Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Doszło do porwania – w styczniu 2020 roku w meksykańskim stanie Michoacán zaginął Homero González, strażnik sanktuarium motyli. Szymon Opryszek rusza tropem ostatnich śladów zostawionych przez ofiarę. Jego dochodzenie odkrywa pajęczynę lokalnych i globalnych powiązań: kartele narkotykowe, skorumpowani politycy, międzynarodowe koncerny, a także… my, zajadający się awokado zadowoleni konsumenci. I choć szuka zaginionego społecznika, wszędzie, gdzie przyłoży ucho, słyszy tylko szum wody.
Co łączy motyle monarchiczne z plantacjami awokado? Jaki jest związek między krzykiem jodeł a technologicznymi gigantami, takimi jak Google czy Meta? I dlaczego wydarzenia w Iraku wpływają na to, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej?
Nowa książka laureata konkursu reporterskiego Wydawnictwa Poznańskiego oraz nagrody „Pióro Nadziei” Amnesty International to reportaż na jeden z najbardziej palących tematów współczesności – światowego kryzysu wodnego. To książka niezbędna nam wszystkim jak… woda.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mai i Guciowi
Prolog
Na początku była woda, powiadają w Świętym Lesie. Woda to życie i śmierć, obietnica i spełnienie, zachwyt i wstręt, woda to wszystko.
Potem zebrali się Praojcowie i Pramatki: Niebo, Słońce, Księżyc, Deszcz, Błyskawica, Grad i Gwiazda. Spotkali się, by wspólnymi siłami tchnąć wodę w żyły Matki Ziemi. Na jej ciele umieścili drobinki wielkości paznokci i gigantów o chwiejnych nogach, lecz żywot pierwszych istot był niezdarny, jakby przypadkiem zaplątały się matce pod spódnicę. Prarodzice zatroskali się, bo wiedzieli, że to nie było dobre. Posłali więc na świat węża o siedmiu głowach, a gdy wzbił się na włochatych skrzydłach i długim ogonem wypatroszył chmury, całe życie zmył deszcz. Po tamtym świecie zostały tylko skamieliny – to w nich wyżłobiona jest pamięć o Prarodzicach.
Powiadają też, że były dwa węże, które oplotły świat jak kulę i cisnęły go w kosmos: wtedy niebo oddzieliło się od ziemi, a życie wyłoniło się jeszcze raz, tym razem z lodu, mórz i oceanów. Deszcz ściekał po zboczach gór i wypełniał wilgotne doliny, pachniało w nich łonem matki. Tam zamieszkali pierwsi ludzie Mazahua. Krew Matki Ziemi tryskała spod krowich kopyt tak wysoko, że wystarczyło się schylić, by ugasić pragnienie.
Święty Las oddychał pełną piersią i nie znał pośpiechu. Jodły religijne, które przypominają ręce złożone do modlitwy, pięły się w górę, pod skórą Matki Ziemi zagnieździły się grzyby, z porów wykiełkowała trawa. Wszelkie istoty żyły dzięki tchnieniu wody, a zwilżone języki ludzi uczyły się nazywać świat: nrrezho – niebo, ndareje – rzeka, nranö – kwiat kukurydzy, nrrexú – pszenica; słowa, które opisywały świat ożywiony, zawierały w sobie cząstkę nrreje, wody. Dzięki językowi ludzie mogli się porozumieć, a potem korzystać z tych samych źródeł, zamieszkać nad tymi samymi rzekami i zbudować wspólnoty, które nazwali Altépetl, górami wody. Życie sączyło się z nieba, wsiąkało w ziemię, rozchodziło się po jej tkankach, a potem parowało. Ludzie rodzili się i umierali, a woda przypominała im, kim są i skąd pochodzą.
Powiadają, że pierwsi Mazahua wypatrywali oczu Prarodziców, gdy ci wędrowali po niebie. Dzięki temu wiedzieli już, kiedy orać pola, kiedy zbierać plony, a kiedy się kochać, bo wszystko inne, mówią, warte jest oślego gówna. Przemijały pokolenia, góry wody rozrosły się do królestw i państw. Do Świętego Lasu dotarły wierzenia azteckie, a nowe mity wchłonęły postaci Prarodziców. A potem zjawił się biały człowiek i przyniósł ze sobą swoją opowieść. Niebo, Słońce, Księżyc, Deszcz, Błyskawica, Grad i Gwiazda dostały imiona jego świętych.
To wtedy zniknęła Menyeje, która pilnowała, żeby wody starczało dla wszystkich istot. Zaszyła się gdzieś w Świętym Lesie, między konarami świerków i jodeł. Jej duch pojawia się niekiedy bezszelestnie, przyobleczony w skórę żmii bądź w syrenim ciele pani mokradeł, rzuca wyłupiastym, rybim spojrzeniem, a ciałami marnujących wodę wstrząsają dreszcze i smutek. Menyeje cierpiała, bo biały człowiek, upojony wizją odzyskania raju, uczynił sobie wodę poddaną. Stworzył z niej narzędzie władzy i kontroli, uwięził ją. Budował wodociągi i zapory, betonował łąki, zalewał pola. Wyłożył świat rurami. Przede wszystkim zaś wysiewał na potęgę. Pragnął posiąść czas. A przecież woda to też czas.
Od tysięcy lat, powiadają w Świętym Lesie, następują po sobie czas nasion, czas deszczu, czas kukurydzy i czas zmarłych. Gdy ziemia kruszeje po zimie, a jej żyły pulsują stopniałym śniegiem, nadchodzi czas nasion. Gospodynie zanoszą je z namaszczeniem do kościołów wybudowanych przez białego człowieka, by ksiądz skropił je wodą. Gdy nadejdzie odpowiednia pora, nasiona będą pęcznieć, aż w końcu wystrzelą radośnie pędami. To wtedy, w dniu Bożego Ciała, abuelos, dziadkowie, schowani za maskami z agawy i lśniącymi włosami z ixtle, włókna agawy z Tampico, tańcem i dudnieniem w bębny przywołują deszcz. Gdy rozpoczyna się jego czas, świat wygląda jak obserwowany przez zakurzoną firankę.
Bywają takie lata, kiedy słyszy się tylko syk węży. Grzechotniki porzucają swoje gadzie ciała, rosną im skrzydła, a wzbijając się w powietrze, rozpętują burze. Wtedy plony może uratować szczypta soli upuszczona na dach domostwa. I graniceros, deszczowi szamani, którzy wzniecają ogniska na wzgórzach i przepędzają złe chmury. Gdy burza i grad odpuszczą, kukurydza wzejdzie dorodna i smaczna. Przed zerwaniem pierwszej kolby, w dniu Wniebowzięcia Matki Bożej, należy tańcem nad rzeką i kadzidłami z dzikich kwiatów podziękować wodzie za plony.
Potem nadchodzi czas zmarłych. Kiedy ktoś umiera, mówią Mazahua, jego dusza błąka się po podziemnym świecie, aż dotrze do wielkiej rzeki. Jeśli zmarły dbał o przyrodę, będzie na niego czekał jeden z psów, którego posiadał za życia. Umrzyk chwyci się jego ogona, a pies zaciągnie go do miejsca, gdzie będą czekali na niego zmarli krewni. A w Dniu Zmarłych, gdy cmentarze wypełnia modlitwa, a dookoła roznosi się zapach tradycyjnego alkoholu pulque i palonych zniczy, do Świętego Lasu przylatują dusze zmarłych. Tańczą w powietrzu wolne od poczucia wstydu, wystrojone w ciała motyli, w kolorze zeschłych liści, delikatne, jakby od dotyku miały rozsypać się w wiór. Dusze przodków będą drzemać na gałęziach jodeł religijnych, wybudzane jedynie pragnieniem. Gdy odlecą, powróci czas nasion. Po motylach zostanie tylko szept wiatru, niewypowiedziane ostrzeżenie, które przypomina, że wraz z ostatnim tchnieniem Matki Ziemi wystrzelą wulkany i gejzery, a wszelkie życie rozpłynie się we wrzątku.
Bo woda, powiadają w Świętym Lesie, to życie i śmierć, obietnica i spełnienie, zachwyt i wstręt, woda to wszystko.
I. MOTYLE
1
Mamy twojego męża, powiedział. Głos należał do mężczyzny. Silny i szorstki, jakby nietutejszy. Była pierwsza w nocy. Głupia, spytałam tylko: Już? Dwie godziny wcześniej skończyłam składać zeznania przed prokuratorem. Homero nie wrócił do domu na noc. Nie odbierał telefonu. Przez kilka godzin czekałam na korytarzu w miejscowej prokuraturze. Potem śledczy zaczął zadawać pytania. Pani mąż napił się z kolegami, była impreza, nie ma co panikować, orzekł. Pan go nie zna, ja na to. To nie typ, który będzie pił całą noc. To się nigdy nie zdarzyło. Owszem, lubi spotkać się ze znajomymi. Nie powiem, że nie pije. Ale przez dwadzieścia lat, jak go znam, codziennie wstawał skoro świt doglądać lasu i motyli. Tak, kurwa, motyli. Prokurator tylko wzruszył ramionami, jak ktoś zajmuje się piciem, to potem znika.
Ale musieli spisać zeznania. Do domu wróciłam po północy. Dzieci jeszcze nie spały, udawałam spokojną. Wtedy zadzwonił mężczyzna o szorstkim głosie.
Gdzie go znaleźliście, wydusiłam w końcu, choć wtedy miało to najmniejsze znaczenie.
Jeśli chcesz zobaczyć Homero przy życiu, przelej mi sto tysięcy pesos, usłyszałam.
Sto tysięcy? Skąd mam wziąć taką kwotę w środku nocy?
Ile masz?
Uzbieram może dwadzieścia.
Chcemy pięćdziesiąt. Masz pół godziny, by zrobić przelew.
Pół godziny? Mieszkam na końcu świata, do banku mam godzinę drogi, jestem sama z dziećmi, a Homero zniknął wraz z samochodem. Co mam zrobić?
Cisza. Chyba się zdziwił.
Zadzwonię o dziewiątej rano, masz być w banku. Moi ludzie będą cię obserwować. Jeśli dasz znać policji, to już go nie zobaczysz.
Obudziłam chyba wszystkich krewnych, ale zebrałam pieniądze. Rankiem dostałam wiadomość z numerem konta. Złożyłam depozyt, pięćdziesiąt tysięcy pesos w gotówce. Po chwili przyszła kolejna wiadomość, głos z telefonu kazał przesłać zdjęcie potwierdzenia przelewu. Chciałam pozostać silna, ręce same się trzęsły. Znów zadzwonił.
Jak tylko wyjdziesz z banku, masz usunąć wszystkie zdjęcia i połączenia z tym numerem. Jeśli moi ludzie cię zatrzymają, zobaczą jakikolwiek ślad po naszej rozmowie, cokolwiek, co pozwoli nas zlokalizować, twój mąż straci życie.
Nie mogłam oddychać. Poszłam prosto do domu. Nie oglądałam się za siebie. Nikt mnie nie zatrzymał.
2
Poznali się w czasach, gdy miłosne liściki pisało się na tortillach. Homero powtarzał jej, że zostanie strażnikiem motyli. Zakochała się. Inni pukali się w czoło.
Strażnik motyli. Niewdzięczna to fucha w pueblo sprawiającym wrażenie, jakby miało osunąć się ze zbocza, przez które przebiega niewidzialna granica między stanami Meksyk i Michoacán. Na stu pięćdziesięciu kilometrach kwadratowych gminy Ocampo upchnięto ponad czterdzieści osad, fragment rezerwatu biosfery, plantacje awokado, biznes nielegalnych drwali i poletka marihuany, a pod ziemią były jeszcze żelazo, miedź, cynk, kadm, ołów, srebro, złoto, żwir, wapień, marmur, kaolin, krzemionka i zapasy wody, które mogłyby napoić pół Meksyku. W powietrzu latają natomiast pojedyncze słowa umierającego języka mazahua – i motyle monarchiczne.
Dusze zmarłych, tak je nazywał Homero. Co roku, w okolicach Święta Zmarłych, przylatują, by przezimować w górskich sanktuariach. Gdy listopadowe słońce rozgrzewa dzień, tańczą nad łąkami i strumykami, a potem nasycone promieniami opadają z sił, wdrapują się na gałęzie oyameli, jodeł religijnych, by przyssać się do nich jak niemowlak do piersi. Gęsty baldachim igieł chroni je przed deszczem i tworzy mikroklimat na tyle chłodny, by utrzymać motyle w stanie hibernacji, ale nie na tyle mroźny, by je zabić. Ściśnięte na gałązkach wyglądają wtedy jak wysuszone liście.
Pod koniec lutego, gdy skończy się ich sen, motyle wylecą złożyć jaja w drodze powrotnej na północ. Zwykle żyją cztery, pięć tygodni – pierwsze pokolenie narodzi się w Teksasie, drugie gdzieś na Wielkich Równinach, trzecie w krainie Wielkich Jezior. Czwarta generacja odbędzie jesienną pielgrzymkę śladami nigdy niepoznanych pradziadków, ponad cztery tysiące kilometrów z Kanady, przez Stany Zjednoczone, aż do Meksyku. Kilkutygodniowa podróż wydłuży życie hibernującego pokolenia do siedmiu, a nawet ośmiu miesięcy – dlatego nazywa się je pokoleniem Matuzalema.
Na początku myślałem, że do Świętego Lasu przywiodły mnie motyle. Dziś myślę, że przyciągnęła mnie tam siła metafory.
3
Rebeca Valencia González, żona Homero, przywitała mnie pożyczonym uśmiechem. Nie leżał dobrze na jej zmęczonej twarzy. Przed chwilą wytaszczyłem się z samochodu, w gęstej mgle potarganej przez światła aut przydrożne szyldy informowały, że w Ocampo da się pożyczyć niemal wszystko: drewno do poszycia dachów, krzesła na imprezy, butle gazowe, koguty do walk. Później miałem się jeszcze dowiedzieć o głosach wyborczych.
– Gdy na początku listopada motyle przylatywały do Świętego Lasu, Homero czuł się, jakby dotykał Boga. – Rebeca ukradkiem ocierała rozmazany tusz. – Na pierwszej randce wciąż o nich opowiadał, a potem codziennie, przez dwadzieścia lat.
– Nie byłaś zazdrosna?
– Żartował czasem: „Która na świecie ma w domu takiego romantyka, co broni motyli?”. Więc uśmiechałam się, masz tu śniadanie, idź już do tych swoich kochanek, mówiłam. A on ruszał do lasu.
Trudno było jej ubrać tamte szczęśliwe dni w słowa, więc przeszliśmy przez drewnianą furtkę zamykaną na haczyk z wygiętego gwoździa. Siedliśmy w ciemnej kuchni przy stole pokrytym ceratą. Świeża murarska zaprawa mówiła więcej o przerwanych planach niż gospodyni. Mąż spoglądał milcząco z portretu na komodzie. Przypominał Józefa Stalina, który zjawił się w Meksyku w ramach pokuty, by bronić motyli. Miał tylko równiej przystrzyżone wąsy.
– Nie wzięliśmy ślubu kościelnego – westchnęła Rebeca. – Nie było czasu, tylko motyle i motyle. Homero powtarzał, że z lotu monarchy lepiej widać zagrożenia, które na nas czyhają.
– Na ludzi?
– Na cały świat. Naukowcy też o tym mówią. Ale akurat za Homero nie przepadali. – Kobieta uśmiechnęła się. – Gdy podczas spotkań z przyrodnikami mówił o duszach przodków, które przylatują z zaświatów, by ostrzec świat przed nieznanym, akademicy wiercili się nerwowo na krzesłach.
To, co Homero i jego przodkowie nazywali sekretną przestrogą, naukowcy określają bioindykacją – część badaczy widzi w motylach gatunki, których obserwacja pomaga określić stan środowiska i zachodzące w nim przemiany: pstrągi służyły starożytnym Rzymianom do kontroli jakości wody, górnicy korzystali z usług kanarków w kopalniach w epoce przemysłowej. Bioindykatorami mogą być porosty, mrówki, chrząszcze, ptaki – a także motyle.
– Co próbują nam przekazać motyle? – zapytałem.
Rebeca wzruszyła ramionami. Opowiedziała, że pewnego razu Homero uczynił użytek z czarnego pasa w taekwondo, by wytłumaczyć pewnemu botanikowi, że język nauki i język serca dzieli tylko subtelna różnica empatii. A potem poszła wieszać pranie. Wyszedłem za nią na podwórko. Kilka psów szczekało na indyka, który zaplątał się w siatkę ogrodzenia. Zabiły dzwony z sąsiedniego kościoła – pośród pozostałych zabudowań ogromna kopuła wyglądała jak dynia wrzucona do warzywnika z poziomkami. Potem zobaczyłem, że na drzwiach świątyni wisiało to samo ogłoszenie, które widziałem wcześniej na latarniach. Było w nim więcej poezji niż w niejednym wierszu.
Zaginął strażnik motyli, opiekun lasu, obrońca rzek
Homero Gómez González
Wiek: 50 lat
Rysopis: 180 cm, wąsy, ciemnie spodnie, biała koszula
Zawód: strażnik motyli, zarządca sanktuarium El Rosario, agronom
Ostatnio widziany w sołectwie El Soldado Anónimo
O jego poszukiwaniach trąbiły media w całym kraju: 13 stycznia 2020 roku wyszedł z domu, pojechał do pracy, a potem rozpłynął się w powietrzu. Nie zostawił żadnego znaku, żadnego listu, nawet zapisku na tortilli.
4
Jeszcze zanim przyjechałem do Ocampo, pożyczyłem od Homero jedną myśl: „Powinniśmy spojrzeć na świat oczami motyli monarchicznych”. Znalazłem te słowa w jednym z wywiadów, którego udzielił, zanim przepadł bez wieści.
Wówczas wiedziałem o motylach monarchicznych zaledwie tyle, że wędrują, by nie stać się tylko wpisami w encyklopedii. Według ONZ to jeden z najstarszych i najbardziej odpornych gatunków, a mimo to jest zagrożony wymarciem. Ponad dziewięćdziesiąt pięć procent populacji monarchów migruje do kilku płatów meksykańskiego lasu (mniejszy odsetek motyli zimuje w południowej Kalifornii lub na Florydzie), z których każdy jest mniejszy niż połowa boiska piłkarskiego. Podczas podróży raz po raz napotykają zagrożenia.
Nazwę nadał im w 1758 roku Karol Linneusz, na cześć króla Anglii Wilhelma III. Dwanaście lat później Jan Krzysztof Kluk, polski duchowny i przyrodnik, przyporządkował monarchy do rodzaju danaidów – to z kolei nawiązanie do Danaid, pięćdziesięciu córek greckiego króla Danaosa, które za zabójstwo mężów zostały skazane na napełnianie wodą dziurawej beczki. Łacińska nazwa monarchów brzmi: Danaus plexippus, danaid wędrowny.
Miesiącami pragnąłem wyobrazić sobie świat widziany ich oczami. Ale skoro Homero przepadł, potrzebowałem innego przewodnika.
Idealną osobą wydawał mi się kapitan Francisco Gutiérrez. Miał dwanaście lat, gdy wyrosły mu pierwsze skrzydła i wzbił się w powietrze. Nie zdarzyłoby się to bez jego ojca, którego nazywano El Gato, Kot. Podobno miał siedem żyć. Urodził się w 1910 roku i był prawdopodobnie pierwszą osobą na świecie, która wykonała skok z samolotu z własnoręcznie uszytym spadochronem. I z kotem na rękach. To było przed drugą wojną światową. Potem zdobył licencję pilota cywilnego, ściągnął do Meksyku pierwsze szybowce, a wiele lat później udało mu się nawet zaprosić na konferencję Jurija Gagarina. Dziś ojciec Francisco, Agustín Gutiérrez Peláez, uważany jest za pioniera lotnictwa w Meksyku. Jego odlany z brązu pomnik stoi na lotnisku w stolicy. Francisco jest przedostatnim z jego dziesięciorga dzieci.
Wszystkie latały od małego. Jeśli gdzieś na świecie odbywały się mistrzostwa paralotniarskie lub szybowcowe, któryś z Gutiérrezów musiał w nich startować. Pierwsze paralotnie budowali ze śmieci znalezionych na ulicy. W 2005 roku, gdy Francisco powoli przeobrażał się w czterdziestolatka, wymyślił, że będzie towarzyszył danaidom w wędrówce z Kanady do Meksyku. Na potrzeby wyprawy zbudował ultralekki samolot ze skrzydłami w barwach motyli monarchicznych. Nazwał go „Papalotzin”. Ta zbitka słów z języka nahuatl oznacza małego motyla.
– Poczułeś się owadem? – zapytałem kapitana.
– Raczej poczwarką, która marzy o wolności bycia motylem. W górze, zdany na łaskę wiatru, uświadamiasz sobie, jak kruchymi istotami jesteśmy w porównaniu z motylami. Jeśli wziąć pod uwagę proporcje, a przecież motyl waży tyle, co spinacz do papieru, to w trakcie migracji pokonuje drogę, którą my musieliśmy odbyć na Księżyc. W motylach jest siła, jakiej my nie mamy.
Kapitan Gutiérrez pokonał u boku motyli monarchicznych prawie pięć tysięcy kilometrów, skrzydło w skrzydło, w ich tempie, z przystankami w miejscach, które one wybierały. Wyruszył z Montrealu, potem leciał przez Ottawę, Toronto, nad wodospadem Niagara, następnie nad Point Pelee, Nowym Jorkiem („Na lotnisku Buffalo kontrolerzy lotów wybiegli z wieży i przecierali oczy ze zdumienia, jakby zobaczyli wielkiego motyla”), Waszyngtonem, i dalej na południe, aż do Teksasu. Granicę między Stanami Zjednoczonymi i Meksykiem minął nieopodal Maderas del Carmen, następnie leciał nad Monterrey i San Luis Potosí, aż w końcu dotarli do Świętego Lasu.
Kapitan opowiadał, że z góry oglądał świat jak w filmie poklatkowym, ujęcie po ujęciu. W trakcie tej wędrówki zobaczył to, o czym mówili obrońcy motyli – że na skrzydlatych migrantów czyhają zagrożenia: rozrastające się betonowe miasta, które raz po raz są zalewane przez powodzie; poskramiające rzeki wały i zapory, które zaburzyły naturalną funkcję mokradeł i równin zalewowych, czyli siedlisk motyli; wycięte lasy i zaorane łąki, zastąpione wielkimi, wiecznie spragnionymi uprawami soi, kukurydzy, trzciny cukrowej i bawełny, wysysającymi wodę z rzek i podziemi, ociekające pestycydami, które nie tylko przenikają do wód gruntowych, ale wytrzebiły też trojeść mleczną. To wyłącznie na niej motyle składają jaja, by młode gąsienice miały dostęp do pożywienia. Zawarte w trojeści toksyny sprawiają, że przyszłe motyle stają się niestrawne dla drapieżników.
Gdy Francisco doleciał do Świętego Lasu, długo nie dostawał zgody na lądowanie. Oficjele chcieli go powitać z honorami, ale gubernator się spóźniał. Kapitan bał się, że zamarznie w powietrzu. Była w tym pewna ironia, bo przecież cała ta wędrówka motyli naznaczona jest klimatycznymi kaprysami i ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi: w 2016 roku z powodu największej od czterech dekad burzy śnieżnej w górach Meksyku zginęło półtora miliona motyli, cztery lata wcześniej fala upałów na Środkowym Zachodzie USA zabiła dziesiątki tysięcy. W archiwum prasowym w Bibliotece Narodowej Meksyku znalazłem wycinek o nabożeństwie żałobnym po masowej śmierci motyli monarchicznych na początku XXI wieku. Ziemia pokryta była wtedy dywanem z tysięcy motyli, które zginęły podczas burzy. Uroczystość poprowadził doktor Lincoln P. Brower, biolog z Wirginii. Zebrali się na niej mieszkańcy Świętego Lasu, urzędnicy i przyrodnicy. „Okażmy szacunek tej urnie z motylami i walczmy, aby je chronić” – powiedział wówczas Jorge Martín Arizmendi, burmistrz Angangueo. Gdy dzieci odśpiewały hymn Meksyku, do dołka w ziemi opuszczono symboliczną trumnę z drzewa cedrowego ozdobioną girlandami w barwach motyli. Jeden z żałobników stwierdził, że to dusze zmarłych wróciły pod nową postacią, by ostrzec przed niebezpieczeństwem.
– I to wszystko przez nas – ciągnął kapitan. – A przecież to, co zagraża motylom, dotyczy także ludzi.
– Podobnie mówił Homero – zauważyłem.
– Może brzmi to górnolotnie, ale co mi tam: dla mnie motyle są w pewnym sensie metaforą naszej cywilizacji.
5
Przemykająca przez podwórko matka Homero, María Amparo Gómez Arrieta, nie miała siły na serdeczności.
A przecież mogłaby opowiedzieć o tym, jak syn stracił w Świętym Lesie zęby mleczne. Od dziecka po nim biegał, zwykle boso, jak reszta z dziesięciorga rodzeństwa. Ich ojciec pił, pieniędzy nie starczało na nic. Homero łapał motyle w utkane z patyków i wędkarskich plecionek siatki, a potem nasłuchiwał historii, które przynosiły z dalekiej północy. Kto wie, może nawet natrafił na jedną z etykiet, które w dalekiej Kanadzie przyklejał do monarszych skrzydeł profesor Fred Urquhart. Widniała na nich prośba: „Odeślij do Uniwersytetu Zoologicznego w Toronto, Kanada”. Uniwersytecka plotka głosi, że Urquhart jeździł na rowerze z oznaczonymi motylami przywiązanymi do kierownicy nitką, sprawdzając, czy mogą latać z etykietami. Życie nauczyło go wytrwałości: licencjat obronił w trakcie wielkiego kryzysu, doktorat w trakcie drugiej wojny światowej. Nauczył się czekać.
Może mały Homero spotkał też Catalinę Aguado, kiedy kręciła się po okolicy z mężem Kennethem Bruggerem. W jednej z meksykańskich gazet przeczytali ogłoszenie Urquharta o poszukiwaniach motyli, tygodniami jeździli autobusami od wioski do wioski, biwakowali w lasach, by odnaleźć cud, którego wypatrywał naukowiec. W wywiadach Catalina wspominała, że wszędzie otaczały ich chmary dzieciaków. Chciały pomóc, ale dorośli zwykle brali ich za poszukiwaczy złota – dlatego gdy pytali o motyle, wieśniacy kręcili przecząco głowami. Aż w końcu w styczniu 1975 roku Catalina wspięła się na jedno ze wzgórz Świętego Lasu, a przed nią zawirował rój lepkich pomarańczowych ciał. Wraz z mężem zadzwonili do profesora Urquharta, a ten popłakał się ze szczęścia – na rozwiązanie zagadki musiał czekać czterdzieści lat. Rok później motyle wraz z ich odkrywczynią trafiły na okładkę „National Geographic”. Catalina pozowała otoczona danaidami. Prezydent Meksyku José López Portillo i jego doradcy uznali, że skoro cały świat mówi o motylach, to na zboczach Świętego Lasu należy założyć obszar chroniony. Wieśniaków z Ocampo i okolic o zdanie nie pytano. Granice rezerwatu wyznaczono dopiero w 1986 roku; objęto nimi 10 gmin, 59 ejidos, czyli korporacji rolniczych, 13 społeczności tubylczych, 6 prywatnych hacjend oraz tereny należące do państwa. Prawa własności plątały się więc jak korzenie jodeł religijnych, na których hibernowały motyle, obszar chroniony zamieszkiwało wówczas kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Trzy na cztery osoby żyły tam na granicy ubóstwa, głównie z produkcji drewna – jedni mieli swoje ziemie w tak zwanych strefach rdzeniowych w centrum rezerwatu, inni na jego obrzeżach, w strefach buforowych. Prawo zakazywało wycinki drzew w tych pierwszych, w drugich już pozwalało, ale pod pewnymi warunkami. Chaotycznie rozlokowano też sanktuaria motyli. Tylko cztery z nich – El Rosario, Chivatí-Huacal, Sierra Chincua i Cerro Pelón – znalazły się w strefie rdzeniowej, reszta poza nią, a dwa nawet poza granicami rezerwatu. Doszło do tego, że w Chivatí-Huacal, w samym sercu Świętego Lasu, chłopi wycięli lub spalili znaczną część drzew – tłumaczyli, że byli na swoim. Sąsiedzi zazdrościli im biznesu, więc wkrótce wszyscy wycinali jak popadło, byle nie u siebie. Stało się jasne, że lasy potrzebują zarządców.
Może dlatego Homero uznał, że zostanie agronomem, i wyjechał na studia do stolicy. Za pieniądze z udzielanych młodzieży lekcji taekwondo kupił swoje pierwsze buty biegowe. Gdy wracał do Świętego Lasu na wakacje, wciąż tylko biegał i biegał, potrafił tak przetruchtać dwadzieścia kilometrów. Buty dały mu wolność, bez której nie potrafił się już obejść.
Homero szybko wyrósł ze studenckich butów, ze stolicy przywiózł dyplom agronoma i czarny pas taekwondo. Został gminnym syndykiem, miał własny gabinet. Kilka pokoi dalej pobrali się z Rebecą przed urzędnikiem stanu cywilnego, a gdy oczekiwali narodzin pierworodnego Homerito, rezerwat za płotem ich domu w końcu otrzymał swoją nazwę: Reserva de la Biosfera Mariposa Monarca, Rezerwat Biosfery Motyla Monarchicznego.
Tamta zima na przełomie tysiącleci przyniosła pierwsze ostrzeżenie. Badacze, którzy na podstawie liczby hektarów zajmowanych przez monarchów na obszarze zimowania szacują wielkość ich populacji, wyliczyli, że zajęły wtedy powierzchnię tylko trzech hektarów, podczas gdy w rekordowym (od początku prowadzenia statystyk) 1996 roku zimowały na powierzchni osiemnastu hektarów.
Lata mijały, a Homero wciąż biegał, ale już w butach komisarza ejido. Matka i żona przestrzegały go, że podczas tych nocnych wycieczek spotka diabła, przynajmniej nie łaź sam, powtarzały, ale z kim miał biegać, skoro jego kumple dawno przestali ruszać się z barów? Gdy w 2008 roku kandydował na prezydenta Ocampo, rezerwat trafił na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Turyści kochają cuda, więc śladami, które wydeptał Homero, maszerowały teraz mokasyny, trepy i niepozorne sandały. Coraz więcej było butów, coraz mniej motyli: zimą 2013 roku zajęły powierzchnię zaledwie 0,67 hektara.
Strażnik motyli został zarządcą sanktuarium w Rosario. Gdy motyle przylatywały do Świętego Lasu, przebierał nogami, by zrobić im nowe zdjęcia, które publikował potem w mediach społecznościowych. Tak zresztą natrafiłem na jego historię.
6
Patrzyłem na jego buty i zastanawiałem się: W co wdepnął? Jego żona i matka stały koło mnie, jakby zdziwione, że jeszcze sobie nie poszedłem.
– Czym właściwie zajmuje się strażnik motyli? – pytałem.
– Na przykład sadzi drzewa – odpowiedziała Rebeca.
– Dla motyli?
– Dla ludzi – żachnęła się. – Motyle to tylko pretekst do ratowania tego, co dookoła.
– Co masz na myśli?
– Już na początku pracy mąż stwierdził, że musi zadbać o las i o wodę.
W każdej broszurze dla turystów można przeczytać, że Rezerwat Biosfery Motyla Monarchicznego to oaza bioróżnorodności: żyją w nim 132 gatunki ptaków, 56 gatunków ssaków i 423 gatunki roślin, a jodłowo-sosnowe lasy przechwytują wodę, która następnie dostarczana jest mieszkańcom regionu. Rezerwat leży na terenie dorzeczy dwóch najważniejszych krajowych rzek, Lermy i Balsas, które dostarczają wodę pitną, energię elektryczną oraz nawadniają uprawy w wielu kluczowych dla produkcji żywności regionach Meksyku.
– Dzięki Homero motyle miały spokój, a społeczność miała owady, które przyciągały do sanktuarium turystów. Nie zawsze tak było. Mój mąż zaczął rewolucję. Od pokoleń żyliśmy tutaj z lasu. Gdy zauważył, że wycinka wpływa negatywnie na populację motyli i na stan wód, powiedział ludziom, że muszą znaleźć inny pomysł na życie. Na początku uznali go za wariata. Co ten twój mąż wygaduje, zaczepiano mnie w sklepie. Wszyscy przecież żyli z drewna, zresztą nasze rodziny także. Gdy Homero wywalczył pierwszą dotację z rządu na zalesianie, a potem pieniądze dla patroli leśnych, które miały zapobiegać nielegalnej wycince, sąsiedzi zrozumieli, że nadchodzi nowy czas.
– Miał wrogów?
– Wszyscy go tu kochali.
– No to dlaczego zniknął?
– Motylami się nie najesz. Woda i las to już polityka, pieniądze. Powtarzał: sadźmy lasy, w ten sposób siejemy wodę. Domagał się pomocy od ludzi władzy. Wytykał im błędy. To im się nie podobało.
Tamtego dnia na podwórku w domu Homero zadałem jeszcze wiele pytań. Rebeca odpowiadała beznamiętnie, myślami była daleko. Wreszcie dokończyła historię z dnia porwania Homero.
7
Nad ranem, gdy wpłaciłam pieniądze na konto i wróciłam do domu, znów zadzwonił telefon. Ten sam numer.
Zadzwoń na prokuraturę, odwołaj zawiadomienie o zaginięciu, nie żartujemy.
Dochodziło południe, gdy dostałam kolejną wiadomość.
Gdzie jesteś?
W domu.
Odwołałaś poszukiwania?
Nie odpowiadałam. Nie wiedziałam, co robić. Wtedy przyszło zdjęcie: Homero siedzi otoczony ludźmi, którzy celują do niego z karabinów. Jest niewyraźny, ma skrzyżowane nogi. Zmarszczki na czole sugerują raczej zamyślenie niż przerażenie. Związane ręce trzyma przed sobą. Kim byli ci ludzie? Na pewno nie wyglądali na takich, którzy żartują. Jeśli chcą odwołać poszukiwania, dobrze, zadzwonię do prokuratora. Jeden sygnał, drugi, zmęczony głos sekretarki, niewiele pamiętam, tylko muzyczkę w uchu. A potem nagle odezwał się prokurator, zniecierpliwiony, jakby odganiał ćmy. Rozkleiłam się, opowiedziałam wszystko, podałam numer nieznajomego, ale nikogo w prokuraturze to nie wzruszyło. Nie mogli odwołać poszukiwań.
Mężczyzna o szorstkim głosie wciąż dzwonił, ale nie odbierałam. Amado, brat Homero powiedział, że teraz to on będzie rozmawiał z porywaczami. Od niego też zażądali pieniędzy. Wysłali mu to samo zdjęcie. A potem kolejne, z Homero z kapturem na głowie. W końcu pojechaliśmy z tymi fotografiami do prokuratury, nie regionalnej, ale stanowej, do Morelii. Niech coś w końcu zrobią, wykrzykiwał Amado. Wydrukowali zdjęcia. Kazali dokładnie oglądać. Czy tak układał włosy? Zwykle stawiał grzywkę na żel, ale czy tego dnia też? Jak był ubrany? Nie byłam pewna. Czy to jego dłonie? Te ze zdjęcia zdawały się zbyt zniszczone, ale znów daleko mi było do pewności. Straciłam rachubę czasu. Nagle prokurator orzekł, że to fotomontaż. Porwanie wirtualne, wyjaśniał, mogli zadzwonić z każdego miejsca w Meksyku, ze szkoły, kościoła czy hotelu. Zobaczyli ogłoszenie córki o zaginięciu ojca na Facebooku i zaczęli grę. Dostali już pieniądze, ale chcieli więcej. Manipulowali mną od początku. Konto, na które wysłałam pieniądze, założyli na podrobiony dowód. Potem się okazało, że telefon wykonano z więzienia w stanie Tamaulipas, osiemset, może tysiąc kilometrów stąd, przy granicy ze Stanami Zjednoczonymi. Straciłam pięćdziesiąt tysięcy pesos, ale odzyskałam nadzieję, że Homero żyje. I że wróci.
Co pomyślałam? Awokado, cały czas myślałam o awokado.
II. AWOKADO
1
Nazywają je las locas, wariatki. Niepozorne, bladożółte kwiaty, którymi obsypane są drzewa awokado, słyną z nieprzewidywalności. Mogą zakwitnąć w dowolnym momencie. Ten sam kwiat otwiera się w swoim życiu dwukrotnie. Odmiany awokado dzieli się na podstawie zachowania kwiatostanu na dwa typy: A i B. Kwiat A rankiem zachowuje się jak podatna na pyłki samica, by zamknąć się w południe i następnego dnia emitować pyłki już jako samiec. Kwiat B pierwszego dnia kwitnienia jest kobietą, żeby w kolejnym dniu stać się mężczyzną. Dzięki dichogamii kwiaty różnych drzew zapładniają się nawzajem.
Las locas przyniosły szaleństwo do stanu Michoacán. Możesz położyć się tu spać jako dobry człowiek, ale nie wiesz, kim obudzisz się jutro.
2
– Gdy braknie kul, zacznę ładować do strzelby pestki awokado. Zatłukę tych wszystkich ekoterrorystów, pestkami ich powybijam – przywitał się.
Nazwijmy go Martini, bo ze swoją łysiną, którą zasłaniał kowbojskim kapeluszem, i kępkami opadłych siwych włosów nad uszami wyglądał jak Danny DeVito w Locie nad kukułczym gniazdem. Nie chciał podać prawdziwego imienia i nazwiska.
– Za duże ryzyko w czasach Google – zarechotał głośno.
Szybko się dowiedziałem, że Martini nie cierpi: Amerykanów, polityków, telewizji, dentystów, karteli, motyli, marudnych kobiet, swojego obwisłego brzucha, ekologów, tequili, sztucznej uprzejmości, rozmów o byle czym, ludzi punktualnych i dziennikarzy. Tych ostatnich, bo są na usługach Amerykanów, polityków, karteli i – tu sugestywne spojrzenie – ekologów i motyli.
Jeszcze nie wydałem z siebie dźwięku, a już zdążyłem się narazić. Milczeliśmy więc dłuższy czas, siedząc na tarasie schludnego domu z widokiem na plantację. To była raczej chropowata cisza, przerywana strzepywaniem popiołu z papierosa i skowytem kundla o imieniu Semilla, Pestka.
Przyjechałem zapytać o to, co mogło stać się z Homero, bo wiele podejrzeń padało na sadowników awokado takich jak Martini, którzy szukali nowych terenów pod uprawę, także w okolicach rezerwatu motyli. Długo nie zdradzałem się z tym pytaniem. Rozmawialiśmy za to o wojnie o awokado.
Sześć lat przed tym, jak zaginął Homero, pojechałem do Tierra Caliente, Gorącej Ziemi, regionu w południowo-zachodniej części stanu Michoacán. To kraina awokado i limonek, leżąca ponad dwieście kilometrów od okolicy Homero – obszar, gdzie las ustąpił miejsca rolniczym zagonom, a wiatr wysuszył ziemię na wiór. To tam rozpoczął się konflikt między autodefensas, czyli oddziałami złożonymi w dużej mierze z rolników, i kartelami. Martini też tam był.
W powietrzu roznosił się wtedy zapach trawionego diesla. Stalowe potwory toczyły się po asfalcie drogi federalnej Apatzingán-Aguililla, zostawiając za sobą strużkę oleju i chmury pyłu. Zdezelowane i bladotrupie toyoty z napędem na cztery koła i kuloodpornymi szybami wybałuszyły reflektory. Za nimi jechał jeep z dospawanymi do drzwi żelaznymi płytami i plamami rdzy, które z daleka wyglądały jak jątrzące się rany. Czerwone suzuki grzechotało zderzakiem, na jego pace farmerzy ustawili ruchomą barykadę z blachy falistej i worków z piaskiem, obrotowa blacha na dachu umożliwiała kąsanie przeciwników przez snajpera. Na końcu toczył się biały nissan z wytartymi oponami, czarnym napisem autodefensas na karoserii i zamontowanym na pace murkiem z otworami na karabiny. Z pikapów wyzierały lufy: stare pukawki na lisy, M-jedynki, M-czternastki, R-piętnastki i cuernos de chivo, kozie rogi, jak nazywają tutaj kałasznikowy, wszystkie obwiązane pomarańczowymi wstążkami.
– Czułem się jak w filmie Mad Max – rzuciłem do Martiniego, na zachętę.
– Te wszystkie filmy to zabawy gringos, a wojna była prawdziwa – odpowiedział niedbale Martini, rozsiadając się wygodnie na krześle. – Strzelało się, bynajmniej, nie pestkami. Człowiek w moim wieku boi się tylko podatków. Walczyliśmy o dobrą sprawę, a potem wszystko się rozsypało.
Tamtego dnia w Michoacán konwój bojowych pikapów minął przysiółek La Esperanza, Nadzieja, by przedrzeć się przez El Paraiso, Raj. Wzdłuż drogi ciągnęły się odrapane mury, na których tańczyły litery: „Zostawcie nas”, „Pierdolić Templariuszy”. Kilka przecznic dalej rozciągał się kolejny sad Los Peligrosos, Niebezpiecznych. Stalowe monstra wypluły farmerów. Szczęk broni przypominał zgrzytanie zębami. Z samochodu wysiadł też korpulentny staruszek z siwą brodą. W ręku trzymał miecz Templariuszy.
– Zniszczymy ich, Papo Smerfie! – niosły się krzyki zgromadzonych rolników, którzy pod jego wodzą wytoczyli wojnę kartelom.
Z deski rozdzielczej jednego z pikapów spoglądała figurka Świętego Nazario.
3
Modlą się do niego: „Obrońco najbiedniejszych, rycerzu Ludu, Święty Nazario, daj nam życie... Ześlij błogosławieństwa na nasz lud, prosimy cię, Święty Nazario”.
Droga Nazario do świętości usłana była zmartwychwstaniami. Miał siedem lat, gdy rwący nurt wyrzucił go, spuchniętego i purpurowego, na brzeg rzeki. Bóg oddał mu tchnienie. To był pierwszy, wymodlony przez zrozpaczoną matkę, cud. Kilka lat później Nazario wywinął się śmierci wprost ze stołu operacyjnego, na którym położyli go ze złamaną podstawą czaszki. Gdy zmartwychwstał po raz drugi, zaczął słyszeć niebiańskie głosy.
Biedni chłopi ze stanu Michoacán na klęczkach ofiarowali wierność, schronienie i informacje. Modlitwa, jednostajna, wręcz usypiająca, żarzyła się jak końcówka skręta. Aureola słodkiego dymu unosiła się nad głową Świętego Nazario. On, najżywszy ze wszystkich znanych im świętych, alkoholik, uzależniony od narkotyków, z kozią bródką, w białym, sięgającym ziemi płaszczu ze złotymi zdobieniami i czerwonym krzyżem templariuszy na plecach, niekiedy w rycerskiej zbroi, trzymał w ręku miecz, hiszpański, wykuty w Toledo, z rękojeścią pełną brylantów, bezustannie wsłuchiwał się w ich błagania. Dawał rolnikom pożyczki, pomagał szkołom, fundował kościoły, wyciągał narkomanów z nałogów, a oni stawali się jego apostołami. Kapliczki z figurkami Świętego Nazario wyrastały w Michoacán równie szybko jak laboratoria, w których przygotowywano metamfetaminę – tutaj Słowo Boże sprzedaje się równie dobrze jak narkotyki.
Bóg przemawiał przez Nazario prostymi słowami. Mówił: „Wszyscy jesteśmy La Familia Michoacána, Rodziną z Michoacán”. Nazario spisał swoje przesłanie w kilku książkach, jedną z nich wydał pod tytułem Me dicen: el más loco (Mówią o mnie: najbardziej szalony). Ta trafiła na czarną listę, policjanci konfiskowali egzemplarze, wlepiali mandaty, ale uczniowie świętego Nazario – wśród nich rolnicy, wiejscy nauczyciele, kierowcy autobusów – w kółko ją kopiowali, podobno po stanie krążyło sześćdziesiąt tysięcy egzemplarzy. Apostołowie, przebrani w białe płaszcze z czerwonymi krzyżami, studiowali dzieła oparte w dużej mierze na przygodach Kalimána, meksykańskiego superbohatera ze słuchowiska dla dzieci. Z ruchu samopomocy chłopskiej narodził się kartel, który kontrolował cały stan i dużą część eksportu metamfetaminy do USA. Swoje przesłanie Nazario przekazywał w starotestamentowym stylu: w Uruapan jego apostołowie rzucili pięć odciętych głów na parkiet klubu nocnego Słońce i Cień. Dołączyli karteczkę z wiadomością: „Rodzina nie zabija dla pieniędzy. Nie zabija kobiet. Nie zabija niewinnych ludzi, tylko tych, którzy zasługują na śmierć. Wiedzcie, że to jest boska sprawiedliwość”.
Nazario był zapewne pierwszym świętym, którym zainteresowała się DEA, amerykańska agencja rządowa do walki z handlarzami narkotyków, jego głowa warta była niemal dwa i pół miliona dolarów. W 2010 roku policja stanowa pochwaliła się, że zginął w strzelaninie, ale ciała nigdy nie pokazano. Wieśniacy wiedzieli swoje: Bóg pozwolił zmartwychwstać świętemu Nazario raz jeszcze. Przeżył cztery lata w ukryciu, a na zgliszczach podzielonej Rodziny z Michoacán wyrósł kartel Templariuszy. Jego szef, Servando Gómez Martínez, „La Tuta”, czyli „Nauczyciel”, przyjaciel Nazario i miłośnik kart tarota, kontynuował jego dzieło, podsycając kult świętego.
Modlili się dalej: „Błogosławiony wieczny Święty, błogosławiona nocna łuno, obrońco chorych, nasz błogosławiony święty Nazario, tobie zawierzam się na zawsze”.
4
Święty spokój i wstawiennictwo u Boga mają tu swój cennik, który niewiele ma wspólnego z rachunkiem sumienia.
Przestępcy nazywali to opłatą za ochronę. Juan, sprzedawca tacos, odkładał dla Templariuszy 5 tysięcy pesos miesięcznie, podobnie Pepe, wulkanizator. Manuel oddawał im 2 tysiące za każdą z 30 mlecznych krów i kilogram sprzedanego mięsa. Amado Gómez González, brat Homero, też płacił: 10 tysięcy pesos miesięcznie za pozwolenie na sprzedaż piwa na terenie gminy, tysiąc za każdy sklep z pamiątkami z regionu. Przewodnicy z Sanktuarium Motyli za spokój musieli oddawać 200 pesos tygodniowo.
Gazety pisały o „kryminalnej inflacji” – tortille w stanie Michoacán były najdroższe w całym Meksyku, bo producenci doliczali haracz do kosztów produkcji. Dziennik „La Jornada” donosił, że stu na stu trzynastu burmistrzów gmin płaci Templariuszom „podatek”: w gotówce, z pieniędzy podatników, bądź przez zlecenia na podwykonawstwo publicznych inwestycji.
Juan, Pepe, Manuel i inni stali wtedy na jednej z broniących wjazdów do okolicznych miasteczek barykad z worków z piaskiem i starych opon. Na początku bronili bazy siedmioma karabinami i procą. Jednym z ich liderów był Papa Smerf, czyli Estanislao Beltrán. Nazwali siebie autodefensas, oddolnym ruchem sił samoobrony. Papa Smerf założył go wraz z lekarzem José Mirelesem i rolnikiem Hipólito Morą. Wcześniej Beltrán hodował cytryny i melony, ale miał już dość brutalności gangów i wysokich haraczy. Zapuścił długą, białą brodę, którą zamierzał ściąć dopiero, gdy pokona Templariuszy. Stworzył oddziały autodefensas, które uformowali głównie plantatorzy awokado. Byli najbogatsi, więc musieli oddawać kartelom najwięcej – dwa tysiące pesos, niekiedy więcej, stałej opłaty za hektar, dodatkowo do trzech pesos za każdy kilogram zebranych owoców. Musieli płacić nawet za ochronę ciężarówek wywożących awokado ze stanu, w którym toczyła się ta wojna. Dlatego pod koniec 2013 roku większość plantatorów ze wschodu Michoacán zadeklarowała, że odda osiemdziesiąt procent dochodów na walkę z Templariuszami. Pieniądze poszły na jedzenie, amunicję i benzynę. Kobiety z okolicznych rancz przynosiły członkom oddziałów obiady. Za broń chwytali nawet nastoletni chłopcy. W gazecie „Proceso” opisano wtedy przypadek czternastoletniego chłopca o pseudonimie „La Kika”, który najpierw stał po stronie Templariuszy, potem autodefensas. Zawsze z kałasznikowem.
– Ludzie nam ufają. Dzwonią i informują, gdzie stoją gangsterzy, opisują ich auta. Tu wszyscy wiedzą, kto jest kim, ale nie dadzą znać policji, bo jest skorumpowana i współpracuje z kartelami – tłumaczył mi Papa Smerf. – Chwyciliśmy za strzelby, którymi na co dzień polujemy na zające, iguany i kojoty. Potem przejęliśmy broń od Templariuszy, których pojmaliśmy. W ich magazynie znaleźliśmy pięćdziesiąt karabinów i setki pocisków. Chcemy oczyścić region z kryminalistów! Chcemy wolności! – Co chwilę przerywał naszą rozmowę i grzmiał w stronę rolników, a oni z uznaniem kiwali głowami.
Wyciągnął mapę stanu Michoacán, na której na pomarańczowo zaznaczył gminy uwolnione spod jarzma kartelu. Wtedy, w styczniu 2014 roku, siły autodefensas przejęły już dwadzieścia z ponad stu trzydziestu gmin w stanie. Nie udało się w Apatzingán, mateczniku Templariuszy – mieście, w którym, jak opowiadał mi znajomy dziennikarz, na dziesięć osób jedenaście pracuje dla kartelu. Przed wjazdem do Apatzingán farmerów rozbroiła policja, doszło do strzelaniny, byli ranni. Rząd Meksyku wysłał do Michoacán wojsko i policję federalną: nie popierał działań partyzantów, bo nielegalnie używali broni, w części pochodzącej z czarnego rynku. „Tylko państwo jest odpowiedzialne za utrzymanie bezpieczeństwa i przestrzeganie prawa” – mówił Enrique Peña Nieto, ówczesny prezydent kraju.
5
Święty Nazario ostatecznie zginął w marcu 2014 roku i podobno już nigdy nie zmartwychwstał. Dawni Templariusze, znowu jako La Familia Michoacána, wyginęli lub trafili do więzień, jak ich lider, „La Tuta”. Nie wiadomo, co się stało z mieczem Templariuszy, który Papa Smerf woził po wszystkich barykadach jako symbol wolności, a partyzanci i lokalni reporterzy pozowali z nim do zdjęć. Doktor José Mireles, jeden z założycieli autodefensas, trafił na trzy lata do więzienia: formalnie za posiadanie nielegalnej broni i materiałów wybuchowych, nieoficjalnie za kierowane wobec rządu oskarżenia o brak bezpieczeństwa w Michoacán. Zmarł w listopadzie 2020 roku.
– Dziś haracze istnieją, ale to przeżytek. Farmerzy awokado są porywani i zmuszani do sprzedaży swoich sadów po okazyjnej cenie. Przykładają ci broń do głowy i każą podpisać akt notarialny – wyjaśniał mi potem Guillermo Vargas, socjolog z Uniwersytetu Michoacán.
Autodefensas uwierzyli w swoją władzę. Zaczęli być porównywani do partyzantów z Kolumbii, którzy udając wiejskich Robin Hoodów, wzięli się do handlu narkotykami i weszli w politykę. Część dogadała się z rządem: zarejestrowali broń, wstąpili do tak zwanych Defensas Rurales, nieprofesjonalnych oddziałów złożonych z ochotników. Inni założyli nowe kartele, Los Viagras lub Nowa Rodzina z Michoacán. Dziś byli partyzanci „bronią” terytorium motyli przed Cártel Jalisco Nueva Generación, Nową Generacją Jalisco, obecnie największym kartelem w Meksyku. Jego lider, Nemesio Oseguera Cervantes, zwany „El Mencho”, „Wieśniak”, nie pragnął ani boskości jak Nazario, ani popkulturowej sławy jak znany na cały świat Joaquín Guzmán, „El Chapo” z kartelu Sinaloa. Swoją pozycję budował latami, z ukrycia. Urodził się w Aguililli, pueblo na końcu drogi, na której spotkałem karawanę Papy Smerfa. Dorastał na farmie awokado.
To awokado zmieniło zasady gry. Plantacje stały się jednym z najbardziej dochodowych biznesów wpływowego kartelu, obok sprzedaży drewna i handlu kradzionymi samochodami. Podobnym tropem poszły inne meksykańskie gangi, bo plantacje nie tylko dawały względnie łatwy zysk, ale i pozwoliły wyprać pieniądze ze sprzedaży narkotyków.
Dlatego w Michoacán mówią, że dopóki jest woda i drzewa rodzą awokado, wojna będzie trwała.
6
Martini otworzył piwo zębami, odprowadził wzrokiem toczący się po tarasie kapsel i podał mi butelkę. Wciąż nie mogłem się zdobyć na pytanie o Homero. Martini od dłuższego czasu szamotał się z suwakami swojej kamizelki w stylu safari. Z poukrywanych kieszeni wyciągał okulary, połamane papierosy, zapalniczkę, by je chować z powrotem i po jakimś czasie znów odkrywać.
– Rozmawiałem ze znajomym dziennikarzem – zagaiłem. – Powiedział, że wbrew pozorom wielu gangsterów chce prowadzić też legalne biznesy, dlatego biorą się za awokado. Na zielonym złocie można naprawdę dobrze zarobić.
Na początku XXI wieku, gdy awokado stało się obietnicą lepszego życia, Martini porzucił żonę, a uprawy pomidorów zamienił na awokado. Był jednym z pierwszych sadowników na wschodzie Michoacán, jeszcze zanim gorączka opanowała i te tereny. Dziś to właśnie awokado napędza gospodarkę regionu – cztery na dziesięć owoców na świecie pochodzą z tego meksykańskiego stanu. A globalne zapotrzebowanie wciąż rośnie. W ostatniej dekadzie eksport awokado z Meksyku do Stanów Zjednoczonych wzrósł czterokrotnie. Niemcy jedzą dzisiaj pięciokrotnie więcej awokado niż dziesięć lat temu, ale nikt nie przebije Chińczyków, którzy konsumują aż tysiąc razy więcej awokado niż dekadę temu. Tylko w 2019 roku w Meksyku wyprodukowano 1,7 miliona ton owoców o wartości niemal 3 miliardów dolarów. To więcej niż krajowe zyski z eksportu ropy naftowej. Z powodu rosnącej popularności owocu w ciągu ostatnich 40 lat cena kilograma podskoczyła 2 tysiące razy.
– Ten dziennikarz mówił też, że farmerzy potrzebują nowych terenów – ciągnąłem. – Wykupują lasy, ścinają na potęgę, więc aktywiści tacy jak Homero ich wkurzają. Stąd wojna o awokado.
– Nie rozśmieszaj mnie, to żaden konflikt o awokado. Przy dzisiejszej technologii można byłoby je uprawiać choćby na księżycu lub w Himalajach. Tylko skąd czerpać wodę? Hektar sadu daje zwrot na czysto w wysokości pięciu tysięcy dolarów. Do tego odpalasz dziesięć procent na podatki za ochronę. – Martini ze spokojem księgowego nazywał tak haracze, to był dla niego koszt stały, wpisany w społeczno-polityczne otoczenie jego biznesu. Płacił Los Zetas, Rodzinie z Michoacán, Templariuszom, potem równocześnie Templariuszom i autodefensas, potraktował to jak podwójne ubezpieczenie: powszechne i prywatne. Następnie opłacał Los Viagras, a w czasie, gdy go odwiedziłem, „ochronę” zapewniał mu kartel Nowa Generacja Jalisco. – To urząd skarbowy w brutalnym wydaniu. Jak się nie wychylasz, tak jak twój kumpel Homero, dadzą ci spokój, włos nie spadnie ci z głowy, choć może na to nie wygląda. Mam większy problem niż kartele. Woda. Skąd ją brać? Dlatego kolejne pięć procent odpalam urzędnikom, żeby przymknęli oko na nielegalne odwierty studni. Następne pięć, czasem siedem płacę innym biurokratom, za ich magiczne sztuczki: nielegalne studnie staną się kiedyś legalne. Śmieję się czasem, że wspieram charytatywnie ślepców, tak nazywamy tutaj urzędników. Teraz policz sobie, ile zostaje z tych pięciu tysięcy. Wciąż wystarczy, by dać się opętać obsesji.