Wilson - A. Scott Berg - ebook

Wilson ebook

A. Scott Berg

0,0

Opis

„Dzięki właściwej wszystkim wielkim biografom przenikliwości Berg odkrył w Woodrowie Wilsonie kogoś, kto potrafiłby zrozumieć obecną sytuację Waszyngtonu” – Vanity Fair

„Wspaniała, wciąż omawiana w Waszyngtonie biografia” – Doris Kearns Goodwin

 

Zdobywca Nagrody Pulitzera i 1 miejsca na liście bestsellerów New York Timesa A. Scott Berg napisał wyczerpującą i odkrywczą biografię jednej z wielkich postaci amerykańskiej nowożytności. Sto lat po swej inauguracji prezydenckiej Woodrow Wilson pozostaje jedną z najbardziej wpływowych, a zarazem zagadkowych osób XX wieku. A. Scott Berg, zdobywca Nagrody Pulitzera, po ponad dekadzie pracy, zakończył pisanie „Wilsona”: najbardziej osobistej i przenikliwej biografii 28 prezydenta. Berg opracował setki tysięcy dokumentów z Wilson Archives i jako pierwszy biograf uzyskał dostęp do dwóch niedawno odkrytych zbiorów bliskich Wilsona. Dzięki tym materiałom mógł opisać niezliczone szczegóły, a nawet kilka nieznanych zdarzeń, które uzupełniają wiedzę o charakterze Wilsona i rzucają nowe światło na całe jego życie. Od prezydenta-naukowca, który przeprowadził kraj przez jego pierwszą wielką wojnę, do człowieka gwałtownych namiętności, od idealisty, chcącego uczynić świat „bezpiecznym dla demokracji”, do przywódcy po wylewie, którego stan i ukrywające to zabiegi należały do największych tajemnic stulecia – widzimy intymny portret, przedstawiony ze szczególnie współczesnego punktu widzenia: książkę zarazem bogatą w fakty i z głębokim uczuciem przedstawiającą całe życie Wilsona, jego osiągnięcia oraz porażki. To nie Wilson-ikona, ale Wilson-człowiek.

 

„Streszczanie życia Wilsona, jego wizjonerskich idei oraz jego dziedzictwa dało zajęcie czterem pokoleniom amerykańskich historyków, dotąd jednak nikt nie ujął właściwie całego tematu. Wreszcie pojawiła się jednak epokowa biografia A. Scott Berga. Opiera się na drobiazgowych badaniach, jest napisana z rozmachem i ocenia 28 prezydenta ani go umniejszając, ani hagiograficznie. Berg, czołowy biograf naszych czasów, umieścił Wilsona na właściwym miejscu w historii naszego narodu. Na wiele sposobów uczynił z Wilsonem to, co biografie Davida McCullougha z Harrym Trumanem czy Johnem Adamsem, dając mu miejsce wśród największych prezydentów USA” – Louisville Courier-Journal

„Nowa 800-stronicowa biografia A. Scotta Berga Wilson (**** z 4) nie pomija żadnego szczegółu. Odmalowuje bohatera z niewątpliwą pasją Don Kiszota […], tak starannie, że oszałamia […]. Wilson to najbardziej ambitne, choć najmniej uwodzicielskie dzieło Berga, poważne literacko, dogłębnie wyjaśniające rewolucyjną politykę Wilsona i ukazujące go jako w pełni człowieka, z wadami czy porażkami [...]. Berg zgłębia jego historię w całej złożoności i tragizmie” – USA Today, recenzja z najwyższą oceną (4 gwiazdki)

 

„Bogata w fakty […], zarazem intymna, głęboka i wiarygodna” – Los Angeles Times

„Oszałamia […]. Berg spogląda na Wilsona na nowo, przywracając mu wcześniejszą pozycję idealisty w polityce, odebraną przez nowszych biografów […]. Dzięki Bergowi znamy teraz bliżej Wilsona” – Boston Globe

„Berg to znakomity dokumentalista, przytaczający w Wilsonie setki nowych cytatów i szczegółów. Bardzo dobre dzieło historyczne” – Wall Street Journal

 

„Berg znakomicie opowiada historię człowieka […], ma powieściopisarskie oko do uderzających szczegółów i żywy styl” – New York Times Book Review

„Wspaniałe spojrzenie na życie i dziedzictwo […]. Autorowi udało się ukazać tak człowieka, jak polityka […]. Berg z rozmachem, bogactwem szczegółów, jasnością stylu i szerokością wizji stworzył dzieło przenikliwe i bliskie sercu, które powinno stać się podstawową biografią jednego z najważniejszych przywódców państwa” – Richmond Times-Dispatch

 

„Wilson pozostaje wyjątkowym prezydentem USA, a A. Scott Berg napisał jego znakomitą biografię. Relacja o życiu i prezydenturze Wilsona jest bogata w szczegóły, a narracja chwilami porusza ” – The Australian

„Berg to znakomity biograf, a Wilson pochłania” – Miami Herald

„Cudownie szczegółowe” – Washingtonian

„Dzieło wybitnego artyzmu i obiektywnego warsztatu […] powinno zostać lekturą obowiązkową każdego badania historii USA po roku 1865 […]. Atrakcyjne naświetlenie ludzkiej strony prezydenta […]. Skarb” – Ft. Worth Star-Telegram

„Niewątpliwie najlepsze pojedyncze studium życia i czasów Wilsona […]. Praca Berga powinna na długo pozostać standardową biografią tej tragicznej postaci” – Philadelphia Inquirer

 

„Wspaniale naświetla Woodrowa Wilsona jako człowieka. Autor spokojnie, metodycznie i z wyczuciem bada niemal każdy aspekt życia swego bohatera, od religijnego po seksualny wraz z niemal wszystkim, co pośrodku. Opowieść wycieniowana i pouczająca” – The Washington News

„Berg w biografii Lindbergha wykazał się przenikliwością naświetlania, znaczącym wglądem i dobrym stylem pisania. To samo można powiedzieć o Wilsonie, który daje czytelnikom głęboką, nietuzinkową perspektywę bohatera, opisanego przez jednego z naszych najbardziej utalentowanych biografów” – Deseret News

„Żaden poprzedni biograf nie opowiedział tak dobrze historii Wilsona […]. Berg, w przeciwieństwie do uczonych poprzedników, naprawdę skłania do polubienia bohatera […]. Portret zawsze pełen wdzięku” – The Daily Beast

„Berg opisuje Wilsona z przenikliwym, delikatnym zrozumieniem człowieka i jego prezydentury. Badania autora są głębokie i staranne” – Booklist (wyróżniona recenzja)

„Berg, znakomity biograf, podkreśla nadzwyczajne talenty niecodziennego prezydenta w imponującym, niemal hagiograficznym dziele […]. Interesujące w czytaniu, bogate w informacje i co najważniejsze inspirujące” – Kirkus Reviews

„Dogłębna, warta przeczytania opowieść o naszym 28 prezydencie […], znakomita biografia” – Library Journal (wyróżniona recenzja)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1277

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zdobywca Nagrody Pulitzera i 1 miejsca na liście bestsellerów New York Timesa A. Scott Berg napisał wyczerpującą i odkrywczą biografię jednej z wielkich postaci amerykańskiej nowożytności. Sto lat po swej inauguracji prezydenckiej Woodrow Wilson pozostaje jedną z najbardziej wpływowych, a zarazem zagadkowych osób XX wieku. A. Scott Berg, zdobywca Nagrody Pulitzera, po ponad dekadzie pracy, zakończył pisanie „Wilsona”: najbardziej osobistej i przenikliwej biografii 28 prezydenta. Berg opracował setki tysięcy dokumentów z Wilson Archives i jako pierwszy biograf uzyskał dostęp do dwóch niedawno odkrytych zbiorów bliskich Wilsona. Dzięki tym materiałom mógł opisać niezliczone szczegóły, a nawet kilka nieznanych zdarzeń, które uzupełniają wiedzę o charakterze Wilsona i rzucają nowe światło na całe jego życie. Od prezydenta-naukowca, który przeprowadził kraj przez jego pierwszą wielką wojnę, do człowieka gwałtownych namiętności, od idealisty, chcącego uczynić świat „bezpiecznym dla demokracji”, do przywódcy po wylewie, którego stan i ukrywające to zabiegi należały do największych tajemnic stulecia – widzimy intymny portret, przedstawiony ze szczególnie współczesnego punktu widzenia: książkę zarazem bogatą w fakty i z głębokim uczuciem przedstawiającą całe życie Wilsona, jego osiągnięcia oraz porażki. To nie Wilson-ikona, ale Wilson-człowiek.

Copyright © 2013 by A. Scott Berg

Tytuł oryginału

Wilson

All rights reserved

© Copyright for Polish Edition

Wydawnictwo Napoleon V

Oświęcim 2017

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Tłumaczenie:

Miłosz Młynarz

Korekta:

Dariusz Marszałek

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Dystrybucja: ATENEUM www.ateneum.net.pl

Pełna lista wydanych publikacji i sprzedaż detaliczna:

www.napoleonv.pl

Numer ISBN: 978-83-7889-620-3

Skład wersji elektronicznej:Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ IWNIEBOWSTĄPIENIE

„Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł po prawicy Boga”(Marek, 16: 19)

Tego dnia zaświtała nowa epoka, mająca rozsławić człowieka, którego idee i ideały nie straciły aktualności jeszcze w następnym stuleciu.

Słońce wstało nad Hoboken w środę 4 grudnia 1918 krótko po 7 rano, gdy dziewięć wagonów specjalnego pociągu dwudziestego ósmego prezydenta USA toczyło się przez to miasto stanu New Jersey, leżące naprzeciw zachodnich falochronów nowojorskiego portu. Miejscowa policja, 1000 żołnierzy oraz honorowa straż piechoty morskiej utrzymywały porządek wśród setek ludzi, którzy przybyli mroźnym świtem, by choć ujrzeć znakomitego pasażera. Jeden ze świadków pisał, że chcieli tylko „pozdrowić prezydenta i życzyć mu Bożej szybkości w jego pamiętnej podróży”. Przybrana flagą lokomotywa zatrzymała się wreszcie z sykiem, a środkowy wagon (o nazwie Ideal) stanął przed czerwonym dywanem, wiodącym na nabrzeże nr 4. Pociąg otoczył batalion 13. pułku piechoty.

Pasażerowie pozostali w środku do 8, gdy prezydent Woodrow Wilson i jego druga żona Edith wyszli z wagonu wśród poruszających dźwięków „Gwiaździstego sztandaru”, wykonywanego przez zespół wojskowy. Generał brygady G.H. MacManus, dowódca Portu Zaokrętowania, powitał głównodowodzącego. Przez ostatnie półtora roku jego jednostka wyprawiła 2 miliony „pyz” (jak zwano amerykańskich żołnierzy) na walkę z „Hunami” i zwycięstwo w pierwszej globalnej wojnie w historii. Generał John J. Pershing, dowódca Amerykańskiego Korpusu Ekspedycyjnego, od początku zwoływał żołnierzy hasłem: „Święta 1917 w niebie, piekle lub Hoboken”.

Prezydent Wilson dotknął ronda kapelusza rok później, niż obiecywał Pershing, pozdrawiając żołnierzy i marynarzy. Ruszył potem przez wielki hangar, otoczony trzystoma dziewczynami z transportu armijnego, odzianymi w stroje khaki, oraz piechurami z bagnetami na karabinach. Z sufitu wielkiej hali zwisały setki flag amerykańskich i alianckich (najbardziej rozpoznawano brytyjskie, francuskie, belgijskie i włoskie). Wilson szedł pod tym imponującym zestawem do swego domu na najbliższe dziesięć dni – parowca „George Washington”. 4 grudnia 1917 ten sam wielki statek przewiózł pierwsze 5000 żołnierzy na bój „za morzem”, a teraz zabierał prezydenta z ekipą adiutantów i ekspertów na pokojową podróż do Europy. Mieli nie tylko zakończyć największy pożar w historii ludzkości, ale stworzyć dokument, który zagwarantuje, że stoczyli „wojnę, która położy kres wszystkim wojnom”.

Gdy prezydent i pani Wilson wkroczyli na trap, pokładowa orkiestra zagrała hymn prezydencki, a następnie ponownie rozległ się hymn USA. Goście udali się do zastawionych kwiatami kajut. Prezydencka składała się z sypialni (zielone zasłony), łazienki i wielkiego biura z mahoniowym biurkiem, na którym stał biały telefon do rozmów wewnętrznych; na ścianie zamontowano telefon bezprzewodowy, umożliwiający połączenie z Waszyngtonem lub „Pennsylvanią”, okrętem dowództwa eskorty. Sypialnia pani Wilson – ozdobiona kością słoniową, z różową pościelą, zasłonami i poduszkami – przylegała do wielkiej łazienki, jadalni na sześć osób i salonu z biurkiem, krzesłami oraz stołem. Wszystko przypadło jej do gustu, z wyjątkiem żołnierzy poza kwaterami prezydenckimi, patrolujących pokłady.

Amerykańskiego prezydenta nigdy dotąd nie otaczały takie środki bezpieczeństwa. Na pokładzie „George’a Washingtona” oprócz wojska znajdowało się ośmiu członków Secret Service, a dwóch kolejnych pracowało już we Francji. Agent Edmund W. Starling wspominał: „Statek sprawdzono od dziobu po rufę i od kilu po top masztu, a członkowie Secret Service w całych Stanach pracowicie badali rodziny członków załogi. […] Gruntownie sprawdzono rodzinę i pochodzenie każdego strażaka czy chłopca okrętowego”. Na pokładzie znajdowała się nadzieja świata, zrobiono więc wszystko, by podróż okazała się bezpieczna.

O 10:15 długi na 220 metrów i wypierający 25000 ton dwupokładowiec wypłynął na rzekę Hudson. Gdy jego dziób skierował się na północ, wszystkie jednostki w okolicy odpowiedziały biciem dzwonów, wyciem syren, rogów i gwizdkami. Ich pasażerowie ruszyli ku relingom, by życzyć prezydentowi Wilsonowi dobrej podróży.

Prezydent, odziany w futro z niedźwiedzia, udał się z małżonką na mostek, do kapitana Edwarda McCauleya jun. Machał tam i unosił kapelusz przed tłumami zgromadzonymi na najbardziej spektakularnym odjeździe w historii Nowego Jorku. Gdy wokół panował czysto radosny hałas, a na cześć Wilsona powiewały tysiące flag i chusteczek, trudno było uwierzyć, że chodziło o jednego z prezydentów, którzy najbardziej podzielili naród. Jeden z jego najdawniejszych zwolenników, senator z Oklahomy Thomas Pryor Gore, zauważył kiedyś: „Wilson nie ma przyjaciół, tylko niewolników i wrogów”.

Brytyjski parlamentarzysta Cecil Harmsworth stwierdził potem, że nie znał „żadnej postaci historycznej […], która tak dziwnie przyciąga i odpycha” jak Woodrow Wilson. Być może wynikało to z faktu zauważonego przez kolejnego znajomego Wilsona, że „w całej historii świata zapewne nie było nikogo, o kim tyle by napisano, znając tak niewiele prawdziwych prywatnych informacji”. Jeszcze jeden człowiek poznał go jako student i zawsze dostrzegał paradoks Wilsona jako osoby: „Surowy i bierny, ale emocjonalny; spokojny i cierpliwy, ale żywego temperamentu i impulsywny; zapominał o tych, którzy mu służyli, ale oddany wielu, którzy wyświadczyli choćby najmniejszą przysługę […], dokładny i profesjonalny, a jednak czasami nielogiczny, kierujący się tylko intuicją”.

Theodore Roosevelt, największa ówcześnie osobowość polityczna, zwykł atakować Wilsona przy każdej okazji; podczas kampanii prezydenckiej roku 1912, którą z nim przegrał, doradcy nakłaniali go, by wywlókł pogłoski o romansie z tajemniczą kobietą, znaną jako „pani Peck”. Roosevelt odmówił w obawie, że tylko uatrakcyjniłby Wilsona, przypominającego „aptekarza”. Tu jednak zawiódł go polityczny instynkt – mimo wszystkich zdjęć bardzo sztywnego prezydenta nestorka towarzystwa Evalyn Walsh McLean twierdziła, że Amerykanki uznawały go za wyjątkowo atrakcyjnego, co czyniło go w Waszyngtonie bohaterem licznych frywolnych plotek. Sam Wilson przyznawał, że ulega „wszelkim kobiecym pokusom”, a „dziewczęta na wszystkich stopniach piękna i wdzięku wywierają na mnie urok, który narasta niemal do magicznego”. Według własnych słów był wyjątkowo seksualny, zawsze świadom „żywiołu swej krwi”. Za surowym wyglądem pastora kryło się gwałtowne życie emocjonalne.

Zabiegając o pierwszą żonę, zwiewną Ellen Axson z Rome (stan Georgia), Wilson rozwinął jedną z najobszerniejszych w historii korespondencji miłosnych: tysiące listów, tak namiętnych, że adresatka stwierdziła, iż utrzymywały ją „w niemal ciągłym upojeniu”. Kulturalna, oczytana, utalentowana artystka porzuciła wszelkie aspiracje zawodowe na rzecz męża i wychowania trójki córek. Spełniła jego ambicję dostania się do Białego Domu, gdzie przeżyła tylko 14 miesięcy. Wilson, zasmucony nad wyraz słów, rozważał rezygnację.

W Europie wybuchła jednak wojna, a czego nie mógł wzbudzić obowiązek, dokonał przyjaciel, przedstawiając dorodną, majętną, młodą waszyngtońską wdowę Edith Bolling Galt. Prezydent zakochał się od pierwszego wejrzenia. Mimo politycznych i praktycznych problemów zalotów z Białego Domu nawiązał romans – ponownie przez listy i prywatne spotkania. Niespełna półtora roku po pogrzebaniu pierwszej pani Wilson poślubił drugą. Małżonka ubóstwiała go i od tego dnia, w zdrowiu czy nieoczekiwanie poważnej chorobie, niemal nigdy nie opuszczała. Niechcący stała się potem częścią spisku rządowego, który miał doprowadzić do uchwalenia konstytucyjnej poprawki, zapobiegającej takim zdarzeniom. W trakcie małżeństwa obserwowała tik jego lewej dolnej powieki oraz drganie policzka.

Mimo wielu chronicznych schorzeń i znacznego zimna przy odpływaniu 61-letni Woodrow Wilson cieszył się dobrym zdrowiem. Mierzył 179 cm i ważył skromne 77 kg. Za młodu eksperymentował z wąsami i baczkami, ale od dawna golił się starannie, ukazując wydatne kości policzkowe i podbródek; miał piękny, prosty nos i uszy na tyle duże, by zwracały uwagę. Włosy Wilsona przerzedziły się, ale zawsze mógł strzyc się krótko, z przedziałkiem na lewo. Widział słabo, na jedno oko praktycznie w ogóle, ale jego głębokie szare oczy potrafiły wyrażać zrozumienie, jak i przeszywać. Charakterystycznym znakiem prezydenta stały się inteligenckie binokle, na równi ze szczęką w kształcie litery J wykorzystywane przez karykaturzystów. Miał wyraźne usta z pełnymi wargami i choć publicznie ukazywał głównie powagę, potrafił ukazać zęby w uśmiechu, a w intymnych sytuacjach śmiać się głębokim głosem. Opowiadał żarty z brodą, nie potrafił oprzeć się grze słów i zawsze znajdował pod ręką jakiś limeryk, z których najpikantniejszy dotyczył „starego mnicha z Syberii”, co „zwiał z matką od Pulcherii”. Uwielbiał śpiewać, prezentując srebrzysty głos drugorzędnego tenora. Jeden z doradców pisał: „Nie znałem człowieka, którego wygląd zmieniał się tak bardzo z godziny na godzinę”. To samo dotyczyło jego postawy: „Jakby dokładał wszelkich wysiłków, by obrażać, a nie zadowalać, ale gdy się doń dostaje, na całym świecie nie ma bardziej czarującego człowieka niż Woodrow Wilson”.

Do pozycji Wilsona nie przyczyniły się tylko elegancki profil i wytworne maniery. Dyplomata i historyk George F. Kennan, który przez 101 lat życia znajdował się blisko wielu postaci publicznych, zauważył: „Nikt we współczesnych czasach moim zdaniem nie wyglądał i nie odgrywał lepiej roli prezydenta USA”.

W Białym Domu rezydowało przed Woodrow Wilsonem dwudziestu sześciu mężczyzn. Ogólnie mówiąc, każdy z nich podążał wcześniej którąś z tradycyjnych trzech ścieżek (czasami niejedną): szczególnie wcześni prezydenci należeli do zgromadzeń stanowych, zanim weszli na stopień państwowy w Kongresie, rządzie lub dyplomacji; nieliczni zasłużyli się na polach bitew, gdzie umiejętności dowódcze i bohaterstwo uczyniły z nich figury publiczne; paru rządziło przedtem stanami. Woodrow Wilson, co prawda, był gubernatorem New Jersey, ale tak krótko, że jego drogę do Białego Domu można uznać za całkowicie unikalną. Doświadczył otóż najbardziej błyskawicznej kariery w historii USA, która rozpoczęła się w miejscu trudnym do wyobrażenia – na kampusie uniwersyteckim.

Woodrow Wilson kochał Princeton, swą alma mater z religijną żarliwością; jako wykładowca, a potem rektor nie tylko przekształcił prowincjonalną uczelnię w czołowy uniwersytet, lecz stworzył także model nauczania, który przejęło wiele amerykańskich placówek wyższego kształcenia. Wysiłki, by zmienić społeczny profil Princeton, zmusiły go jednak do odejścia w niełasce i rozważenia maksymy, której nie zrozumiał do końca: „Chcesz mieć wrogów, spróbuj coś zmienić”.

Ten człowiek z karierą intelektualisty był jedynym prezydentem, który spędził większość życia zamknięty na akademii. Jak większość swych poprzedników, studiował prawo i został pierwszym prezydentem, który otrzymał również stopień doktora. Jako jeden z najważniejszych historyków w kraju i pierwszych politologów napisał tuzin książek, liczne artykuły, wygłaszał niezliczone wykłady oraz mowy, których tematy często dotyczyły spraw publicznych. Prowadząc zmiany w Princeton, nieustannie walczył z niesprawiedliwością przywilejów w imię merytokracji. Wilson wyróżniał się w opinii publicznej jako myśliciel.

Większość życia spędził jednak wśród prywatnych uraz, wpółspełniony, długo żywiąc skryte ambicje, o których rzadko wspominał. Jego intelektualna energia maskowała niezmienną chęć objęcia wysokiego stanowiska w polityce, by czynić historię, a nie tylko o niej nauczać. Gdy administracja Princeton powstrzymała jego rewolucję edukacyjną, nieskazitelny Wilson przyjął ofertę startu w wyborach gubernatora New Jersey. Zatrzymał tu machinę najbardziej skorumpowanego stanu USA, przeciwstawiając się tym samym siłom, które wybrały go na marionetkę. Wilson powiedział później, że zamienił Princeton na gubernatorstwo, by uciec od polityki.

Żaden polityk amerykański nie wystąpił w krótszym drugim akcie. W październiku 1910 Woodrow Wilson, liczący 53 lata i nigdy nie sprawujący publicznego urzędu, kierował małym, wyłącznie męskim uniwersytetem w spokojnym miasteczku stanu New Jersey; w listopadzie 1912 wybrano go prezydentem USA. Błyskawicznie przeszedł od niemal pełnej anonimowości do światowego znaczenia, stając się najpotężniejszym człowiekiem na Ziemi. Jak twierdził, wszystko to zostało wyreżyserowane – nie przez niego, ale Niego.

Rektor uniwersytetu stanu Wirginia Edwin A. Alderman pisał: „Nikt, kto przewodził jakiemukolwiek narodowi, […] nie był tak dogłębnie przepojony chrześcijaństwem. Był chrześcijaninem stanowczym i mistycznym”. Wilson urodził się na plebanii jako syn i wnuk prezbiteriańskich ministrów; nieczęsto głosił publicznie chrześcijaństwo, ale żarliwie je czynił, podejmując wszelkie decyzje z uwzględnieniem pobożności oraz moralności. Jego poglądy były szczere. Dwa razy dziennie klękał do modlitwy, dziękczynił przed posiłkiem i każdego wieczora odczytywał rozdział biblijny. Niedzielę nazywał szabasem i jako pierwszy prezydent nominował Żyda do Sądu Najwyższego.

Niczego nie zawdzięczał innym i do swej pozycji doszedł siłą umysłu. Złożoność inteligencji połączył z prostotą wiary, przedkładając zasady nad politykę; podążał za sumieniem i nigdy nie wsłuchiwał się wcześniej w głos opinii publicznej. Mówił tylko w swoim imieniu, odkrywając, że zgadza się z nim większość narodu. Można uznać Wilsona za niedoświadczonego do sprawowania najwyższego urzędu USA, ale był prezydentem najbardziej kompetentnym w kwestii historii i polityki kraju. Okazał się w efekcie nieoczekiwanie dojrzałym zwierzęciem politycznym, wyposażonym w twardą skórę i ostre pazury. Wybory roku 1912 należały do najbardziej ekscytujących w historii – Wilson pobił dwóch niełatwych rywali, aktualnego republikańskiego prezydenta Williama Howarda Tafta oraz jeszcze bardziej popularnego Theodore’a Roosevelta, progresisty z Partii Łosia.

Ambrose Bierce właśnie wtedy określił politykę w Devil’s Dictionary jako „prowadzenie spraw publicznych dla prywatnych korzyści”. Wilson zaprzeczał jednak podobnemu myśleniu. W okresie wielkich nierówności gospodarczych, gdy najbogatszy 1% narodu władał połową jego zasobów, prezydencki program Nowej Wolności chronił resztę Amerykanów. By realizować postępowe reformy, wprowadził nową koncepcję swego urzędu, gdzie w administracji współdziałały władze wykonawcze i sądownicze. W dosłownym sensie wydeptał ścieżkę, gwałcąc stuletnią tradycję przez regularne wizyty w Kongresie, nie tylko po to, by wygłaszać raporty o stanie państwa, ale prezentować ważne rozstrzygnięcia, które chciał przeprowadzić.

Konsekwentnie stwierdzał: „Jestem zainteresowany tym, by władze USA bardziej troszczyły się o prawa człowieka niż własności”. Nie tracił tutaj czasu, tworząc Zarząd Rezerwy Federalnej, redukując taryfy, reformując opodatkowanie, wzmacniając prawa antytrustowe, wprowadzając 8-godzinny dzień pracy, tworząc Federalną Komisję Handlu, rozwijając programy rolnicze, podnosząc poziom życia na wsi i czyniąc urzędników korporacji odpowiedzialnymi za działalność ich firm. Wilson zaproponował nawet po raz pierwszy nacjonalizację zagrożonej gałęzi przemysłu (bawełniarskiego). Nowa Wolność bez cienia skandalu położyła fundamenty Nowego Ładu, Sprawiedliwego Ładu, Nowego Pogranicza czy Wielkiego Społeczeństwa. Przyszły prezydent Harry S. Truman powiedział: „Pod wieloma względami Woodrow Wilson był największym z wielkich”.

Jego ponowny wybór w 1916 okazał się walką jeszcze bardziej elektryzującą od legendarnego fuksa sprzed czterech lat. Wilson wykorzystywał znaczną aktywność legislacyjną i potężny przekaz: „Utrzymał nas z dala od wojny”. Został pierwszym prezydentem demokratów, którego wybrano na dwie kolejne kadencje od czasów Andrew Jacksona w 1832.

Po paru tygodniach od drugiej inauguracji Woodrow Wilson powrócił do Kongresu, by obwieścić najważniejszy zwrot w historii amerykańskiej polityki zagranicznej. 2 kwietnia 1917 zwrócił się do połączonych izb w obecności Sądu Najwyższego, rządu i korpusu dyplomatycznego, co pewien znany dziennikarz określił jako „najbardziej dramatyczne zdarzenie, które widział Kapitol”. Wilson mówił do izolacjonistycznego narodu, który długo hołdował polityce unikania zagranicznych konfliktów, wzywając Amerykanów nie tyle do wojny, co na krucjatę, i obwieszczając, że Stany muszą pomóc w czynieniu świata „bezpiecznym dla demokracji”.

Woodrow Wilson, zachęcając rodaków do włączenia się w wojnę toczoną daleko za oceanem, zadania uprzedzającego ciosu w imię zasad zamiast odwetu za atak, połączenia idealizmu z interwencjonizmem, zapoczątkował jeden z najbardziej dalekosiężnych trendów amerykańskiej polityki zagranicznej. „Demokracja” od dawna stanowiła amerykański slogan, do którego prezydent dodał teraz takie określenia jak „samostanowienie” czy „powszechne bezpieczeństwo”.

Jako dynamiczny głównodowodzący Wilson zmienił introwertyczny kraj z niewielkimi siłami obronnymi w państwo mogące rywalizować militarnie. Sekretarz wojny Newton D. Baker pisał: „Być może największą obcą armią w historii, która przed tą wojną przekroczyła morze, był milion Persów, którzy przebyli Hellespont”. Wilson zorganizował program selektywnej służby, co umożliwiło zebranie wojsk wielekroć liczniejszych od Kserksesa i wysłanie milionów ludzi za ocean.

Przez całą wojnę najpotężniejszą broń Wilsona stanowiła wymowa. Dźwięczny głos i wyraźna dykcja, doprawione odrobiną południowej elegancji uczyniły go jednym z najlepszych mówców swej epoki. Potrafił wypowiadać się przez godzinę i dłużej bez przerwy czy przestawienia słowa. Myślał metaforami, wypowiadał się pełnymi zdaniami i układał w głowie całe akapity, czerpiąc ze znakomitego zasobu słów. Przemawiając oficjalnie, uciekał się do przygotowanych tekstów i okazywał się jeszcze wymowniejszy. Łowczyni skandali Ida Tarbell twierdziła: „Wątpię, czy ktoś inny w Ameryce potrafi mówić […] z taką precyzją, a równocześnie tak po ludzku”. Wilson był ostatnim prezydentem, który układał wszystkie swe przemówienia.

Swe cele wojenne, czyli warunki pokoju, zawarł w „14 punktach”. Walter Lippmann, który szkicował część z nich, pisał, że „po prostu wyrażały powszechne aspiracje liberalnych ludzi do lepszego porządku świata. Zakładano, że stworzą warunki do uczciwych i zorganizowanych rozwiązań”. Runęły właśnie imperia czterech wielkich dynastii: Hohenzollernów w Niemczech, Habsburgów w Austrii, Romanowów w Rosji i Osmanów w Turcji. Rządy prawa boskiego zakończyły się w Europie i większości świata, a prezydent USA układał teraz na nowo części upadłych władztw.

Ostatni z 14 punktów nie stanowił tylko ich ukoronowania, ale rację stanu Woodrowa Wilsona, który uważał go za swe święte dziedzictwo. Wszystkie kraje świata mogły w jego myśl połączyć się w organizację, unikając wojny dzięki dyskusjom. Pomysł ten wypowiadano przed Wilsonem, ale to on postawił nań życie, na zawsze wiążąc swe nazwisko z wizją Ligi Narodów.

Wilson zważał na wszystkie strony nadchodzących rozmów, gdyż jako jedyny prezydent wychował się w kraju, który poniósł klęskę w wojnie. Urodził się w Wirginii i dorastał w czasach wojny secesyjnej oraz rekonstrukcji obszarów Południa; doświadczył tragedii powojennej, która czasami okazywała się gorsza od przegranej. Doświadczał poczucia winy i nawet hańby, gniewu i skruchy; rozumiał, dlaczego południowa elokwencja zwracała się ku eufemizmom, szczególnie w odniesieniu do „niedawnych nieprzyjemności”. Widział, jak Południe plami się rasizmem, i spędził życie na analizie własnych uczuć w tym zakresie. Jego administracja wprowadziła w Waszyngtonie segregację (prawa Jima Crow).

Prosząc rodaków o włączenie się do I wojny, Wilson twierdził, że Amerykanie walczyli o coś, co nazwał „pokojem bez zwycięstwa”. Czuł, że ma rację i postępuje słusznie, chcąc pokazać światu, że polityka zagraniczna może dążyć do celów moralnych, tak samo jak politycznych czy gospodarczych. Edwin Alderman zauważał: „Nigdy wcześniej w historii ludzkości polityk pierwszego szeregu nie uczynił z pokornej doktryny służby człowieczeństwu głównej zasady światowej polityki”. Żaden prezydent nie stłumił też w takim stopniu wolności słowa, by realizować swe zasady.

Pierwszy urzędujący prezydent, który opuścił Stany, „cieszył się światowym prestiżem i moralnym wpływem, które nie miały odpowiednika w historii”, pisał John Maynard Keynes, młody ekonomista i członek brytyjskiej delegacji na rozmowy pokojowe. Jego kolega Harold Nicholson potwierdzał: „Wilson pojawił z potęgą, której nie posiadał nikt w historii: wielkich ideałów, brakujących każdemu autokracie przeszłości”.

Nikt nie potrafił ocenić jego miłosierdzia. Bądź co bądź mówił w jednym zdaniu o uczciwości i surowości, o karach bez chęci odwetu. Świat mógł się jedynie zastanawiać, czy szukający revanche i zemsty podpiszą ten sam dokument, którego pragnęli ci uważający Wilsona za „jedynego, który dopilnuje, by Niemcy nie zostały złupione i zniszczone, by otrzymały z jego rąk sprawiedliwość”. Przed wypłynięciem Wilson wyznał długoletniemu sekretarzowi: „Ta podróż okaże się albo największym sukcesem, albo główną tragedią historii, wierzę jednak w bożą opatrzność […]. Wierzę, że żadna grupa ludzi, jakkolwiek zgra swą potęgę czy wpływy, nie zdoła pokonać owego wielkiego światowego przedsięwzięcia, które w końcu jest dziełem bożej łaski, pokoju i dobrej woli”. Henry Kissinger zanotował, że „zasady Wilsona”, stosowane właściwie lub nie, stały się ostatecznie „łożyskiem amerykańskiego myślenia o polityce zagranicznej”.

Woodrow Wilson mimo potężnego intelektu i trwałej wiary pozostawał przesądny, szczególnie w stosunku do liczby 13, którą uważał za talizman. Jego imię i nazwisko dawało 13 liter, w 13 roku na Princeton został 13 rektorem uczelni, a w 1913 prezydentem USA, kraju, gdzie 13 pierwszym stanom oddawano cześć jako symbolom państwa: od pasów na fladze do liczby strzał w szponach orła na pieczęci. Bliscy prezydentowi wiedzieli, że wybrał datę wypłynięcia „George’a Washingtona” tak, by dotarł do Francji 13 grudnia.

Pięć niszczycieli z Atlantyckiej Flotylli Torpedowej eskortowało statek przez port nowojorski do chwili spotkania z drednotem „Pennsylvania”, mającym towarzyszyć mu przez usiany minami Atlantyk. „George Washington” obrał kurs na Europę, a na głównym maszcie pojawił się proporzec prezydencki. Gdy powiał na wietrze, niszczyciele oddały salut dwudziestoma jeden wystrzałami. Następnie na niebie pojawiły się dwa samoloty, ku ogólnemu zdziwieniu i zadowoleniu dając pokaz akrobacji.

Każdy mieszkaniec Manhattanu mający widok na rzekę mógł widzieć odjazd prezydenta; każde okno, drzwi i dach wypełniali wiwatujący obywatele oraz kalejdoskopy gwiazd i pasów. W Battery 10000 nowojorczyków tłoczyło się na nabrzeżu, by okazać szacunek Wilsonowi; na Wyspie Gubernatorów żołnierze na zachodnim brzegu wykrzykiwali słowa pożegnania; cała Staten Island również dołączyła do uroczystości. Statek z prezydentem minął „Minnehahę”, która przywiozła do domu żołnierzy walczących „za oceanem”. Wilsona poruszył ów znak zakończenia wojny. Oznajmił już wcześniej, że „historia ludzkości podzieli się jedynie na dwa wielkie okresy, przed tym wielkim światowym konfliktem oraz po nim”.

Gdy słońce zalśniło na dzierżącej pochodnię statui, która znajdowała się pośrodku portu, przyjaciel prezydenta i lekarz, kontradmirał Cary T. Grayson podzielał ogólne uczucie: „Nie można było sobie życzyć bardziej wieszczego początku pamiętnej podróży”. „New York Times” oznajmiał, że mimo kapryśności swych wyborców amerykańska opinia publiczna podziwiała Wilsona, uważając go za „ambasadora wyruszającego za morze nie tylko po to, by zawrzeć pokój, ale ustanowić przyjazne stosunki, które przetrwają w nadchodzących latach”. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że nieobecność prezydenta potrwa sześć miesięcy.

Młody dyplomata Raymond B. Fosdick pisał, że obserwacja pożegnania prezydenta przez naród „niemal wycisnęła z mych oczu łzy, gdy zrozumiałem, jak potężny wpływ na nadzieje i uczucia nie tylko Ameryki, ale świata, ma ten człowiek”. Owego poranka w drodze na pokład Fosdick widział setki młodych mężczyzn i kobiet, wychodzących z promów, źle opłacanych pracowników, podążających w ciemnościach do pracy. Gdy zapytał jednego z nich, ile godzin dziennie pracuje, usłyszał, że 14. Rozmówca wskazał na „George’a Washingtona” i dodał: „Ale patrz na ten statek […]. Tam jest człowiek, który płynie do Europy, by to wszystko zmienić”. Gdy Fosdick opowiedział to prezydentowi, Wilson nagle poczuł brzemię niespełnialnych oczekiwań.

Gdy statek wypłynął na otwarte wody, Wilsonowie spożywali obiad w swej jadalni, a potem prezydent ucinał sobie drzemkę. Edith Wilson wspominała: „Uchodziło długie napięcie wojenne. Trzy godziny spał bez ruchu i wstał świeży, wypoczęty”. W niektóre popołudnia zmęczony przywódca spał cztery godziny, „gromadząc energię na nadchodzące zdarzenia”. Po tych sjestach Wilsonowie wybierali się na długi spacer po pokładach.

Trzeciego dnia podróży „George Washington” wszedł na wody Golfsztromu i pogoda zaczęła przypominać lato. Prezydent spędzał poranki na pracy papierkowej i spotkaniach z członkami komisji pokojowej. Na pokład zaproszono kilku dziennikarzy i Wilson zawsze znajdował czas, by z nimi porozmawiać – nawiązał serdeczne stosunki z prasą od początku urzędowania i jako pierwszy prezydent zwoływał w Białym Domu regularne konferencje.

Przez większość wieczorów Wilsonowie spożywali skromną kolację i oglądali filmy. Na pokładzie znajdowały się dwie sale z projektorami: Old Salt Theatre dla żołnierzy (pod pokładem) oraz Martha Washington Theatre dla oficerów i komisji pokojowej (na górnym pokładzie). Prezydent wolał oglądać filmy z żołnierzami, dogłębnie bawiąc się najnowszymi dziełami Charliego Chaplina, Douglasa Fairbanksa, Williama S. Harta czy Fatty’ego Arbuckle’a. Gazeta pokładowa informowała, że choć zwykle nie oglądałby filmu w niedzielny wieczór, to „w prawdziwie demokratyczny sposób zawsze dopasowuje względy osobiste do okoliczności i bawi się filmami jak każdy”. Po projekcji odbywały się improwizowane spotkania: Wilson ściskał ręce wszystkim obecnym, którzy pozdrawiali go trzykrotnym okrzykiem.

Rankiem 10 grudnia, we wtorek, na horyzoncie pojawiły się zielone wzgórza i białe miasta Azorów, obwieszczając koniec wakacji prezydenta. Wilson pojawił się na pokładzie, by zaczerpnąć powietrza, i przystąpił do działania. Poprzedniego wieczora w sali kinowej przysiadł się doń młody, zapalczywy attache komisji William C. Bullitt, wyjaśniając śmiało, że zespół doradców „znajduje się w dogłębnie cynicznym i sceptycznym nastroju”, a „wywarłoby zgubny efekt”, gdyby dotarli do Paryża i zaczęli rozmowy z partnerami francuskimi oraz brytyjskimi bez dokładnej wiedzy o zamiarach prezydenta. Faktycznie nawet odpowiedzialny za informację George Creel narzekał, że „cholera, nie wie, co myśli prezydent”. Rozmowa z Bullittem uświadomiła Wilsonowi, że czas wybrać doradców według specjalności. Większość z nich pracowała zresztą poufnie na mocy rodzącego się programu rządowego, zwanego „Śledztwem”. Owa tajna rada do spraw polityki zagranicznej stała się, gdy szybko zażądały tego okoliczności, pierwszą amerykańską centralną agencją wywiadowczą.

Po minięciu Azorów prezydent wezwał dziesięciu członków Śledztwa. Przez godzinę wyłuszczał swą wizję odszkodowań, granic, kolonii, a przede wszystkim Ligi Narodów, zasadniczego czynnika przy rozwiązywaniu całej reszty problemów. Jak stwierdził, jeśli przyszły pokój nie oprze się na „sprawiedliwości i woli ludu zamiast woli przywódców”, kolejna „katastrofa okaże się nie wojną, lecz kataklizmem”.

Bullitt zapisał w dzienniku: „Nigdy nie widziałem prezydenta bardziej szczerego czy porywającego. Promieniował ciepłem i dobrocią”. Jego urok natchnął wszystkich do oczekującej pracy. Zanim zebrani się rozeszli, Wilson poprosił, by zapamiętali jedną historię. Niespełna pięć miesięcy temu wojska generała Pershinga dołączyły do Francuzów w Château-Thierry, gdzie otrzymały rozkaz wspólnego odwrotu. Amerykański dowódca podarł dokument i nakazał swym podwładnym ruszać naprzód, co uratowało Paryż i pozwoliło wygrać wojnę. Wilson oznajmił doradcom: „Mówiąc bez przesady, w Château-Thierry uratowaliśmy świat i nie zamierzam pozwolić, by ci Europejczycy o tym zapomnieli. Zostali pobici, gdy nadeszliśmy, i wiedzą to. […] Wszyscy przyznali, że nasi żołnierze pod Château-Thierry ich ocalili. Teraz próbują o tym zapomnieć”. Prezydent spędził większość ostatniego dnia u siebie, spokojnie gotując się do konferencji pokojowej. Raymond Fosdick zanotował: „Zmierza na spotkanie z lwami jak nikt inny”.

Tego wieczora Wilsonowie obejrzeli w Martha Washington Theatre ostatni film tej podróży. Zanim włączono światła, w kącie sali zgromadziło się po cichu 50 marynarzy, którzy z towarzyszeniem orkiestry akompaniującej pokazowi wykonali pieśń „God Be with You till We Meet Again”. Wszyscy wstali, a ich oczy zwróciły się ku prezydentowi, który opuścił głowę i łzy pociekły mu po policzkach. Następnie wszyscy zaśpiewali „Auld Lang Syne”.

Podczas podróży prezydent starał się zaznajomić ze wszystkimi częściami statku i jego załogą. Pozował do zdjęć z każdym, od kadetów do „smoluchów” z kotłowni. Po raz pierwszy w historii film dokumentował historię narodu na równi ze słowami reporterów, gdyż armijny korpus sygnałowy uwieczniał wypadki ostatniego roku. Kapitan Victor Fleming, 28-letni Kalifornijczyk, będący już obiecującym operatorem w Hollywood, filmował każdy ciekawy moment rejsu. Później wrócił on do Hollywood, kręcąc z największymi gwiazdami takie klasyki jak „Przeminęło z wiatrem” czy „Czarnoksiężnika z Oz”. Żadna obsada nie mogła jednak rywalizować z tą, która gromadziła się w Paryżu.

Grudzień to w Bretanii najbardziej posępny miesiąc, gdzie przeważają dni deszczowe. W Breście padało od tygodni, otoczenie prezydenta zauważyło więc z podnieceniem wpływ jego szczęśliwej liczby: piątek 13 przywitał słońcem „George’a Washingtona”, wpływającego na kotwicowisko poza falochronem portu. Państwo Wilson wyszli na pokład o 9 rano, by obserwować powitanie przez 9 okrętów liniowych i 40 krążowników oraz niszczycieli. Saluty armatnie ogłuszały, nad głowami przelatywały samoloty, przez jasne niebo przesunął się też wielki sterowiec. Po wczesnym obiedzie do burty przybił tender z pięcioma amerykańskimi admirałami, delegacją francuskich dostojników i córką Wilsona Margaret, śpiewaczką, która dostarczała rozrywki żołnierzom w Europie.

Tender przewiózł prezydencki orszak na nabrzeże, wymyślnie udekorowane kwiatami i flagami. Po raz pierwszy w historii prezydent USA stanął na ziemi Europy, zresztą błotnistej. Powitał go burmistrz Brestu, dziękując w imieniu Francuzów „za osobistą pomoc w przywróceniu światu pokoju”. Po odpowiedzi prezydenta minister spraw zagranicznych Stéphen Pichon podziękował Wilsonowi za przybycie, by „dać nam słuszny pokój”. Prezydent uprzejmie poprawił: „Myślę, że chciał pan powiedzieć, iż wszyscy będziemy współdziałać dla sprawiedliwego pokoju”.

Procesja samochodów przewiozła gości przez średniowieczne ulice malowniczego miasta, zdobne w laurowe wieńce oraz sztandary, mijając wciąż rosnące tłumy. Na dworcu cały peron wyłożono purpurowym dywanem, prowadząc amerykańskich dostojników do specjalnego pociągu, zwykle rezerwowanego dla prezydenta Francji. W jego wyposażeniu znajdowały się wielkie, wygodne fotele, podnóżki i poduszki obite szkarłatnym brokatem, a wielkie okna dawały świetny widok. Za salonką stały wagony sypialne dla orszaku oraz prywatny wagon prezydenta Francji, oddany Wilsonom. Pociąg wyjechał z Brestu o 16:00 i zatrzymał się o 19, by Wilson mógł zjeść pięciodaniowy obiad w wagonie restauracyjnym, a potem przejść się po okolicy. O 22 udał się z żoną na spoczynek.

Pociąg toczył się przez noc. Przez całą podróż, nawet o 3 w nocy, gdy admirał Grayson wyjrzał przez okno swego salonu, wzdłuż torów gromadzili się mężczyźni, kobiety i dzieci, pozdrawiając przejeżdżających. Nic jednak, nawet te pierwsze powitania, nie mogło przygotować prezydenta na to, co oczekiwało go w Paryżu.

Dokładnie o 10 rano pociąg nadjechał pod jaśniejącym niebem na prywatną stację w Lasku Bulońskim, przeznaczoną dla gości królewskiej krwi. Mury i kolumny budynku udrapowano na biało, czerwono i niebiesko, a wysoko w górze powiewał Gwiaździsty Sztandar oraz Trójkolorowa. Prezydent Raymond Poincaré, premier Georges Clemenceau, całe kierownictwo rządu Francji i przedstawiciele ambasady amerykańskiej powitali Wilsonów, schodzących z pociągu na purpurowy chodnik. Orkiestry wtórowały wejściu do wspaniałej sali przyjęć, gdzie powietrze przepajała woń róż i goździków. Po kilku powitalnych mowach obaj prezydenci poprowadzili pochód na zewnątrz, gdzie oczekiwało osiem karoc z woźnicami i forysiami w narodowych barwach. Zgromadzone na drodze, dachach i w oknach tysięczne tłumy wiwatowały szaleńczo, gdy goście wsiedli do pierwszej wiktorii. Żony prezydentów i Margaret Wilson jechały drugim pojazdem, za nimi Clemenceau i według hierarchii reszta towarzystwa. Gwardia Republikańska, konno i w lśniących mosiężnych hełmach ze spływającymi na plecy czarnymi końskimi ogonami, prowadziła kawalkadę przez 9 kilometrów, do paryskiej siedziby Wilsonów.

Admirał Grayson zauważał: „Wiwaty miały nutę powitalną i żołnierze musieli się naprawdę starać, by jacyś nadgorliwcy nie przedarli się i rzucili na świtę prezydencką”. Irwin Hood „Ike” Hoover, główny mistrz ceremonii w Białym Domu, pisał, że za żołnierzami z wielu krajów, którzy tworzyli szpaler na ulicach, „jak tylko sięgało oko stała kipiąca i wrąca masa ludzka. Nie wiwatowali, ale wrzeszczeli, wyli, śmiali się i nawet płakali”. 68-letni dyplomata Henry White, jedyny republikanin w komisji negocjacyjnej, twierdził, że przez pół wieku widział każdą ważniejszą koronację czy oficjalne powitanie w Europie, ale nigdy czegoś podobnego. Reporterzy podawali, że tłum dziesięćkroć przewyższał niedawne wizyty królów Anglii czy Belgii.

Na Placu Gwiazdy Wilsona spotkał historyczny zaszczyt: usunięto łańcuchy wokół Łuku Triumfalnego, umożliwiając mu przejazd trasą nieużywaną od wojny francusko-pruskiej w 1871, którą wcześniej kroczył tylko Napoleon. Tłumy gęstniały, gdy goście jechali szerokimi Polami Elizejskimi. Edith Wilson wspominała: „Każdy cal zajmowali wiwatujący i krzyczący ludzie. Chodniki, budynki, nawet majestatyczne kasztanowce oblepiali mężczyźni i chłopcy, siedząc jak jaskółki na szczytach drzew. Dachy były pełne ludzi, podobnie jak okna i w końcu dostawało się zawrotów głowy, próbując odwzajemnić powitalne wybuchy, nadchodzące niepowstrzymanymi falami. Sypały się na nas kwiaty, niemal nas grzebiąc”. Demonstracje stawały się osobiste, wyrażając nie tylko wdzięczność jednego narodu względem drugiego.

Przejechali Sekwanę mostem Aleksandra III, ruszyli bulwarem Quai d’Orsay i powrócili na Plac Zgody, gdzie tłoczyło się 100000 ludzi, spodziewających się ujrzeć „pana Wilsona”. Hałas rozdzierał uszy, gdy powozy podążały Rue Royale; tłum ryczał to, co wypisano żarówkami wysoko na łuku nadulicznym: „Vive Wilson!”. Prezydent Poincaré obwieścił, że powitanie „nie miało równych wśród poprzednich wizyt w Paryżu”.

Centrum Paryża podczas wojny zamieszkiwał milion ludzi z niewielkim naddatkiem, ale gazety szacowały, że w kilku dzielnicach na trasie Wilsona zgromadziły się 2 miliony widzów. Francja zapomniała Aleksandra, Cezara czy nawet Napoleona, prezentując tego dnia największy pokaz przychylności i sympatii, jaki kiedykolwiek zgotowano jednemu człowiekowi – same liczby wskazują na rekordowy marsz triumfalny w historii świata. Przyszły prezydent Herbert Hoover, który nadzorował wtedy w Europie żywienie głodnych, zauważył, że dla tych, którzy przeżyli ową apokalipsę, „ktoś o takiej mocy moralnej i politycznej, głoszący taką ewangelię pokoju, pojawił się pierwszy raz od chwili, gdy Chrystus wygłosił Kazanie na Górze. Ludzie powszechnie wierzyli w nową erę ludzkości, jakby ponownie wzeszła gwiazda betlejemska”. Wilson chlubił się takim przyjęciem.

Na Rue de Monceau 28 za murem z dwiema wartowniami stoi trzystuletni, trzykondygnacyjny pałac Murata. Mieszkający tam książę oddał go rządowi Francji na kwaterę prezydenta USA. Wilsonowie nie mieli wiele czasu na kąpiel i zmianę strojów, państwo Poincaré wydawali bowiem w Pałacu Elizejskim obiad na 250 osób – pierwsze z oszałamiającej liczby oficjalnych zajęć, które pochłonęły następne dwa tygodnie. Raymond Fosdick pisał w dzienniku: „Dziś Amerykanin może mieć w Paryżu co tylko zechce, posiada miasto […]. Zastanawiam się […], jak Francuzi przyjmą zawarcie pokoju i powrót Wilsona do domu. Chciałbym zostać pewien, że ich przywiązanie do Ameryki oraz Amerykanów pozostanie tak prawdziwe i entuzjastyczne, jak dziś. Biedny Wilson! Człowieka z jego odpowiedzialnością trzeba żałować. Francuzi myślą, że jakimś magicznym gestem uczyni sprawiedliwość przemysłową i polityczną. Czy to uczyni? Czy potrafi?”.

Edith wybrała się tego popołudnia na jazdę po mieście, a jej mąż przystąpił do pracy, rozmawiając ze swym głównym doradcą, człowiekiem o niezrównanym znaczeniu w życiu prezydenta i dla urzędu prezydenckiego. Pułkownik Edward Mandell House był najbardziej zaufanym przybocznym Wilsona, przewyższając resztę personelu Białego Domu, w tym sekretarza stanu, w możliwości dostępu do niego i wywieranym wpływie. To on stał na czele Śledztwa i odpowiadał tylko przed prezydentem. W kwestiach dyplomatycznych mógł się bez ograniczeń wypowiadać w imieniu Wilsona i stał się pierwszym nowoczesnym doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego USA. Ponieważ do Paryża ciągnęli przedstawiciele praktycznie każdego narodu, licząc na prywatną audiencję u prezydenta, House zaczął się uznawać za niezastąpionego, odczuwając potajemną satysfakcję, gdy pewien ambasador nazwał go „nadsekretarzem stanu”.

Oczy świata pozostawały jednak skupione na jednym człowieku, analizując każdy jego gest i oceniając każdą błahostkę. Pierwszej paryskiej niedzieli Wilsonowie wysłuchali mszy w amerykańskim kościele prezbiteriańskim, a potem odwiedzili grób Lafayette’a, gdzie prezydent złożył wieniec i zostawił wizytówkę, na której napisał: „Pamięci wielkiego Lafayette’a od współsługi wolności”. Po obiedzie przyjął pierwszą wizytę dyplomatyczną, którą złożył premier Clemenceau. Pułkownik House odnotował, że nigdy nie widział większego sukcesu na pierwszym spotkaniu. Gdy zobaczyli się kolejny raz kilka dni później, premier oświadczył, że należy tworzyć Ligę Narodów, nie jest jednak pewien jej sukcesu. Dla Wilsona porażka nie wchodziła w grę. Ambasador USA w Rzymie donosił tego tygodnia, że Włosi uważają prezydenta za „Mesjasza, wysłanego, by uwolnić ich od całego zła, które na świat sprowadziła wojna”.

Przed rozmowami pokojowymi nastąpiły tygodnie formalności. Wilson wykorzystał ten czas, by wyjaśniać swą misję w wywiadach i na uroczystościach na swą cześć. Największy rozgłos przyniosła ceremonia z soboty 21 grudnia, gdy Sorbona po raz pierwszy w siedemsetletniej historii przyznała pierwszy tytuł honoris causa, nazywając jego posiadacza „Wilsonem Sprawiedliwym”. Prezydent oznajmił czterem tysiącom odzianych w czerwień akademików: „Wielki wiatr siły moralnej wieje przez świat, a każdy, kto próbuje mu się oprzeć, zostanie powalony w hańbie”.

Wielka Wojna odebrała życie 16,5 milionom ludzi, z czego około jednej trzeciej stanowili cywile. Kolejne 21 milionów żołnierzy odniosło rany. W porównaniu z Europą USA, które do wojny przystąpiły późno i walczyły na odległych pozycjach, nie odnotowały większych strat. 116000 dzielnych Amerykanów nie ujrzało jednak Hoboken, a 200000 powróciło do ojczyzny z ranami.

W amerykańskim szpitalu w Neuilly-sur-Seine leżało 1200 „pyz”, których odwiedził prezydent z panią Wilson – ponad cztery godziny chodzili po salach i ściskali dłonie. Pani Wilson ledwie potrafiła się opanować, gdy lekarz zaprowadził ich do „sali twarzowej”, pełnej „ludzkich postaci o twarzach tak zniekształconych i zmasakrowanych, że to miejsce przypominało piekło”. Tego samego dnia przybyli do rannych w przypominającym zamek największym francuskim szpitalu wojskowym, Val de Grâce. Sama obecność Wilsona poruszyła pacjentów, licznie zebranych w bawialni na uroczystości świąteczne. Smukły żołnierz z jedną nogą zasiadł za tanim pianinem, otoczony kolegami o zabandażowanych twarzach. Jeden z nich, o pustych oczodołach, nosił na piersi Croix de Guerre. Pianista zaczął „Marsyliankę”, śpiewaną też przez ślepca. Całe dekady później Edith Wilson wspominała tę pieśń jako „jeden z najtragiczniejszych momentów mego życia”, gdyż wywołała „łzy – łzy płynące z miejsc, gdzie powinny znajdować się oczy”.

Wilsonowie spędzili Boże Narodzenie w kwaterze generała Pershinga pod Chaumont, jedząc obiady z kilkoma jednostkami korpusu ekspedycyjnego, a następnie powrócili do specjalnego pociągu. Następnego dnia o 9 rano dotarli do Calais.

Sir Charles Cust, osobisty koniuszy Jerzego V, towarzyszył prezydentowi płynącemu przez Kanał szpitalnym statkiem „Brighton”. Na niebie pojawiła się eskadra brytyjskich samolotów w szyku bojowym, a statkowi towarzyszyły dwa francuskie sterowce i sześć aeroplanów. W połowie drogi francuskie niszczyciele zawróciły, oddając salut banderami. Większość drogi skryła zimna mgła, ale przed południem ustąpiła, odsłaniając legendarne wapienne klify. Przy ich blasku „Brighton” zawinął do portu, gdzie prezydenta powitały salwy dział zamkowych, tych samych, które niegdyś pozdrawiały sir Francisa Drake’a.

Książę Connaught, stryj króla Jerzego, stał na trapie, gdy Wilson jako pierwszy prezydent USA schodził na ziemię brytyjską. Goście przeszli na dworzec, gdy dziewczęta w białych sukniach z małymi amerykańskimi flagami zamiast fartuszków sypały kwiaty wzdłuż drogi do prywatnego pociągu władcy. O 14:30 dojechał on na Charing Cross, gdzie na drugim końcu obramowanego palmami czerwonego chodnika stali król, królowa, premier David Lloyd George i cały rząd Jego Wysokości. Co niezwykłe w grudniu, świeciło słońce.

Amerykanie, uprzedzeni o brytyjskiej rezerwie, nie oczekiwali szaleńczego entuzjazmu, jaki spotkał ich we Francji. Londyńczycy nie pozostali jednak w tyle. Szpalery żołnierzy na całej drodze z dworca do Pałacu Buckinghama powstrzymywały setki tysięcy ludzi stojących na ulicach, tłoczących się na dachach i wychylających się z okien. Wokół wielkiego Pomnika Zwycięstwa umieszczono rannych weteranów – wielu kalekich młodych mężczyzn – reprezentujących niemal milion tych, którzy odbyli „długą drogę z Tipperary” i nie dożyli powrotu. Kilka razy tłum zrywał się do okrzyków: „Chcemy Wilsona!”.

Na Pall Mall goście ujrzeli najbardziej uderzające zdarzenie tego dnia: na chodniku przed Marlborough House stała starsza kobieta bez kapelusza, w szalu na ramionach, walcząc o miejsce w tłumie i wymachując amerykańską flagą. Gdy mijał ją pojazd Edith Wilson, towarzysząca prezydentowej księżniczka Maria dojrzała kobietę i wykrzyknęła ze zdumieniem: „Przecież to babcia!”. Jadący pierwszym powozem Wilson wstał i pomachał kapeluszem królowej Aleksandrze, wdowie po Edwardzie VII i matce króla, która w zamian przesłała mu całusa.

Niedługo po przybyciu i umieszczeniu gości w apartamentach król Jerzy i królowa Maria poinformowali ich, że tłum wywołuje Wilsona, para prezydencka dołączyła więc do rodziny królewskiej na pałacowym balkonie. Edith pisała do rodziny w Ameryce: „Nigdy nie widziałam takiego tłumu”. Reszta dnia minęła na wizytach u rozmaitych książąt i zwiedzaniu budynku. Tego wieczora Wilsonowie zjedli prywatny obiad z królem i królową. Dyplomatyczne spotkania i kolejne zaszczyty wypełniły kilka następnych dni – pierwszy od czterech lat oficjalny obiad w Pałacu Buckingham, na który zaproszono arcybiskupa Canterbury, profesora klasyki Gilberta Murraya, malarza Johna Singera Sargenta oraz Rudyarda Kiplinga. Pod koniec kolejnego dnia pochlebstw Wilsonowie ruszyli królewskim pociągiem na nieoficjalną wycieczkę, która zapowiadała się na najbardziej emocjonalną część wyprawy.

Carlisle, leżące w północno-zachodniej części kraju, jakieś 15 kilometrów od granicy szkockiej, było miejscem narodzin Janet, matki Woodrowa Wilsona i córki wielebnego Thomasa Woodrowa. Przesycony podziwem „twórca pokoju” chciał teraz spokojnego miejsca, organizując „pielgrzymkę serca”, jak nazwała to prasa.

Władze brytyjskie zgodziły się, by pomóc prezydentowi w utrzymaniu „demokratycznego” charakteru wizyty i minimum ceremonii, nawet jednak w odległym Carlisle ludzie chcieli uczcić Wilsona. Para prezydencka wstała, gdy pociąg zatrzymał się na bocznicy pod miastem; całą noc lało i gdy Edith wyjrzała przez okno swego prywatnego przedziału, ujrzała „masę mokrych parasoli, manewrujących, by dostać się bliżej pociągu. Pojawiła się cała ludność, wyglądająca na krzepką”.

Burmistrz Carlisle i reszta miejscowych notabli powitali parę prezydencką na stacji Citadel, a potem odprowadzili ją do hotelu „Crown and Mitre” na przyjęcie. Wilson spotkał tam pewnego 90-latka, jedynego żyjącego ucznia z klasy szkółki niedzielnej wielebnego Woodrowa. Goście ruszyli w deszcz, zatrzymując się przed skromnym, lecz solidnym piętrowym domem z czerwonej cegły przy Cavendish Place, który wielebny wzniósł dla rodziny. Obecni mieszkańcy mimo grypy zaprosili przybyszy do dawnej sypialenki Janet Woodrow. Prezydent z żoną udali się potem do kościoła kongregacji przy Lowther Street, gdzie kazania wygłaszał jego dziadek.

Tym razem minister po wygłoszeniu kazania zaprosił na ambonę Wilsona. Ten zawahał się, stwierdzając, że dziadek nie pochwaliłby mowy świeckiego człowieka do kongregacji. Zabrał jednak głos, przekazując emocje wspomnień, które zalały go tego dnia: „Urodzonej tu matki […] i jej cichego charakteru, poczucia obowiązku oraz niechęci do ostentacji”. „Najgorsza wojna w historii”, jak miał ją nazwać George Kennan, złączyła fizyczne siły narodów, które zdaniem Wilsona powinny się teraz zjednoczyć „siłami moralnymi”.

Po zakończeniu mszy minister poprosił Wilsonów do zakrystii, by wpisali się do księgi gości. Edith rozkoszowała się tą chwilą izolacji od stałego zgiełku ostatniego miesiąca, największych owacji, „jakie kiedykolwiek urządzano śmiertelnikowi”, pisał Herbert Hoover. Chętnie widziała, jak jej mąż otrzymuje szansę rozważenia swego dziedzictwa i miejsca, w którym zaczął się marsz w górę. Obróciła się wtedy, obserwując, jak napawa się ciszą, „dogłębnie poruszony”.

ROZDZIAŁ IIOPATRZNOŚĆ

„Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według Jego zamiaru” (List do Rzymian, 8:28)

Wszystko, co tyczy się Woodrowa Wilsona, pozostaje dyskusyjne, zaczynając od daty urodzenia.

Każde odnośne źródło i stwierdzenia samego zainteresowanego mówią o 28 grudnia 1856, choć egzemplarz Nowego Testamentu, w którym rodzina notowała ważne dane, twierdzi, że przyszedł na świat trzy dni po Bożym Narodzeniu o „12 i 3/4”, od niemal godziny trwał więc następny dzień, 29 grudnia. Noworodka nazwano Thomasem Woodrow Wilsonem, zapewne na cześć ojca matki, choć zanim wielebny Thomas Woodrow dowiedział się, że ma wnuka, minęły cztery miesiące.

Wielebny był jednym z licznych duchownych w rodowodzie dziecka. Wszyscy oni pełnili urząd ministra jako zwolennicy Marcina Lutra, który w 1517 wskazał na zepsucie kościoła rzymskokatolickiego, gromadząc podobnie myślących i łaknących czystszego kultu Jezusa Chrystusa. Lutra po wyklęciu nakłaniano do zaprzeczenie swemu sumieniu i odwołania poglądów. Odmówił słowami, których później użyje Woodrow Wilson: „Nie mogę postąpić inaczej”.

Urodzony we Francji teolog Jan Kalwin zareagował na wezwanie Lutra emigracją do Szwajcarii, gdzie ostre polemiki pomogły mu stworzyć „najdoskonalszą szkołę Chrystusa na ziemi od czasów apostołów”. Tak twierdził szkocki duchowny John Knox, który po wizycie w 1554 napisał Letter to the Commonalty of Scotland, traktat, który rozbudził jego rodaków i powołał do życia gałąź protestantyzmu równie postępową, co zaciekłą. Knox uznał boży plan rządów za narzędzie zachowania porządku, pisząc: „Uczynił wszystkich równymi” – ta idea miała przekroczyć Atlantyk i pomóc w powstaniu nowego narodu. Bóg nie pozostawiał niczego ciemnym cudom przypadku: losy wszystkich ludzi określiła jego opatrzność. Stwórca kierował każdego na drogę życia i przewidział wszelkie zdarzenia, czego można dowieść, spoglądając wstecz i widząc wszystko, co uczynił.

Knox nie chciał usunięcia z kraju katolicyzmu czy anglikanizmu, zamierzał jedynie zapewnić prezbiterianizmowi, kierowanemu przez miejscowych starszych, kierowanie duchowym życiem Szkocji. Gdy tron Anglii objął Karol I, wprowadzając nową, skoncentrowaną na anglikanizmie politykę religijną, Szkoci wszczęli rebelię. W 1638 tysiące ludzi przybyło do Edynburga, by wesprzeć Pakt Narodowy, ustalający prezbiteriański kościół państwowy. Część Szkotów podpisała dokument krwią, inni ją przelewali. Zbrojni rolnicy bronili się przed oddziałami czerwonych kurtek. Wieki później Woodrow Wilson szczycił się duchowym dziedzictwem Knoxa i pochodzeniem od sygnatariuszy Paktu.

Zasadę reformacji stanowiło dopuszczenie każdego do zjednoczenia z Bogiem, zachęcano więc wszystkich do zdobycia wykształcenia umożliwiającego lekturę Pisma. Knox żądał obecności nauczyciela przy każdym kościele oraz szkoły średniej w każdym „znaczniejszym mieście”. Wielkie miasta tworzyły uniwersytety. Pod opieką prezbiterianizmu zjednoczyły się tym samym religia, polityka i edukacja; Szkoci dzielnie walczyli za tę trójcę. Dzwony protestantyzmu nie mogły zostać uciszone.

Ludność Szkocji nie poprzestała na Biblii, stając się szybko pierwszym nowocześnie wykształconym społeczeństwem Europy; wieki XVIII i XIX ujrzały tam potok myśli wielkich umysłów historii – Adama Smitha, Davida Hume’a, Henry’ego Home’a, barona Kelwina, Jamesa Watta, Jamesa Boswella, Roberta Burnsa i mistrza powieści historycznej sir Waltera Scotta, który zawarł istotę szkockiego oświecenia w słowach: „Jestem Szkotem, muszę więc wyrąbywać sobie drogę w świecie”.

W okresie tego renesansu urodził się wielebny Thomas Wodrow (1793), potomek w prostej linii kilku pokoleń prezbiteriańskich kaznodziejów i badaczy. Do 1820 mieszkał z pochodzącą z Highlands żoną w Paisley, by stać się pierwszym od pięciuset lat członkiem swej rodziny, który opuścił Szkocję. Przeniósł się mianowicie do angielskiego Carlisle, gdzie stanął na czele gminy kongregacjonalistów i zgodnie z lokalną wymową zmienił pisownię nazwiska na Woodrow. Rodzina miała ośmioro dzieci i zajmowała dom, który prezydent Wilson odwiedził w 1918. 10 listopada 1835 Thomas Woodrow zabrał ją do Liverpoolu, gdzie wsiedli na statek do Nowego Jorku, dołączając do masowego ruchu swych parafian, którzy mieli już dość nędznego bytu.

Sztormy przedłużyły zwykle sześciotygodniową podróż do okropnych 62 dni, pełnych racjonowania żywności i przecieków. Gdy statek zbliżał się do Nowej Fundlandii, burza porwała mu żagle. Pewnego dnia pogoda pozwoliła dzieciom na zabawę na pokładzie. Dziewięcioletnia Janet Woodrow huśtała się na linie, gdy statek niespodziewanie się zakołysał, prawie wyrzucając ją za burtę. Uratowało ją od utonięcia tylko to, że trzymała się sznura.

W styczniu 1836 panowała ujemna temperatura i rodzina musiała znaleźć mieszkanie w mieście. Po kilku tygodniach wielebny został zaproszony do kierowania kongregacją w Poughkeepsie, 120 kilometrów w górę rzeki Hudson. Przebywał tam ledwie dwa tygodnie, gdy wezwano go z powrotem na Manhattan, gdzie dowiedział się, że jego żona zmarła cztery dni wcześniej. Wielebny Woodrow pisał do teścia: „Nie przewidywałem, że me odejście do tego kraju przyniesie tak wielkie poświęcenie”. Wkrótce przyjął „hojną i uprzejmą” ofertę nauczania kongregacji w Brockville (Ontario), ale po srogiej zimie przeniósł się z rodziną do Chillicothe (południowo-centralne Ohio). Przez następne dwanaście lat kazania Woodrowa nie zapełniały ław kościelnych. W 1843 poślubił młodą wdowę Harriet Love Renick, z którą miał kolejną szóstkę dzieci. Oddalił się od pierwszej rodziny, wędrując od jednej odległej parafii do drugiej.

Thomas, syn z pierwszego małżeństwa, stał się w Chillicothe zamożnym handlarzem tkaninami; z nim mieszkały siostry, Marion i Janet, dziewczynka, która niemal wypadła za burtę. Tę drugą zwano Jessie i Jeanie – nigdy nie uwolniła się od wrażenia, wywartego przez szybkie odejście chorowitej matki, i większość życia spędziła w depresji. Thomas opłacił jej żeńską szkołę w Steubenville (Ohio), ponad 200 kilometrów na wschód. Jessie Woodrow po raz pierwszy zobaczyła tam Josepha Rugglesa Wilsona.

Urodził się w Stanach, ale wszystkie wzory jego rodzinnego tartanu były równie szkockie i prezbiteriańskie, co Woodrowów – z jednym istotnym wyjątkiem: jego przodkowie byli Szkotami z Ulsteru. Historię rodziny można prześledzić tylko do jego ojca, ale Szkoci osiedlali się w Ulsterze, północnej prowincji Irlandii, od 1610, gdy Jakub I oferował pół miliona akrów tym, którzy podpiszą Przysięgę Supremacji, uznającą go za głowę Kościoła angielskiego. Władze prześladowały pozostających przy prezbiterianizmie, a oni w reakcji zapałali uczuciami klanowymi. Przemieszczeni Szkoci nie chcieli przyjąć angielskiej szczodrości, stale porzucając swe domy na rzecz Ameryki.

Gdy kolonie ruszały na wojnę z Brytyjczykami, Szkoto-Irlandczycy stanowili ponad szóstą część ich ludności. Z natury byli Szkotami, a wpływ irlandzki zdradzały jedynie sporadyczne ekstrawagancje. Woodrow Wilson przyznawał później, że nie mógłby udokumentować u siebie choćby kropli irlandzkiej krwi, ale „coś czarownego we mnie czasami przeważa nad szkockim sumieniem, pozwalając na okresy najradośniejszej nieodpowiedzialności, gdy nie dbam o działanie szkoły czy otrzymywanie edukacji przez kogokolwiek”. Owa iskra niezmiennie łagodziła jego sztywność, stawiając Wilsona obok tuzina innych prezydentów USA o szkocko-irlandzkim rodowodzie.

James, ojciec Josepha, urodził się w hrabstwie Tyrone, gdzie pracował jako pomocnik drukarski. W 1807 ten dwudziestolatek stał się częścią wielkiej szkockiej diaspory, wypływając w pośpiechu do Stanów Zjednoczonych. Zmierzał do Filadelfii, najpopularniejszej wśród Szkoto-Irlandczyków. Po roku oświadczył się poznanej na statku 16-latce, a niedługo potem kierował „Aurorą”, radykalną gazetą, która wspomogła wybór Thomasa Jeffersona. W 1815 działalność Wilsona zwróciła uwagę przywódcy społeczności w Ohio, który zachęcił go do przeprowadzki do miasta z trudem znajdowanego na mapach. Wilsonowie przenieśli się do Steubenville, gdzie James wydawał miejscową gazetę, wszedł do parlamentu stanowego i mimo braku prawniczego wykształcenia został lokalnym sędzią. Małżeństwo doczekało się dziesiątki dzieci.

Najbardziej udane okazało się dziewiąte, Joseph Ruggles Wilson. Jeszcze jako chłopiec drukował własną gazetkę, a gdy w 1840 skończył osiemnaście lat, wstąpił do gminy prezbiteriańskiej w Steubenville oraz Jefferson College w Canonsburg (Pensylwania), gdzie jako najlepszy student wygłosił mowę na zakończenie roku. Elokwentny, energiczny i mocno przystojny, liczył 1,8 m wzrostu, dobrze zbudowany, z cienkim paskiem brody, co podkreślało wielkie brązowe oczy i długi, prosty nos. Przez krótki czas uczył w Mercer (Pensylwania), zanim zwyciężyła w nim głęboka wiara. Przez rok studiował na Zachodnim Seminarium w Pittsburghu, a kolejny rok na Seminarium Princeton w New Jersey. Wciąż niezdecydowany co do zawodu, powrócił do domu, by wykładać na męskiej akademii w Steubenville. Pewnego jesiennego dnia grabił liście w ogrodzie ojca, gdy wzrok 25-latka napotkał oczy Jessie Woodrow. Tak narodziła się miłość.

Jessie imponowała raczej charakterem niż pięknością: inteligentna, silna duchem, z rzewnymi szarymi oczami. Jej religijne dziedzictwo nie zaginęło przy obiecującym kaznodziei. 7 czerwca 1849 wielebny doktor Thomas Woodrow zaślubił swą 21-letnią córkę z 27-letnim Josephem Wilsonem. Związek zdawał się zapisany w niebie. Dwa tygodnie później Wilson otrzymał święcenia, a gdy obowiązki nauczyciela sprowadziły go do Hampden-Sydney w Wirginii, otrzymał niezwykłą propozycję zostania zarazem pastorem w pobliskim mieście oraz kierownikiem sąsiedniej szkoły dla dziewcząt.

Staunton, czterotysięczne miasto, leżało w dolinie Shenandoah między Pasmem Błękitnym a górami Allegheny, w połowie Great Wagon Road. Na szlaku tym, wychodzącym z Pensylwanii i kończącym się w Auguście (Georgia) leżały liczne społeczności prezbiteriańskie. W marcu 1855 Joseph i Jessie Wilson z dwoma córkami wprowadzili się do probostwa prezbiteriańskiego w Staunton, ceglanego domu z dwoma kondygnacjami na froncie i piwnicą na tyłach, górującego nad większością osady, co wyrażało szacunek mieszkańców dla nowego pasterza. Dwunastopokojową rezydencję wzniesiono za 4000 dolarów w stylu neoklasycznym z wysokimi sufitami, centralnymi salami i czterema kominami. Za domem leżał wielki ogród i kilka budynków gospodarczych, w tym stajnia. Joseph Wilson lubił pisać kazania na tylnym ganku, skąd widział kościół, żeńskie Seminarium Augusty oraz domy większości wiernych. Zapewne 29 grudnia 1856, we frontowej sypialni na parterze, Jessie urodziła Thomasa Woodrowa Wilsona, który niemal na pewno otrzymał imię po jej ulubionym bracie.

Cztery miesiące później Staunton pogrzebała burza śnieżna, odcinając mieszkańców od świata na dziesięć dni. Jessie Wilson mogła wtedy wreszcie napisać do ojca o swym synu. „Tommy”, jak zwano go do pełnoletniości, „jest w świetnym zdrowiu”, pisała: „Znacznie większy od innych i tłuściutki, jak tylko się da. Każdy mówi mi, jaki jest śliczny. A co najlepsze, równie dobry, sprawia tak mało kłopotu, jak tylko może dziecko”. Matka wiele się nim zajmowała, gdyż Joseph często wyjeżdżał na tydzień, by wygłaszać kazania w okolicy. Jak pisała, jego kościół „prosperuje pod każdym względem”. Joseph Wilson miał jednak niespokojną naturę ojca, zawsze szukając możliwości uzupełnienia dochodów.

Na początku roku 1857 James, brat Jessie, duchowny i wybitny teolog oraz naukowiec zwalczający darwinowską teorię ewolucji, zaprosił szwagra na swe wesele, które miało odbyć się latem w Milledgeville (Georgia). Pierwszy Kościół Prezbiteriański z Augusty zaoferował mu wtedy kazanie dla swej kongregacji, a po jego wysłuchaniu możliwość stałej pracy. Na początku roku 1859 Wilsonowie przeprowadzili się w nowe miejsce. Gdy ich syn dorósł i zyskał świadomość polityczną, niezmiennie podkreślał swe wirginijskie prawo urodzenia, które zaprowadziło do Białego Domu siedmiu prezydentów, zaczynając od Waszyngtona i Jeffersona.

Augusta stanowiła całkowite przeciwieństwo Staunton: pyliste, lecz rozwijające się gwałtownie miasto z 13000 mieszkańców (w połowie niewolnikami). Problem niewolnictwa niepokoił Jessie Wilson, ale nie jej małżonka, tworząc ambiwalencję, która nie opuści Tommy’ego w Białym Domu. Miasto leżało na południowym brzegu Savannah, w połowie drogi między Great Smoky Mountains a odległym o 180 km Atlantykiem, bogacąc się dzięki okolicznym plantacjom kukurydzy i bawełny, młynom, magazynom oraz związanymi z tym interesami. Dzielnica handlowa biegła wzdłuż rzeki, w miarę oddalania od niej nabierając charakteru mieszkalnego. Szerokie aleje, przestronne rezydencje i bujne ogrody upiększały miasto, szczycące się też wielkim arsenałem, imponującą szkołą medyczną i dzwonnicą, wzniesioną jako strażacka wieża obserwacyjna. Jeszcze dalej i wyżej wznosiła się dzielnica Sand Hills, zwana czasami Summerville, stała się bowiem popularnym azylem tych, którzy mogli sobie pozwolić na ucieczkę od letniego letargu, przerywanego czasami wybuchami malarii.

Dolar na dzień stanowił wtedy powszechną stawkę dzienną, a przedstawiciele niektórych zawodów zarabiali 2000 rocznie. Wielebny Wilson otrzymywał na rok 2500 dolarów w kwartalnych wypłatach. Miał też zaszczyt prowadzania trzódki składającej się zarówno z notabli z Summerville, jak najuboższych kolorowych mieszkańców Augusty. Tylko przez pierwszy rok zdołał przyciągnąć do swej świątyni na Telfair Street, w wytwornej dzielnicy miasta, pięć tuzinów nowych parafian. Kościół stał od pół wieku na własnej działce, wyznaczając charakter statecznego sąsiedztwa – cegła, stiuk, trzypiętrowa wieża w georgiańskim stylu, uwieńczona kopułą i krzyżem. Po dwóch latach zarządcy gminy przyznali Wilsonowi 500 dolarów podwyżki i nowy dom na przeciwległym rogu względem pierwszego.

Liczył on 2,5 kondygnacji i leżał przy McIntosh Street wraz z budynkami gospodarczymi (stajnią, kuchnią, drewutnią, pralnią i kwaterami służby), wyposażony w takie nowoczesne udogodnienia jak oświetlenie gazowe czy miedziane rury. Parafia nabyła go za 10000 dolarów. Na parterze mieściła się przestronna bawialnia i gabinet, przesycony słodką wonią fajkowego tytoniu Josepha Wilsona (jego syn nigdy nie zaczął palić, twierdząc: „Mój ojciec wypalił dość tytoniu za nas obu”). Dom wyposażono też w takie luksusy jak porcelanowe gałki do drzwi, eleganckie kinkiety i ozdobną sztukaterię wokół lamp gazowych. Na piętrze znajdowały się sypialnie (Tommy spał w ostatniej). Od narożnika ulicy dom oddzielał niski żelazny płotek. Joseph Wilson nadal przyjmował propozycje kazań poza miastem, by więcej zarobić – wraz z żoną wyposażał dom w meble z ciemnego, ciężkiego drewna. Żyli skromnie, ale nie biednie jak myszy kościelne.

Woodrow Wilson oznajmił: „Moje najwcześniejsze wspomnienie to stanie w furtce domu mego ojca w Auguście, gdy miałem cztery lata. Ktoś przechodzący powiedział, że wybrano pana Lincolna i będzie wojna”. Faktycznie Tommy’emu Wilsonowi brakowało w listopadzie 1860 kilku tygodni do czterech lat, ale dokładnie zapamiętał wagę chwili: „Wychwyciwszy podniecenie głosu, pobiegłem do ojca, by zapytać, co to znaczy”.

Woodrow Wilson odpowiedział na swe pytanie 33 lata później, już jako wykładowca uniwersytecki w książce Division and Reunion: „Południe jawnie postawiło w tych wyborach wszystko, nawet związek z Unią. Triumf pana Lincolna oznaczał tu utrwalenie władzy partii zamierzającej zniszczyć miejscowy system i klęskę miejscowych interesów, nawet przez wspieranie powstania niewolników”. Gdy południowcy spoglądali wstecz, widzieli dwie dekady północnych praw „osobistej wolności”, mających zmienić kilkuwiekowy sposób skutecznego i legalnego funkcjonowania połowy kraju. Wilson pisał: „Także południowej dumie dopiekła do żywego pozycja, w jakiej znalazło się Południe […]. Cały bieg spraw na Południu opisywano jako systematyczną niesprawiedliwość, południowe społeczeństwo jako zbudowane na rozmyślnym grzechu, a południowców przedstawiano światu jako z wyboru gardzących najsłuszniejszym nakazem religii. Wiedzieli, że nie zasługują na takie nagany, wiedzieli, że prowadzą uczciwe życie, mają ludzkie stosunki ze swymi niewolnikami, a ich odpowiedzialność za istnienie niewolnictwa jest odległa”. W decyzyjnej beczce prochu Sąd Najwyższy orzekł niedawno w sprawie Dreda Scotta przeciw Sandfordowi, że niewolnicy są własnością, nie obywatelami, nie mają więc pozycji prawnej. Każdy szanujący się kaznodzieja mógł teraz wiele powiedzieć o tej „szczególnej instytucji”, gdy Pismo dostarczało tu wielu argumentów.

Rankiem 6 stycznia 1861, w niedzielę, wielebny Joseph Wilson mówił o stosunkach panów z niewolnikami według nauk Biblii. Zamierzał tego dnia „ukazać, jak całkowicie Biblia umieszcza niewolnictwo człowieka pod opieką władzy bożej”. Jako głównego argumentu używał braku potępienia niewolnictwa w Piśmie; człowiek nie może potępić tego, czego nie potępił Bóg, gdyż „Biblia nie mogłaby przymknąć oka na ogólny błąd, tym bardziej na ogólną zbrodnię, a najmniej ze wszystkiego na ogólną bezbożność z obawy przed gniewnym sprzeciwem wobec chrześcijaństwa ze strony sprawujących władzę świecką lub tych, którzy mogliby kierować nienawistnymi drwinami”. Niewolnictwo, kontynuował, istniało w imperium rzymskim, często też wspomina je Nowy Testament, nigdy nie ganiąc. Wilson wezwał swą głównie białą kongregację, by byli dobrymi panami.

W tym samym tygodniu przypadał dzień narodowego postu. W brooklińskim kościele Plymouth rozległ się najpotężniejszy wówczas głos religijny, mówiąc na ten sam temat, ale z innego punktu widzenia. Słynny Henry Ward Beecher uznał niewolnictwo za „najbardziej alarmującą i płodną przyczynę narodowego grzechu”. Kaznodzieja oznajmił swej parafii, że Południe przejęło zasady niewolnictwa z prawa rzymskiego, a nie starohebrajskiego, gdzie „niewolnik był człowiekiem, nie tylko ruchomością”. Beecher konkludował: „Tak, duchowny, który pochwala niewolnictwo na podstawie Biblii, jest ojcem każdego niewiernego w społeczności!”.

Powód secesji, który podawało Południe, wykraczał poza sprawę niewolnictwa. Historyk Woodrow Wilson wyjaśniał później, że chodziło o „władzę daną geograficznej, partykularnej partii, bezlitośnie wrogiej interesom Południa”. Stany Konfederacji długo przestrzegały zasad i jak ich przodkowie stosowały się do konstytucji. Ich rozumienie tego dokumentu poparł właśnie najwyższy sąd państwa, a teraz Północ chciała zmienić owe zasady.

Ponieważ doktor Wilson wierzył w edukację wszystkich bożych dzieci, prowadził w Auguście szkółkę niedzielną dla czarnej młodzieży. Przyjmował na kazaniach czarnoskórych, jeśli tylko trzymali się swych miejsc na balkonie. Uważał segregację za politykę tworzenia harmonijnych stosunków rasowych, która zapobiega niesnaskom, co stawiało go wśród bardziej liberalnych duchownych Południa. Znacznie bardziej charakterystycznym przykładem owej nowej gałęzi Kościoła prezbiteriańskiego był wirginijski pastor Robert Lewis Dabney, utrzymujący: „Czarna rasa jest obca na naszej ziemi i nic poza […] jej podporządkowaniem nam nie zapobiegnie powstaniu owej instynktownej antypatii rasowej, która jak pokazuje historia zawsze tworzy się między bliskimi, przeciwnymi rasami”.

Schizma w Kościele prezbiteriańskim odpowiadała linii Masona-Dixona. Dwa tygodnie po kazaniu Josepha Wilsona o niewolnictwie Georgia stała się piątym stanem, który wystąpił z Unii i przyłączył się do Skonfederowanych Stanów Ameryki pod przywództwem Jeffersona Davisa. W jej ślady niezwłocznie poszły dwa kolejne stany, a w kwietniu 1861, po wybuchu wojny, gdy konfederaci zaatakowali Fort Sumter w Karolinie Południowej, następne cztery. Miesiąc później ogólne zebranie Kościoła prezbiteriańskiego potępiło secesję jako zdradę i nakazało pastorom przysiąc polityczne posłuszeństwo władzom federalnym. Duszpasterze 1275 parafii z południa w imieniu 100000 swych komunikantów zorganizowali wtedy Prezbiteriański Kościół w Skonfederowanych Stanach Ameryki. Doktor Wilson zaproponował Augustę na miejsce pierwszego jego zjazdu. Po zorganizowaniu całej instytucji reszta ministrów wybrała Wilsona stałym sekretarzem, którym pozostał przez następne 37 lat. Choć dwóch braci wielebnego doczekało się stopni generalskich w armii Unii, to Joseph żarliwie popierał sprawę Południa.

Przez kolejne cztery lata Augusta uniknęła większości okropieństw, które pustoszyły Południe. Liczby od początku przemawiały przeciw rebeliantom: armia Unii była dwukrotnie liczniejsza i miała wielkie możliwości transportowe, niemal trzy razy dłuższe tory, cztery razy więcej stoczni; na Północy powstawało 97% broni w USA. Główna przewaga Konfederacji leżała w mocy przekonań i chęci obrony sposobu życia, prowadzonego przez 250 lat.

Miejscowa milicja na początku wojny zajęła arsenał w Summerville. Wyższa Szkoła Medyczna w Georgii znajdowała się niemal obok kościoła prezbiteriańskiego, Augusta stała się więc ważnym ośrodkiem opieki zdrowotnej. Po krwawej bitwie pod Chickamaugą doktor Wilson opróżnił kościół z ław i przekształcił go w pomocniczy szpital; na podwórzu ulokowano obóz jeniecki. W połowie wojny opuścił miasto na kilka miesięcy, by pełnić funkcję kapelana przy oddziałach w Karolinie Północnej.

W 1864 generał Unii William Tecumseh Sherman zajął Atlantę. Uznawszy, że najlepszym sposobem zakończenia wojny jest zniszczenie wroga, rozpoczął kampanię nad Savannah, paląc wszystko na niemal 500-kilometrowym szlaku do morza. Gdy Sherman zbliżał się do Augusty, ludność zabrała bawełnę z magazynów i umieściła jej stosy na głównej ulicy w nadziei, że dar zadowoli krwiożerczego generała i ocali miasto. Sherman rzeczywiście zostawił Augustę bez szwanku (wraz z bawełną), wyjaśniając potem, że zniszczenie tutejszych zakładów prochowych nie dawało wielkich korzyści militarnych. Przez lata krążyła plotka, że miasto uniknęło spalenia dzięki Cecilii Stovall, zamieszkałej tu dawnej miłości generała z czasów szkolenia. Jej rodzina przyjaźniła się z Wilsonami.

Podczas wojny Tommy stał się dzieckiem nadwrażliwym. Mały i wątły, zaczął cierpieć na podrażnienia trawienne, które prześladowały go całe życie. Stał się dalekowidzem, ale spoglądał w siebie, nieśmiało i głęboko uczuciowy. Organista kościelny nie mógł nie zauważyć, jak niektóre hymny, szczególnie słowa „Było to w ciemny i smutny dzień”, doprowadzają chłopca do łez.

Co zaskakuje, nie stał się molem książkowym. W ówczesnej Auguście nie istniało obowiązkowe szkolnictwo, a gdyby nawet tak było, nauka zostałaby zawieszona ze względu na wojnę. Dziewięcioletni Tommy wciąż więc poznawał alfabet, a umiejętność czytania opanował samodzielnie dwa lata później. Uwielbiał jednak słuchać czytającego ojca, który przedstawiał zgromadzonej rodzinie dramatyczne interpretacje poematów, książek podróżniczych, Dickensa i sir Waltera Scotta. Oczywiście regularnie powracał też do Dobrej Księgi. Tommy uwielbiał baśnie oraz chwile, w których jeden ze służących czytał dzieła Joela Chandlera Harrisa, opowiadane z uczuciem w murzyńskim dialekcie wuja Remusa.

Doktor Wilson pozwalał synowi samodzielnie opanowywać język, nie besztając go za powolną naukę czytania. Tommy nazywał się później „leniwym”, ale sto lat później lekarze sugerowali, że cierpiał na dysleksję, uwzględniając zły wzrok, oburęczność i wynikające stąd problemy z ortografią oraz liczeniem. Nauczył się jednak to kompensować i w wybranym przez siebie czasie samodzielnie przeczytał jedną z pierwszych książek, mityczną biografię Waszyngtona pióra Parsona Masona L. Weemsa.

Joseph Wilson nie chciał bynajmniej zaganiać syna do szkoły. Nie wierzył w dogmatyczną edukację, uważając, że informację należy sączyć, zanim przeniknie. Wczesne wychowanie Tommy’ego polegało więc głównie na towarzyszeniu ojcu w kapłańskich podróżach. Każdego dnia mogli znaleźć się w fabryce amunicji, odlewni, młynie czy odziarnialni bawełny. Później ojciec wypytywał go, co widzieli, i korygował sposób wyrażania. „Co masz na myśli?”, zwykł pytać, gdy syn używał niepełnych zdań. Gdy otrzymał wyjaśnienie, pytał z kolei: „To dlaczego tak nie powiedziałeś?”. W ten sposób Tommy Wilson nauczył się przekładać słowa z dźwięków na litery i wykształcił słuch językowy, szczególnie na okrągłe kadencje, których ojciec używał z ambony.

Mimo całej miłości Josephem Wilsonem rządziło potężne ego i traktował rodzinę jak poddanych, kontrolując wszystkie domowe dyskusje. Gdy Tommy dojrzał i więcej myśli zawierzał papierowi, ojciec nasilił żądania perfekcji. Mawiał: „Gdy tworzysz zdanie, nie postępuj, jakbyś ładował dubeltówkę, ale karabin. Nie strzelaj takim ładunkiem, że trafisz to, do czego mierzyłeś, i przy okazji wiele pobliskich rzeczy; użyj jednej kuli i traf tylko to, co chciałeś”. Ustawicznie odsyłał chłopca do słownika. Doktor Wilson przede wszystkim chciał, by ten nie tylko przyswajał wiedzę, ale analizował. Umysł, mówił Tommy’emu, „to nie trzewia, które trzeba wypchać. […] To nie naczynie stworzone do bycia pełnym; to naczynie stworzone do przekształcania czegoś. Proces trawienia jest ważny, ale jedyną częścią pokarmu, która ma znaczenia, jest ta przechodząca w krew i zasilająca cały system”. W ramach ćwiczeń własnej twórczości doktor Wilson analizował mowy Daniela Webstera, polityka z Massachusetts – bardziej ze względu na to, co Tommy nazwał później „magią” jego retoryki, niż jankeskie poglądy – „chcąc sprawdzić, czy umie zastąpić niektóre słowa, by wzmocnić efekt”. Syn zauważył, że Wilson senior nigdy nie znalazł choćby słowa, które „ulepszyłoby znaczenie mowy”.

Tommy miał jak ojciec jaśniejszą stronę charakteru. Doktor Wilson uwielbiał jazdę konną i nigdy nie odmawiał oznak przywiązania – ojciec i syn całowali się na powitanie przez resztę życia. Grali razem w szachy i bilard, ale nigdy w diabelskie karty. Humor wielebnego często jednak kwaśniał; jeden z krewnych wspominał, że „stryj Joseph był okrutnym szydercą o sarkastycznym dowcipie i ostrym języku. Pamiętam, jak moja własna rodzina z oburzeniem mówiła, ile od jego kpin wycierpiał kuzyn Woodrow”. W 1867 w rodzinie pojawił się młodszy brat, któremu nadano imię ojca. Liczył 11 lat mniej od Tommy’ego.