Woda. Historia pewnego porwania - Szymon Opryszek - ebook

Woda. Historia pewnego porwania ebook

Opryszek Szymon

4,4

Opis

Doszło do porwania – w styczniu 2020 roku w meksykańskim stanie Michoacán zaginął Homero González, strażnik sanktuarium motyli. Szymon Opryszek rusza tropem ostatnich śladów zostawionych przez ofiarę. Jego dochodzenie odkrywa pajęczynę lokalnych i globalnych powiązań: kartele narkotykowe, skorumpowani politycy, międzynarodowe koncerny, a także… my, zajadający się awokado zadowoleni konsumenci. I choć szuka zaginionego społecznika, wszędzie, gdzie przyłoży ucho, słyszy tylko szum wody.

Co łączy motyle monarchiczne z plantacjami awokado? Jaki jest związek między krzykiem jodeł a technologicznymi gigantami, takimi jak Google czy Meta? I dlaczego wydarzenia w Iraku wpływają na to, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej?

Nowa książka laureata konkursu reporterskiego Wydawnictwa Poznańskiego oraz nagrody „Pióro Nadziei” Amnesty International to reportaż na jeden z najbardziej palących tematów współczesności – światowego kryzysu wodnego. To książka niezbędna nam wszystkim jak… woda.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (24 oceny)
13
8
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bezdrozaliteratury

Nie oderwiesz się od lektury

reportaż otwierający oczy
10
paskudnikk

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny i wielowątkowy reportaż (nie tylko) o wodzie.
00



Co­py­ri­ght © Szy­mon Opry­szek, 2023 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023
Re­dak­torka pro­wa­dząca: We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Agata Gać
Re­dak­cja: Ad­rian Sta­chow­ski, Anna Stro­żek
Re­dak­cja me­ry­to­ryczna: dr Se­ba­stian Szkla­rek
Ko­rekta: Ka­ro­lina Li­bro, Ka­ta­rzyna Dra­gan
Ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Ula Pą­gow­ska
Fo­to­gra­fia na okładce: © Uni­ver­sa­lI­ma­ges­Group / Con­tri­bu­tor | Getty Ima­ges
Pro­jekt zre­ali­zo­wany przy wspar­ciu fi­nan­so­wym Na­grody Kra­kowa Mia­sta Li­te­ra­tury UNE­SCO, re­ali­zo­wa­nej przez Kra­kow­skie Biuro Fe­sti­wa­lowe ze środ­ków Gminy Miej­skiej Kra­ków.
Książka po­wstała dzięki sty­pen­dium Fun­da­cji Współ­pracy Pol­sko-Nie­miec­kiej oraz wspar­ciu fi­nan­so­wemu od firmy OTCF S.A., wła­ści­ciela marki 4F, w ra­mach pro­jektu 4F Change.
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67727-07-5
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mai i Gu­ciowi

Pro­log

Na po­czątku była woda, po­wia­dają w Świę­tym Le­sie. Woda to ży­cie i śmierć, obiet­nica i speł­nie­nie, za­chwyt i wstręt, woda to wszystko.

Po­tem ze­brali się Pra­oj­co­wie i Pra­matki: Niebo, Słońce, Księ­życ, Deszcz, Bły­ska­wica, Grad i Gwiazda. Spo­tkali się, by wspól­nymi si­łami tchnąć wodę w żyły Matki Ziemi. Na jej ciele umie­ścili dro­binki wiel­ko­ści pa­znokci i gi­gan­tów o chwiej­nych no­gach, lecz ży­wot pierw­szych istot był nie­zdarny, jakby przy­pad­kiem za­plą­tały się matce pod spód­nicę. Pra­ro­dzice za­tro­skali się, bo wie­dzieli, że to nie było do­bre. Po­słali więc na świat węża o sied­miu gło­wach, a gdy wzbił się na wło­cha­tych skrzy­dłach i dłu­gim ogo­nem wy­pa­tro­szył chmury, całe ży­cie zmył deszcz. Po tam­tym świe­cie zo­stały tylko ska­mie­liny – to w nich wy­żło­biona jest pa­mięć o Pra­ro­dzi­cach.

Po­wia­dają też, że były dwa węże, które oplo­tły świat jak kulę i ci­snęły go w ko­smos: wtedy niebo od­dzie­liło się od ziemi, a ży­cie wy­ło­niło się jesz­cze raz, tym ra­zem z lodu, mórz i oce­anów. Deszcz ście­kał po zbo­czach gór i wy­peł­niał wil­gotne do­liny, pach­niało w nich ło­nem matki. Tam za­miesz­kali pierwsi lu­dzie Ma­za­hua. Krew Matki Ziemi try­skała spod kro­wich ko­pyt tak wy­soko, że wy­star­czyło się schy­lić, by uga­sić pra­gnie­nie.

Święty Las od­dy­chał pełną pier­sią i nie znał po­śpie­chu. Jo­dły re­li­gijne, które przy­po­mi­nają ręce zło­żone do mo­dli­twy, pięły się w górę, pod skórą Matki Ziemi za­gnieź­dziły się grzyby, z po­rów wy­kieł­ko­wała trawa. Wszel­kie istoty żyły dzięki tchnie­niu wody, a zwil­żone ję­zyki lu­dzi uczyły się na­zy­wać świat: nrre­zho – niebo, nda­reje – rzeka, nranö – kwiat ku­ku­ry­dzy, nrrexú – psze­nica; słowa, które opi­sy­wały świat oży­wiony, za­wie­rały w so­bie cząstkę nrreje, wody. Dzięki ję­zy­kowi lu­dzie mo­gli się po­ro­zu­mieć, a po­tem ko­rzy­stać z tych sa­mych źró­deł, za­miesz­kać nad tymi sa­mymi rze­kami i zbu­do­wać wspól­noty, które na­zwali Al­tépetl, gó­rami wody. Ży­cie są­czyło się z nieba, wsią­kało w zie­mię, roz­cho­dziło się po jej tkan­kach, a po­tem pa­ro­wało. Lu­dzie ro­dzili się i umie­rali, a woda przy­po­mi­nała im, kim są i skąd po­cho­dzą.

Po­wia­dają, że pierwsi Ma­za­hua wy­pa­try­wali oczu Pra­ro­dzi­ców, gdy ci wę­dro­wali po nie­bie. Dzięki temu wie­dzieli już, kiedy orać pola, kiedy zbie­rać plony, a kiedy się ko­chać, bo wszystko inne, mó­wią, warte jest oślego gówna. Prze­mi­jały po­ko­le­nia, góry wody roz­ro­sły się do kró­lestw i państw. Do Świę­tego Lasu do­tarły wie­rze­nia az­tec­kie, a nowe mity wchło­nęły po­staci Pra­ro­dzi­ców. A po­tem zja­wił się biały czło­wiek i przy­niósł ze sobą swoją opo­wieść. Niebo, Słońce, Księ­życ, Deszcz, Bły­ska­wica, Grad i Gwiazda do­stały imiona jego świę­tych.

To wtedy znik­nęła Me­ny­eje, która pil­no­wała, żeby wody star­czało dla wszyst­kich istot. Za­szyła się gdzieś w Świę­tym Le­sie, mię­dzy ko­na­rami świer­ków i jo­deł. Jej duch po­ja­wia się nie­kiedy bez­sze­lest­nie, przy­oble­czony w skórę żmii bądź w sy­re­nim ciele pani mo­kra­deł, rzuca wy­łu­pia­stym, ry­bim spoj­rze­niem, a cia­łami mar­nu­ją­cych wodę wstrzą­sają dresz­cze i smu­tek. Me­ny­eje cier­piała, bo biały czło­wiek, upo­jony wi­zją od­zy­ska­nia raju, uczy­nił so­bie wodę pod­daną. Stwo­rzył z niej na­rzę­dzie wła­dzy i kon­troli, uwię­ził ją. Bu­do­wał wo­do­ciągi i za­pory, be­to­no­wał łąki, za­le­wał pola. Wy­ło­żył świat ru­rami. Przede wszyst­kim zaś wy­sie­wał na po­tęgę. Pra­gnął po­siąść czas. A prze­cież woda to też czas.

Od ty­sięcy lat, po­wia­dają w Świę­tym Le­sie, na­stę­pują po so­bie czas na­sion, czas desz­czu, czas ku­ku­ry­dzy i czas zmar­łych. Gdy zie­mia kru­szeje po zi­mie, a jej żyły pul­sują stop­nia­łym śnie­giem, nad­cho­dzi czas na­sion. Go­spo­dy­nie za­no­szą je z na­masz­cze­niem do ko­ścio­łów wy­bu­do­wa­nych przez bia­łego czło­wieka, by ksiądz skro­pił je wodą. Gdy na­dej­dzie od­po­wied­nia pora, na­siona będą pęcz­nieć, aż w końcu wy­strzelą ra­do­śnie pę­dami. To wtedy, w dniu Bo­żego Ciała, abu­elos, dziad­ko­wie, scho­wani za ma­skami z agawy i lśnią­cymi wło­sami z ixtle, włókna agawy z Tam­pico, tań­cem i dud­nie­niem w bębny przy­wo­łują deszcz. Gdy roz­po­czyna się jego czas, świat wy­gląda jak ob­ser­wo­wany przez za­ku­rzoną fi­rankę.

By­wają ta­kie lata, kiedy sły­szy się tylko syk węży. Grze­chot­niki po­rzu­cają swoje ga­dzie ciała, ro­sną im skrzy­dła, a wzbi­ja­jąc się w po­wie­trze, roz­pę­tują bu­rze. Wtedy plony może ura­to­wać szczypta soli upusz­czona na dach do­mo­stwa. I gra­ni­ce­ros, desz­czowi sza­mani, któ­rzy wznie­cają ogni­ska na wzgó­rzach i prze­pę­dzają złe chmury. Gdy bu­rza i grad od­pusz­czą, ku­ku­ry­dza wzej­dzie do­rodna i smaczna. Przed ze­rwa­niem pierw­szej kolby, w dniu Wnie­bo­wzię­cia Matki Bo­żej, na­leży tań­cem nad rzeką i ka­dzi­dłami z dzi­kich kwia­tów po­dzię­ko­wać wo­dzie za plony.

Po­tem nad­cho­dzi czas zmar­łych. Kiedy ktoś umiera, mó­wią Ma­za­hua, jego du­sza błąka się po pod­ziem­nym świe­cie, aż do­trze do wiel­kiej rzeki. Je­śli zmarły dbał o przy­rodę, bę­dzie na niego cze­kał je­den z psów, któ­rego po­sia­dał za ży­cia. Umrzyk chwyci się jego ogona, a pies za­cią­gnie go do miej­sca, gdzie będą cze­kali na niego zmarli krewni. A w Dniu Zmar­łych, gdy cmen­ta­rze wy­peł­nia mo­dli­twa, a do­okoła roz­nosi się za­pach tra­dy­cyj­nego al­ko­holu pu­lque i pa­lo­nych zni­czy, do Świę­tego Lasu przy­la­tują du­sze zmar­łych. Tań­czą w po­wie­trzu wolne od po­czu­cia wstydu, wy­stro­jone w ciała mo­tyli, w ko­lo­rze ze­schłych li­ści, de­li­katne, jakby od do­tyku miały roz­sy­pać się w wiór. Du­sze przod­ków będą drze­mać na ga­łę­ziach jo­deł re­li­gij­nych, wy­bu­dzane je­dy­nie pra­gnie­niem. Gdy od­lecą, po­wróci czas na­sion. Po mo­ty­lach zo­sta­nie tylko szept wia­tru, nie­wy­po­wie­dziane ostrze­że­nie, które przy­po­mina, że wraz z ostat­nim tchnie­niem Matki Ziemi wy­strzelą wul­kany i gej­zery, a wszel­kie ży­cie roz­pły­nie się we wrzątku.

Bo woda, po­wia­dają w Świę­tym Le­sie, to ży­cie i śmierć, obiet­nica i speł­nie­nie, za­chwyt i wstręt, woda to wszystko.

I. MO­TYLE

.

1

Mamy two­jego męża, po­wie­dział. Głos na­le­żał do męż­czy­zny. Silny i szorstki, jakby nie­tu­tej­szy. Była pierw­sza w nocy. Głu­pia, spy­ta­łam tylko: Już? Dwie go­dziny wcze­śniej skoń­czy­łam skła­dać ze­zna­nia przed pro­ku­ra­to­rem. Ho­mero nie wró­cił do domu na noc. Nie od­bie­rał te­le­fonu. Przez kilka go­dzin cze­ka­łam na ko­ry­ta­rzu w miej­sco­wej pro­ku­ra­tu­rze. Po­tem śled­czy za­czął za­da­wać py­ta­nia. Pani mąż na­pił się z ko­le­gami, była im­preza, nie ma co pa­ni­ko­wać, orzekł. Pan go nie zna, ja na to. To nie typ, który bę­dzie pił całą noc. To się ni­gdy nie zda­rzyło. Ow­szem, lubi spo­tkać się ze zna­jo­mymi. Nie po­wiem, że nie pije. Ale przez dwa­dzie­ścia lat, jak go znam, co­dzien­nie wsta­wał skoro świt do­glą­dać lasu i mo­tyli. Tak, kurwa, mo­tyli. Pro­ku­ra­tor tylko wzru­szył ra­mio­nami, jak ktoś zaj­muje się pi­ciem, to po­tem znika.

Ale mu­sieli spi­sać ze­zna­nia. Do domu wró­ci­łam po pół­nocy. Dzieci jesz­cze nie spały, uda­wa­łam spo­kojną. Wtedy za­dzwo­nił męż­czy­zna o szorst­kim gło­sie.

Gdzie go zna­leź­li­ście, wy­du­si­łam w końcu, choć wtedy miało to naj­mniej­sze zna­cze­nie.

Je­śli chcesz zo­ba­czyć Ho­mero przy ży­ciu, prze­lej mi sto ty­sięcy pe­sos, usły­sza­łam.

Sto ty­sięcy? Skąd mam wziąć taką kwotę w środku nocy?

Ile masz?

Uzbie­ram może dwa­dzie­ścia.

Chcemy pięć­dzie­siąt. Masz pół go­dziny, by zro­bić prze­lew.

Pół go­dziny? Miesz­kam na końcu świata, do banku mam go­dzinę drogi, je­stem sama z dziećmi, a Ho­mero znik­nął wraz z sa­mo­cho­dem. Co mam zro­bić?

Ci­sza. Chyba się zdzi­wił.

Za­dzwo­nię o dzie­wią­tej rano, masz być w banku. Moi lu­dzie będą cię ob­ser­wo­wać. Je­śli dasz znać po­li­cji, to już go nie zo­ba­czysz.

Obu­dzi­łam chyba wszyst­kich krew­nych, ale ze­bra­łam pie­nią­dze. Ran­kiem do­sta­łam wia­do­mość z nu­me­rem konta. Zło­ży­łam de­po­zyt, pięć­dzie­siąt ty­sięcy pe­sos w go­tówce. Po chwili przy­szła ko­lejna wia­do­mość, głos z te­le­fonu ka­zał prze­słać zdję­cie po­twier­dze­nia prze­lewu. Chcia­łam po­zo­stać silna, ręce same się trzę­sły. Znów za­dzwo­nił.

Jak tylko wyj­dziesz z banku, masz usu­nąć wszyst­kie zdję­cia i po­łą­cze­nia z tym nu­me­rem. Je­śli moi lu­dzie cię za­trzy­mają, zo­ba­czą ja­ki­kol­wiek ślad po na­szej roz­mo­wie, co­kol­wiek, co po­zwoli nas zlo­ka­li­zo­wać, twój mąż straci ży­cie.

Nie mo­głam od­dy­chać. Po­szłam pro­sto do domu. Nie oglą­da­łam się za sie­bie. Nikt mnie nie za­trzy­mał.

2

Po­znali się w cza­sach, gdy mi­ło­sne li­ściki pi­sało się na tor­til­lach. Ho­mero po­wta­rzał jej, że zo­sta­nie straż­ni­kiem mo­tyli. Za­ko­chała się. Inni pu­kali się w czoło.

Straż­nik mo­tyli. Nie­wdzięczna to fu­cha w pu­eblo spra­wia­ją­cym wra­że­nie, jakby miało osu­nąć się ze zbo­cza, przez które prze­biega nie­wi­dzialna gra­nica mię­dzy sta­nami Mek­syk i Mi­cho­acán. Na stu pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trach kwa­dra­to­wych gminy Ocampo upchnięto po­nad czter­dzie­ści osad, frag­ment re­zer­watu bios­fery, plan­ta­cje awo­kado, biz­nes nie­le­gal­nych drwali i po­letka ma­ri­hu­any, a pod zie­mią były jesz­cze że­lazo, miedź, cynk, kadm, ołów, sre­bro, złoto, żwir, wa­pień, mar­mur, ka­olin, krze­mionka i za­pasy wody, które mo­głyby na­poić pół Mek­syku. W po­wie­trzu la­tają na­to­miast po­je­dyn­cze słowa umie­ra­ją­cego ję­zyka ma­za­hua – i mo­tyle mo­nar­chiczne.

Du­sze zmar­łych, tak je na­zy­wał Ho­mero. Co roku, w oko­li­cach Święta Zmar­łych, przy­la­tują, by prze­zi­mo­wać w gór­skich sank­tu­ariach. Gdy li­sto­pa­dowe słońce roz­grzewa dzień, tań­czą nad łą­kami i stru­my­kami, a po­tem na­sy­cone pro­mie­niami opa­dają z sił, wdra­pują się na ga­łę­zie oy­ameli, jo­deł re­li­gij­nych, by przy­ssać się do nich jak nie­mow­lak do piersi. Gę­sty bal­da­chim igieł chroni je przed desz­czem i two­rzy mi­kro­kli­mat na tyle chłodny, by utrzy­mać mo­tyle w sta­nie hi­ber­na­cji, ale nie na tyle mroźny, by je za­bić. Ści­śnięte na ga­łąz­kach wy­glą­dają wtedy jak wy­su­szone li­ście.

Pod ko­niec lu­tego, gdy skoń­czy się ich sen, mo­tyle wy­lecą zło­żyć jaja w dro­dze po­wrot­nej na pół­noc. Zwy­kle żyją cztery, pięć ty­go­dni – pierw­sze po­ko­le­nie na­ro­dzi się w Tek­sa­sie, dru­gie gdzieś na Wiel­kich Rów­ni­nach, trze­cie w kra­inie Wiel­kich Je­zior. Czwarta ge­ne­ra­cja od­bę­dzie je­sienną piel­grzymkę śla­dami ni­gdy nie­po­zna­nych pra­dziad­ków, po­nad cztery ty­siące ki­lo­me­trów z Ka­nady, przez Stany Zjed­no­czone, aż do Mek­syku. Kil­ku­ty­go­dniowa po­dróż wy­dłuży ży­cie hi­ber­nu­ją­cego po­ko­le­nia do sied­miu, a na­wet ośmiu mie­sięcy – dla­tego na­zywa się je po­ko­le­niem Ma­tu­za­lema.

Na po­czątku my­śla­łem, że do Świę­tego Lasu przy­wio­dły mnie mo­tyle. Dziś my­ślę, że przy­cią­gnęła mnie tam siła me­ta­fory.

3

Re­beca Va­len­cia Gon­zález, żona Ho­mero, przy­wi­tała mnie po­ży­czo­nym uśmie­chem. Nie le­żał do­brze na jej zmę­czo­nej twa­rzy. Przed chwilą wy­tasz­czy­łem się z sa­mo­chodu, w gę­stej mgle po­tar­ga­nej przez świa­tła aut przy­drożne szyldy in­for­mo­wały, że w Ocampo da się po­ży­czyć nie­mal wszystko: drewno do po­szy­cia da­chów, krze­sła na im­prezy, bu­tle ga­zowe, ko­guty do walk. Póź­niej mia­łem się jesz­cze do­wie­dzieć o gło­sach wy­bor­czych.

– Gdy na po­czątku li­sto­pada mo­tyle przy­la­ty­wały do Świę­tego Lasu, Ho­mero czuł się, jakby do­ty­kał Boga. – Re­beca ukrad­kiem ocie­rała roz­ma­zany tusz. – Na pierw­szej randce wciąż o nich opo­wia­dał, a po­tem co­dzien­nie, przez dwa­dzie­ścia lat.

– Nie by­łaś za­zdro­sna?

– Żar­to­wał cza­sem: „Która na świe­cie ma w domu ta­kiego ro­man­tyka, co broni mo­tyli?”. Więc uśmie­cha­łam się, masz tu śnia­da­nie, idź już do tych swo­ich ko­cha­nek, mó­wi­łam. A on ru­szał do lasu.

Trudno było jej ubrać tamte szczę­śliwe dni w słowa, więc prze­szli­śmy przez drew­nianą furtkę za­my­kaną na ha­czyk z wy­gię­tego gwoź­dzia. Sie­dli­śmy w ciem­nej kuchni przy stole po­kry­tym ce­ratą. Świeża mu­rar­ska za­prawa mó­wiła wię­cej o prze­rwa­nych pla­nach niż go­spo­dyni. Mąż spo­glą­dał mil­cząco z por­tretu na ko­mo­dzie. Przy­po­mi­nał Jó­zefa Sta­lina, który zja­wił się w Mek­syku w ra­mach po­kuty, by bro­nić mo­tyli. Miał tylko rów­niej przy­strzy­żone wąsy.

– Nie wzię­li­śmy ślubu ko­ściel­nego – wes­tchnęła Re­beca. – Nie było czasu, tylko mo­tyle i mo­tyle. Ho­mero po­wta­rzał, że z lotu mo­nar­chy le­piej wi­dać za­gro­że­nia, które na nas czy­hają.

– Na lu­dzi?

– Na cały świat. Na­ukowcy też o tym mó­wią. Ale aku­rat za Ho­mero nie prze­pa­dali. – Ko­bieta uśmiech­nęła się. – Gdy pod­czas spo­tkań z przy­rod­ni­kami mó­wił o du­szach przod­ków, które przy­la­tują z za­świa­tów, by ostrzec świat przed nie­zna­nym, aka­de­micy wier­cili się ner­wowo na krze­słach.

To, co Ho­mero i jego przod­ko­wie na­zy­wali se­kretną prze­strogą, na­ukowcy okre­ślają bio­in­dy­ka­cją – część ba­da­czy wi­dzi w mo­ty­lach ga­tunki, któ­rych ob­ser­wa­cja po­maga okre­ślić stan śro­do­wi­ska i za­cho­dzące w nim prze­miany: pstrągi słu­żyły sta­ro­żyt­nym Rzy­mia­nom do kon­troli ja­ko­ści wody, gór­nicy ko­rzy­stali z usług ka­nar­ków w ko­pal­niach w epoce prze­my­sło­wej. Bio­in­dy­ka­to­rami mogą być po­ro­sty, mrówki, chrząsz­cze, ptaki – a także mo­tyle.

– Co pró­bują nam prze­ka­zać mo­tyle? – za­py­ta­łem.

Re­beca wzru­szyła ra­mio­nami. Opo­wie­działa, że pew­nego razu Ho­mero uczy­nił uży­tek z czar­nego pasa w ta­ekwondo, by wy­tłu­ma­czyć pew­nemu bo­ta­ni­kowi, że ję­zyk na­uki i ję­zyk serca dzieli tylko sub­telna róż­nica em­pa­tii. A po­tem po­szła wie­szać pra­nie. Wy­sze­dłem za nią na po­dwórko. Kilka psów szcze­kało na in­dyka, który za­plą­tał się w siatkę ogro­dze­nia. Za­biły dzwony z są­sied­niego ko­ścioła – po­śród po­zo­sta­łych za­bu­do­wań ogromna ko­puła wy­glą­dała jak dy­nia wrzu­cona do wa­rzyw­nika z po­ziom­kami. Po­tem zo­ba­czy­łem, że na drzwiach świą­tyni wi­siało to samo ogło­sze­nie, które wi­dzia­łem wcze­śniej na la­tar­niach. Było w nim wię­cej po­ezji niż w nie­jed­nym wier­szu.

Za­gi­nął straż­nik mo­tyli, opie­kun lasu, obrońca rzek

Ho­mero Gó­mez Gon­zález

Wiek: 50 lat

Ry­so­pis: 180 cm, wąsy, ciem­nie spodnie, biała ko­szula

Za­wód: straż­nik mo­tyli, za­rządca sank­tu­arium El Ro­sa­rio, agro­nom

Ostat­nio wi­dziany w so­łec­twie El Sol­dado Anó­nimo

O jego po­szu­ki­wa­niach trą­biły me­dia w ca­łym kraju: 13 stycz­nia 2020 roku wy­szedł z domu, po­je­chał do pracy, a po­tem roz­pły­nął się w po­wie­trzu. Nie zo­sta­wił żad­nego znaku, żad­nego li­stu, na­wet za­pi­sku na tor­tilli.

4

Jesz­cze za­nim przy­je­cha­łem do Ocampo, po­ży­czy­łem od Ho­mero jedną myśl: „Po­win­ni­śmy spoj­rzeć na świat oczami mo­tyli mo­nar­chicz­nych”. Zna­la­złem te słowa w jed­nym z wy­wia­dów, któ­rego udzie­lił, za­nim prze­padł bez wie­ści.

Wów­czas wie­dzia­łem o mo­ty­lach mo­nar­chicz­nych za­le­d­wie tyle, że wę­drują, by nie stać się tylko wpi­sami w en­cy­klo­pe­dii. We­dług ONZ to je­den z naj­star­szych i naj­bar­dziej od­por­nych ga­tun­ków, a mimo to jest za­gro­żony wy­mar­ciem. Po­nad dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent po­pu­la­cji mo­nar­chów mi­gruje do kilku pła­tów mek­sy­kań­skiego lasu (mniej­szy od­se­tek mo­tyli zi­muje w po­łu­dnio­wej Ka­li­for­nii lub na Flo­ry­dzie), z któ­rych każdy jest mniej­szy niż po­łowa bo­iska pił­kar­skiego. Pod­czas po­dróży raz po raz na­po­ty­kają za­gro­że­nia.

Na­zwę nadał im w 1758 roku Ka­rol Lin­ne­usz, na cześć króla An­glii Wil­helma III. Dwa­na­ście lat póź­niej Jan Krzysz­tof Kluk, pol­ski du­chowny i przy­rod­nik, przy­po­rząd­ko­wał mo­nar­chy do ro­dzaju da­na­idów – to z ko­lei na­wią­za­nie do Da­naid, pięć­dzie­się­ciu có­rek grec­kiego króla Da­na­osa, które za za­bój­stwo mę­żów zo­stały ska­zane na na­peł­nia­nie wodą dziu­ra­wej beczki. Ła­ciń­ska na­zwa mo­nar­chów brzmi: Da­naus ple­xip­pus, da­naid wę­drowny.

Mie­sią­cami pra­gną­łem wy­obra­zić so­bie świat wi­dziany ich oczami. Ale skoro Ho­mero prze­padł, po­trze­bo­wa­łem in­nego prze­wod­nika.

Ide­alną osobą wy­da­wał mi się ka­pi­tan Fran­ci­sco Gu­ti­ér­rez. Miał dwa­na­ście lat, gdy wy­ro­sły mu pierw­sze skrzy­dła i wzbił się w po­wie­trze. Nie zda­rzy­łoby się to bez jego ojca, któ­rego na­zy­wano El Gato, Kot. Po­dobno miał sie­dem żyć. Uro­dził się w 1910 roku i był praw­do­po­dob­nie pierw­szą osobą na świe­cie, która wy­ko­nała skok z sa­mo­lotu z wła­sno­ręcz­nie uszy­tym spa­do­chro­nem. I z ko­tem na rę­kach. To było przed drugą wojną świa­tową. Po­tem zdo­był li­cen­cję pi­lota cy­wil­nego, ścią­gnął do Mek­syku pierw­sze szy­bowce, a wiele lat póź­niej udało mu się na­wet za­pro­sić na kon­fe­ren­cję Ju­rija Ga­ga­rina. Dziś oj­ciec Fran­ci­sco, Agu­stín Gu­ti­ér­rez Pe­láez, uwa­żany jest za pio­niera lot­nic­twa w Mek­syku. Jego od­lany z brązu po­mnik stoi na lot­ni­sku w sto­licy. Fran­ci­sco jest przed­ostat­nim z jego dzie­się­ciorga dzieci.

Wszyst­kie la­tały od ma­łego. Je­śli gdzieś na świe­cie od­by­wały się mi­strzo­stwa pa­ra­lot­niar­skie lub szy­bow­cowe, któ­ryś z Gu­ti­ér­re­zów mu­siał w nich star­to­wać. Pierw­sze pa­ra­lot­nie bu­do­wali ze śmieci zna­le­zio­nych na ulicy. W 2005 roku, gdy Fran­ci­sco po­woli prze­obra­żał się w czter­dzie­sto­latka, wy­my­ślił, że bę­dzie to­wa­rzy­szył da­na­idom w wę­drówce z Ka­nady do Mek­syku. Na po­trzeby wy­prawy zbu­do­wał ul­tra­lekki sa­mo­lot ze skrzy­dłami w bar­wach mo­tyli mo­nar­chicz­nych. Na­zwał go „Pa­pa­lot­zin”. Ta zbitka słów z ję­zyka na­hu­atl ozna­cza ma­łego mo­tyla.

– Po­czu­łeś się owa­dem? – za­py­ta­łem ka­pi­tana.

– Ra­czej po­czwarką, która ma­rzy o wol­no­ści by­cia mo­ty­lem. W gó­rze, zdany na ła­skę wia­tru, uświa­da­miasz so­bie, jak kru­chymi isto­tami je­ste­śmy w po­rów­na­niu z mo­ty­lami. Je­śli wziąć pod uwagę pro­por­cje, a prze­cież mo­tyl waży tyle, co spi­nacz do pa­pieru, to w trak­cie mi­gra­cji po­ko­nuje drogę, którą my mu­sie­li­śmy od­być na Księ­życ. W mo­ty­lach jest siła, ja­kiej my nie mamy.

Ka­pi­tan Gu­ti­ér­rez po­ko­nał u boku mo­tyli mo­nar­chicz­nych pra­wie pięć ty­sięcy ki­lo­me­trów, skrzy­dło w skrzy­dło, w ich tem­pie, z przy­stan­kami w miej­scach, które one wy­bie­rały. Wy­ru­szył z Mont­re­alu, po­tem le­ciał przez Ot­tawę, To­ronto, nad wo­do­spa­dem Nia­gara, na­stęp­nie nad Po­int Pe­lee, No­wym Jor­kiem („Na lot­ni­sku Buf­falo kon­tro­le­rzy lo­tów wy­bie­gli z wieży i prze­cie­rali oczy ze zdu­mie­nia, jakby zo­ba­czyli wiel­kiego mo­tyla”), Wa­szyng­to­nem, i da­lej na po­łu­dnie, aż do Tek­sasu. Gra­nicę mię­dzy Sta­nami Zjed­no­czo­nymi i Mek­sy­kiem mi­nął nie­opo­dal Ma­de­ras del Car­men, na­stęp­nie le­ciał nad Mon­ter­rey i San Luis Po­tosí, aż w końcu do­tarli do Świę­tego Lasu.

Ka­pi­tan opo­wia­dał, że z góry oglą­dał świat jak w fil­mie po­klat­ko­wym, uję­cie po uję­ciu. W trak­cie tej wę­drówki zo­ba­czył to, o czym mó­wili obrońcy mo­tyli – że na skrzy­dla­tych mi­gran­tów czy­hają za­gro­że­nia: roz­ra­sta­jące się be­to­nowe mia­sta, które raz po raz są za­le­wane przez po­wo­dzie; po­skra­mia­jące rzeki wały i za­pory, które za­bu­rzyły na­tu­ralną funk­cję mo­kra­deł i rów­nin za­le­wo­wych, czyli sie­dlisk mo­tyli; wy­cięte lasy i za­orane łąki, za­stą­pione wiel­kimi, wiecz­nie spra­gnio­nymi upra­wami soi, ku­ku­ry­dzy, trzciny cu­kro­wej i ba­wełny, wy­sy­sa­ją­cymi wodę z rzek i pod­ziemi, ocie­ka­jące pe­sty­cy­dami, które nie tylko prze­ni­kają do wód grun­to­wych, ale wy­trze­biły też tro­jeść mleczną. To wy­łącz­nie na niej mo­tyle skła­dają jaja, by młode gą­sie­nice miały do­stęp do po­ży­wie­nia. Za­warte w tro­je­ści tok­syny spra­wiają, że przy­szłe mo­tyle stają się nie­strawne dla dra­pież­ni­ków.

Gdy Fran­ci­sco do­le­ciał do Świę­tego Lasu, długo nie do­sta­wał zgody na lą­do­wa­nie. Ofi­cjele chcieli go po­wi­tać z ho­no­rami, ale gu­ber­na­tor się spóź­niał. Ka­pi­tan bał się, że za­mar­z­nie w po­wie­trzu. Była w tym pewna iro­nia, bo prze­cież cała ta wę­drówka mo­tyli na­zna­czona jest kli­ma­tycz­nymi ka­pry­sami i eks­tre­mal­nymi zja­wi­skami po­go­do­wymi: w 2016 roku z po­wodu naj­więk­szej od czte­rech de­kad bu­rzy śnież­nej w gó­rach Mek­syku zgi­nęło pół­tora mi­liona mo­tyli, cztery lata wcze­śniej fala upa­łów na Środ­ko­wym Za­cho­dzie USA za­biła dzie­siątki ty­sięcy. W ar­chi­wum pra­so­wym w Bi­blio­tece Na­ro­do­wej Mek­syku zna­la­złem wy­ci­nek o na­bo­żeń­stwie ża­łob­nym po ma­so­wej śmierci mo­tyli mo­nar­chicz­nych na po­czątku XXI wieku. Zie­mia po­kryta była wtedy dy­wa­nem z ty­sięcy mo­tyli, które zgi­nęły pod­czas bu­rzy. Uro­czy­stość po­pro­wa­dził dok­tor Lin­coln P. Bro­wer, bio­log z Wir­gi­nii. Ze­brali się na niej miesz­kańcy Świę­tego Lasu, urzęd­nicy i przy­rod­nicy. „Okażmy sza­cu­nek tej urnie z mo­ty­lami i walczmy, aby je chro­nić” – po­wie­dział wów­czas Jorge Mar­tín Ari­zmendi, bur­mistrz An­gan­gueo. Gdy dzieci od­śpie­wały hymn Mek­syku, do dołka w ziemi opusz­czono sym­bo­liczną trumnę z drzewa ce­dro­wego ozdo­bioną gir­lan­dami w bar­wach mo­tyli. Je­den z ża­łob­ni­ków stwier­dził, że to du­sze zmar­łych wró­ciły pod nową po­sta­cią, by ostrzec przed nie­bez­pie­czeń­stwem.

– I to wszystko przez nas – cią­gnął ka­pi­tan. – A prze­cież to, co za­graża mo­ty­lom, do­ty­czy także lu­dzi.

– Po­dob­nie mó­wił Ho­mero – za­uwa­ży­łem.

– Może brzmi to gór­no­lot­nie, ale co mi tam: dla mnie mo­tyle są w pew­nym sen­sie me­ta­forą na­szej cy­wi­li­za­cji.

5

Prze­my­ka­jąca przez po­dwórko matka Ho­mero, Ma­ría Am­paro Gó­mez Ar­rieta, nie miała siły na ser­decz­no­ści.

A prze­cież mo­głaby opo­wie­dzieć o tym, jak syn stra­cił w Świę­tym Le­sie zęby mleczne. Od dziecka po nim bie­gał, zwy­kle boso, jak reszta z dzie­się­ciorga ro­dzeń­stwa. Ich oj­ciec pił, pie­nię­dzy nie star­czało na nic. Ho­mero ła­pał mo­tyle w utkane z pa­ty­ków i węd­kar­skich ple­cio­nek siatki, a po­tem na­słu­chi­wał hi­sto­rii, które przy­no­siły z da­le­kiej pół­nocy. Kto wie, może na­wet na­tra­fił na jedną z ety­kiet, które w da­le­kiej Ka­na­dzie przy­kle­jał do mo­nar­szych skrzy­deł pro­fe­sor Fred Urqu­hart. Wid­niała na nich prośba: „Ode­ślij do Uni­wer­sy­tetu Zoo­lo­gicz­nego w To­ronto, Ka­nada”. Uni­wer­sy­tecka plotka głosi, że Urqu­hart jeź­dził na ro­we­rze z ozna­czo­nymi mo­ty­lami przy­wią­za­nymi do kie­row­nicy nitką, spraw­dza­jąc, czy mogą la­tać z ety­kie­tami. Ży­cie na­uczyło go wy­trwa­ło­ści: li­cen­cjat obro­nił w trak­cie wiel­kiego kry­zysu, dok­to­rat w trak­cie dru­giej wojny świa­to­wej. Na­uczył się cze­kać.

Może mały Ho­mero spo­tkał też Ca­ta­linę Agu­ado, kiedy krę­ciła się po oko­licy z mę­żem Ken­ne­them Brug­ge­rem. W jed­nej z mek­sy­kań­skich ga­zet prze­czy­tali ogło­sze­nie Urqu­harta o po­szu­ki­wa­niach mo­tyli, ty­go­dniami jeź­dzili au­to­bu­sami od wio­ski do wio­ski, bi­wa­ko­wali w la­sach, by od­na­leźć cud, któ­rego wy­pa­try­wał na­uko­wiec. W wy­wia­dach Ca­ta­lina wspo­mi­nała, że wszę­dzie ota­czały ich chmary dzie­cia­ków. Chciały po­móc, ale do­ro­śli zwy­kle brali ich za po­szu­ki­wa­czy złota – dla­tego gdy py­tali o mo­tyle, wie­śniacy krę­cili prze­cząco gło­wami. Aż w końcu w stycz­niu 1975 roku Ca­ta­lina wspięła się na jedno ze wzgórz Świę­tego Lasu, a przed nią za­wi­ro­wał rój lep­kich po­ma­rań­czo­wych ciał. Wraz z mę­żem za­dzwo­nili do pro­fe­sora Urqu­harta, a ten po­pła­kał się ze szczę­ścia – na roz­wią­za­nie za­gadki mu­siał cze­kać czter­dzie­ści lat. Rok póź­niej mo­tyle wraz z ich od­kryw­czy­nią tra­fiły na okładkę „Na­tio­nal Geo­gra­phic”. Ca­ta­lina po­zo­wała oto­czona da­na­idami. Pre­zy­dent Mek­syku José Ló­pez Por­tillo i jego do­radcy uznali, że skoro cały świat mówi o mo­ty­lach, to na zbo­czach Świę­tego Lasu na­leży za­ło­żyć ob­szar chro­niony. Wie­śnia­ków z Ocampo i oko­lic o zda­nie nie py­tano. Gra­nice re­zer­watu wy­zna­czono do­piero w 1986 roku; ob­jęto nimi 10 gmin, 59 eji­dos, czyli kor­po­ra­cji rol­ni­czych, 13 spo­łecz­no­ści tu­byl­czych, 6 pry­wat­nych ha­cjend oraz te­reny na­le­żące do pań­stwa. Prawa wła­sno­ści plą­tały się więc jak ko­rze­nie jo­deł re­li­gij­nych, na któ­rych hi­ber­no­wały mo­tyle, ob­szar chro­niony za­miesz­ki­wało wów­czas kil­ka­dzie­siąt ty­sięcy lu­dzi. Trzy na cztery osoby żyły tam na gra­nicy ubó­stwa, głów­nie z pro­duk­cji drewna – jedni mieli swoje zie­mie w tak zwa­nych stre­fach rdze­nio­wych w cen­trum re­zer­watu, inni na jego obrze­żach, w stre­fach bu­fo­ro­wych. Prawo za­ka­zy­wało wy­cinki drzew w tych pierw­szych, w dru­gich już po­zwa­lało, ale pod pew­nymi wa­run­kami. Cha­otycz­nie roz­lo­ko­wano też sank­tu­aria mo­tyli. Tylko cztery z nich – El Ro­sa­rio, Chi­vatí-Hu­acal, Sierra Chin­cua i Cerro Pe­lón – zna­la­zły się w stre­fie rdze­nio­wej, reszta poza nią, a dwa na­wet poza gra­ni­cami re­zer­watu. Do­szło do tego, że w Chi­vatí-Hu­acal, w sa­mym sercu Świę­tego Lasu, chłopi wy­cięli lub spa­lili znaczną część drzew – tłu­ma­czyli, że byli na swoim. Są­sie­dzi za­zdro­ścili im biz­nesu, więc wkrótce wszy­scy wy­ci­nali jak po­pa­dło, byle nie u sie­bie. Stało się ja­sne, że lasy po­trze­bują za­rząd­ców.

Może dla­tego Ho­mero uznał, że zo­sta­nie agro­no­mem, i wy­je­chał na stu­dia do sto­licy. Za pie­nią­dze z udzie­la­nych mło­dzieży lek­cji ta­ekwondo ku­pił swoje pierw­sze buty bie­gowe. Gdy wra­cał do Świę­tego Lasu na wa­ka­cje, wciąż tylko bie­gał i bie­gał, po­tra­fił tak prze­truch­tać dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów. Buty dały mu wol­ność, bez któ­rej nie po­tra­fił się już obejść.

Ho­mero szybko wy­rósł ze stu­denc­kich bu­tów, ze sto­licy przy­wiózł dy­plom agro­noma i czarny pas ta­ekwondo. Zo­stał gmin­nym syn­dy­kiem, miał wła­sny ga­bi­net. Kilka po­koi da­lej po­brali się z Re­becą przed urzęd­ni­kiem stanu cy­wil­nego, a gdy ocze­ki­wali na­ro­dzin pier­wo­rod­nego Ho­me­rito, re­zer­wat za pło­tem ich domu w końcu otrzy­mał swoją na­zwę: Re­se­rva de la Bios­fera Ma­ri­posa Mo­narca, Re­zer­wat Bios­fery Mo­tyla Mo­nar­chicz­nego.

Tamta zima na prze­ło­mie ty­siąc­leci przy­nio­sła pierw­sze ostrze­że­nie. Ba­da­cze, któ­rzy na pod­sta­wie liczby hek­ta­rów zaj­mo­wa­nych przez mo­nar­chów na ob­sza­rze zi­mo­wa­nia sza­cują wiel­kość ich po­pu­la­cji, wy­li­czyli, że za­jęły wtedy po­wierzch­nię tylko trzech hek­ta­rów, pod­czas gdy w re­kor­do­wym (od po­czątku pro­wa­dze­nia sta­ty­styk) 1996 roku zi­mo­wały na po­wierzchni osiem­na­stu hek­ta­rów.

Lata mi­jały, a Ho­mero wciąż bie­gał, ale już w bu­tach ko­mi­sa­rza ejido. Matka i żona prze­strze­gały go, że pod­czas tych noc­nych wy­cie­czek spo­tka dia­bła, przy­naj­mniej nie łaź sam, po­wta­rzały, ale z kim miał bie­gać, skoro jego kum­ple dawno prze­stali ru­szać się z ba­rów? Gdy w 2008 roku kan­dy­do­wał na pre­zy­denta Ocampo, re­zer­wat tra­fił na li­stę świa­to­wego dzie­dzic­twa UNE­SCO. Tu­ry­ści ko­chają cuda, więc śla­dami, które wy­dep­tał Ho­mero, ma­sze­ro­wały te­raz mo­ka­syny, trepy i nie­po­zorne san­dały. Co­raz wię­cej było bu­tów, co­raz mniej mo­tyli: zimą 2013 roku za­jęły po­wierzch­nię za­le­d­wie 0,67 hek­tara.

Straż­nik mo­tyli zo­stał za­rządcą sank­tu­arium w Ro­sa­rio. Gdy mo­tyle przy­la­ty­wały do Świę­tego Lasu, prze­bie­rał no­gami, by zro­bić im nowe zdję­cia, które pu­bli­ko­wał po­tem w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych. Tak zresztą na­tra­fi­łem na jego hi­sto­rię.

6

Pa­trzy­łem na jego buty i za­sta­na­wia­łem się: W co wdep­nął? Jego żona i matka stały koło mnie, jakby zdzi­wione, że jesz­cze so­bie nie po­sze­dłem.

– Czym wła­ści­wie zaj­muje się straż­nik mo­tyli? – py­ta­łem.

– Na przy­kład sa­dzi drzewa – od­po­wie­działa Re­beca.

– Dla mo­tyli?

– Dla lu­dzi – żach­nęła się. – Mo­tyle to tylko pre­tekst do ra­to­wa­nia tego, co do­okoła.

– Co masz na my­śli?

– Już na po­czątku pracy mąż stwier­dził, że musi za­dbać o las i o wodę.

W każ­dej bro­szu­rze dla tu­ry­stów można prze­czy­tać, że Re­zer­wat Bios­fery Mo­tyla Mo­nar­chicz­nego to oaza bio­róż­no­rod­no­ści: żyją w nim 132 ga­tunki pta­ków, 56 ga­tun­ków ssa­ków i 423 ga­tunki ro­ślin, a jo­dłowo-so­snowe lasy prze­chwy­tują wodę, która na­stęp­nie do­star­czana jest miesz­kań­com re­gionu. Re­zer­wat leży na te­re­nie do­rze­czy dwóch naj­waż­niej­szych kra­jo­wych rzek, Lermy i Bal­sas, które do­star­czają wodę pitną, ener­gię elek­tryczną oraz na­wad­niają uprawy w wielu klu­czo­wych dla pro­duk­cji żyw­no­ści re­gio­nach Mek­syku.

– Dzięki Ho­mero mo­tyle miały spo­kój, a spo­łecz­ność miała owady, które przy­cią­gały do sank­tu­arium tu­ry­stów. Nie za­wsze tak było. Mój mąż za­czął re­wo­lu­cję. Od po­ko­leń ży­li­śmy tu­taj z lasu. Gdy za­uwa­żył, że wy­cinka wpływa ne­ga­tyw­nie na po­pu­la­cję mo­tyli i na stan wód, po­wie­dział lu­dziom, że mu­szą zna­leźć inny po­mysł na ży­cie. Na po­czątku uznali go za wa­riata. Co ten twój mąż wy­ga­duje, za­cze­piano mnie w skle­pie. Wszy­scy prze­cież żyli z drewna, zresztą na­sze ro­dziny także. Gdy Ho­mero wy­wal­czył pierw­szą do­ta­cję z rządu na za­le­sia­nie, a po­tem pie­nią­dze dla pa­troli le­śnych, które miały za­po­bie­gać nie­le­gal­nej wy­cince, są­sie­dzi zro­zu­mieli, że nad­cho­dzi nowy czas.

– Miał wro­gów?

– Wszy­scy go tu ko­chali.

– No to dla­czego znik­nął?

– Mo­ty­lami się nie naj­esz. Woda i las to już po­li­tyka, pie­nią­dze. Po­wta­rzał: sadźmy lasy, w ten spo­sób sie­jemy wodę. Do­ma­gał się po­mocy od lu­dzi wła­dzy. Wy­ty­kał im błędy. To im się nie po­do­bało.

Tam­tego dnia na po­dwórku w domu Ho­mero za­da­łem jesz­cze wiele py­tań. Re­beca od­po­wia­dała bez­na­mięt­nie, my­ślami była da­leko. Wresz­cie do­koń­czyła hi­sto­rię z dnia po­rwa­nia Ho­mero.

7

Nad ra­nem, gdy wpła­ci­łam pie­nią­dze na konto i wró­ci­łam do domu, znów za­dzwo­nił te­le­fon. Ten sam nu­mer.

Za­dzwoń na pro­ku­ra­turę, od­wo­łaj za­wia­do­mie­nie o za­gi­nię­ciu, nie żar­tu­jemy.

Do­cho­dziło po­łu­dnie, gdy do­sta­łam ko­lejną wia­do­mość.

Gdzie je­steś?

W domu.

Od­wo­ła­łaś po­szu­ki­wa­nia?

Nie od­po­wia­da­łam. Nie wie­dzia­łam, co ro­bić. Wtedy przy­szło zdję­cie: Ho­mero sie­dzi oto­czony ludźmi, któ­rzy ce­lują do niego z ka­ra­bi­nów. Jest nie­wy­raźny, ma skrzy­żo­wane nogi. Zmarszczki na czole su­ge­rują ra­czej za­my­śle­nie niż prze­ra­że­nie. Zwią­zane ręce trzyma przed sobą. Kim byli ci lu­dzie? Na pewno nie wy­glą­dali na ta­kich, któ­rzy żar­tują. Je­śli chcą od­wo­łać po­szu­ki­wa­nia, do­brze, za­dzwo­nię do pro­ku­ra­tora. Je­den sy­gnał, drugi, zmę­czony głos se­kre­tarki, nie­wiele pa­mię­tam, tylko mu­zyczkę w uchu. A po­tem na­gle ode­zwał się pro­ku­ra­tor, znie­cier­pli­wiony, jakby od­ga­niał ćmy. Roz­kle­iłam się, opo­wie­dzia­łam wszystko, po­da­łam nu­mer nie­zna­jo­mego, ale ni­kogo w pro­ku­ra­tu­rze to nie wzru­szyło. Nie mo­gli od­wo­łać po­szu­ki­wań.

Męż­czy­zna o szorst­kim gło­sie wciąż dzwo­nił, ale nie od­bie­ra­łam. Amado, brat Ho­mero po­wie­dział, że te­raz to on bę­dzie roz­ma­wiał z po­ry­wa­czami. Od niego też za­żą­dali pie­nię­dzy. Wy­słali mu to samo zdję­cie. A po­tem ko­lejne, z Ho­mero z kap­tu­rem na gło­wie. W końcu po­je­cha­li­śmy z tymi fo­to­gra­fiami do pro­ku­ra­tury, nie re­gio­nal­nej, ale sta­no­wej, do Mo­re­lii. Niech coś w końcu zro­bią, wy­krzy­ki­wał Amado. Wy­dru­ko­wali zdję­cia. Ka­zali do­kład­nie oglą­dać. Czy tak ukła­dał włosy? Zwy­kle sta­wiał grzywkę na żel, ale czy tego dnia też? Jak był ubrany? Nie by­łam pewna. Czy to jego dło­nie? Te ze zdję­cia zda­wały się zbyt znisz­czone, ale znów da­leko mi było do pew­no­ści. Stra­ci­łam ra­chubę czasu. Na­gle pro­ku­ra­tor orzekł, że to fo­to­mon­taż. Po­rwa­nie wir­tu­alne, wy­ja­śniał, mo­gli za­dzwo­nić z każ­dego miej­sca w Mek­syku, ze szkoły, ko­ścioła czy ho­telu. Zo­ba­czyli ogło­sze­nie córki o za­gi­nię­ciu ojca na Fa­ce­bo­oku i za­częli grę. Do­stali już pie­nią­dze, ale chcieli wię­cej. Ma­ni­pu­lo­wali mną od po­czątku. Konto, na które wy­sła­łam pie­nią­dze, za­ło­żyli na pod­ro­biony do­wód. Po­tem się oka­zało, że te­le­fon wy­ko­nano z wię­zie­nia w sta­nie Ta­mau­li­pas, osiem­set, może ty­siąc ki­lo­me­trów stąd, przy gra­nicy ze Sta­nami Zjed­no­czo­nymi. Stra­ci­łam pięć­dzie­siąt ty­sięcy pe­sos, ale od­zy­ska­łam na­dzieję, że Ho­mero żyje. I że wróci.

Co po­my­śla­łam? Awo­kado, cały czas my­śla­łam o awo­kado.

II. AWO­KADO

.

1

Na­zy­wają je las lo­cas, wa­riatki. Nie­po­zorne, bla­do­żółte kwiaty, któ­rymi ob­sy­pane są drzewa awo­kado, słyną z nie­prze­wi­dy­wal­no­ści. Mogą za­kwit­nąć w do­wol­nym mo­men­cie. Ten sam kwiat otwiera się w swoim ży­ciu dwu­krot­nie. Od­miany awo­kado dzieli się na pod­sta­wie za­cho­wa­nia kwia­to­stanu na dwa typy: A i B. Kwiat A ran­kiem za­cho­wuje się jak po­datna na pyłki sa­mica, by za­mknąć się w po­łu­dnie i na­stęp­nego dnia emi­to­wać pyłki już jako sa­miec. Kwiat B pierw­szego dnia kwit­nie­nia jest ko­bietą, żeby w ko­lej­nym dniu stać się męż­czy­zną. Dzięki di­cho­ga­mii kwiaty róż­nych drzew za­pład­niają się na­wza­jem.

Las lo­cas przy­nio­sły sza­leń­stwo do stanu Mi­cho­acán. Mo­żesz po­ło­żyć się tu spać jako do­bry czło­wiek, ale nie wiesz, kim obu­dzisz się ju­tro.

2

– Gdy brak­nie kul, za­cznę ła­do­wać do strzelby pestki awo­kado. Za­tłukę tych wszyst­kich eko­ter­ro­ry­stów, pest­kami ich po­wy­bi­jam – przy­wi­tał się.

Na­zwijmy go Mar­tini, bo ze swoją ły­siną, którą za­sła­niał kow­boj­skim ka­pe­lu­szem, i kęp­kami opa­dłych si­wych wło­sów nad uszami wy­glą­dał jak Danny De­Vito w Lo­cie nad ku­kuł­czym gniaz­dem. Nie chciał po­dać praw­dzi­wego imie­nia i na­zwi­ska.

– Za duże ry­zyko w cza­sach Go­ogle – za­re­cho­tał gło­śno.

Szybko się do­wie­dzia­łem, że Mar­tini nie cierpi: Ame­ry­ka­nów, po­li­ty­ków, te­le­wi­zji, den­ty­stów, kar­teli, mo­tyli, ma­rud­nych ko­biet, swo­jego ob­wi­słego brzu­cha, eko­lo­gów, te­qu­ili, sztucz­nej uprzej­mo­ści, roz­mów o byle czym, lu­dzi punk­tu­al­nych i dzien­ni­ka­rzy. Tych ostat­nich, bo są na usłu­gach Ame­ry­ka­nów, po­li­ty­ków, kar­teli i – tu su­ge­stywne spoj­rze­nie – eko­lo­gów i mo­tyli.

Jesz­cze nie wy­da­łem z sie­bie dźwięku, a już zdą­ży­łem się na­ra­zić. Mil­cze­li­śmy więc dłuż­szy czas, sie­dząc na ta­ra­sie schlud­nego domu z wi­do­kiem na plan­ta­cję. To była ra­czej chro­po­wata ci­sza, prze­ry­wana strze­py­wa­niem po­piołu z pa­pie­rosa i sko­wy­tem kun­dla o imie­niu Se­milla, Pestka.

Przy­je­cha­łem za­py­tać o to, co mo­gło stać się z Ho­mero, bo wiele po­dej­rzeń pa­dało na sa­dow­ni­ków awo­kado ta­kich jak Mar­tini, któ­rzy szu­kali no­wych te­re­nów pod uprawę, także w oko­li­cach re­zer­watu mo­tyli. Długo nie zdra­dza­łem się z tym py­ta­niem. Roz­ma­wia­li­śmy za to o woj­nie o awo­kado.

Sześć lat przed tym, jak za­gi­nął Ho­mero, po­je­cha­łem do Tierra Ca­liente, Go­rą­cej Ziemi, re­gionu w po­łu­dniowo-za­chod­niej czę­ści stanu Mi­cho­acán. To kra­ina awo­kado i li­mo­nek, le­żąca po­nad dwie­ście ki­lo­me­trów od oko­licy Ho­mero – ob­szar, gdzie las ustą­pił miej­sca rol­ni­czym za­go­nom, a wiatr wy­su­szył zie­mię na wiór. To tam roz­po­czął się kon­flikt mię­dzy au­to­de­fen­sas, czyli od­dzia­łami zło­żo­nymi w du­żej mie­rze z rol­ni­ków, i kar­te­lami. Mar­tini też tam był.

W po­wie­trzu roz­no­sił się wtedy za­pach tra­wio­nego die­sla. Sta­lowe po­twory to­czyły się po as­fal­cie drogi fe­de­ral­nej Apat­zin­gán-Agu­ililla, zo­sta­wia­jąc za sobą strużkę oleju i chmury pyłu. Zde­ze­lo­wane i bla­do­tru­pie to­yoty z na­pę­dem na cztery koła i ku­lo­od­por­nymi szy­bami wy­ba­łu­szyły re­flek­tory. Za nimi je­chał jeep z do­spa­wa­nymi do drzwi że­la­znymi pły­tami i pla­mami rdzy, które z da­leka wy­glą­dały jak ją­trzące się rany. Czer­wone su­zuki grze­cho­tało zde­rza­kiem, na jego pace far­me­rzy usta­wili ru­chomą ba­ry­kadę z bla­chy fa­li­stej i wor­ków z pia­skiem, ob­ro­towa bla­cha na da­chu umoż­li­wiała ką­sa­nie prze­ciw­ni­ków przez snaj­pera. Na końcu to­czył się biały nis­san z wy­tar­tymi opo­nami, czar­nym na­pi­sem au­to­de­fen­sas na ka­ro­se­rii i za­mon­to­wa­nym na pace mur­kiem z otwo­rami na ka­ra­biny. Z pi­ka­pów wy­zie­rały lufy: stare pu­kawki na lisy, M-je­dynki, M-czter­nastki, R-pięt­nastki i cu­er­nos de chivo, ko­zie rogi, jak na­zy­wają tu­taj ka­łasz­ni­kowy, wszyst­kie ob­wią­zane po­ma­rań­czo­wymi wstąż­kami.

– Czu­łem się jak w fil­mie Mad Max – rzu­ci­łem do Mar­ti­niego, na za­chętę.

– Te wszyst­kie filmy to za­bawy grin­gos, a wojna była praw­dziwa – od­po­wie­dział nie­dbale Mar­tini, roz­sia­da­jąc się wy­god­nie na krze­śle. – Strze­lało się, by­naj­mniej, nie pest­kami. Czło­wiek w moim wieku boi się tylko po­dat­ków. Wal­czy­li­śmy o do­brą sprawę, a po­tem wszystko się roz­sy­pało.

Tam­tego dnia w Mi­cho­acán kon­wój bo­jo­wych pi­ka­pów mi­nął przy­sió­łek La Espe­ranza, Na­dzieja, by prze­drzeć się przez El Pa­ra­iso, Raj. Wzdłuż drogi cią­gnęły się odra­pane mury, na któ­rych tań­czyły li­tery: „Zo­staw­cie nas”, „Pier­do­lić Tem­pla­riu­szy”. Kilka prze­cznic da­lej roz­cią­gał się ko­lejny sad Los Pe­li­gro­sos, Nie­bez­piecz­nych. Sta­lowe mon­stra wy­pluły far­me­rów. Szczęk broni przy­po­mi­nał zgrzy­ta­nie zę­bami. Z sa­mo­chodu wy­siadł też kor­pu­lentny sta­ru­szek z siwą brodą. W ręku trzy­mał miecz Tem­pla­riu­szy.

– Znisz­czymy ich, Papo Smer­fie! – nio­sły się krzyki zgro­ma­dzo­nych rol­ni­ków, któ­rzy pod jego wo­dzą wy­to­czyli wojnę kar­te­lom.

Z de­ski roz­dziel­czej jed­nego z pi­ka­pów spo­glą­dała fi­gurka Świę­tego Na­za­rio.

3

Mo­dlą się do niego: „Obrońco naj­bied­niej­szych, ry­ce­rzu Ludu, Święty Na­za­rio, daj nam ży­cie... Ze­ślij bło­go­sła­wień­stwa na nasz lud, pro­simy cię, Święty Na­za­rio”.

Droga Na­za­rio do świę­to­ści usłana była zmar­twych­wsta­niami. Miał sie­dem lat, gdy rwący nurt wy­rzu­cił go, spuch­nię­tego i pur­pu­ro­wego, na brzeg rzeki. Bóg od­dał mu tchnie­nie. To był pierw­szy, wy­mo­dlony przez zroz­pa­czoną matkę, cud. Kilka lat póź­niej Na­za­rio wy­wi­nął się śmierci wprost ze stołu ope­ra­cyj­nego, na któ­rym po­ło­żyli go ze zła­maną pod­stawą czaszki. Gdy zmar­twych­wstał po raz drugi, za­czął sły­szeć nie­biań­skie głosy.

Biedni chłopi ze stanu Mi­cho­acán na klęcz­kach ofia­ro­wali wier­ność, schro­nie­nie i in­for­ma­cje. Mo­dli­twa, jed­no­stajna, wręcz usy­pia­jąca, ża­rzyła się jak koń­cówka skręta. Au­re­ola słod­kiego dymu uno­siła się nad głową Świę­tego Na­za­rio. On, naj­żyw­szy ze wszyst­kich zna­nych im świę­tych, al­ko­ho­lik, uza­leż­niony od nar­ko­ty­ków, z ko­zią bródką, w bia­łym, się­ga­ją­cym ziemi płasz­czu ze zło­tymi zdo­bie­niami i czer­wo­nym krzy­żem tem­pla­riu­szy na ple­cach, nie­kiedy w ry­cer­skiej zbroi, trzy­mał w ręku miecz, hisz­pań­ski, wy­kuty w To­ledo, z rę­ko­je­ścią pełną bry­lan­tów, bez­u­stan­nie wsłu­chi­wał się w ich bła­ga­nia. Da­wał rol­ni­kom po­życzki, po­ma­gał szko­łom, fun­do­wał ko­ścioły, wy­cią­gał nar­ko­ma­nów z na­ło­gów, a oni sta­wali się jego apo­sto­łami. Ka­pliczki z fi­gur­kami Świę­tego Na­za­rio wy­ra­stały w Mi­cho­acán rów­nie szybko jak la­bo­ra­to­ria, w któ­rych przy­go­to­wy­wano me­tam­fe­ta­minę – tu­taj Słowo Boże sprze­daje się rów­nie do­brze jak nar­ko­tyki.

Bóg prze­ma­wiał przez Na­za­rio pro­stymi sło­wami. Mó­wił: „Wszy­scy je­ste­śmy La Fa­mi­lia Mi­cho­acána, Ro­dziną z Mi­cho­acán”. Na­za­rio spi­sał swoje prze­sła­nie w kilku książ­kach, jedną z nich wy­dał pod ty­tu­łem Me di­cen: el más loco (Mó­wią o mnie: naj­bar­dziej sza­lony). Ta tra­fiła na czarną li­stę, po­li­cjanci kon­fi­sko­wali eg­zem­pla­rze, wle­piali man­daty, ale ucznio­wie świę­tego Na­za­rio – wśród nich rol­nicy, wiej­scy na­uczy­ciele, kie­rowcy au­to­bu­sów – w kółko ją ko­pio­wali, po­dobno po sta­nie krą­żyło sześć­dzie­siąt ty­sięcy eg­zem­pla­rzy. Apo­sto­ło­wie, prze­brani w białe płasz­cze z czer­wo­nymi krzy­żami, stu­dio­wali dzieła oparte w du­żej mie­rze na przy­go­dach Ka­li­mána, mek­sy­kań­skiego su­per­bo­ha­tera ze słu­cho­wi­ska dla dzieci. Z ru­chu sa­mo­po­mocy chłop­skiej na­ro­dził się kar­tel, który kon­tro­lo­wał cały stan i dużą część eks­portu me­tam­fe­ta­miny do USA. Swoje prze­sła­nie Na­za­rio prze­ka­zy­wał w sta­ro­te­sta­men­to­wym stylu: w Uru­apan jego apo­sto­ło­wie rzu­cili pięć od­cię­tych głów na par­kiet klubu noc­nego Słońce i Cień. Do­łą­czyli kar­teczkę z wia­do­mo­ścią: „Ro­dzina nie za­bija dla pie­nię­dzy. Nie za­bija ko­biet. Nie za­bija nie­win­nych lu­dzi, tylko tych, któ­rzy za­słu­gują na śmierć. Wiedz­cie, że to jest bo­ska spra­wie­dli­wość”.

Na­za­rio był za­pewne pierw­szym świę­tym, któ­rym za­in­te­re­so­wała się DEA, ame­ry­kań­ska agen­cja rzą­dowa do walki z han­dla­rzami nar­ko­ty­ków, jego głowa warta była nie­mal dwa i pół mi­liona do­la­rów. W 2010 roku po­li­cja sta­nowa po­chwa­liła się, że zgi­nął w strze­la­ni­nie, ale ciała ni­gdy nie po­ka­zano. Wie­śniacy wie­dzieli swoje: Bóg po­zwo­lił zmar­twych­wstać świę­temu Na­za­rio raz jesz­cze. Prze­żył cztery lata w ukry­ciu, a na zglisz­czach po­dzie­lo­nej Ro­dziny z Mi­cho­acán wy­rósł kar­tel Tem­pla­riu­szy. Jego szef, Se­rvando Gó­mez Mar­tínez, „La Tuta”, czyli „Na­uczy­ciel”, przy­ja­ciel Na­za­rio i mi­ło­śnik kart ta­rota, kon­ty­nu­ował jego dzieło, pod­sy­ca­jąc kult świę­tego.

Mo­dlili się da­lej: „Bło­go­sła­wiony wieczny Święty, bło­go­sła­wiona nocna łuno, obrońco cho­rych, nasz bło­go­sła­wiony święty Na­za­rio, to­bie za­wie­rzam się na za­wsze”.

4

Święty spo­kój i wsta­wien­nic­two u Boga mają tu swój cen­nik, który nie­wiele ma wspól­nego z ra­chun­kiem su­mie­nia.

Prze­stępcy na­zy­wali to opłatą za ochronę. Juan, sprze­dawca ta­cos, od­kła­dał dla Tem­pla­riu­szy 5 ty­sięcy pe­sos mie­sięcz­nie, po­dob­nie Pepe, wul­ka­ni­za­tor. Ma­nuel od­da­wał im 2 ty­siące za każdą z 30 mlecz­nych krów i ki­lo­gram sprze­da­nego mięsa. Amado Gó­mez Gon­zález, brat Ho­mero, też pła­cił: 10 ty­sięcy pe­sos mie­sięcz­nie za po­zwo­le­nie na sprze­daż piwa na te­re­nie gminy, ty­siąc za każdy sklep z pa­miąt­kami z re­gionu. Prze­wod­nicy z Sank­tu­arium Mo­tyli za spo­kój mu­sieli od­da­wać 200 pe­sos ty­go­dniowo.

Ga­zety pi­sały o „kry­mi­nal­nej in­fla­cji” – tor­tille w sta­nie Mi­cho­acán były naj­droż­sze w ca­łym Mek­syku, bo pro­du­cenci do­li­czali ha­racz do kosz­tów pro­duk­cji. Dzien­nik „La Jor­nada” do­no­sił, że stu na stu trzy­na­stu bur­mi­strzów gmin płaci Tem­pla­riu­szom „po­da­tek”: w go­tówce, z pie­nię­dzy po­dat­ni­ków, bądź przez zle­ce­nia na pod­wy­ko­naw­stwo pu­blicz­nych in­we­sty­cji.

Juan, Pepe, Ma­nuel i inni stali wtedy na jed­nej z bro­nią­cych wjaz­dów do oko­licz­nych mia­ste­czek ba­ry­kad z wor­ków z pia­skiem i sta­rych opon. Na po­czątku bro­nili bazy sied­mioma ka­ra­bi­nami i procą. Jed­nym z ich li­de­rów był Papa Smerf, czyli Es­ta­ni­slao Bel­trán. Na­zwali sie­bie au­to­de­fen­sas, od­dol­nym ru­chem sił sa­mo­obrony. Papa Smerf za­ło­żył go wraz z le­ka­rzem José Mi­re­le­sem i rol­ni­kiem Hi­pó­lito Morą. Wcze­śniej Bel­trán ho­do­wał cy­tryny i me­lony, ale miał już dość bru­tal­no­ści gan­gów i wy­so­kich ha­ra­czy. Za­pu­ścił długą, białą brodę, którą za­mie­rzał ściąć do­piero, gdy po­kona Tem­pla­riu­szy. Stwo­rzył od­działy au­to­de­fen­sas, które ufor­mo­wali głów­nie plan­ta­to­rzy awo­kado. Byli naj­bo­gatsi, więc mu­sieli od­da­wać kar­te­lom naj­wię­cej – dwa ty­siące pe­sos, nie­kiedy wię­cej, sta­łej opłaty za hek­tar, do­dat­kowo do trzech pe­sos za każdy ki­lo­gram ze­bra­nych owo­ców. Mu­sieli pła­cić na­wet za ochronę cię­ża­ró­wek wy­wo­żą­cych awo­kado ze stanu, w któ­rym to­czyła się ta wojna. Dla­tego pod ko­niec 2013 roku więk­szość plan­ta­to­rów ze wschodu Mi­cho­acán za­de­kla­ro­wała, że odda osiem­dzie­siąt pro­cent do­cho­dów na walkę z Tem­pla­riu­szami. Pie­nią­dze po­szły na je­dze­nie, amu­ni­cję i ben­zynę. Ko­biety z oko­licz­nych rancz przy­no­siły człon­kom od­dzia­łów obiady. Za broń chwy­tali na­wet na­sto­letni chłopcy. W ga­ze­cie „Pro­ceso” opi­sano wtedy przy­pa­dek czter­na­sto­let­niego chłopca o pseu­do­ni­mie „La Kika”, który naj­pierw stał po stro­nie Tem­pla­riu­szy, po­tem au­to­de­fen­sas. Za­wsze z ka­łasz­ni­ko­wem.

– Lu­dzie nam ufają. Dzwo­nią i in­for­mują, gdzie stoją gang­ste­rzy, opi­sują ich auta. Tu wszy­scy wie­dzą, kto jest kim, ale nie da­dzą znać po­li­cji, bo jest sko­rum­po­wana i współ­pra­cuje z kar­te­lami – tłu­ma­czył mi Papa Smerf. – Chwy­ci­li­śmy za strzelby, któ­rymi na co dzień po­lu­jemy na za­jące, igu­any i ko­joty. Po­tem prze­ję­li­śmy broń od Tem­pla­riu­szy, któ­rych poj­ma­li­śmy. W ich ma­ga­zy­nie zna­leź­li­śmy pięć­dzie­siąt ka­ra­bi­nów i setki po­ci­sków. Chcemy oczy­ścić re­gion z kry­mi­na­li­stów! Chcemy wol­no­ści! – Co chwilę prze­ry­wał na­szą roz­mowę i grzmiał w stronę rol­ni­ków, a oni z uzna­niem ki­wali gło­wami.

Wy­cią­gnął mapę stanu Mi­cho­acán, na któ­rej na po­ma­rań­czowo za­zna­czył gminy uwol­nione spod jarzma kar­telu. Wtedy, w stycz­niu 2014 roku, siły au­to­de­fen­sas prze­jęły już dwa­dzie­ścia z po­nad stu trzy­dzie­stu gmin w sta­nie. Nie udało się w Apat­zin­gán, ma­tecz­niku Tem­pla­riu­szy – mie­ście, w któ­rym, jak opo­wia­dał mi zna­jomy dzien­ni­karz, na dzie­sięć osób je­de­na­ście pra­cuje dla kar­telu. Przed wjaz­dem do Apat­zin­gán far­me­rów roz­bro­iła po­li­cja, do­szło do strze­la­niny, byli ranni. Rząd Mek­syku wy­słał do Mi­cho­acán woj­sko i po­li­cję fe­de­ralną: nie po­pie­rał dzia­łań par­ty­zan­tów, bo nie­le­gal­nie uży­wali broni, w czę­ści po­cho­dzą­cej z czar­nego rynku. „Tylko pań­stwo jest od­po­wie­dzialne za utrzy­ma­nie bez­pie­czeń­stwa i prze­strze­ga­nie prawa” – mó­wił En­ri­que Peña Nieto, ów­cze­sny pre­zy­dent kraju.

5

Święty Na­za­rio osta­tecz­nie zgi­nął w marcu 2014 roku i po­dobno już ni­gdy nie zmar­twych­wstał. Dawni Tem­pla­riu­sze, znowu jako La Fa­mi­lia Mi­cho­acána, wy­gi­nęli lub tra­fili do wię­zień, jak ich li­der, „La Tuta”. Nie wia­domo, co się stało z mie­czem Tem­pla­riu­szy, który Papa Smerf wo­ził po wszyst­kich ba­ry­ka­dach jako sym­bol wol­no­ści, a par­ty­zanci i lo­kalni re­por­te­rzy po­zo­wali z nim do zdjęć. Dok­tor José Mi­re­les, je­den z za­ło­ży­cieli au­to­de­fen­sas, tra­fił na trzy lata do wię­zie­nia: for­mal­nie za po­sia­da­nie nie­le­gal­nej broni i ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych, nie­ofi­cjal­nie za kie­ro­wane wo­bec rządu oskar­że­nia o brak bez­pie­czeń­stwa w Mi­cho­acán. Zmarł w li­sto­pa­dzie 2020 roku.

– Dziś ha­ra­cze ist­nieją, ale to prze­ży­tek. Far­me­rzy awo­kado są po­ry­wani i zmu­szani do sprze­daży swo­ich sa­dów po oka­zyj­nej ce­nie. Przy­kła­dają ci broń do głowy i każą pod­pi­sać akt no­ta­rialny – wy­ja­śniał mi po­tem Gu­il­lermo Var­gas, so­cjo­log z Uni­wer­sy­tetu Mi­cho­acán. 

Au­to­de­fen­sas uwie­rzyli w swoją wła­dzę. Za­częli być po­rów­ny­wani do par­ty­zan­tów z Ko­lum­bii, któ­rzy uda­jąc wiej­skich Ro­bin Ho­odów, wzięli się do han­dlu nar­ko­ty­kami i we­szli w po­li­tykę. Część do­ga­dała się z rzą­dem: za­re­je­stro­wali broń, wstą­pili do tak zwa­nych De­fen­sas Ru­ra­les, nie­pro­fe­sjo­nal­nych od­dzia­łów zło­żo­nych z ochot­ni­ków. Inni za­ło­żyli nowe kar­tele, Los Via­gras lub Nowa Ro­dzina z Mi­cho­acán. Dziś byli par­ty­zanci „bro­nią” te­ry­to­rium mo­tyli przed Cár­tel Ja­li­sco Nu­eva Ge­ne­ra­ción, Nową Ge­ne­ra­cją Ja­li­sco, obec­nie naj­więk­szym kar­te­lem w Mek­syku. Jego li­der, Ne­me­sio Ose­gu­era Ce­rvan­tes, zwany „El Men­cho”, „Wie­śniak”, nie pra­gnął ani bo­sko­ści jak Na­za­rio, ani po­pkul­tu­ro­wej sławy jak znany na cały świat Jo­aquín Gu­zmán, „El Chapo” z kar­telu Si­na­loa. Swoją po­zy­cję bu­do­wał la­tami, z ukry­cia. Uro­dził się w Agu­ililli, pu­eblo na końcu drogi, na któ­rej spo­tka­łem ka­ra­wanę Papy Smerfa. Do­ra­stał na far­mie awo­kado.

To awo­kado zmie­niło za­sady gry. Plan­ta­cje stały się jed­nym z naj­bar­dziej do­cho­do­wych biz­ne­sów wpły­wo­wego kar­telu, obok sprze­daży drewna i han­dlu kra­dzio­nymi sa­mo­cho­dami. Po­dob­nym tro­pem po­szły inne mek­sy­kań­skie gangi, bo plan­ta­cje nie tylko da­wały względ­nie ła­twy zysk, ale i po­zwo­liły wy­prać pie­nią­dze ze sprze­daży nar­ko­ty­ków.

Dla­tego w Mi­cho­acán mó­wią, że do­póki jest woda i drzewa ro­dzą awo­kado, wojna bę­dzie trwała.

6

Mar­tini otwo­rzył piwo zę­bami, od­pro­wa­dził wzro­kiem to­czący się po ta­ra­sie kap­sel i po­dał mi bu­telkę. Wciąż nie mo­głem się zdo­być na py­ta­nie o Ho­mero. Mar­tini od dłuż­szego czasu sza­mo­tał się z su­wa­kami swo­jej ka­mi­zelki w stylu sa­fari. Z po­ukry­wa­nych kie­szeni wy­cią­gał oku­lary, po­ła­mane pa­pie­rosy, za­pal­niczkę, by je cho­wać z po­wro­tem i po ja­kimś cza­sie znów od­kry­wać.

– Roz­ma­wia­łem ze zna­jo­mym dzien­ni­ka­rzem – za­ga­iłem. – Po­wie­dział, że wbrew po­zo­rom wielu gang­ste­rów chce pro­wa­dzić też le­galne biz­nesy, dla­tego biorą się za awo­kado. Na zie­lo­nym zło­cie można na­prawdę do­brze za­ro­bić.

Na po­czątku XXI wieku, gdy awo­kado stało się obiet­nicą lep­szego ży­cia, Mar­tini po­rzu­cił żonę, a uprawy po­mi­do­rów za­mie­nił na awo­kado. Był jed­nym z pierw­szych sa­dow­ni­ków na wscho­dzie Mi­cho­acán, jesz­cze za­nim go­rączka opa­no­wała i te te­reny. Dziś to wła­śnie awo­kado na­pę­dza go­spo­darkę re­gionu – cztery na dzie­sięć owo­ców na świe­cie po­cho­dzą z tego mek­sy­kań­skiego stanu. A glo­balne za­po­trze­bo­wa­nie wciąż ro­śnie. W ostat­niej de­ka­dzie eks­port awo­kado z Mek­syku do Sta­nów Zjed­no­czo­nych wzrósł czte­ro­krot­nie. Niemcy je­dzą dzi­siaj pię­cio­krot­nie wię­cej awo­kado niż dzie­sięć lat temu, ale nikt nie prze­bije Chiń­czy­ków, któ­rzy kon­su­mują aż ty­siąc razy wię­cej awo­kado niż de­kadę temu. Tylko w 2019 roku w Mek­syku wy­pro­du­ko­wano 1,7 mi­liona ton owo­ców o war­to­ści nie­mal 3 mi­liar­dów do­la­rów. To wię­cej niż kra­jowe zy­ski z eks­portu ropy naf­to­wej. Z po­wodu ro­sną­cej po­pu­lar­no­ści owocu w ciągu ostat­nich 40 lat cena ki­lo­grama pod­sko­czyła 2 ty­siące razy.

– Ten dzien­ni­karz mó­wił też, że far­me­rzy po­trze­bują no­wych te­re­nów – cią­gną­łem. – Wy­ku­pują lasy, ści­nają na po­tęgę, więc ak­ty­wi­ści tacy jak Ho­mero ich wku­rzają. Stąd wojna o awo­kado.

– Nie roz­śmie­szaj mnie, to ża­den kon­flikt o awo­kado. Przy dzi­siej­szej tech­no­lo­gii można by­łoby je upra­wiać choćby na księ­życu lub w Hi­ma­la­jach. Tylko skąd czer­pać wodę? Hek­tar sadu daje zwrot na czy­sto w wy­so­ko­ści pię­ciu ty­sięcy do­la­rów. Do tego od­pa­lasz dzie­sięć pro­cent na po­datki za ochronę. – Mar­tini ze spo­ko­jem księ­go­wego na­zy­wał tak ha­ra­cze, to był dla niego koszt stały, wpi­sany w spo­łeczno-po­li­tyczne oto­cze­nie jego biz­nesu. Pła­cił Los Ze­tas, Ro­dzi­nie z Mi­cho­acán, Tem­pla­riu­szom, po­tem rów­no­cze­śnie Tem­pla­riu­szom i au­to­de­fen­sas, po­trak­to­wał to jak po­dwójne ubez­pie­cze­nie: po­wszechne i pry­watne. Na­stęp­nie opła­cał Los Via­gras, a w cza­sie, gdy go od­wie­dzi­łem, „ochronę” za­pew­niał mu kar­tel Nowa Ge­ne­ra­cja Ja­li­sco. – To urząd skar­bowy w bru­tal­nym wy­da­niu. Jak się nie wy­chy­lasz, tak jak twój kum­pel Ho­mero, da­dzą ci spo­kój, włos nie spad­nie ci z głowy, choć może na to nie wy­gląda. Mam więk­szy pro­blem niż kar­tele. Woda. Skąd ją brać? Dla­tego ko­lejne pięć pro­cent od­pa­lam urzęd­ni­kom, żeby przy­mknęli oko na nie­le­galne od­wierty studni. Na­stępne pięć, cza­sem sie­dem płacę in­nym biu­ro­kra­tom, za ich ma­giczne sztuczki: nie­le­galne stud­nie staną się kie­dyś le­galne. Śmieję się cza­sem, że wspie­ram cha­ry­ta­tyw­nie ślep­ców, tak na­zy­wamy tu­taj urzęd­ni­ków. Te­raz po­licz so­bie, ile zo­staje z tych pię­ciu ty­sięcy. Wciąż wy­star­czy, by dać się opę­tać ob­se­sji.