Wizażysta - Lilia Łada - ebook
NOWOŚĆ

Wizażysta ebook

Lilia Łada

0,0

Opis

Bezbłędny seryjny morderca. Kobiety, których zniknięcia nikt nie zauważył.

W ścisłym centrum Poznania znaleziono zwłoki. Wezwany na miejsce przestępstwa patolog odkrywa przerażające fakty na temat popełnionej zbrodni. To, co miało być rutynowym śledztwem, staje się jedną z najtrudniejszych i najbardziej makabrycznych spraw, z jaką lokalna policja miała kiedykolwiek do czynienia. Porzucone szczątki należą bowiem nie do jednej, ale aż do sześciu młodych kobiet. Niedługo potem pracownicy kolei trafiają na kolejne ciało…

Do sprawy zostaje przydzielony podkomisarz Dariusz Młotkowski, znany z nieszablonowych metod tropienia przestępców. Czy jego niezwykłe zdolności analizowania umysłów zbrodniarzy pozwolą mu dopaść zwyrodnialca, nim ten uprowadzi kolejną osobę?

Ofiary bez tożsamości i morderca, który nie popełnia błędów. Ta sprawa wstrząśnie całym krajem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lilia Łada

Wizażysta

Rozdział I

Podkomisarz Dariusz Młotkowski siedział w kawiarni holu dworca kolejowego Poznań Główny i pił kawę, w zamyśleniu przyglądając się tłumom ludzi, którzy spiesznym krokiem przemierzali niewielką przestrzeń. Nawet o tej porze – a była dziesiąta rano w środę – było tu mnóstwo podróżnych, z trudem odnajdujących drogę w źle zaplanowanym i urządzonym holu dworca. Zresztą nawet najlepsze oznakowanie nie poprawiłoby specjalnie sytuacji. Hol był fatalnie urządzony i zwyczajnie za mały jak na potrzeby dworca o drugim co do wielkości w kraju przepływie pasażerów na dobę.

Młotkowski nie był fanem tego obiektu, tak zresztą jak większość poznaniaków, i jego obecność tutaj w godzinach pracy nie wynikała z sympatii do miejsca. Czekał na pociąg do Warszawy. Jego szef zadecydował, że to on właśnie będzie reprezentował Poznań na ogólnopolskiej konferencji służb mundurowych poświęconej najnowszym osiągnięciom techniki, zwłaszcza informatyki, przydatnych policji w codziennej pracy.

– Tak walczyłeś o ogólnodostępny internet w policyjnych komputerach, że przyda ci się ta konferencja – uzasadnił swój wybór komendant, nie da się ukryć, nieco zgryźliwie. – Wrócisz z kilkoma nowymi argumentami, żeby mi ciosać kołki na głowie. A przy okazji pamiętaj, że masz się pochwalić naszą skutecznością, przypominając komendantowi głównemu, jak to błyskotliwie i błyskawicznie rozwiązałeś sprawę zabójstwa zastępcy dyrektora w urzędzie miasta…*

Podkomisarz tylko westchnął ciężko, bo, jak wiadomo, z szefem się nie dyskutuje, zwłaszcza z szefem przekonanym o swojej racji. Nie znosił konferencji wszelkiego rodzaju, uważał, że znacznie lepiej i efektywniej byłoby wysłać wszystkim komendom w kraju kopię wystąpień i już, zaoszczędziłoby to czas policjantów i pieniądze podatników. Chętni przeczytają sobie materiały, a jak będą mieć wątpliwości, skontaktują się z ich autorami. Tym, którzy tego nie będą chcieli, żadna konferencja i obecność na niej nie pomoże. Wyjazd, i to jeszcze do Warszawy, w celu wzięcia udziału w tak bezsensownej imprezie, sprawiał, że stawała się ona bezsensowna podwójnie – nawet pomijając fakt, że Młotkowski, jako typowy poznaniak, za wizytami w stolicy w ogóle nie przepadał. Podkomisarz wyznawał pogląd, że Poznań powinien mieć swoją ambasadę w Warszawie, żeby przybysze z Wielkopolski mieli gdzie odsapnąć po wyczerpujących zapasach z odmiennym sposobem myślenia mieszkańców stolicy Polski.

Jednak rozkaz to rozkaz i Młotkowski niechętnie tkwił na dworcu, czekając na wywołanie pociągu, który zawiezie go do stolicy. Przy całej swojej niechęci do wyjazdu i do dworca musiał jednak przyznać, że kawa tu była niezła, a siedzenie w wygodnym fotelu w całkiem sympatycznej przestrzeni kafejki było o niebo lepsze niż picie podejrzanej lury z plastikowego kubka przy obskurnym stoliku – takie warunki były do wyboru na starym dworcu, od lat zamkniętym na cztery spusty. No i schody ruchome, które niedawno zamontowano, znacznie usprawniły komunikację między peronami. Jednak te plusy były zauważalne jedynie przez tych, którzy z poznańskiego dworca często korzystali. Ci, którzy tu bywali rzadko, nadal błądzili bezradnie po peronach, nie wiedząc, jak dostać się na ten właściwy. „Zadziwiające, jak firma taka jak PKP, zajmująca się przecież od dziesięcioleci przewozami pasażerów, może nie mieć pojęcia, co jest potrzebne pasażerom i jak powinien wyglądać dworzec” – pomyślał podkomisarz. Właśnie obserwował, jak znękana kobieta w średnim wieku, która, sądząc po napisie „Kocham Świnoujście” na ogromnej walizce, właśnie wracała znad morza, za nic w świecie nie mogła zrozumieć zasad funkcjonowania wind w holu głównym.

Młotkowski też nie rozumiał, dlaczego windy są aż trzy, ale każdą można dojechać na inny poziom. Nie wiadomo, dlaczego tylko winda z pierwszego peronu dowoziła pasażerów na poziom antresoli dworcowego holu, pozostałe już nie. Podkomisarz doszedł do wniosku, że twórcy dworca w ogóle nie przejęli się aspektem użytkowym wind, skupili się jedynie na przezroczystych szybach, wykorzystując je w charakterze elementów ozdobnych. A ozdoby, wiadomo, nie muszą być tej samej wielkości, bo nie o to w nich chodzi. W zasadzie to nawet lepiej, żeby nie były…

Pochłonięty roztrząsaniem meandrów logiki architektów i budowniczych dworca dopiero po chwili zauważył, że jego telefon dzwoni. Rzut oka na wyświetlacz upewnił go, że kontaktują się z nim z pracy, co mocno go zdziwiło, bo przecież wszyscy wiedzieli, że jest w delegacji. Westchnął i odebrał. Pewnie będzie musiał jeszcze kogoś z najwyższych dostojników przekonać o genialności poznańskich policjantów, tak by przełożyło się to na większy budżet dla jednostki. Jak wiedział z doświadczenia, było to mało prawdopodobne, ale i tak po powrocie nasłucha się kąśliwych uwag o swojej nieskuteczności…

– No, co tam? – zapytał grzecznie, odbierając połączenie.

– Młotek, bierz dupę w troki, oddaj bilet Marciniakowi, który już do ciebie jedzie, i zejdź na peron czwarty przy Moście Dworcowym. – Usłyszał głos swojego bezpośredniego przełożonego, Bartka Janickiego. – Mamy zabójstwo. Bielecki jest na miejscu, więc miejsce znajdziesz bez trudu, bo on znowu włożył tę swoją kurteczkę…

Młotkowski się zaśmiał, bo kurtka Kuby Bieleckiego, jego kolegi z wydziału, kupiona przez niego pod wpływem nieznanych nauce procesów myślowych, miała kolor intensywnej zieleni. Bardzo intensywnej. W dodatku, według złośliwych kolegów, była dokładnie w takim odcieniu zieleni jak kac po wypiciu zbyt dużej ilości alkoholu nie najlepszej jakości. Jednak Kuba był niezwykle dumny ze swojej kurtki, uważał, że taki styl go odmładza, sprawia, że wygląda hipstersko i na luzie, a uwagi kolegów biorą się wyłącznie z zazdrości. No i oczywiście z faktu, że sami nie mają dość odwagi, charakteru oraz wypracowanego stylu, by założyć coś takiego. Młotkowskiego zastanowiło jednak, co może być aż tak wyjątkowego w tym zabójstwie, skoro szef zadecydował, żeby go ściągnąć z konferencji w Warszawie i zastąpić Marciniakiem? Podkomisarzowi nasunęło się kilka możliwych wariantów ofiary zabójstwa, a później możliwych sprawców, z którymi on, zdaniem Janickiego, poradziłby sobie najlepiej, ale żaden nie wydał mu się przekonujący.

„Mam nadzieję, że to nie kolejny cholerny polityk” – westchnął w myślach i wyciągnął telefon, żeby zadzwonić do Marciniaka i wytłumaczyć mu, gdzie jest. Ale zanim zdążył wybrać numer, ten we własnej osobie właśnie przed nim stanął.

– Nooo, praca dedukcyjna pierwsza klasa – pochwalił go ze śmiechem podkomisarz. – Skąd wiedziałeś, gdzie jestem?

Marciniak wzruszył ramionami i puścił koledze perskie oko.

– Też mi wyzwanie – powiedział. – Ty zawsze jesteś tam, gdzie kawa. Im lepsza, tym większe prawdopodobieństwo, że kręcisz się w okolicy. A sam przyznasz, że tu dużego wyboru nie ma…

Podkomisarz się zaśmiał, bo rzeczywiście jego miłość do kawy była bezgraniczna i bez zastrzeżeń, jednak nie zdawał sobie sprawy z tego, że w ten sposób można go wyśledzić.

– Co robić, cholera! – odparował. – Starość idzie, to i staję się przewidywalny…

Marciniak parsknął śmiechem, po czym prawie wyrwał mu z ręki bilety, delegację i program konferencji.

– Pociąg odjeżdża za kwadrans, wolałbym się nie spóźnić – powiedział i już go nie było.

Podkomisarz podniósł swoją torbę podróżną, ciesząc się, że jest lekka, bo wszystko wskazywało na to, że będzie musiał ją nosić ze sobą przez cały dzień. Wątpił, by udało mu się znaleźć wolną chwilę na zawiezienie jej do domu, skoro chodzi o zabójstwo. Zarzucił więc torbę na ramię i wyruszył na peron czwarty, wypatrując neonowej kurtki Bieleckiego.

Znalazł go, jak i całą ekipę, dopiero przy Dworcu Letnim. Na końcu efektownej, starannie wyremontowanej przedwojennej wiaty peronowej stała grupa techników policyjnych, wśród których wyróżniała się plama jaskrawej zieleni. Na ziemi leżał podłużny kształt przykryty czymś białym. To zapewne była ofiara zabójstwa.

– Cześć, chłopaki – przywitał się z ekipą. – Co tam mamy i dlaczego to jest nietypowe?

– O, nasza gwiazdeczka… – mruknął kąśliwie doktor Kmieciak, główny poznański patolog.

Młotkowski i on nie przepadali za sobą. Doktor cenił „upierdliwość”, jak to nazywał, podkomisarza, ale do szału doprowadzało go niepoważne, jego zdaniem, zachowanie wobec świadków i na miejscu przestępstwa, nie mówiąc już o działaniu na przekór zasadom i procedurom. Zdaniem Kmieciaka Młotkowski był za mało odpowiedzialny jak na takie stanowisko i śledztwa, którymi się zajmował. Nie mógł mu też wybaczyć zainteresowania mediów po błyskotliwie rozwiązanej ostatniej sprawie. Występy Młotkowskiego w telewizji i wywiady w gazetach traktował jako osobistą obrazę, bo ktoś tak niedojrzały nie powinien reprezentować publicznie tak szacownej i poważnej formacji, jaką jest policja…

Podkomisarz natomiast, choć uznawał profesjonalizm doktora, nie mógł znieść jego napuszonych póz, nadętego sposobu bycia i kompletnego braku poczucia humoru. Oczywistym skutkiem takich poglądów było to, że w obecności Kmieciaka zachowywał się jeszcze bardziej niepoważnie i wesołkowato niż zazwyczaj. Złe podkusiło go i tym razem.

– Ależ, drogi doktorze – powiedział afektowanym tonem, który tylko Kmieciak mógł potraktować poważnie – najpierw praca, potem będę rozdawał autografy. Ale pan jest pierwszy w kolejce, obiecuję.

Z grupy techników dobiegły dwa lub trzy zduszone prychnięcia, a Kmieciak tak poczerwieniał na twarzy, że Młotkowski zaczął się obawiać, czy aby nie dostanie apopleksji. A przecież nie chodziło mu o to, żeby wysłać doktora na tamten świat tylko dlatego, że traktuje swoją pracę zbyt serio.

– Żartowałem, panie doktorze – dodał pojednawczo i szybko przykucnął przy zwłokach. – No więc co my tu mamy?

Kmieciak przełknął kilka określeń powszechnie uważanych za obelżywe, którymi zamierzał obdarzyć podkomisarza. To było wyraźnie widać na jego twarzy. Ale skoro Młotkowski zadał konkretne pytanie, lekarz zdecydował, że wykaże się szlachetnością i odłoży osobistą niechęć na bok, skupiając się na pracy.

– Kobieta, trzydzieści kilka lat, zwłoki w stanie zaawansowanego rozkładu, ale najprawdopodobniej przyczyną śmierci było uduszenie – zaraportował sucho. I przerwał.

Podkomisarz spojrzał na niego ze zdziwieniem. Zazwyczaj już po kilku minutach od oględzin Kmieciak potrafił powiedzieć o ofierze znacznie więcej, bo był naprawdę znakomitym fachowcem. Młotkowski nigdy jeszcze nie widział go zbitego z tropu. A najwyraźniej właśnie taki stan był powodem nagłego umilknięcia lekarza.

– Co jest nie tak? – zapytał.

Kmieciak odchrząknął.

– Proszę pamiętać, że to wstępna hipoteza – podkreślił. – Ale mam wrażenie, że mamy tu szczątki kilku innych osób. Prawdopodobnie w zbliżonym wieku. I… chyba to też kobiety.

Młotkowskiego zatkało. Upłynęło kilka sekund, zanim zdołał wydobyć z siebie głos.

– Chce pan powiedzieć, że mamy rękę jednej osoby, nogę innej i tak dalej? – zapytał z niedowierzaniem.

– Mniej więcej właśnie tak. – Skinął głową Kmieciak. – Może pan sam zobaczyć. Ciało znaleziono po kilku tygodniach od zabójstwa. Tak myśleliśmy na początku. No i jak to z ciałem po kilku tygodniach, trochę się rozpadło… To znaczy, myśleliśmy, że to z tego powodu, ale przy przenoszeniu zwłok na nosze zauważyłem pewne ślady świadczące o tym, że nogi czy ręce nie odpadły samoistnie z powodów naturalnych, tylko zostały odcięte. Nożem, bardzo ostrym i przez osobę dysponującą naprawdę dużą siłą fizyczną. Przyjrzałem się dokładniej kończynom górnym i na nich wyraźnie widać różnice.

– Każda ręka należy do kogoś innego? – upewnił się podkomisarz.

– Tak, właśnie tak. Jedna ma… a właściwie miała zadbane, pomalowane paznokcie i już na pierwszy rzut oka widać, że należała do kobiety rzadko pracującej fizycznie. Druga jest większa i ma sporo odcisków, chodzi mi o dłoń, a mięśnie ramienia i przedramienia są znacznie lepiej rozwinięte. To ewidentnie ręka osoby pracującej fizycznie. I też bym stawiał na kobietę. Podobnie jest z nogami: jedna jest starannie wydepilowana, paznokcie ma pomalowane, druga też, ale ma zupełnie inny kształt, nie może należeć do tej samej kobiety. Jak się to ma do tułowia i do głowy, będę wiedział po sekcji.

Młotkowski uważnie przyglądał się nieco skurczonym i wysuszonym częściom ciała leżącym na ziemi tam, gdzie pokazywał lekarz. Wiał wiatr, był zresztą dość chłodny kwiecień, więc zapach nie zwalał z nóg, chociaż zielonkawe twarze kilku młodych laborantów świadczyły o tym, że już sam widok szczątków zdążył dać się im we znaki. Zauważył wyraźne ślady nacięć na kościach ramion i ud, a ułożenie głowy świadczyło o tym, że na kręgach szyjnych można się spodziewać podobnych śladów. Nawet teraz, gdy zwłoki uległy częściowemu rozpadowi, wyraźnie było widać dysproporcję w rozmiarze rąk i nóg. Jeśli lekarz miał rację, znalezione zwłoki mogły stanowić części ciała nawet sześciu kobiet! Podkomisarz w oszołomieniu pokręcił głową.

– Takich cudów to myśmy w Poznaniu jeszcze nie mieli… – mruknął. – Doktorze, będę wdzięczny za każdą informację i za pańskie przemyślenia. Jak najszybciej. Nawet wtedy, gdy będą to tylko przeczucia niepoparte dowodami. Obawiam się, że jeśli ma pan rację, to możemy mieć do czynienia z seryjnym zabójcą. Oby się pan mylił… – Podkomisarz jeszcze raz uważnie obejrzał zwłoki, chociaż prawdopodobieństwo, że zauważy coś, co przegapili technicy, było minimalne. – Kto znalazł ciało… ciała? – zapytał.

– Kolejarze – pospieszył z odpowiedzią Kuba Bielecki. – Sprawdzali stan nasypu przy Dworcowej, robili też inwentaryzację drzew do wycinki. No i właśnie tam ją znaleźli. Dwóch ludzi, raczej mało kumatych, tak na moje oko. Wiesz, tacy pracownicy fizyczni do prostych prac porządkowych. Tu mam nazwiska… Stanisław Maciąg i Jan Zasada. Ciężko przestraszeni tym nietypowym znaleziskiem, trudno było z nich wydobyć spójne odpowiedzi. Spisałem ich zeznania, możesz przejrzeć.

– A powiesz mi teraz tak w skrócie?

– Jasne, zwłaszcza że dużo tam tego nie ma. Około dziewiątej rano wyszli na nasyp, bo dostali polecenie na porannej odprawie, żeby zaczęli porządkować ten teren. Straż miejska przysłała im pismo, że na nasypie w centrum miasta zalegają góry śmieci, że śnieg stopniał miesiąc temu i powinni to usunąć. Że już któryś raz do nich z tym się zwracają, a oni nie sprzątają. I że następny będzie mandat. No to naczelnik, Kolasiński bodajże się nazywa, podjął decyzję, żeby oddelegować dziś dwóch ludzi do uporządkowania terenu. Przy okazji mieli sprawdzić, w jakim stanie jest nasyp, czy gdzieś się mur oporowy nie kruszy albo nie pęka, i oznaczyć drzewa do wycinki, gdyby któreś korzenie uszkodziły mur albo rosły za gęsto. Mieli wyjść w teren od szóstej rano, ale zeszło im na odprawie z kierownikiem i zbieraniu narzędzi prawie do dziewiątej. No i jak tylko zaczęli przeczesywać nasyp od strony Kaponiery, to dosłownie kilka metrów od niej, w takich gęstych krzakach, znaleźli zwłoki. W ogóle najpierw myśleli, że to stare szmaty, bo śmieci tu rzeczywiście jest całe mnóstwo, ale gdy podeszli bliżej, to ten Zasada zauważył wystającą kość. Od razu wiedzieli, że ludzka, bo kończyła się dłonią, a najbardziej ich przeraziły resztki tego czerwonego lakieru na paznokciach. No i zadzwonili do kierownika, bo mieli przykazane dzwonić z każdym problemem, a ten wezwał nas i powiadomił naczelnika. Który podobno też tutaj jedzie.

* Podkomisarz Młotkowski był bohaterem pierwszej książki Lilii Łady Zabójstwo z urzędu.

Rozdział II

Młotkowski podczas opowiadania Kuby rozglądał się uważnie wokół, bo, prawdę mówiąc, mimo że teren znajdował się w środku miasta i mijał go codziennie w drodze do pracy, to jednak jakoś nigdy dotąd nie obdarzył go szczególnym zainteresowaniem. Ale trudno mu się było dziwić – nie była to najładniejsza i najbardziej reprezentacyjna część Poznania. Obok znajdowało się trzypoziomowe rondo Kaponiera i to tam ogniskował się ruch pieszy oraz kołowy. Kaponiera niedawno została otwarta po remoncie, wykpiwanym przez poznaniaków ze względu na astronomiczne koszty i czas trwania – „dłużej niż druga wojna światowa”, jak głosił jeden z popularnych memów. Krytykowano też tanie efekciarstwo wyglądu obiektu i jego fatalne rozwiązania komunikacyjne. Ale na nasypach kolejowych kilka metrów od lśniącego nowością ronda czas zatrzymał się w latach siedemdziesiątych, może na początku osiemdziesiątych. Poskręcane, rachityczne drzewka i gęste krzaki rosły jak i gdzie chciały, a między nimi piętrzyły się stosy śmieci najróżniejszego rodzaju: od butelek i kartonów po napojach, ewidentnie wyrzucanych przez okna pociągów, po stare lodówki i pralki oraz fragmenty karoserii samochodowej, na oko Młotkowskiego – jeszcze z dużego fiata.

Bielecki zauważył, gdzie patrzy jego kolega, i zaśmiał się krótko.

– Taaaa, uroczy widok w centrum – powiedział. – Na moje to aż dziw, że oni tu znaleźli tylko jedne zwłoki. Ale te inne może już zdążyły się rozłożyć, kto wie… Na wszelki wypadek jednak wysłałem chłopaków, żeby przeszukali dokładnie teren po tej stronie ulicy i po drugiej też. Ale po drugiej raczej nic nie znajdziemy. Tam drzew i krzaków jest mniej, od tej strony znajduje się taki mały warsztat i myjnia pociągów, a u góry, na ulicy, przystanek autobusowy. Myślę, że tam jest za duży ruch i w dzień, i w nocy, żeby coś wyrzucić. Na przykład ciało…

– No ale tu masz ten bar, jak mu tam, „Antoś” – zauważył Młotkowski. – Nigdy w ciągu dnia nie widziałem, żeby był otwarty, rozumiem, że działa głównie w nocy. I sądząc po designie, raczej nie przyciąga zbyt wysublimowanej klienteli. Ale jego okna wychodzą dokładnie na ten fragment nasypu, gdzie znaleziono zwłoki.

Podkomisarz patrzył właśnie na ów bar o swojskiej nazwie, na nieforemną drewnianą konstrukcję, wyglądającą trochę jak chatka Baby Jagi. „Antoś” wyrastał z nasypu poniżej Dworcowej, ale sporo ponad torowiskiem. Od strony torów budynek miał okna, a wejście było z ulicy przez krótki most z drewnianymi poręczami po obu stronach. Młotkowskiemu przyszło do głowy, że w takim miejscu wystarczyłoby zaprosić kogoś na drinka, upić go, a potem po prostu zepchnąć z mostu i sprawa załatwiona. Ale nawet gdyby kogoś zepchnięto nieco dalej, to i tak z okien „Antosia” można by to było bardzo dokładnie zobaczyć. Od miejsca znalezienia zwłok bar dzieliło może dwadzieścia metrów.

– Ktoś rozmawiał z tymi ludźmi z baru? – zapytał.

Bielecki potrząsnął przecząco głową.

– Dobijaliśmy się, ale tam najwyraźniej nikogo nie ma tak rano – wyjaśnił. – Zresztą wygląda, jakby nie był otwarty od dłuższego czasu. Mostek jest pełen śmieci, niektóre poręcze wyłamane, drzwi zabite na głucho i wyraźnie dawno nieotwierane, a okna niesamowicie brudne, nawet jak na bar takiej kategorii. Stawiałbym, że jest od dawna zamknięty. Nasi ludzie sprawdzają w urzędzie miasta i w PKP, czy ma jakiegoś najemcę. Zresztą może jak naczelnik dotrze na miejsce, to będzie coś wiedział o tym budynku. Poprosiłem go o zebranie informacji na temat tego terenu.

– A gdzie urzędują teraz bezdomni z dworca? Nie tutaj? – zainteresował się podkomisarz. – Kiedyś mieszkali na terenach PKP od strony Głogowskiej, ale odkąd tamtędy puszczono Pestkę, wynieśli się, bo ich szałasy albo zostały rozebrane, albo znalazły się za bardzo na widoku.

– Teraz koczują bliżej Kolejowej, panie podkomisarzu. Ale główne siedliska mieszczą się wzdłuż Roboczej. – Dobiegł go spokojny, głęboki męski głos.

Młotkowski odwrócił się i zobaczył niewysokiego mężczyznę o dość korpulentnej sylwetce, ubranego w doskonale skrojony garnitur.

– Ksawery Kolasiński – przedstawił się nowo przybyły. – Jestem tu naczelnikiem i odpowiadam za dworzec w Poznaniu, chociaż zwłoki nie wchodzą w zakres moich obowiązków…

– Trudno powiedzieć w tej sytuacji, że mi miło – zaśmiał się podkomisarz, który od razu polubił tego nietypowego szefa struktur PKP. – Ale mam nadzieję, że współpraca ułoży nam się dobrze i szybko wyjaśnimy tę sprawę.

Kolasiński zaśmiał się również i kordialnym gestem zatarł ręce. Wyglądało, że niespecjalnie przejął się zwłokami znalezionymi w jego rewirze. Młotkowski powiedział mu to.

– Przejąłem się, oczywiście że się przejąłem, wie pan, to zawsze bardzo smutna sprawa – zaprzeczył naczelnik. – Ale nie będę przed panem ukrywał, zresztą pewnie i tak pan to wie, że to dla nas żadna nowość. Niestety, często znajdujemy zwłoki na terenach kolejowych, przy samych torach czy kawałek dalej, i to właśnie na wiosnę albo pod koniec zimy. Zazwyczaj to bezdomni, zmarli z przyczyn naturalnych, bo ich koczowiska w każdym mieście najczęściej znajdują się przy dworcach i torach kolejowych. Mieliśmy też kilka przypadków zabójstw: nie tak dawno była sprawa, gdy panowie pod wpływem alkoholu pokłócili się i jeden drugiemu zadał cios nożem, który nieszczęśliwie trafił w tętnicę szyjną. Albo gdy, także pod wpływem alkoholu, pokłócili się o towarzyszącą im kobietę. Albo gdy doszło do starcia przybyszów z miejscowymi. Wie pan, bezdomni bardzo często, co paradoksalne, mają silne poczucie przynależności terytorialnej. Zwłaszcza po wypiciu kilku głębszych robią się agresywni i mogą walczyć o teren, który uważają za swój. Zimą zawsze jest kilka przypadków zamarznięcia i nie za każdym razem znajdujemy zwłoki od razu, no bo sam pan rozumie, my w aglomeracji poznańskiej mamy setki kilometrów torów! A jeszcze do tego trzeba dodać hektary powierzchni przy torach, stare magazyny, piwnice, ruiny… Nie sposób tego upilnować, naprawdę.

– No ale mimo wszystko zwłoki w samym centrum dużego miasta, tuż przy dworcu, chyba jednak powinny być zauważone znacznie wcześniej – zaoponował Młotkowski. – Choćby przez służby sprzątające czy techniczne. Czy jest pan w stanie mi powiedzieć, kiedy ostatni raz w tym rejonie pojawił się ktoś sprawdzający stan nasypu, torów czy trakcji?

Kolasiński rozłożył ręce.

– To nie do końca moje kompetencje, wie pan, mimo że zarządzam dworcem, to jednak sprawami technicznymi i torowymi zajmują się inne spółki, musiałby pan pytać tam. Ale poważnie powątpiewam, czy ma pan tyle czasu, aby czekać na odpowiedź. Widzi pan, to dzisiejsze wysłanie ekipy na nasyp w zasadzie nie należy do moich obowiązków, ale gdybym czekał, aż odpowiednia spółka się tym zajmie, to… Zresztą czekałem. Ponad rok, bo właśnie wtedy przesłałem im pierwsze pismo od straży miejskiej, że jest bałagan, i to nie tylko na tym terenie. No i sam pan widzi. Na pewno ekipy tu pracowały podczas remontu Kaponiery, bo była montowana trakcja w nowych tunelach. Potem kilka miesięcy trwało sprawdzanie, jak to wszystko funkcjonuje. Tyle wiem.

– Czyli… – Młotkowski policzył w myślach – … na nasypie mogło nie być nikogo od mniej więcej roku?

– Może tak być – przytaknął Kolasiński. – A może nawet i dłużej. Poza tym, wie pan, obecność ekip technicznych na pewno utrudniłaby komuś wyrzucenie tu ciała. Ale raczej nie miałaby znaczenia, gdyby to ciało już tam było. Technicy trzymali się torowiska i na nasyp nie wchodzili, bo i po co? Więc jeśli ktoś wyrzucił zwłoki wcześniej, to oni mogli ich zwyczajnie nie zauważyć. Chociaż właściwie to można było i wtedy zostawić tu zwłoki, byle w nocy. Co prawda w nocy na budowie była ochrona, ale oni pilnowali sprzętu i placu budowy, a nie nasypu.

Podkomisarz w zamyśleniu pokiwał głową.

– No ale technicy chyba poczuliby zapach rozkładających się ciał? – zastanowił się.

Nawet nie pomyślał, że Kolasiński może się czuć wstrząśnięty tą mało apetyczną uwagą i nie pomylił się. Kołasiński potraktował ją jako problem do rozważenia i się zamyślił.

– Niekoniecznie – zawyrokował w końcu. – Podczas budowy, przy tych zapachach smarów, rozgrzanego metalu i czego tam jeszcze, naprawdę mogli niczego nie czuć. Albo nie zwrócili uwagi, bo pomyśleli, że to jakiś zdechły kot czy pies. Sam pan widzi, jak tu wygląda…

Młotkowski po raz kolejny obrzucił zaniedbany teren uważnym spojrzeniem. Z pewnością nie jest to miejsce zachęcające do zejścia w dół po stromych zboczach, żeby sprawdzić, czy śmierdzi zdechły pies, czy zwłoki kilku nieznanych kobiet. Gdyby w pobliżu były domy mieszkalne, to pewnie znacznie wcześniej ciała znalazłyby wszędobylskie dzieciaki albo spacerowicze z psami. No i prowadzenie dochodzenia byłoby o tyle łatwiejsze, że mieliby także do dyspozycji jedną czy dwie wścibskie sąsiadki, które spędzały dni, siedząc w oknach i szpiegując sąsiadów, więc mogły wiele powiedzieć o tym, kto, gdzie i po co chodzi. Także w nocy. Ale najbliższe budynki mieszkalne były o kilkaset metrów dalej, po drugiej stronie ruchliwej ulicy Roosevelta, już przy Grunwaldzkiej. Dzieci stamtąd raczej nie przychodziły się tu bawić, nie mówiąc o spacerowiczach czy ciekawskich sąsiadkach. Paradoksalnie bardzo dobre miejsce do wyrzucenia zbędnych zwłok, bo przy tylu ludziach przejeżdżających i przechodzących tą okolicą znalezienie świadka, który cokolwiek widział, graniczyło z cudem. Nawet jeśli jakiegoś przechodnia zdziwiłby widok kogoś – w sensie mordercy – znikającego w towarzystwie kobiety w krzakach, na pewno prędzej by pomyślał o oszczędnościowej wersji płatnego seksu niż o zabójstwie. Wokół dworca zawsze kręciły się panie uprawiające najstarszy zawód świata i w im mniej komfortowych warunkach go uprawiały, tym było taniej. Oszczędny mężczyzna, wybierający krzaki zamiast hotelu, nikogo by nie zdziwił. Poza tym na dworcu ludzie przede wszystkim są przejęci podróżą, pilnowaniem bagażu i znacznie rzadziej, niż w jakichkolwiek innych warunkach, interesują się poczynaniami bliźnich. Jeśli ten bliźni wyróżnia się z tłumu, a na dodatek stoi czy siedzi w najbliższej okolicy, wówczas może zaaferowany podróżny go dostrzeże, choć znalezienie potem takiego świadka na drugim końcu Europy czy choćby Polski na pewno nie byłoby łatwym zadaniem. Młotkowski miał jednak głębokie wewnętrzne przekonanie, że w tym przypadku nikt niczego nie zauważył, bo zabójca zrobił wszystko, by się nie wyróżniać i nie wpaść nikomu w oko. I to niezwykle skutecznie.

Rozdział III

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX

Wizażysta

ISBN: 978-83-8373-390-6

© Lilia Łada i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Gonta-Biernat

KOREKTA: Ania Grabarczyk

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek