą, robi się naprawdę gorąco. Postacie są dobrze zarysowane i wielowymiarowe, a autorka genialnie zbudowała atmosferę niepewności i narastającego niebezpieczeństwa. Akcja biegnie dwutorowo, trzyma w napięciu i posiada wiele niespodzianek w postaci plot twistów. Ruth Kelly postawiła na naprawdę fajną fabułę, która spodoba się nie tylko widzo...
00

Popularność




Prolog

Pro­du­centka

Aruna, Bale­ary

Teraz

Idziemy w stronę basenu i roz­trza­skane szkło chrzę­ści mi pod teni­sów­kami. Wła­śnie zacho­dzi słońce i zło­ci­ste pro­mie­nie, w któ­rych nie­dawno kąpała się willa, teraz przy­brały barwę zma­to­wia­łego bursz­tynu.

Detek­tyw inspek­tor Jose Car­los San­chez pod­nosi nie­bie­sko-białą taśmę kor­donu poli­cyj­nego i prze­cho­dzi pod nią. Przy­trzy­muje ją dla mnie i wtedy zauwa­żam jego jed­no­ra­zowe ręka­wiczki. Są mlecz­no­białe – wska­zują to, co czeka przed nami. Detek­tyw zatrzy­muje się i roz­gląda.

– Pro­szę powie­dzieć, gdzie są wszyst­kie kamery, señora.

Mimo mor­skiej bryzy upał klei się do ciała. Jest tak natar­czywy, że pocę się w zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nych miej­scach.

– Señora?

Loka­li­za­cja. Każdą znam na pamięć. Zapro­jek­to­wa­nie i ukry­cie kamer wyma­gało mie­sięcy dro­bia­zgo­wego pla­no­wa­nia. Umiesz­czono je w taki spo­sób, żeby uchwy­ciły naj­mniej­sze niu­anse mimiki uczest­ni­ków. W moim pro­gra­mie nie było sekre­tów. Cał­ko­wi­cie odda­łam się dąże­niu ku per­fek­cji, by stwo­rzyć naj­lep­szy pro­gram roz­ryw­kowy wszech cza­sów.

Wska­zuję na roślinę z pur­pu­ro­wymi kwia­tami, która stoi za leża­kiem.

– Tam trzeba zaj­rzeć.

Liście są teraz suche i pomarsz­czone, poka­zu­jąc dobit­nie, jak szybko przy­cho­dzi śmierć z odwod­nie­nia.

Idziemy rów­nym kro­kiem w tamtą stronę. Męż­czy­zna zagląda do tera­ko­to­wej donicy i kiwa głową. Potem daje znak jed­nemu z licz­nych funk­cjo­na­riu­szy pil­nu­ją­cych miej­sca zbrodni przed prasą i cie­kaw­skimi. Odkąd news wyszedł na jaw, loka­li­za­cja willi nie jest już moją naj­pil­niej strze­żoną tajem­nicą. Zauwa­żam, że czer­wona dioda kamery prze­stała się świe­cić.

– Gdzie jesz­cze? – dopy­tuje San­chez.

– Tam. – Wska­zuję na drzewo pal­mowe rzu­ca­jące cień na jacuzzi. – Tutaj i tutaj. – Odkry­wam kolejne urzą­dze­nia.

– A ta naj­bli­żej basenu? – rzuca męż­czy­zna i cią­gnie mnie w stronę kobie­cego ciała.

Czuję ucisk w żołądku. Zbli­żamy się. Jeste­śmy już pra­wie na miej­scu. Wola­ła­bym odwró­cić wzrok, lecz nie pozwala mi na to chora cie­ka­wość.

I oto ona. Twa­rzą do dołu na roz­grza­nych kamie­niach. Jej pla­ty­nowe włosy roz­sy­pały się dokoła niczym aure­ola. Krew wypływa jej z czaszki, zabar­wia wodę w base­nie. Kosmyki szkar­łatu uno­szą się w tur­ku­sie i mie­szają z nim, aż znikną, niczym na akwa­reli. Gdyby to nie wyglą­dało tak nie­po­ko­jąco, byłoby piękne.

– Już koniec – szep­czę wpa­trzona w kobietę.

San­chez odwraca się do mnie.

– Co pani powie­działa?

Uno­szę wzrok i spo­glą­dam mu pro­sto w oczy.

– To nie tak miało się skoń­czyć.

Opusz­czam powieki, wyobra­ża­jąc sobie, jak powinno się poto­czyć. Fajer­werki eks­plo­du­jące na nie­bie, zsyn­chro­ni­zo­wane z muzyką. Ich barwy odbite na powierzchni morza. Miliony widzów wiwa­tu­ją­cych w swo­ich salo­nach. Teatralna scena uro­czy­stego prze­ka­zy­wa­nia czeku.

Nie wiem, czym jest szok, ale nie mam wąt­pli­wo­ści, że wła­śnie to mnie dopa­dło. Czuję łasko­ta­nie na pal­cach i nad­garst­kach. Drgają mi kąciki ust i wciąż nie mogę ode­rwać od niej wzroku.

– Pani Jes­sop, muszę poznać loka­li­za­cję kamery naj­bli­żej ciała denatki.

Ciało. Denatka. Już nie czło­wiek z imie­niem. Stała się rze­czą do prze­pro­ce­so­wa­nia. Prze­ły­kam ślinę, żeby pozbyć się kwa­śnego posmaku w ustach.

– Jest tutaj.

Wska­zuję na kamerę wmon­to­waną w bok basenu. Wresz­cie prze­staję patrzeć na maka­bryczną scenę.

Przy­cho­dzi troje ludzi w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach. Obser­wuję ich, gdy wkła­dają ochra­nia­cze na buty, a kobieta chowa włosy pod kap­tu­rem. Zbli­żają się do ciała niczym duchy, które przy­szły zabrać zmarłą. Niosą coś przy­po­mi­na­ją­cego lodówkę, lecz wiem, że w środku nie chło­dzą się prze­ką­ski czy wino. To są tech­nicy medy­cyny sądo­wej i przy­szli zebrać dowody.

Dowody. Zbrod­nia. Te słowa osia­dają w moim żołądku jak kamie­nie.

W tej chwili wzno­szą drugą białą altanę nad miej­scem, gdzie roz­lała się jesz­cze krew – teraz koloru rdzy, odła­żąca płat­kami na słońcu.

Dwóch innych funk­cjo­na­riu­szy pod­cho­dzi z noszami i czar­nym wor­kiem.

– Zabie­rają ją? – zwra­cam się do San­cheza.

Oczy­wi­ście, że tak, Michelle. Zamknij się. Gdzieś ty podziała mózg. Prze­cież ona nie żyje.

Opu­ści willę jako ostat­nia uczest­niczka. To będzie finał finału. Wła­śnie ta myśl pod­syca we mnie panikę, bar­dziej niż cokol­wiek innego. Nie chcę odpusz­czać.

– Po zba­da­niu wszyst­kich śla­dów będziemy musieli prze­pro­wa­dzić autop­sję.

– Jej rodzina została już powia­do­miona? – pytam.

– Są wła­śnie w dro­dze do Madrytu.

Aż mi nie­do­brze, gdy wyobrażę sobie ich żal.

– Jestem jesz­cze do cze­goś potrzebna? Mam mnó­stwo rze­czy do zała­twie­nia i wiele spraw do dopil­no­wa­nia.

Zarzą­dza­nie kata­strofą. Rato­wa­nie repu­ta­cji. Cała ekipa pro­duk­cyjna czeka, żebym wyja­śniła im, co będzie dalej. Muszę przy­go­to­wać oświad­cze­nie dla mediów. Spo­glą­dam na zega­rek. Świa­do­mość stra­co­nego czasu wyzwala adre­na­linę. Moje nerwy napi­nają się jak postronki. Zejdź mi z drogi, San­chez. Odwra­cam się, żeby odejść.

Detek­tyw unosi rękę.

– Oba­wiam się, że będzie pani musiała jechać z nami na komi­sa­riat.

– Słu­cham? Dla­czego? – Obra­cam gwał­tow­nie głowę, moje skąd­inąd nie­wiel­kie zasoby cier­pli­wo­ści i chęci do współ­pracy są na wyczer­pa­niu. – Pomo­głam już we wszyst­kim, w czym mogłam.

– Jest pani pro­du­centką pro­gramu.

– Tak, jestem pro­du­centką, ale nie, to nie jest moja wina.

Męż­czy­zna mruży oczy.

– Oba­wiam się, że nie­któ­rzy mogą nie dostrze­gać róż­nicy, señora. – Ogląda się na dwóch funk­cjo­na­riu­szy i daje im znak, żeby pode­szli. – Musi pani jechać z nami.

Kie­ruje mnie w stronę czarno-zło­tych drzwi. Tych samych, które zamknęły się na głu­cho za naszymi uczest­ni­kami.

– Nie mogę odpo­wie­dzieć na pyta­nia tutaj? – pytam, a panika przej­muje kon­trolę nad moim gło­sem.

– Nie­stety nie. Pro­szę tędy.

Funk­cjo­na­riu­sze stają z dwóch stron i sztyw­nieją, na wypa­dek gdy­bym miała sta­wiać opór.

– Nasza łódź czeka – naci­ska San­chez, w jego tonie wyraź­nie sły­chać iry­ta­cję. Nie jest przy­zwy­cza­jony do kogoś o takiej oso­bo­wo­ści jak ja. Kogoś, kto uważa, że robi coś rów­nie waż­nego.

Nasza potyczka zostaje prze­rwana przez docho­dzący z góry gromki ter­kot. W tym samym momen­cie uno­simy głowy i naszym oczom uka­zuje się heli­kop­ter sta­cji tele­wi­zyj­nej, który wła­śnie zła­mał restryk­cje ruchu powietrz­nego. Maszyna znaj­duje się o wiele za nisko.

Tutaj nie można latać. Coś o tym wiem, wła­śnie dla­tego wybra­łam to miej­sce.

Ich kamery są skie­ro­wane w moją stronę. Teraz to ja jestem fil­mo­wana.

– Musimy iść. Natych­miast, señora Jes­sop.

Pod­daję się. San­chez pro­wa­dzi mnie pod taśmą, w kie­runku następ­nego kor­donu, który ota­cza całą willę. Na naszej dro­dze leżą odłamki bute­lek po szam­pa­nie. Jesz­cze wię­cej tłu­czo­nego szkła widać na barze i sto­li­kach, a na tara­sie poroz­rzu­cane ręcz­niki. Nad psu­ją­cym się jedze­niem bzy­czą chmary much. Wiatr znad morza szar­pie za sre­brzy­ste pasma impre­zo­wej peruki. Nagły podmuch zrywa ją i posyła na naszą ścieżkę. Coś, co było nie­gdyś olśnie­wa­jące, teraz przy­po­mina sce­no­gra­fię do filmu o Dzi­kim Zacho­dzie.

Patrzę na pro­ces roz­kładu mojego pięk­nego dzieła. Mojego dziecka.

– To nie miało tak wyglą­dać – zwra­cam się do San­cheza i czuję, jak zbiera mi się na płacz. Zatrzy­muję się w pół kroku, wbi­ja­jąc obcasy w zie­mię. – Nie wyjdę stąd.

– Señora, łódź już czeka. – Wszel­kie pozory uprzej­mo­ści wypa­ro­wały.

– Zostaję! – To jest moje miej­sce. Tutaj, w świe­cie pod moją kura­telą, wyre­ży­se­ro­wa­nym przeze mnie. Nie potra­fię sta­wić czoła rze­czy­wi­sto­ści. Osą­dowi, który mnie czeka.

Detek­tyw ewi­dent­nie ma dosyć. Nie da się ze mną racjo­nal­nie roz­ma­wiać. Daje znak funk­cjo­na­riu­szom, żeby chwy­cili mnie pod ręce.

Rozdział 1

Repor­terka

New­sroom „Infor­ma­tora”, Lon­dyn

Osiem tygo­dni temu

Słod­kie prze­ką­ski popi­jane kawą stwo­rzyły w moim żołądku istną burzę. Kwas pod­pły­nął aż do gar­dła. Prze­łknę­łam ślinę, lecz pre­sja deadline’u i poczu­cie winy z powodu szkód, jakie wyrzą­dzi mój tekst, ugrzę­zły tam na stałe.

Mike Baron, były angiel­ski kapi­tan dru­żyny pił­kar­skiej i skarb naro­dowy. Zyskał roz­głos nie tylko dzięki cel­nym bram­kom, ale też grze poza boiskiem. W cza­sach swo­jej świet­no­ści zasły­nął z impre­zo­wa­nia, picia na umór i spo­ty­ka­nia się z licz­nymi kobie­tami.

To było kie­dyś. „Praw­dziwy” Mike znacz­nie róż­nił się od tego z krzy­kli­wych nagłów­ków, nie miał repu­ta­cji roz­ryw­ko­wego czło­wieka. Lojalny, miły, ojciec dwójki dzieci i oddany mąż. W tę sobotę mieli obcho­dzić dwu­dzie­stą rocz­nicę ślubu i wła­śnie się dowie­dział, że jego żona umiera na raka. Nie chciał mi tego powie­dzieć, wymsknęło mu się w trak­cie wywiadu, ponie­waż był pogrą­żony w żalu. Ponie­waż potra­fi­łam spra­wić, by ludzie się przede mną otwo­rzyli. Taki mia­łam dar. Cho­ciaż w tej chwili wcale nie czu­łam, żeby to była super­moc.

Kiedy oso­bi­sta tra­ge­dia sta­nie się tema­tem numer jeden w tablo­idzie, Mike wpad­nie w roz­pacz. Zda­wa­łam sobie z tego sprawę, lecz pre­sja, by zado­wo­lić sze­fo­stwo, pozba­wiała mnie roz­sądku.

Roz­dzwo­nił się tele­fon.

– Gdzie to masz, Peters? – Zawsze uży­wał mojego nazwi­ska, kiedy zbli­żał się deadline. – Trzy­mam dla cie­bie stronę.

Mój wzrok podą­żył na drugą stronę sali, za szyby oddzie­la­jące jego gabi­net. To tam za biur­kiem w nie­dba­łej pozie sie­dział szef mojego działu, Ben Foster. Nasze spoj­rze­nia się spo­tkały i prze­szedł mnie dreszcz.

Nie spusz­cza­jąc ze mnie oka, Ben powie­dział:

– No wyślij to już, do cho­lery. Na co cze­kasz?

Trza­snął słu­chawką o tele­fon. To nie było pyta­nie.

Popa­trzy­łam na ekran, na mój tekst na wyłącz­ność. Kur­sor mru­gał nie­cier­pli­wie.

Wywiad z Mikiem prze­pro­wa­dzi­łam w jego ogrom­nej posia­dło­ści pod Lon­dy­nem. Zamiast chwa­lić się swo­imi tro­fe­ami, były pił­karz poka­zy­wał mi to, co naprawdę się dla niego liczyło. Nie potra­fił powstrzy­mać łez, kiedy wspo­mi­nał pierw­sze spo­tka­nie z żoną. Gdy wsta­łam, zbie­ra­jąc się do wyj­ścia, Mike uści­snął mnie i przy­tu­lał przez dłuż­szą chwilę. Szu­kał pocie­sze­nia po tym, jak obna­żył przede mną swoją duszę.

Gdy szłam do drzwi, zatrzy­mał mnie jego agent. Zda­jąc sobie sprawę z tego, że jego klient powie­dział za dużo, zbyt się przede mną otwo­rzył, nale­gał, żebym poka­zała mu tekst przed pusz­cze­niem do druku. Nie potra­fi­łam spoj­rzeć mu w oczy, obie­cu­jąc, że spraw­dzę, co da się zro­bić. W „Infor­ma­to­rze” ni­gdy nie prze­sy­ła­li­śmy wywia­dów do auto­ry­za­cji.

Zatrud­nia­jąc się w gaze­cie, nie pisa­łam się na nisz­cze­nie nikomu życia. Obie­cy­wano mi śledz­twa dzien­ni­kar­skie i ważne tematy. Kam­pa­nie pod­no­szące świa­do­mość. A jed­nak odsu­nięto mnie na bok, zle­ca­jąc arty­kuły o cele­bry­tach. Kto z kim sypia. Sta­łam się rynsz­to­ko­wym pisma­kiem, który raczej nisz­czy, niż buduje.

Za każ­dym razem, kiedy zbie­ra­łam się na odwagę, by powie­dzieć sze­fowi, jak bar­dzo mam tego dosyć, on przy­po­mi­nał mi, że wciąż się uczę: „Musisz się wyka­zać”. Tłu­ma­czył, że tego rodzaju tematy, które mnie inte­re­sują, przy­cho­dzą z cza­sem.

Minęło pięć lat, a ja wciąż pró­bo­wa­łam poka­zać, że jestem coś warta.

Zawsze gdy się zasta­na­wia­łam, dla­czego po pro­stu nie odejdę, sta­wa­łam przed tym samym dyle­ma­tem: co innego mnie czeka?

Stra­ci­łam wszystko.

Praca poma­gała mi zapo­mnieć. Wystar­czyło cały czas być w biegu, cały czas gonić za wywia­dami na wyłącz­ność i ter­mi­nami, a nie zosta­wało miej­sca na myśle­nie o nim i o tym, jak miało wyglą­dać moje życie.

Nie wspo­mi­na­jąc już o tak drob­nej, nie­zna­czą­cej spra­wie jak pie­nią­dze. Od czasu roz­sta­nia z chło­pa­kiem mia­łam kło­poty finan­sowe, więc odej­ście z pracy nie wcho­dziło w rachubę. W chwi­lach naj­więk­szego odre­al­nie­nia wyobra­ża­łam sobie, jak wygry­wam na lote­rii. To byłaby moja szansa, żeby zacząć od nowa. Co bym mogła dla niej poświę­cić?

Zawsze masz wybór. Posłu­chaj mnie, Laura, możesz odmó­wić, powta­rzał mi głos w gło­wie. Tylko że nie czu­łam, by to było coś, z czego mogę zre­zy­gno­wać. Ani tro­chę.

Tele­fon zadzwo­nił jesz­cze raz. Nie chcąc kolej­nej wer­bal­nej bury, naci­snę­łam wyślij i odru­chowo zaci­snę­łam powieki.

O wpół do dzie­sią­tej wie­czo­rem zapeł­ni­li­śmy piw­niczny bar w lon­dyń­skim Soho. Mój zespół zebrał się pod łukami skle­pio­nego sufitu. Colo­nel było spe­luną. W blaty sto­li­ków wsią­kło roz­lane wino. Brudną pod­łogę zasła­niała war­stwa tro­cin. Wszę­dzie byle­ja­kość. Bar­dzo dobrze zna­li­śmy taką pro­wi­zorkę z naszej gazety.

Jamie, jeden z repor­te­rów zaj­mu­ją­cych się bie­żą­cymi wyda­rze­niami, poja­wił się z kolejną butelką taniej rioji i uzu­peł­nił mój kie­li­szek, zanim zdą­ży­łam coś powie­dzieć. I tak bym nie odmó­wiła, bo marzy­łam o alko­holu od chwili, kiedy skoń­czy­łam swój tekst. Roz­ko­szo­wa­łam się myślą o boskich wła­ści­wo­ściach trunku, który poma­gał mi zapo­mnieć.

– Hej! Mnie też! – Z pół­mroku wyło­niła się Sarah z działu plot­kar­skiego, trzy­ma­jąc w ręku pusty kie­li­szek. Dola­li­śmy jej wina, stuk­nę­li­śmy się, wzno­sząc krótki toast za koniec kolej­nego peł­nego ner­wówki dnia.

– Myśli­cie, że mogę to wli­czyć w koszty? – wypa­lił Jamie, patrząc na rachu­nek. – Pla­nuję upić się w trzy dupy.

Wła­śnie tak to zawsze wyglą­dało w Colo­nelu. Sarah zaczęła narze­kać na jed­nego z innych repor­te­rów, a ja odpły­nę­łam myślami. Ich roz­mowę zagłu­szało dud­nie­nie kro­ków gdzieś na górze, gów­niana play­li­sta z lat dzie­więć­dzie­sią­tych, ale głów­nie moje zazdro­sne myśli.

Obser­wo­wa­łam go uważ­nie cały wie­czór, gdy roz­ma­wiał po kolei z każ­dym z grupy. Widzia­łam, jak piwo wylewa mu się z kufla, kiedy ona opo­wie­działa dow­cip. Kate, nowa dzien­ni­karka w naszym dziale, zwró­ciła jego uwagę. Kilka razy pró­bo­wa­łam spoj­rzeć mu w oczy, jed­nak był zbyt zajęty odsta­wia­niem pana na wło­ściach, zaba­wia­jąc dziew­czynę opo­wie­ściami z cza­sów, gdy sam dopiero zaczy­nał.

W sła­bym świe­tle, po czte­rech kie­lisz­kach wina, dostrze­ga­łam u niego cień podo­bień­stwa do Geo­rge’a Clo­oneya. Szpa­ko­wate włosy, siwie­jący zarost. Kwa­dra­towa szczęka. Jest sie­dem­na­ście lat star­szy ode mnie i nie­ko­niecz­nie w moim typie, lecz z jakie­goś powodu mnie do niego cią­gnęło. Być może cho­dziło o jego bogate doświad­cze­nie i wie­dzę. Może widzia­łam w nim kogoś w rodzaju men­tora. Taki banał. Prych­nę­łam. Wino naprawdę ude­rzyło mi do głowy.

Mia­łam dosyć bycia nie­wi­dzialną. Ode­szłam od zna­jo­mych i prze­ci­snę­łam się przez grupę pra­cow­ni­ków z cen­trum, igno­ru­jąc cmok­nię­cia i krzywe spoj­rze­nia. Z każ­dym kro­kiem czu­łam się lżej­sza. W zasa­dzie to mówiło wszystko, a jed­nak wciąż uda­wa­łam, że nie sły­szę pod­szep­tów ciała. Dawno temu prze­sta­łam ufać swo­jej intu­icji.

Potem poczu­łam jego dotyk tuż nad poślad­kami.

– Dokąd się wybie­rasz? – zapy­tał tym niskim gło­sem zare­zer­wo­wa­nym tylko dla mnie.

A przy­naj­mniej tak mi się wyda­wało, dopóki nie zoba­czy­łam, jak dzi­siaj zaga­dy­wał do Kate.

– Do toa­lety! – wypa­li­łam zacie­trze­wiona, bo alko­hol nie pozwo­lił mi ukryć zazdro­ści.

– Beze mnie?

Cierpki uśmie­szek roz­cią­gnął mu usta, roz­pa­la­jąc we mnie wspo­mnie­nie z archi­wum. W zeszłym tygo­dniu w cza­sie prze­rwy na lunch – pośród zapa­chu sta­rych gazet i szumu urzą­dzeń – wziął mnie przy drzwiach. Mimo gniewu nie mogłam nic pora­dzić na dreszcz, który roz­szedł się po mojej skó­rze.

Ledwo się obej­rza­łam, a on objął mnie w pasie i popro­wa­dził do toa­lety dla nie­peł­no­spraw­nych.

W tej cia­snej, dusz­nej prze­strzeni nie było nic pod­nie­ca­ją­cego. Ota­czał nas kwa­śny zapach wymio­cin i eks­kre­men­tów. Nad naszymi gło­wami nie­zmor­do­wa­nie mru­gało ostre świa­tło. On pocią­gnął za moje raj­stopy, a ja dla rów­no­wagi zła­pa­łam poręcz.

Za każ­dym razem, kiedy pró­bo­wał roz­ło­żyć mi nogi, od razu wra­cały do poprzed­niego poło­że­nia. Zrzu­ci­łam prawy but i chwie­jąc się, zsu­nę­łam jedną nogawkę raj­stop. Jego dłoń zła­pała mnie w pasie i wypro­sto­wała.

Wszystko było takie pośpieszne i pod pre­sją, zupeł­nie jak życie w new­sro­omie. Czu­łam na uchu jego cie­pły oddech. Seks był ostry, ale dzięki bólowi poczu­łam, że żyję. Przez drzwi niósł się hałas z baru, a we mnie z każ­dym pchnię­ciem rosła tem­pe­ra­tura. Trzy­ma­łam się kur­czowo porę­czy, aż zbie­lały mi knyk­cie.

To trwało zale­d­wie dzie­sięć minut. Zasu­nął roz­po­rek, zanim zdą­ży­łam się odwró­cić. Śpie­szy­łam się, żeby go dogo­nić – szybko się pod­tar­łam papie­rem toa­le­to­wym i wcią­gnę­łam majtki. Wło­ży­łam raj­stopy i popra­wi­łam spód­niczkę. Potem spoj­rza­łam mu w oczy.

Zagię­tym pal­cem chwy­cił moją brodę i uniósł ją, by się­gnąć ust.

– Na­dal mnie pod­nie­casz.

To brzmiało jak gra­tu­la­cje zło­żone mię­dzy jed­nym a dru­gim pijac­kim poca­łun­kiem. Wciąż krę­ciło mi się w gło­wie przez rap­tow­ność tego wszyst­kiego.

– Widzimy się w sali. – Odblo­ko­wał drzwi, rozej­rzał się i wyszedł.

Czu­łam się upo­jona, ale jed­no­cze­śnie zupeł­nie pusta. Nie poma­gało, że nie jadłam nic od kilku godzin. Robi­łam to, co zwy­kle, dba­nie o sie­bie odsu­wa­łam na bok. Opar­łam się ciężko o ścianę i wło­ży­łam but.

Nie mia­łam odwagi spoj­rzeć w lustro z obawy, że zoba­czę w nim wstyd i poczu­cie winy. Zamiast tego wyco­fa­łam się w tłum, wra­ca­jąc do grupy niczym wędrowny ptak. Wdzięczna za alko­hol, który uśmie­rzał ból obtar­cia mię­dzy nogami.

– Gdzie byłaś? – zapy­tał Jamie, poda­jąc mi shota cze­goś ciem­nego o mdlą­co­słod­kim zapa­chu, co wypi­łam od razu. – Wyglą­dasz… – Urwał, rezy­gnu­jąc z obra­ża­nia mnie. Zamiast tego zro­bił gest cze­sa­nia. Zapło­nę­łam rumień­cem i przy­gła­dzi­łam włosy roz­czo­chrane sek­sem.

Nikt z new­sro­omu nie miał poję­cia, co się dzieje. To był nasz mały sekret.

– Laura, chodź tutaj. – Jego głos poniósł się po ciem­nej sali. Ton był znacz­nie surow­szy niż parę minut temu.

Odwró­ci­łam się do szefa. Ben sie­dział w bok­sie naprze­ciwko Marka Cusha, redak­tora naczel­nego gazety, który zaszczy­cał nas swoją obec­no­ścią tylko przy wyjąt­ko­wych oka­zjach.

Nagle poczu­łam, że to ważne. Zosta­łam wyróż­niona. Ja. Wyobra­zi­łam sobie, że inni dzien­ni­ka­rze to zauwa­żyli i wła­śnie patrzyli na mnie z zazdro­ścią.

Wypro­sto­wa­łam się, unio­słam głowę i pew­nym kro­kiem pode­szłam do sto­lika.

– Dobra robota, Laura – pogra­tu­lo­wał mi Mark.

Zgar­nę­łam włosy z twa­rzy, uda­jąc trzeźwą, i wśli­zgnę­łam się na puste miej­sce.

– Oka­za­łaś się olśnie­wa­ją­cym naryb­kiem w zespole.

– Och, nic mi o tym nie wia­domo, ale dzię­kuję. – Czu­łam się raczej jak pokryte patyną sre­bro.

Ben i Mark popa­trzyli po sobie.

– Naszym zda­niem masz talent, jed­nak… – pauza – jest poten­cjał na wię­cej.

Jeśli przez poten­cjał rozu­miał łama­nie ludziom życia, nie chcia­łam tego. Zwró­ci­łam się do Bena, licząc na jedno z tych jego spoj­rzeń, któ­rymi poka­zy­wał, że mu zależy. Nic w jego wyra­zie twa­rzy nie wska­zy­wało na to, co nas połą­czyło przed chwilą. Pod­niósł kufel do ust. Jego obrączka odbiła świa­tło lampy wiszą­cej nad sto­li­kiem.

– Spodoba ci się ta robota – powie­dział zamiast tego.

Wypro­sto­wa­łam się.

– Okej.

– Zała­twi­li­śmy ci prze­słu­cha­nie do Willi.

– Willi?

– Nowego rand­ko­wego reality show.

Cze­kał, aż coś powiem.

– Nie sły­sza­łaś?

Wzru­szy­łam ramio­nami.

– Gdzieś ty była, Peters? Nie koja­rzą ci się z niczym złote kafelki na Insta­gra­mie? Z palmą? O pół­nocy w zeszły wto­rek w tym samym momen­cie opu­bli­ko­wały to tysiące influ­en­ce­rów. Pro­gram już zyskał sta­tus kul­to­wego. Modelki i cele­bryci dosłow­nie się na niego rzu­cili. – Zabrał komórkę z blatu i zaczął skro­lo­wać. – Klik­nij na kafe­lek i zoba­czysz to – powie­dział i obró­cił tele­fon.

Na ekra­nie poja­wił się sło­neczny obraz. Tłum pięk­nych ludzi na plaży popija szam­pana, tań­czy, prze­żywa swoje naj­lep­sze chwile.

Odwró­ci­łam wzrok.

– Cała sprawa jest owiana tajem­nicą. Nie wysto­so­wano ofi­cjal­nego oświad­cze­nia dla prasy. Tylko plotki i zgrabna kam­pa­nia w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. – Ben znowu skie­ro­wał wzrok na ekran i chrząk­nął. – Ale posłu­chaj wypo­wie­dzi. „Zale­d­wie na jeden tydzień grupa sek­sow­nych sin­gli zamieszka w luk­su­so­wej willi w środku raju, mając nadzieję, że spo­tkają swój ideał, dobiorą się w pary i prze­ko­nają publikę, że są per­fek­cyj­nie dopa­so­wani, a wszystko to, by wygrać pięć­dzie­siąt tysięcy fun­tów w gotówce”. – Dru­gie zda­nie prze­czy­tał z uśmie­chem: – „Do czego posuną się nasi uczest­nicy pod pre­sją czasu, żeby zdo­być nagrodę?” Jed­nak naj­bar­dziej soczy­stym new­sem jest ich obiet­nica: uni­kalne doświad­cze­nie VIP dla widzów. – Kiedy uniósł wzrok, oczy mu błysz­czały. – Cie­kawe, co by to mogło być.

Czym wła­ści­wie się eks­cy­to­wał? Willa wyda­wała się nudziar­stwem. Kolejny szma­tławy pro­gram rand­kowy z bez­myślną bandą dwu­dzie­sto­pa­ro­lat­ków para­du­ją­cych w kostiu­mach kąpie­lo­wych. Lasu­jąca mózg błaha papla­nina nad base­nem. Nie przy­cho­dziło mi do głowy nic mniej inte­re­su­ją­cego. A wygrana nawet nie była taka wysoka. I jeśli cho­dzi o szanse na zna­le­zie­nie miło­ści w tego rodzaju show – ha! Związki to i tak strata czasu. Już ni­gdy wię­cej nie dam się skrzyw­dzić.

Gdzieś pośród hałasu panu­ją­cego w pubie usły­sza­łam głos mamy. „Prze­cież to zwy­kłe roz­sta­nie, nikt nie umarł!” W takim razie dla­czego odci­snęło na mnie aż takie piętno?

– Pró­bują to sprze­dać jako roz­rywkę na lato – cią­gnął Ben. – Loka­li­za­cja willi to pil­nie strze­żona tajem­nica…

Skoń­czyło się tak nagle, że zaczę­łam kwe­stio­no­wać abso­lut­nie wszystko. Dla­czego? Jak? Czy poja­wił się ktoś inny? Mia­łam tak natrętne myśli, że w pew­nym momen­cie chyba stra­ci­łam rozum, a przy­naj­mniej tak mi się wyda­wało. Zamiast ruszyć dalej z życiem, przez trzy lata obwi­nia­łam sie­bie, pró­bu­jąc napra­wić to, co było we mnie nie tak, co spra­wiło, że on ode mnie odszedł. Może to był też powód, dla któ­rego zosta­łam w tej pracy – chcia­łam udo­wod­nić mu, że sobie pora­dzę. Że nie jestem bez­war­to­ściowa. Tylko dla­czego to do mnie nie dociera? Dla­czego te słowa wciąż brzmią nie­wia­ry­god­nie?

– Laura, czy ty mnie słu­chasz? – Ben zmarsz­czył brwi. – Tak czy ina­czej, na razie nic wię­cej nie wiemy.

Wyświech­tany for­mat. Coraz mniej­sze zain­te­re­so­wa­nie widzów. Czy ktoś naprawdę jesz­cze oglą­dał takie pro­gramy?

A jeśli cho­dzi o tę całą „luk­su­sową willę”, to raczej przy­po­mi­nała wybieg w zoo. Takie miej­sce siłą wydo­bywa z cie­bie tajem­nice. Ide­alna pożywka dla tablo­idów. Rioja przy­tłu­miła moje zmy­sły, ale wresz­cie zro­zu­mia­łam, co zro­bili.

– Cze­kaj, prze­słu­cha­nie? Zapi­sa­li­ście mnie do tego show? – Popa­trzy­łam naj­pierw na jed­nego męż­czy­znę, potem na dru­giego. – Bez pyta­nia?

– Chcemy doko­nać cze­goś spek­ta­ku­lar­nego. Chcemy być pierw­szą gazetą, która wpro­wa­dzi do środka swo­jego wysłan­nika. Dowiemy się, co rze­czy­wi­ście się tam dzieje. Czy to wszystko fałsz? Czy uczest­nicy grają według sce­na­riu­sza? Czy rze­czy­wi­ście są sin­glami? Odkry­jemy sekrety. Ujaw­nimy oszu­stwa.

Ta nagła seria pytań jak z kara­binu przy­pra­wiła mnie o zawroty głowy. Nie odpo­wie­dzia­łam, więc Ben znowu wes­tchnął.

– Zda­jesz sobie w ogóle sprawę, jak trudno było cię tam wkrę­cić? – Zer­k­nął z ukosa na Cusha. – Nasi gra­ficy sie­dzieli nad two­imi zdję­ciami kilka godzin.

Zamru­ga­łam.

Raz jesz­cze podał mi swój tele­fon.

– Wysła­li­śmy im takie, czy nie są genialne?

Miał na komórce moje fotki z Face­bo­oka, tylko że teraz poka­zy­wały sil­nie wyre­tu­szo­waną wer­sję mnie. Chud­szą, z nie­ska­zi­telną skórą i wło­sami w kolo­rze pla­ty­no­wego blondu. Nało­żono je na tło z Kara­ibów.

W gło­wie mi się krę­ciło. To były jakieś żarty, prawda?

– Zało­ży­li­śmy ci też Insta­grama i Tik­Toka. Pod nowym nazwi­skiem, oczy­wi­ście. Nie mogą wie­dzieć, że pra­cu­jesz dla nas.

– Nowym nazwi­skiem?

– Myśla­łem, że się ucie­szysz. Zawsze jęczysz, jak to nie pod­rzu­cam ci dobrych tema­tów.

Zje­ży­łam się, nagle zda­jąc sobie sprawę, jak przez niego pre­zen­tuję się w oczach redak­tora naczel­nego.

– Nie narze­kam. – Jed­nak mój głos skur­czył się nie­mal do szeptu.

– A wła­śnie że tak. – Wymie­nili z Cushem zna­czące spoj­rze­nia. – Znacz­nie bar­dziej, niż powin­naś.

Pier­dol się.

– To jest twoja wielka szansa, Peters, musimy się zająć tym tema­tem – powie­dział Ben z więk­szą mocą. – Oddaję go w twoje ręce, pokaż nam, na co cię stać. Jestem pewien, że prze­ko­nasz ich do sie­bie na tym prze­słu­cha­niu.

Prze­słu­cha­niu. Na tę myśl serce zabiło mi szyb­ciej. Wizja roze­bra­nia się i para­do­wa­nia przed komi­sją jak w jakimś kon­kur­sie pięk­no­ści napa­wała mnie prze­ra­że­niem. Moje ciało nie wyglą­dało jak to ze zdjęć. Nie jestem tą osobą, za którą mnie mają. Gdyby naprawdę mnie znali, ni­gdy by mnie nie prze­pu­ścili do następ­nego etapu.

– Dla­czego wybra­li­ście aku­rat mnie?

Wtedy ode­zwał się Cush.

– Bo tylko ty jedna z całej redak­cji masz szansę się tam dostać. Jesteś w miarę młoda, szczu­pła i ładna. – Zer­k­nął na kolegę. – Mogę tak mówić?

Obaj się zaśmiali.

– Musisz zmie­nić swój wygląd tak, by paso­wał do zdjęć. I będziesz potrze­bo­wała nowych doku­men­tów – wyja­śnił Ben.

Wcią­gnę­łam gwał­tow­nie powie­trze. Czy to w ogóle legalne?

– Na przy­kład fał­szy­wego pasz­portu?

– Zostaw to nam. Ty skup się na swoim wyglą­dzie.

– Ale… – Urwa­łam, bo zabra­kło mi słów. – Ile mam czasu?

– Prze­słu­cha­nie jest w ponie­dzia­łek.

Ponie­dzia­łek! Czyli na przy­go­to­wa­nia został mi rap­tem week­end. Musiał ist­nieć jakiś spo­sób, żeby odmó­wić, jed­nak kiedy Mark Cush patrzył mi pro­sto w oczy, prze­ko­nany, że nie zawiodę zespołu, nie udało mi się zebrać dość siły na poszu­ki­wa­nia wymówki.

Pierw­szy raz od początku roz­mowy spoj­rze­nie Bena zła­god­niało.

– Blond. – Wyszcze­rzył zęby.

– Słu­cham? – Zmarsz­czy­łam brwi.

W jego oczach poja­wiła się iskra pożą­dli­wo­ści.

– Jako blon­dynka będziesz wyglą­dać zaje­bi­ście.

Rozdział 2

Repor­terka

Sie­dziba Fig­tree Stu­dios, wschodni Lon­dyn

– Halko, tu Iris. Mam trzy­dzie­ści jeden lat i jestem higie­nistką z hrab­stwa Kent.

Posła­łam buziaka do kamery.

Kłam­stwo. Wła­śnie takie imię wymy­ślił mi Ben, bo jego zda­niem paso­wało do branży roz­ryw­ko­wej. Takie coś spodo­ba­łoby się tele­wi­zyj­nej mafii. Obciął mi też kilka lat z metryki, żeby zwięk­szyć moje szanse. Z kolei higie­nistka, cóż, miała być „przy­zwo­itym zawo­dem”.

– Jaki masz typ?

Uśmiech­nę­łam się z fał­szywą skrom­no­ścią.

– Jestem dość wybredna… – Kolejne oszu­stwo. Nie byłam ani tro­chę wybredna. Przy­naj­mniej nie ostat­nio. – Powie­dzia­ła­bym, że mój typ to… – Słowa ugrzę­zły mi w gar­dle, gdy zaczę­łam wspo­mi­nać, jak nie­roz­sąd­nie się zacho­wy­wa­łam od jakie­goś czasu. Jed­no­ra­zowe przy­gody ledwo pamię­ta­łam. Potem zda­rzył się Ben. Mia­łam romans z żona­tym męż­czy­zną i nie­na­wi­dzi­łam sie­bie za to. Ni­gdy bym nie przy­pusz­czała, że będę zdolna do cze­goś podob­nego.

– A jakich face­tów nie lubisz?

To było łatwe. Takich, któ­rzy trwali przy tobie tylko na dobre, nie na złe. Męż­czyzn, któ­rzy uda­wali, że chcą spę­dzić z tobą resztę życia. Jak gło­siło to stare powie­dze­nie? Po co kupo­wać krowę, jeśli możesz mieć mleko za darmo? Mówię o takim kole­siu, który przy­klęka na jedno kolano w naj­bar­dziej roman­tycz­nym oto­cze­niu, jakie można sobie wyobra­zić, i pyta, czy zosta­niesz jego żoną, a dwa mie­siące póź­niej zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie cię porzuca.

Powie­dział mi, że po pro­stu uczu­cie się w nim „wypa­liło”. Nie potra­fił tego wyja­śnić, nie­mniej uznał, że miało coś wspól­nego z moją zazdro­ścią. Stwier­dził, że moje pyta­nia zaczy­nały przy­po­mi­nać prze­słu­cha­nie, a on nie zamie­rzał budo­wać przy­szło­ści z kimś, kto mu nie ufał. To była moja wina.

Faceci potra­fią spra­wić, że czu­jesz się bez­war­to­ściowa. O tak, ten typ pozna­łam aż za dobrze.

Zbyt poważne jak na show o rand­ko­wa­niu? Zde­cy­do­wa­nie. Zbyt gorz­kie? Z pew­no­ścią. Iris miała być bez­tro­ska. Iris jest bez­tro­ska. Weszłam w rolę.

– Nie inte­re­sują mnie kole­sie, któ­rzy mają obse­sję na punk­cie swo­jego ciała. Nie zro­zum­cie mnie źle. – Zachi­cho­ta­łam. – Lubię kogoś, kto dba o sie­bie, ale nic mnie tak nie znie­chęca jak typ, który miz­drzy się godzi­nami. – Zaśmia­łam się jesz­cze raz, szu­ka­jąc ostat­niej powierz­chow­nej uwagi. – Nie chcia­ła­bym wal­czyć z moim chło­pa­kiem o miej­sce przed lustrem.

Gdzieś z tyłu stu­dia roz­legł się rechot. Znaj­do­wa­li­śmy się w jakimś szem­ra­nym maga­zy­nie we wschod­nim Lon­dy­nie. Nie rozu­mia­łam, o co wła­ściwe cały ten szum. Jeśli to miej­sce w jaki­kol­wiek spo­sób odzwier­cie­dlało jakość pro­gramu, lepiej nie robić sobie nadziei.

– Możemy pro­sić o wię­cej świa­tła?

Z ciem­no­ści wyło­nił się tech­nik i zanur­ko­wał mię­dzy kamery, prze­ska­ku­jąc mię­dzy zwo­jami kabli, jakby omi­jał gniazda węży. Naci­snął kilka guzi­ków i uniósł para­solkę odbla­skową, posy­ła­jąc snop świa­tła pro­sto w moje oczy.

– W takim razie masz jakiś typ?

Nie zamie­rzali poda­ro­wać mi tego pyta­nia. I dla­czego mie­liby to zro­bić? W końcu show doty­czył rand­ko­wa­nia.

Wpa­try­wa­łam się w mrok, jakby tam cze­kała odpo­wiedź. I wtedy go zauwa­ży­łam. Stał pro­sto, z rękami skrzy­żo­wa­nymi na piersi. Tuż za prze­ci­na­ją­cymi się sno­pami reflek­to­rów widać było syl­wetkę kogoś sil­nego, o atle­tycz­nej budo­wie.

Nie odry­wał ode mnie wzroku, lecz w jego spoj­rze­niu dostrze­ga­łam coś, co odróż­niało go od tego całego medial­nego cyrku dokoła.

Popa­trzy­li­śmy sobie w oczy i męż­czy­zna kiw­nął nie­znacz­nie głową. Jakby chciał dać mi znak, że wszystko będzie dobrze. To była ulotna i jakby prze­cząca ogól­nej atmos­fe­rze chwila, ale chwy­ci­łam ją obiema rękami i wypro­sto­wa­łam się.

Mru­żąc oczy w ostrym świe­tle, tym razem odpo­wie­dzia­łam z pew­no­ścią sie­bie. Rysu­jąc wyima­gi­no­wa­nego chło­paka, który sta­no­wił zupełne prze­ci­wień­stwo tego poprzed­niego.

– Na sto pro­cent. Blon­dyn. Opa­lony. Z błę­kit­nymi oczami. I jesz­cze musi być wysoki, uwiel­biam wyso­kich face­tów. – Wresz­cie zaczy­na­łam się wczu­wać.

– A jak wyglą­dały twoje poprzed­nie związki?

Kata­strofa. Przez byłego cier­pia­łam na ataki paniki. Za każ­dym razem, kiedy czu­łam się przy­tło­czona, zapo­mi­na­łam, jak się oddy­cha.

Obecny chło­pak jest żonaty.

Emo­cje, które trzy­ma­łam na wodzy, teraz wypły­nęły na powierzch­nię i nagle zna­la­złam się na gra­nicy pła­czu. Przy­gry­złam usta, żeby zabić ból bólem, a potem roz­cią­gnę­łam usta w kolej­nym pro­mien­nym uśmie­chu.

– Na­dal szu­kam tego jedy­nego.

– To cudow­nie, kochana. A teraz zrób coś do kamery.

– Słu­cham?

– Pokaż nam tro­chę Iris. Chcemy zoba­czyć tę figlarną higie­nistkę.

– Aha, okej. – Opar­łam ręce o bio­dra.

– Może się obróć?

– Och, ale że tak? – Zro­bi­łam mały piruet, sta­ra­jąc się wyglą­dać w bikini i szpil­kach jak naj­sek­sow­niej. Czu­łam się jak kawa­łek mięsa wbity na rożen.

– Wspa­niale! Wię­cej, daj nam wię­cej. Tym razem bar­dziej żwawo.

Unio­słam wysoko ręce i znowu się obró­ci­łam dokoła, a moje nowe prze­dłu­żane pla­ty­nowe włosy zatań­czyły razem ze mną.

– Tak, masz to w sobie! Myślisz, że wygrasz?

Czy wygram pro­gram? Pięć­dzie­siąt tysięcy fun­tów to kwota nie do pogar­dze­nia. Jed­nak to nie był praw­dziwy powód, dla któ­rego wzię­łam udział w prze­słu­cha­niu.

– Na sto pro­cent. – Popa­trzy­łam pro­sto w obiek­tyw kamery. – Lepiej uwa­żaj­cie, dziew­czyny!

Rozdział 3

Pro­du­centka

Madryt, Pokój prze­słu­chań numer jeden

Teraz

Patrzę spode łba na mały biały wia­trak. Obser­wuję ruch łopa­tek i słu­cham skrzy­pie­nia, czu­jąc, jak opa­no­wuje mnie gniew.

Kro­pelki potu spły­wają mi z karku aż na plecy, wchła­nia­jąc się w białą kami­zelkę. Przez ten upał zaognił mi się trą­dzik różo­waty i moje policzki płoną. Mam ochotę zanu­rzyć twarz w wia­drze z lodo­watą wodą.

Oni to robią celowo. Usta­wili wia­trak w taki spo­sób, żeby jego powiew do mnie nie docie­rał. To jedna z tych cho­rych tor­tur, które dopro­wa­dzają cię do gra­nicy wytrzy­ma­ło­ści. Zmu­szają do przy­zna­nia się pod wpły­wem pre­sji, nawet jeśli jesteś nie­winny.

Odmó­wi­łam sko­rzy­sta­nia z usług adwo­kata z urzędu – albo hisz­pań­skiego odpo­wied­nika – ponie­waż obie­cali, że to potrwa tylko chwilę, bo trzeba jedy­nie dopil­no­wać kilku for­mal­no­ści.

Nie­ważne, prze­cież nie zro­bi­łam nic złego. A jeśli będę potrze­bo­wała pomocy, oni mi jej nie udzielą. Zadzwo­nię do niego.

Się­gnę­łam po kubek cienki jak papier i napi­łam się cie­pła­wej wody.

Chry­ste. Czy oni tu nie mają kli­ma­ty­za­cji?

Detek­tyw inspek­tor Jose Car­los San­chez zerka z ukosa na swoją part­nerkę, po czym powta­rza pyta­nie z sil­nym hisz­pań­skim akcen­tem.

– Michelle Jes­sop, naprawdę nie miała pani poję­cia, co się dzieje?

Wychyla się do przodu, splata palce. Jego świeżo wypra­so­wana koszula marsz­czy się na ramio­nach.

Na ile róż­nych spo­so­bów mogę odpo­wia­dać na to samo pyta­nie? Nie. NIE. Może powin­nam spró­bo­wać po hisz­pań­sku?

Potrzą­sa­jąc głową, z mokrymi wło­sami omia­ta­ją­cymi barki, powta­rzam po raz enty:

– Nie.

Jed­nak mój głos to led­wie szept.

San­chez wzdy­cha. Jest zre­lak­so­wany, nawet w tej cia­snej koszuli i kra­wa­cie. Jak mu się to udaje? Czy to jakaś spe­cjalna umie­jęt­ność, którą mają poli­cjanci za gra­nicą – zdol­ność zacho­wa­nia spo­koju mimo takiego upału?

Powin­nam robić notatki.

Wygląda, jakby grał w rugby. Jest niski i przy­sa­dzi­sty, z sze­ro­kimi ramio­nami. Czarne włosy prze­rze­dzają mu się na czubku głowy, a na skro­niach pokry­wają siwi­zną. Zarost też zaczyna się odbar­wiać. Męż­czy­zna mało śpi i pije dużo kawy, zupeł­nie jak ja. Jed­nak jego oczy patrzą łagod­nie. W kąci­kach rysują mu się zmarszczki. Chyba czę­sto się śmieje, kiedy nie robi tego, co teraz – kiedy nie prze­słu­chuje ludzi. Wpa­truje się we mnie, a jego wzrok roz­kłada mnie na czę­ści pierw­sze.

– Señora Jes­sop, z pew­no­ścią rozu­mie pani, jak trudno nam uwie­rzyć, że nic pani nie wie­działa. – Znowu spo­gląda w notatki, po czym pyta: – Jest pani pro­du­centką?

Przy­zna­jąc się, zwrócę na sie­bie uwagę. On to źle zin­ter­pre­tuje.

– Jedną z pro­du­cen­tek – kła­mię.

– Jedną z pro­du­cen­tek? A ile ich jest w przy­padku pro­gramu tele­wi­zyj­nego?

Jak w ogóle zacząć wyja­śnia­nie spo­sobu funk­cjo­no­wa­nia tele­wi­zji? Żeby stwo­rzyć jakiś show, trzeba wię­cej niż jed­nej osoby. Jeste­śmy rodziną. W moim orga­ni­zmie docho­dzi do zna­jo­mego skoku adre­na­liny – dostaję takiego samego kopa, co tuż przed wej­ściem na żywo. Jestem nakrę­cona. Per­ma­nent­nie nakrę­cona.

Wzbu­rzona odpo­wia­dam:

– To jest – pauza – to miał być jeden z naj­lep­szych pro­gra­mów, jakie widział świat. Trzeba wiele osób, żeby zadziała się magia. Myśli pan, że pora­dzi­ła­bym sobie ze wszyst­kim sama?

Mój ton był zja­dliwy. Nor­mal­nie się tak nie wście­kam. Nie jestem taka nie­uprzejma. San­chez mruży oczy. On tego nie rozu­mie. I dla­czego miałby rozu­mieć? Nie jest z branży.

– Pro­szę mi to wyja­śnić. Pro­szę powie­dzieć bar­dzo dokład­nie, kto czym się zaj­muje.

Kiwam głową, a jego twarz tężeje.

– Ponie­waż, Señora Jes­sop – cią­gnie bar­dziej cierpko – ktoś z waszego reality show nie żyje. – Na moment milk­nie, pozwa­la­jąc, by dwa ostat­nie słowa zawi­sły w powie­trzu.

I to działa – nagle robi mi się nie­do­brze na myśl o tam­tej kobie­cie. Przy base­nie. Z posza­rzałą skórą. Z krwią pla­miącą jej utle­nione włosy. Nasz pro­gram miał zmie­niać życie uczest­ni­ków i milio­nów ludzi przed ekra­nami. Jed­nak nie w ten spo­sób.

Teraz jego part­nerka kie­ruje na mnie wzrok. Ma na sobie białą koszulę z krót­kim ręka­wem i emble­ma­tem hisz­pań­skiej poli­cji naszy­tym na kie­szeń. Włosy zebrała z tyłu w gładki kok. Z biżu­te­rii nosi wyłącz­nie kol­czyki wkręty oraz pro­sty krzy­żyk na cien­kim zło­tym łań­cuszku.

– Na razie wygląda na to, że pani jest osobą odpo­wie­dzialną za te wyda­rze­nia. – San­chez patrzy mi w oczy.

– Słu­cham? – Uno­szę głowę. – Chyba pan żar­tuje.

Wytrzy­muje moje spoj­rze­nie.

Nie może mówić poważ­nie.

– Ni­gdy bym nie żar­to­wał z takiej sprawy – odpo­wiada.

Oglą­dam się za sie­bie, żaden funk­cjo­na­riusz nie pil­nuje drzwi. Ina­czej niż w Wiel­kiej Bry­ta­nii, hisz­pań­scy poli­cjanci noszą przy sobie broń. Zer­kam na pisto­let w kabu­rze przy­pię­tej do paska męż­czy­zny – a potem znowu na jego twarz.

Kolejna fala gorąca. Wal­czę, by nie dać po sobie nic poznać.

Jak spra­wić, żeby zro­zu­miał? Cią­gnę za wyima­gi­no­wany koł­nie­rzyk przy szyi.

– Odpo­wiem na wszyst­kie pyta­nia, tylko pro­szę… – Palce śli­zgają mi się na spo­co­nej skó­rze. – Potrze­buję świe­żego powie­trza.

Bo nie mogę oddy­chać.

Wnę­trze pokoju traci ostrość. Biel spływa desz­czem przed moimi oczami i poja­wia się jej obraz.

Jedy­nej osoby, któ­rej nie byłam w sta­nie kon­tro­lo­wać.

Rozdział 4

Repor­terka

Hisz­pa­nia

Tydzień wcze­śniej

Mucha. Bzy­czała, lata­jąc cha­otycz­nie wokół obsy­pa­nej cukrem kra­wę­dzi kie­liszka. To pierw­sza rzecz, która zyskała ostrość.

Zamru­ga­łam. Mia­łam wyschnięte oczy.

Nie rusza­jąc się, podą­ży­łam wzro­kiem za owa­dem od puszki do bie­lo­nej ściany i dalej, do sty­ro­pia­no­wego kar­to­nika peł­nego ścin­ków kebaba.

Dopa­dła mnie pierw­sza fala mdło­ści.

Mucha znowu wzbiła się w powie­trze, wystrze­liła jak z procy. Prze­fru­nęła na drugą stronę pomiesz­cze­nia. Przez chwilę wisiała nade mną, po czym zanur­ko­wała w prawo, lądu­jąc głę­boko w gąsz­czu sztyw­nych wło­sów na spie­czo­nej słoń­cem klatce pier­sio­wej.

Wła­ści­ciel tych wło­sów wydał niski pomruk i strzep­nął z sie­bie owada, po czym obró­cił się i prze­wró­cił na brzuch. Ręce roz­ło­żył wokół poduszki.

Wypu­ści­łam powie­trze i dopiero zda­łam sobie sprawę, że je wstrzy­my­wa­łam. Poczu­łam ulgę, że się nie obu­dził. Nie chcia­łam, żeby Ben zoba­czył mnie w takim sta­nie.

Oto nad­cho­dziła druga fala mdło­ści. Gęsta i szybka. Pobu­dzona adre­na­liną zaczę­łam prze­szu­ki­wać pamięć, pró­bu­jąc roz­pra­co­wać, co się wła­ści­wie wyda­rzyło. Dopa­dło mnie to zna­jome uczu­cie dziury we wspo­mnie­niach. Nicość pochło­nęła duże frag­menty wczo­raj­szego wie­czoru, a ja mogłam wtedy robić dosłow­nie cokol­wiek.

Zaczę­li­śmy w barze naprze­ciwko hotelu. Wybra­li­śmy się na drinka, żeby uczcić coś, co jesz­cze do mnie nie dotarło – że dosta­łam się do Willi. W Mar­belli było nas czworo, potem zmie­nia­li­śmy knajpy, trzy­ma­jąc się oko­lic mariny.

Jamie zazwy­czaj pisał o spra­wach kry­mi­nal­nych, ale „poświę­cił” się dla moż­li­wo­ści spę­dze­nia tygo­dnia w słońcu. Zosta­nie moimi oczami i uszami na zewnątrz, zbie­ra­jąc infor­ma­cje na temat show, pod­czas gdy ja będę trzy­mać się roli. Dan to nasz foto­graf. A Ben przy­le­ciał, żeby nas wdro­żyć. Wrę­czyć mi fał­szywe doku­menty. Chcia­łam wie­rzyć, że poko­nał taki szmat drogi ze względu na mnie. Może i tak, lecz nie po to, by mi towa­rzy­szyć, ale upew­nić się, że w ostat­niej chwili nie zre­zy­gnuję.

Przy­by­łam do Hisz­pa­nii kilka dni wcze­śniej, żeby spraw­dzić, czy uda mi się zna­leźć jakieś brudy na temat pro­gramu. Pro­du­cenci upie­rali się na bez­po­średni lot z Wiel­kiej Bry­ta­nii, lecz kiedy powie­dzia­łam im, że potrze­buję czasu, by popra­co­wać nad opa­le­ni­zną, wyka­zali się zro­zu­mie­niem, w ogóle nie kwe­stio­nu­jąc mojego kłam­stwa. To bar­dzo dobrze wró­żyło mojej pracy – naj­wy­raź­niej nie prze­strze­gali ści­śle zasad bez­pie­czeń­stwa.

Po kilku sho­tach na roz­grzewkę zebra­łam się na odwagę, żeby zadać pyta­nie.

– Nie dziwi was, że mnie wybrali? Aku­rat mnie? – zwró­ci­łam się do swo­jego zespołu.

– Dla­czego? – rzu­cił szybko Ben. – Jak się posta­rasz, to niczego ci nie bra­kuje.

– Poważ­nie, prze­cież musiały się zgło­sić tysiące osób. Mogli wybrać kogo­kol­wiek. Dla­czego zde­cy­do­wali się aku­rat na mnie?

– Nie rozu­miem, do czego zmie­rzasz.

Zawsze kon­ku­ro­wa­li­śmy z zespo­łem od new­sów o pierw­szą stronę i czę­sto prze­gry­wa­li­śmy z jakąś gorącą wia­do­mo­ścią. To była nasza szansa, ale mimo wszystko.

Pre­sja stała się jesz­cze więk­sza teraz, gdy przed gazetą zama­ja­czyło widmo ban­kruc­twa. Ze względu na zmiany w branży medial­nej przy­szłość „Infor­ma­tora” stała pod zna­kiem zapy­ta­nia. Kon­ku­ren­cja nas wyprze­dzała, musie­li­śmy podej­mo­wać dodat­kowe sta­ra­nia, żeby wyprze­dać nakład.

Upi­łam jesz­cze jeden łyk swo­jego drinka.

– Chcia­łam tylko powie­dzieć…

– Ja pier­dolę, Peters, jesteś w pro­gra­mie. Udało się! Oszu­ka­li­śmy tych aro­ganc­kich typ­ków z tele­wi­zji. Po pro­stu rób swoje i załatw nam temat.

Jamie i Dan rzu­cili mi nie­zręczne spoj­rze­nie. Potem się zamknę­łam.

Zaczę­li­śmy roz­ma­wiać o stra­te­gii. Nale­żało poko­nać naj­więk­szą prze­szkodę, czyli dowie­dzieć się, gdzie wła­ści­wie znaj­do­wała się willa. Jej loka­li­za­cja pozo­sta­wała tajem­nicą, żeby powstrzy­mać takich ludzi jak my.

Ben żył dla odkry­wa­nia sekre­tów i poziom jego ener­gii bar­dzo wzrósł, kiedy zaczę­li­śmy oma­wiać metody infil­tra­cji. Jako uczest­niczka pozna­łam jedy­nie datę i miej­sce odbioru przed hote­lem. Mogli zawieźć mnie stam­tąd w zasa­dzie dokąd­kol­wiek.

Co dziwne, ta część nie budziła mojego nie­po­koju. Cał­kiem podo­bała mi się wizja znik­nię­cia. Widzia­łam w tym nie­mal swo­iste kathar­sis. Powin­nam była myśleć o pro­gra­mie, a zamiast tego mia­łam obse­sję na punk­cie Bena. Gdy chło­paki zaja­dały się mię­snym tapas, ja piłam kolejne kie­liszki san­grii, fan­ta­zju­jąc o tym, jak spę­dzimy we dwoje całą noc. Byłam pod­eks­cy­to­wana tym, że pierw­szy raz obu­dzę się rano w jego ramio­nach. Miła odmiana od szyb­kiego numerka i rów­nie pośpiesz­nego poże­gna­nia.

Wła­śnie od tam­tego momentu moje wspo­mnie­nia zaczęły tra­cić ostrość.

Ben wes­tchnął i prze­to­czył głowę w drugą stronę, a spłasz­czony poli­czek marsz­czył mu usta. On nawet nie był przy­stojny. A jed­nak czu­łam przy­jemny dreszcz za każ­dym razem, kiedy go widzia­łam. Cho­ciaż z takim utę­sk­nie­niem wycze­ki­wa­łam naszej pierw­szej wspól­nej nocy, teraz już nie pamię­ta­łam seksu. Cha­rak­te­ry­styczne pie­cze­nie mię­dzy nogami było jedy­nym zna­kiem, że w ogóle do cze­goś doszło.

Jak zwy­kle prze­sa­dzi­łam. Kiedy Ben zachwy­cał się sekret­no­ścią naszej rela­cji, ukry­wa­jąc ją przed Jamiem i Danem, ogień we mnie zapło­nął moc­niej przez alko­hol. Stra­ci­łam pano­wa­nie nad sobą. To moja wina. Nie powin­nam była pozwo­lić, żeby roz­cza­ro­wa­nie ude­rzyło mi do głowy.

Teraz ledwo mogłam na niego spoj­rzeć. Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że zro­bi­łam coś żenu­ją­cego. Czu­łam na języku gorzki posmak san­grii z poprzed­niego wie­czoru. Pie­cze­nie w żołądku zyski­wało na sile, podob­nie jak nie­na­wiść do samej sie­bie. Aku­rat wczo­raj musia­łam się upić. Aku­rat dzi­siaj musia­łam mieć kaca.

Ben powie­dział mi, żebym prze­stała pić, ale nie posłu­cha­łam. Roz­ko­szo­wa­łam się swoją wła­dzą – moja osoba zyskała na war­to­ści. Byłam mu potrzebna.

Mgła spo­wiła resztę naszego wie­czoru. Pamię­tam, jak zaata­ko­wa­łam, kiedy Jamie wyszedł z toa­lety. Prze­krzy­ki­wa­łam gło­śną muzykę i roz­la­łam drinka, rzu­ca­jąc się na Bena i mówiąc mu, że mam dosyć, że jest dup­kiem, wyko­rzy­stu­jąc mnie, cho­ciaż nie miał zamiaru zosta­wić żony. Alko­hol pomógł mi zapo­mnieć, że też pono­szę winę za nasz romans. „To koniec!” – z pew­no­ścią tak wywrzesz­cza­łam.

Zafa­lo­wały prze­świ­tu­jące zasłony. Otwarte drzwi bal­ko­nowe wpu­ściły do wnę­trza pokoju hote­lo­wego słoną bryzę, która owiała moją lepką skórę. Popa­trzy­łam na zie­lony błę­kit morza i przy­gry­złam usta, żeby powstrzy­mać łzy żalu. Powie­trze było gęste od dymią­cego węgla i zapa­chu gril­lo­wa­nego mięsa; to tawerny szy­ko­wały się na lunch.

Na myśl o jedze­niu poczu­łam ucisk w żołądku, a zaraz potem panikę. Jesz­cze chwila i pod­je­dzie samo­chód, który miał mnie zabrać do willi: równo o czter­na­stej. Wyraź­nie pod­kre­ślili, że nie mogę się spóź­nić. Ostrze­gli, że zaczy­nają fil­mo­wać w chwili, gdy dotrzemy do celu. Gdzie­kol­wiek to było.

Ścią­gnę­łam z sie­bie pościel i bar­dzo ostroż­nie wsta­łam z łóżka.

Zimno mar­muru oka­zało się nie­mal bole­sne dla moich gołych stóp. Sku­li­łam się, obję­łam rękami piersi i na palusz­kach podą­ży­łam do łazienki.

Popa­trzy­łam spode łba na zapuch­niętą twarz w lustrze, ledwo roz­po­zna­jąc samą sie­bie.

Moje się­ga­jące ramion brą­zowe włosy zostały roz­ja­śnione i prze­dłu­żone za pomocą dro­gich docze­pów. Moje rzęsy były sztuczne. Moja opa­le­ni­zna też, nie licząc tej z ostat­nich trzech dni, które spę­dzi­łam na słońcu Mar­belli. Paznok­cie mia­łam pla­sti­kowe i spi­cza­ste, z fren­chem, a uśmiech też był sztuczny przez wybie­lone zęby i przez to, że się do niego zmu­sza­łam.

– Halko, dziew­czyny! – Obmyła mnie fala sza­leń­stwa, gdy ostatni raz prze­ćwi­czy­łam swoje wiel­kie wej­ście do willi. – Miło mi was poznać, jestem Iris.

Kłam­stwo.

Popa­trzy­łam na sie­bie chłod­nym wzro­kiem, prze­sta­łam się uśmie­chać.

Jak to się miało w ogóle udać?

Prze­cież odkryją oszu­stwo. I co wtedy?

Coś mnie ści­snęło w żołądku.

Co zro­bi­łaby Iris? Przyj­rza­łam się swo­jemu odbi­ciu.

Zro­bi­łam krok do tylu. Wyobra­zi­łam sobie, że jestem w new­sro­omie. Wyczy­ści­łam wyima­gi­no­wany ekran kom­pu­tera i zaczę­łam nowy tekst. Iris by się ogar­nęła. Wła­śnie tak.

Ben już nie spał, kiedy odmie­niona wyszłam z łazienki. Sta­łam się wymy­śloną przez niego posta­cią.

Od razu zaję­łam się przy­go­to­wa­niami. Krą­ży­łam po pokoju, zbie­ra­jąc sukienkę, majtki i sta­nik z pod­łogi, by cisnąć je potem do walizki – która pękała w szwach.

Dosta­łam całą nową gar­de­robę. Mate­riał był tani. Wszystko wyglą­dało tak, jakby skur­czyło się w pra­niu. Fast fashion. Nie­mniej byłam zado­wo­lona z tego, co udało mi się wybrać z takiej kolek­cji. Dżin­sowe szorty z obszar­pa­nymi brze­gami, top ban­deau z ceki­nami, krótka czarna sukienka, luźne bluzki odsła­nia­jące ramiona, wyso­kie szpilki, koturny, klapki i mnó­stwo stro­jów kąpie­lo­wych – jeden na każdy dzień tygo­dnia. Spa­ko­wa­łam się z wiel­kim opty­mi­zmem.

A jeśli cho­dzi o moje wiel­kie wej­ście, szy­ko­wa­łam na nie skąpe bikini z wysoko wycię­tym dołem i głę­bo­kim dekol­tem. Dorzu­ci­łam do tego kanar­ko­wo­żółte szorty i złote koturny. „Noś na sobie tak mało, jak to tylko moż­liwe. Po przy­jeź­dzie masz zro­bić jak naj­więk­sze wra­że­nie”, poin­stru­owała mnie jakaś kobieta z obsługi pro­gramu. Użyła dokład­nie tych słów. Gdzie się podziało rów­no­upraw­nie­nie? Soli­dar­ność jaj­ni­ków? Cóż, ona chyba też wyko­ny­wała pole­ce­nia.

To ta jedna część mojej taj­nej misji, na którą cze­ka­łam – zde­ma­sko­wa­nie twórcy tak sek­si­stow­skiego gówna.

Inne dziew­czyny oczy­wi­ście będą olśnie­wa­jące. Już zdą­ży­łam stwo­rzyć sobie w gło­wie „kon­ku­ren­cję”. Miały urodę mode­lek, ogromne piersi, wąziut­kie talie, skąpe bikini i wycięte stroje kąpie­lowe. Na­dal nie docie­rało do mnie, że zosta­łam wybrana. Może i mia­łam w porządku figurę, nie­mniej zde­cy­do­wa­nie nie budziła zachwy­tów. Nijak nie przy­po­mi­na­łam kobiet, które zazwy­czaj widuje się w tego rodzaju pro­gra­mach. Chyba że – zatrzy­ma­łam na moment wście­kłe myśli – ten show nie będzie się sku­piać na wyglą­dzie? Zaśmia­łam się. Nie bądź głu­pia, na czym innym miałby się kon­cen­tro­wać?

– Laura.

Spo­dzie­wa­łam się bury. Sporo nawy­wi­ja­łam.

Jed­nak Ben się uśmie­chał.

– Jak ci idzie pako­wa­nie?

– Słu­chaj, prze­pra­szam za wczo­raj.

Roz­śmie­szy­łam go.

– Co cię tak bawi?

Prze­wró­cił się na bok, opie­ra­jąc głowę na ręce. Czę­ściowo zawi­nięty w pościel, z trzy­dnio­wym zaro­stem, ema­no­wał sek­sowną, surową męsko­ścią.

– Za dużo się mar­twisz.

– Ale zeszłej nocy…

– Hej, prze­stań, lubię, kiedy jesteś takim zbłą­ka­nym kocia­kiem.

Odwró­ci­łam wzrok. Oczy szczy­pały mnie od łez.

– Chcia­łem tylko powie­dzieć – pod­jął jesz­cze raz – żebyś prze­stała się zadrę­czać. Nie ma nic złego w tym, że lubisz wypić drinka albo dwa, i to zadziała na twoją korzyść w pro­gra­mie. Każdy lubi impre­zowe dziew­czyny.

Nie byłam pewna dla­czego, jed­nak nie­spo­dzie­wa­nie stra­ci­łam grunt pod nogami. Poczu­łam się pusta. Brudna. Zapra­gnę­łam, by ktoś mnie przy­tu­lił.

– Rozu­miem, że to trudne zada­nie. Nie­mniej tego rodzaju tematy nie tra­fiają się czę­sto. Pora­dzisz sobie.

Zeszłej nocy nie­na­wi­dzi­łam Bena. Dzi­siaj chcia­łam cof­nąć wszystko, co powie­dzia­łam.

Otak­so­wał mnie wzro­kiem i wyszcze­rzył zęby.

– A ten nowy styl naprawdę ci pasuje, wow.

Nie chcia­łam wycho­dzić. Nagle dopa­dła mnie silna potrzeba, by ktoś mnie objął. Chcia­łam scho­wać się pod pościel i poło­żyć obok niego.

Byłam w obcym kraju, wyglą­da­łam zupeł­nie ina­czej i za moment mia­łam tra­fić pod mikro­skop. Wypa­ro­wała ze mnie cała odwaga z poprzed­niego dnia.

Ben wstał z łóżka i wło­żył bok­serki. Pogrze­bał chwilę w swo­ich rze­czach, wycią­gnął coś i mi podał. To był plu­szowy miś. Zupeł­nie zbił mnie tym z tropu. Cho­ciaż wrę­czył mi tan­detną zabawkę z taniego akrylu ubraną w koszulkę z napi­sem „przy­tul mnie”, poczu­łam wzru­sze­nie.

– To dla mnie?

– Nie rób się taka sen­ty­men­talna, Peters. Odwróć go.

Patrzy­łam na niego dłuż­szą chwilę, po czym wyko­na­łam pole­ce­nie.

Miś miał na ple­cach suwak scho­wany w buj­nej sier­ści.

– Otwórz.

Czu­łam, że muszę to zro­bić ostroż­nie. Pocią­gnę­łam za zamek i się­gnę­łam do środka. Wypeł­nie­nie z waty było szorst­kie. Poma­ca­łam chwilę, aż natra­fi­łam na coś twar­dego. Popa­trzy­łam na Bena z nie­mym pyta­niem – „Serio?” – a potem wyję­łam komórkę. To była stara srebrna nokia, bar­dzo wie­kowy model, na któ­rym można grać w Węża. Dość mały, żeby zmie­ścił się w plu­szaku.

– Gdy tylko się cze­goś dowiesz, zadzwoń. Naci­śnij jedynkę, pod tą cyfrą zapi­sa­łem swój numer. Okej?

Na­dal nie otrzą­snę­łam się ze wstydu, że byłam taka głu­pia.

– Scho­waj go mię­dzy ubra­nia i inne bab­skie rze­czy – tłu­ma­czył Ben, wyraź­nie zado­wo­lony ze swo­jego bon­dow­skiego gadżetu.

– Cze­kaj – rzu­ci­łam, zda­jąc sobie z cze­goś sprawę – jak mam do cie­bie zadzwo­nić, skoro wszę­dzie będą kamery?

– Znaj­dziesz jakiś spo­sób. Na pewno nie będą was nagry­wać cały czas. To tak nie działa.

– Okej.

Wyczu­wa­jąc spa­dek mojej pew­no­ści sie­bie, pod­szedł i objął mnie w pasie. Tym razem naj­pierw popa­trzył mi pro­sto w oczy, a póź­niej poca­ło­wał. To był zde­cy­do­wany, pełen pasji poca­łu­nek, wyra­ża­jący pra­gnie­nie. Na koniec obró­cił mnie i przy­ci­snął twa­rzą do ściany. Poczu­łam na policzku zimno, które roz­bu­dziło moje zmy­sły. Wie­dzia­łam, co się zaraz wyda­rzy.

Jego palce krą­żyły po mojej skó­rze, prze­su­wa­jąc się w stronę góry od bikini. Ogar­nęło mnie uczu­cie bycia pożą­daną, sil­niej­sze niż cokol­wiek innego.

– Musisz już iść – wes­tchnął.

Poki­wa­łam głową, wypro­sto­wa­łam się i prze­łknę­łam gło­śno ślinę. Z wysił­kiem zdu­si­łam wszystko, co wyda­rzyło się w ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech godzin.

– Jesteś wspa­niała. Ja bym na cie­bie zagło­so­wał.

Jakoś udało mi się cicho zaśmiać.

– Zadzwoń naj­szyb­ciej, jak będziesz mogła.

Gdy nie odpo­wie­dzia­łam, popa­trzył na mnie z ukosa.

– Okej – rzu­ci­łam w końcu posłusz­nie.

Wypro­wa­dzi­łam walizkę za drzwi, powstrzy­mu­jąc się od spoj­rze­nia za sie­bie. Wzię­łam do ręki tar­czę obo­jęt­no­ści. Dzi­siaj było to trud­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek.

Drzwi zamknęły się za mną cicho.

W kory­ta­rzu pach­niało wil­go­cią, na ścia­nie wyro­sła gęsta pleśń. Opa­no­wało mnie zna­jome wra­że­nie pustki. Jesz­cze ni­gdy nie czu­łam się taka samotna.

Powin­nam mu powie­dzieć. Powin­nam pew­nym kro­kiem wma­sze­ro­wać z powro­tem do tam­tego pokoju hote­lo­wego i wyznać Benowi, że nie nadaję się do tej roboty – wytłu­ma­czyć mu, jak wszystko uda­wa­łam. Powie­dzieć o ata­kach paniki i klau­stro­fo­bii, przez którą nie wiem, jak zdo­łam wytrzy­mać zamknię­cie w willi.

Jed­nak głos uwiązł mi w gar­dle. Z jakie­goś powodu mia­łam poczu­cie, że to ja muszę za coś zadość­uczy­nić. To ja muszę się bar­dziej sta­rać. Za bar­dzo bolała mnie głowa, żebym mogła zapy­tać, dla­czego i jak to się stało. Łatwiej było się zamknąć, zaak­cep­to­wać stan rze­czy i iść dalej.

Odwró­ci­łam się i ruszy­łam do windy, słu­cha­jąc skrzy­pie­nia kółek od walizki i głosu Bena w gło­wie.

Liczymy na cie­bie, Peters.

Rozdział 5

Widzo­wie

Tydzień wcze­śniej

Emma z Lon­dynu wła­śnie goto­wała swoje popi­sowe danie – spa­ghetti z sosem boloń­skim. Lau­ren i Kylie sie­działy przy stole kuchen­nym, skro­lu­jąc Insta­grama.

– Widzia­łaś to? – Kylie pode­tknęła kole­żance tele­fon pod nos.

Lau­ren spoj­rzała na prze­sy­cone słoń­cem obrazki i unio­sła wzrok.

– Rand­kowe reality show?

– Epic­kie, nie?

– Bo wła­śnie tego trzeba światu, wię­cej ukry­tych kamer, domu peł­nego świ­rów i gów­nia­nej tele­wi­zji. – Emma prze­wró­ciła oczami.

Kylie wstała, żeby poka­zać jej reklamę, na któ­rej grupka modeli z ide­al­nie wyrzeź­bio­nymi syl­wet­kami wła­śnie bawiła się na impre­zie.

Emma prych­nęła.

– Straszna tan­deta. To nie są praw­dziwi ludzie z praw­dzi­wymi cia­łami.

– Spo­dzie­wa­łam się takiego cyni­zmu, ale to ty się wkrę­cisz – stwier­dziła Lau­ren.

– Nie ma takiej opcji! I gdzie w ogóle mają to krę­cić? Z tej reklamy nie wynika nic poza tym, że będą poka­zy­wać wyspor­to­wa­nych ludzi.

– Nie wiem, gdzieś na egzo­tycz­nej plaży peł­nej przy­stoj­nia­ków – wypa­liła Lau­ren, szcze­rząc zęby.

– Dla mnie to jakaś totalna bzdura. – Emma podmu­chała na łyżkę z sosem, po czym go spró­bo­wała. – Obiad gotowy za pięć minut.

– Pla­nu­jesz oglą­dać? – Lau­ren zapy­tała cicho Kylie.

– Jasne. Uwiel­biam takie rze­czy. Głowa mi odpo­czywa. Poza tym czę­sto uczest­nicy mają popier­do­lone zada­nia.

– Może­cie nakryć do stołu? – ode­zwała się Emma.

Kylie zebrała trzy zestawy sztuć­ców i misek.

– Ja tak samo – przy­znała. – Cze­kam tylko na dramy i bójki lasek.

– Popro­szę wide­lec i łyżkę – rzu­ciła Lau­ren.

– Nie żeby mnie to obcho­dziło, ale jak się nazywa ten pro­gram? – zapy­tała swo­bod­nym tonem Emma.

Na twa­rzy Kylie poja­wił się zna­czący uśmie­szek, bo kole­żanka wła­śnie potwier­dziła, jak będzie wyglą­dać ich tydzień. Obiady przed tele­wi­zo­rem. Eli­mi­no­wa­nie postaci. Zaśmie­wa­nie się z czy­ichś nie­po­wo­dzeń.

– Nazywa się… – Zro­biła dra­ma­tyczną pauzę, żeby zbu­do­wać napię­cie. – Willa.

Rozdział 6

Repor­terka

Hisz­pa­nia

Tydzień wcze­śniej

Przed hote­lem nie było choćby skrawka cie­nia, nawet daszku, pod któ­rym można by się scho­wać. Po obu stro­nach wej­ścia znaj­do­wały się spa­lone słoń­cem krzaki. Na głów­nej ulicy tło­czyły się samo­chody.

Dwu­gwiazd­kowy hotel Basi­lica to naj­lep­sze, na co było stać „Infor­ma­tora” na czas mojego pobytu w Mar­belli.

Sły­chać było gło­śny szum chło­dziarki z napo­jami sklepu obok. W oknach razem z tłu­stym salami wisiały wybla­kłe zdję­cia lodów.

O niczym tak nie marzy­łam, jak o tym, by cof­nąć się za drzwi waha­dłowe hotelu i wró­cić do Bena. Wyobra­zi­łam nas sobie w łóżku, sple­cio­nych w miło­snym uści­sku, w przy­jem­nej bry­zie.

Zachi­cho­ta­łam. Zanim przy kra­węż­niku zatrzy­mał się czarny błysz­czący range rover, zdą­ży­łam popaść w jakiś stan wywo­ła­nej upa­łem gorączki. Kie­rowca opu­ścił szybę.

– Iris O’Don­nell? – zapy­tał.

Dopiero po chwili przy­po­mnia­łam sobie, że to ja.

Drzwi się otwo­rzyły i ze środka na spie­czony słoń­cem chod­nik wysko­czył przy­sa­dzi­sty męż­czy­zna. Jego skóra miała kolor maho­niu. Wysty­li­zo­wane żelem włosy zebrał w męski koczek. Nosił dżinsy i czarną kami­zelkę na bia­łym pod­ko­szulku. Oczy zasło­nił awia­tor­kami.

– Pomogę, pro­szę pani – powie­dział, się­ga­jąc po moją walizkę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki