Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kim jest Joanna Jędrzejczyk? Jak doszło do tego, że zwykła dziewczyna z olsztyńskich Jarot została najlepiej rozpoznawalną, zaraz po Agnieszce Radwańskiej, polską sportsmenką? Niezawodną wojowniczką o niezłomnym charakterze, która podbiła najsłynniejsze hale podczas gal UFC w Las Vegas i Nowym Jorku? Najlepiej walcząca kobieta na świecie jest w pełni świadoma tego, które sytuacje i które cechy charakteru pozwoliły jej osiągnąć ogromny sukces po wielu latach trudnych doświadczeń, rozczarowań i rozterek.
„W sklepie rodziców miałam pod dostatkiem nie tylko napojów gazowanych, ale też słodyczy i chipsów. Nie było to zdrowe. Zrobiłam się pulchna, nosiłam luźniejsze ciuchy. Zaczęłam się wstydzić swojej tuszy”
„Aga wciąż trzymała mnie za rękę. Jednak we mnie wstąpiło coś silniejszego. Gość obraził mnie tak, że bardziej już nie można. Stał bokiem, ale zaczął się odwracać, żeby zaśmiać się w moją stronę, tak szyderczo. Wyrwałam rękę z uścisku Agi, machnęłam prawym sierpowym. Pięść trafiła prosto w szczękę”
„Hitem w Tajlandii są skutery. W weekend, gdy nie było treningów, jeździliśmy pozwiedzać inne plaże. Motorek wynajmowało się za małe pieniądze. Skuter rozwija prędkość do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Chyba że... nie ma blokady. Mój nie miał”
„W szatni odwiedził nas promotor imprezy. Nie sam, lecz w obstawie trzech karków z ochrony. Spoglądali na nas tak, jakby chcieli zasugerować, że jednak powinnam szykować się do wejścia na ring. Zrobiło się dziwnie. Uznałam, że lepiej nie narażać Orlando ani menedżera Heino na nieprzyjemności”
„Van Damme zaproponował mi trening w Los Angeles. Dał mi swój numer telefonu. Jak taka gwiazda, legenda kina i sportów walki, może mi dać swój numer telefonu?”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 268
Joanna Jędrzejczyk, Przemysław Osiak
WOJOWNICZKA
Copyright © by Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o.
Tekst: Joanna Jędrzejczyk, Przemysław Osiak
Zdjęcia:
Okładka – Łukasz Grochala/Cyfrasport x2
Ostatnia strona – Łukasz Grochala, Radosław Jóźwiak/Cyfrasport, Konrad Koczywas/FOTONEWS, Aleksander Majdański
Środek: Brandon Magnus/Zuffa LLC/Getty Images x2, Todd Lussier/Zuffa LLC/Getty Images, Jeff Bottari/Zuffa LLC/Getty Images, Brent Lewin/Bloomberg/Getty Images
Wkładka 1, 2, 3 – archiwum prywatne Joanny Jędrzejczyk
Wkładka 4 – AP Photo/Brandon Wade/East News x2, Imago/Jakob Hoff/East News, Jeff Bottari/Zuffa LLC/Getty Images, Mike Stobe/Zuffa LLC/Getty Images, AFP PHOTO/Paul CROCK/East News, Marek Biczyk/Newspix.pl, Brandon Magnus/Zuffa LLC/Getty Images x2, AP Photo/Julio Cortez/East News, Jason Silva/ Alamy Live News/EAST NEWS, Aleksander Majdański
Redakcja: Renata Surmacz
Korekta: Aneta Gawędzka-Paniczko
Fotoedycja: Jarosław Arczewski
Projekt okładki: NOWE KRESKI Mariusz Korolczuk
DTP: INSATSU Michał Żelezniakowicz
Wydawca:
Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o.
ul. Domaniewska 52, 02-672 Warszawa
Prezes zarządu: Edyta Sadowska
Dyrektor zarządzający segmentem sportowym: Rafał Romaniuk
Koordynator wydawniczy: Katarzyna Drosio-Raszplewicz
ISBN: 978-83-8091-504-6
Warszawa 2017
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Dziękuję Bogu za siłę, wiarę i zdrowie. Za to, że dał mi tak dobrych rodziców.
Nie byłabym tu, gdzie jestem, bez mamy Anny i taty Jana. Kocham ich bardzo mocno. Tę książkę dedykuję im, jak również moim siostrom Ewie i Kasi, małemu siostrzeńcowi Adasiowi, mojemu narzeczonemu Przemkowi, szwagrom Jarkowi i Krzysiowi oraz przyjaciołom, którzy od wielu lat są ze mną w dobrych i złych momentach. Dziękuję najlepszej przyjaciółce Ani, a także Asi, Malwinie, Magdzie i Larry’emu.
Dziękuję mojemu menedżerowi Karolowi. Jest on pomysłodawcą tej książki, ale przede wszystkim kuzynem i przyjacielem, z którym przekraczam niemożliwe granice.
Jesteście najważniejsi w moim życiu!
Dziękuję wszystkim, których spotkałam na swojej drodze życia. Za wszystkie dobre, miłe, jak i bolesne doświadczenia, które mnie ukształtowały.
Drodzy Czytelnicy i Fani, Wam także dedykuję tę książkę! Nigdy się nie poddawajcie. Niech moja autobiografia będzie dowodem na to, że wiara, chęci, marzenia, stawiane cele i ciężka praca przynoszą wyczekiwane owoce. Dziękuję za wsparcie!
Dziękuję całej redakcji „Przeglądu Sportowego”.
Przyjemnością było pracować ze współautorem tej książki Przemysławem Osiakiem, w dzisiejszych czasach jednym z najlepszych dziennikarzy zajmujących się sportami walki. Wiele godzin poświęcenia, determinacji i podróży przyniosło udany efekt.
Tamtego dnia, a było to w połowie lipca 2014 roku, Joannie przyznano wizę do Stanów Zjednoczonych. Minęło prawie jedenaście lat, od kiedy zaczęła uprawiać sport. Zdobyła sześć tytułów mistrzyni świata w boksie tajskim i kickboxingu, zwiedziła pół świata, ale w USA nigdy nie walczyła. Usiedliśmy na jednej z ławek na rogu ulic Pięknej i Mokotowskiej, rzut beretem od ambasady. Jędrzejczyk opowiadała, że nie boi się myśleć o tytule wielkiej federacji UFC, choć w mieszanych sztukach walki miała za sobą zaledwie sześć pojedynków. Zwycięskich, rewelacyjnych, jak choćby te w Moskwie i Londynie, ale jedynie sześć. MMA wciąż było dla niej nowością i ryzykiem.
26 lipca 2014 roku w San Jose w Kalifornii rozbiła swoją pierwszą rywalkę w ośmiokątnej klatce Ultimate Fighting Championship. Dwieście dni później w teksańskim Dallas cieszyła się już z pasa mistrzyni świata, który w doskonałym stylu obroniła potem cztery razy. Na świecie nie ma dzisiaj drugiej niezwyciężonej kobiety, która walczyłaby w bardziej spektakularny sposób. Nikt nie robi tego lepiej od Joanny Jędrzejczyk. Po Agnieszce Radwańskiej nie ma bardziej rozpoznawalnej w skali światowej sportsmenki z naszego kraju.
Zanim Asia opowie o fascynujących przygodach ze swojego życia, chciałbym jej podziękować za poświęcone mi godziny i uwagę. Nigdy nie zawiodła, zawsze pamiętała o spotkaniu, zadzwoniła bądź napisała. Przyjechała po mnie na dworzec, odgrzała obiad, przygotowała coś na powrót. Zapytała, czy dojechałem, jakby pasażerom pociągów na trasie Olsztyn – Warszawa groziło szczególne niebezpieczeństwo. Jeśli robi to wybitny sportowiec, a z takim ty jako dzieciak marzący o dziennikarstwie chciałeś obcować, czujesz wdzięczność.
Nie zagłębiając się w kwestie promotorskie, MMA dzisiaj ma taką pozycję w USA jak boks zawodowy. W czasach Muhammada Alego był to sport numer jeden obok baseballa i wyścigów konnych. Na przestrzeni lat stracił swoją pozycję na rzecz gier zespołowych. Mieszane sztuki walki dogoniły boks, słupki oglądalności są równe, jeśli nie wyższe. Oczywiście jeszcze długo żadne wydarzenie w sportach walki nie pobije najdroższego pojedynku w dziejach pomiędzy pięściarzami Floydem Mayweatherem Juniorem i Mannym Pacquiao. Do 2 maja 2015 roku cztery i pół miliona Amerykanów zapłaciło dziewięćdziesiąt albo sto dolarów, aby obejrzeć trzydzieści sześć minut walki. Bilet do MGM Grand w cenie kilkunastu tysięcy dolarów wcale nie należał do najdroższych. Łączny dochód z potyczki Amerykanina z Filipińczykiem wyniósł sześćset milionów. To się prędko nie powtórzy. Dla UFC normą stała się sprzedaż na poziomie miliona, zapewniająca kilkadziesiąt milionów dolarów dochodu z jednej gali z samego pay-per-view. Latem 2016 roku bracia Lorenzo i Frank Fertitta sprzedali udziały UFC inwestorom z firmy WME/IMG za – uwaga – cztery miliardy dolarów. W dziejach całego sportu nie było droższej transakcji.
Mieszane sztuki walki zawierają nie tylko boks, ale i inne dyscypliny, stąd bywają nazywane wszechstylową walką. W boksie promotorzy pracują z wieloma zawodnikami, szukając dla tych najlepszych okazji do rywalizacji o pas jednej z czterech prestiżowych federacji. W MMA też jest wielu promotorów, ale tylko jeden absolutnie największy, dla którego walczy kilkuset zawodników i zawodniczek, który sam przyznaje tytuł mistrza świata. Jeśli zdobyłeś pas UFC, wiadomo, że nie ma od ciebie lepszych. Joanna Jędrzejczyk jest mistrzynią UFC. Żadna kobieta nie wygrała tu więcej walk niż ona.
Bezsprzecznie najlepsze MMA pod względem sportowym to właśnie Ultimate Fighting Championship. Nie Bellator, nie KSW i nie Fight Exclusive Night. W boksie zawodowym istnieje siedemnaście kategorii wagowych, a mistrzami świata możemy obecnie nazwać ponad osiemdziesięciu pięściarzy, co jest oczywiście powodem do żartów, zarazem klęską możnych tego sportu. W UFC mężczyźni rywalizują o osiem pasów, kobiety o trzy. Joanna Jędrzejczyk jest jedną z zaledwie trzech mistrzyń świata w organizacji sportowej o wartości czterech miliardów dolarów.
Joanna wygrywa wszystkie pojedynki i nigdy nie zawodzi, czego nie można powiedzieć o wielu innych gwiazdach uprawianej przez nią dyscypliny. Od półtora roku jest najlepszą zawodniczką świata bez podziału na wagi. Na liście najlepszych bez podziału na wagi i płeć zajmuje szóste miejsce. W dziesiątce najlepszych bokserów świata prestiżowego magazynu „The Ring” nigdy nie było Polaka, choć miejsce dla Dariusza Michalczewskiego albo Tomasza Adamka w szczytowych momentach ich karier nie byłoby przesadzone. Joannę śmiało możemy nazwać najwybitniejszą polską przedstawicielką sportów walki w XXI wieku obok Adamka, a także najlepszą wojowniczką w historii naszego sportu. Żaden z naszych rodaków nie ma obecnie szans, aby stać się główną atrakcją imprezy w MGM Grand w Las Vegas czy Madison Square Garden w Nowym Jorku. W sportach walki nie ma bardziej prestiżowych aren, a Jędrzejczyk święciła tam triumfy w pojedynkach o tytuł. Biorąc pod uwagę media społecznościowe, w skali światowej cieszy się większą popularnością niż Deontay Wilder, amerykański mistrz świata wagi ciężkiej w boksie, przynajmniej z racji narodowości następca „Największego” Muhammada Alego czy Mike’a Tysona.
Jest jeszcze jedna ważna rzecz, o której trzeba napisać. Kobiety, które walczą. Po co? Czy nie mogą tego zostawić mężczyznom? Czy ring albo oktagon to miejsce dla nich? Cóż, to nie są panie, którym coś poprzestawiało się w głowie albo w gospodarce hormonalnej. Wiele zawodniczek MMA to wspaniałe, silne kobiety, niekiedy bardzo atrakcyjne, są w związkach, rodzą zdrowe dzieci. Oczywiście zdarza się, że w wyniku walki na jakiś czas tracą na urodzie. Winę za to ponoszą szczególnie takie zawodniczki jak Asia. W całym jej mistrzostwie największy problem polega na tym, że jeszcze nie nauczyła się zadawać ciosów tak, aby na twarzy przeciwniczki nie było po nich śladu. Takie czy inne obrażenia rywalki nie dają jej satysfakcji. Zawsze powtarza, że najbardziej liczy się rywalizacja sportowa, potwierdzenie supremacji, nagroda za wiele tygodni kolosalnego wysiłku.
Joanna jest pełną energii, żywiołową osobą, z którą każdy chce spędzać czas. Ma świetny gust, nosi dobre, stylowe ciuchy, a na stopy obowiązkowo zakłada parę markowych butów sportowych. Uśmiecha się do ludzi, jest życzliwa i ciekawa świata.
Po jej wizycie w redakcji „Przeglądu Sportowego”, cztery dni po walce z Jessicą Penne w Berlinie, w której pierwszy raz zachowała mistrzostwo, wszyscy byli oczarowani. Jest coś w tym, że zostawia ludziom cząstkę swojej niespożytej energii.
Jej charakter objawia się w najprostszych sytuacjach. Kiedyś zastrzeliła mnie słowami „ja nie obgaduję ludzi”, albo gdy po przykrym, wyczerpującym treningu, zgodziła się na parę godzin opowiadania mi historii z życia. Ze łzami w oczach, choć ukryła je za ciemnymi okularami, pobiegła jeszcze do sklepu, żeby kupić deskorolkę i piłkę do siatkówki dla siostrzeńca. Po walce z Claudią Gadelhą w Las Vegas popłakała się, gdy reporterka, zadając pytanie, nazwała ją „niewiarygodnie utalentowaną”. Odpowiedziała, że są lepsi ludzie od niej. Jeśli zobaczycie ją pozującą do zdjęcia z rywalką, stojącą z nią oko w oko, na przykład podczas ceremonii ważenia, to pewnie uznacie, że coś w tym opisie się nie zgadza. Cóż, w takich momentach Jędrzejczyk po prostu musi pokazać, że nie da sobie w kaszę dmuchać. Od tego w jakimś stopniu też zależy wynik walki. Jednak poza pojedynkami są to jedyne chwile, w których widać w Joannie agresję.
Życiowa mądrość Jędrzejczyk nie wynika z dziesiątek przeczytanych lektur z rozważaniami filozofów, ale z życiowych doświadczeń. Pokazuje, jak ważne jest tradycyjne, rozsądne wychowanie dziecka, zatem w tym miejscu należą się ukłony dla państwa Anny i Jana Jędrzejczyków. Nie każde mądrze poprowadzone dziecko zostanie mistrzem świata w swojej specjalności, ale zapewne stanie się wspaniałym człowiekiem, a to już dużo.
Nie poznałem w Polsce sportowca, który może być lepszym od JJ wzorem dla młodego człowieka, chcącego dokonać w życiu czegoś wartościowego. 29-latka z Olsztyna stała się kimś, kogo na Zachodzie określa się jako role model. Inspiruje i udowadnia, że w drodze do mistrzostwa nie ma miejsca na lenistwo, półśrodki, bylejakość. Jest za to cierpliwość, pokora i ciężka praca, którą trzeba zaakceptować.
Po powrocie z Las Vegas w lipcu 2016 roku dużą radość sprawiła mi myśl, że Jędrzejczyk spełniła moje małe marzenie. Przypomniałem sobie, jak w drugiej albo trzeciej klasie gimnazjum w Łukowie pisałem w wypracowaniu, że ja, niby jako dziennikarz, zdaję relację z treningu Andrzeja Gołoty, przygotowującego się do kolejnego pojedynku o mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Miałem czternaście lat, gdy zupełnie naiwnie zapytałem rodziców, czy nie znalazłyby się jakieś pieniądze na to, żebym poleciał do Nowego Jorku na walkę Gołoty z Johnem Ruizem. Jakoś nie. Pozostało mi więc codzienne odbieranie „Przeglądu Sportowego” z kiosku i szukanie informacji o boksie. Pojedynek Gołoty o pas federacji WBA odbył się 13 listopada 2004 roku. Minęło dwanaście lat, prasa jakoś się broni, a ja jako korespondent „Przeglądu Sportowego” mogłem relacjonować dwie zwycięskie walki polskiego sportowca o mistrzostwo świata ze Stanów Zjednoczonych – tę drugą z Madison Square Garden, gdzie Gołota kładł na deski Ruiza, lecz nie zdołał odebrać mu tytułu. Nigdy bym nie przypuszczał, że tym sportowcem, którego pojedynki zabiorą mnie w podróż na drugą stronę Atlantyku, okaże się kobieta.
Co to za problem wejść do oktagonu i się bić? Często słyszę takie opinie. Oczywiście wygłaszają je ci, którzy nie mają pojęcia o sporcie i walce. Zanim zaczniesz komentować cokolwiek, spróbuj.
Ludzie potrzebują chleba i igrzysk. Zawsze był ktoś, kto chciał bić się na arenie, zawsze byli inni, którzy chcieli mu kibicować w pojedynku. Z tego samego powodu powstały mieszane sztuki walki. Ktoś nazwie MMA brutalnym sportem, ktoś inny celebracją kultury fizycznej i sprawności człowieka. Kocham walkę, to moja praca i sens życia. Jestem wojowniczką.
Wielu ludzi uważa, że mój zawód jest łatwy. Wyprowadzasz cios, trafiasz i już. A to cała strategia, technika, dynamika, spryt i siła. Nawozem sukcesu jest chęć, poświęcenie, samozaparcie i determinacja. Czy wiesz, ile samodyscypliny wymaga codzienny trening?
Bywa tak, że człowiek nie może zmusić się do wyjścia na spacer bądź zrobienia półgodzinnej przebieżki, a cóż dopiero, gdy ma trenować dwa razy dziennie do granic wytrzymałości. Sport to bardzo ciężki kawałek chleba. A jeszcze niejeden powie, że wchodzimy do sali i tłuczemy się po głowach bez szczególnego pomyślunku, że jesteśmy na bakier z inteligencją. Nie będę tego komentować, nie w tym rzecz. Mam wspaniałe życie.
– Jak tam, ciężka walka była? – pytają dziennikarze, gdy już wyjdę z oktagonu. W ogóle nie patrzę na to w tych kategoriach. Walka jest przyjemnością, harówką są przygotowania. Pokonywanie siebie to chyba największe wyzwanie, z jakim musi się zmierzyć zawodnik. Najgorszy jest okres zmęczenia fizycznego i psychicznego. On zawsze przychodzi. Mnie dopada jakieś trzy lub cztery tygodnie przed walką. Muszę wtedy bardzo uważać, żeby nie popadać w konflikty. Przetrenowanie powoduje rozdrażnienie, które odbija się także na najbliższych.
Stało się tak przed rewanżem z Claudią Gadelhą. Zbliżał się koniec marca 2016 roku. Po nagraniach programu The Ultimate Fighter (TUF) w Las Vegas wróciłam do Olsztyna. Odpoczywałam jakieś dwa dni albo i nie, po czym rozpoczęłam najdłuższe w moim życiu przygotowania do walki. Miałam być gotowa na 8 lipca, aby po powrocie do Vegas utrzeć nosa mojej najtrudniejszej rywalce, którą pokonałam na punkty półtora roku wcześniej w Phoenix. To była moja druga walka w UFC i najbardziej wyrównana z dotychczasowych pięciu.
Nie chciałam żadnej draki, ale nie polubiłyśmy się z Gadelhą. Widać to było podczas nagrań TUF, gdzie trenowałyśmy rywalizujące zespoły złożone z zawodników i zawodniczek MMA. Przy każdej okazji skakałyśmy sobie do oczu. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, że tylko bronię się przed zaczepkami Claudii, wszystkimi uszczypliwościami i przykrościami. Ona skarżyła się, że to ja zaczynam i mam nie po kolei w głowie. Jestem tylko o rok starsza, ale odbierałam ją trochę jak gówniarę, której trzeba dać lekcję. Drażniła mnie samą swoją obecnością.
Denerwowało mnie szczególnie gadanie o wyniku pierwszej walki. Gadelha czuła się strasznie pokrzywdzona przez sędziów. Uważała, że była lepsza i to ona zasługiwała na pojedynek o pas z Carlą Esparzą. Nie miała racji, zwyciężyłam sprawiedliwie. Wkurzało mnie na maksa, gdy podważała moje mistrzostwo. Stała na drodze do moich marzeń. I jeszcze TUF, który mojej drużynie poszedł bardzo źle. W ćwierćfinałach przegraliśmy 1:7 – jedno zwycięstwo, siedem porażek. Claudia to cholernie mocna fighterka. Wiedziałam, że jeśli w Rio de Janeiro trenuje na sto procent, ja w Olsztynie muszę dać z siebie sto dziesięć. Wygram. Porażka? Wykluczone. Pas wróci ze mną do Polski. Zrobię więcej niż ona. Nie ma mowy, żeby jakakolwiek rywalka trenowała ciężej ode mnie. No way.
Powtarzamy, że walczymy dla siebie, dla bliskich. Tak naprawdę walczymy również dla wszystkich, którzy są częścią naszej społeczności, ogromnej społeczności kibiców MMA z całego świata. Mamy fanów, którzy czekają na nasz sygnał w internecie. Piszą, że jesteśmy ich idolami. „Dzięki Tobie też mogę pójść na trening”, „Dajesz mi nadzieję”, „Pomagasz mi wstać z łóżka”, „Myśl o Tobie pozwala mi jakoś radzić sobie w tym moim powalonym życiu”. Takie wpisy czytam codziennie. Walczę dla wszystkich, którzy mocno we mnie wierzą. Oni dają mi siłę, gdy trzeba zmobilizować się, by po raz tysięczny zacząć morderczy trening. Fani i bliscy. Ludzie, którzy są ze mną, po mojej stronie.
Treningi zaczęłam już podczas pobytu w Vegas. Najpierw moje ćwiczenia, potem trening w TUF, znowu moje zajęcia i w końcu nagrania do TUF. Tak wyglądał każdy dzień. Szlifowałam techniki parterowe w sali Roberta Drysdale’a, mistrza brazylijskiego jiu-jitsu. Po przylocie do Polski zostały mi trzy miesiące na treningi w Arrachionie Olsztyn.
Zaczęliśmy od siły. Nie lubię dźwigać żelastwa, wolę skupić się na tak zwanej sile eksplozywnej. Są to ćwiczenia, w których wykorzystuje się ciężar własnego ciała. Jest intensywnie. Pełna koncentracja, by działać szybciej, wyżej, mocniej. Daje to błyskawiczny ruch, któremu towarzyszy wygenerowanie ogromnej siły. Mojej siły.
Mój rekord to piętnaście pompek, nigdy się nie podciągałam. Moje atuty w walce opierają się na dynamice, nie na zwykłej, prymitywnej sile. Nie wiem, czy na ławeczce w siłowni dałabym radę podnieść sztangę ważącą sześćdziesiąt kilogramów.
Złapałam trochę masy, czułam się potężna, o ile może tak powiedzieć kobieta o wzroście 168 cm. Po miesiącu zaczęliśmy pracę nad wytrzymałością. Lubię zajęcia zwane stacyjkami. Trzydzieści sekund pracy i trzydzieści sekund odpoczynku. Potem czas pracy się wydłuża, a odpoczynku skraca. To bardzo ważny moment przygotowań, bo jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to efekty będzie widać w pojedynku. I nie przeszkadza mi monotonia.
Wiedziałam, że rewanż z Gadelhą może się zacząć od klinczu, od walki w parterze. To bardzo męczące. Mięśnie będą musiały być gotowe na natychmiastowy wysiłek. Dlatego muszę być wyjątkowo mocna. Czterdzieści sekund pracy i dwadzieścia pięć sekund odpoczynku. Kolejna godzina treningu. Nogi wzmocniłam bieganiem pod górkę w lesie. Tak się buduje wytrzymałość tlenową. Szło mi świetnie, byłam w niesamowitym gazie, aż…
Na początku czerwca poczułam się fatalnie. Organizm dostał mocno w kość. Zaczęłam tak zwane sparingi dochodzeniowe, czyli takie, w których ja pracuję bez przerwy przez pięć lub nawet piętnaście minut, a chłopaki wchodzą do klatki, zmieniając się co minutę lub nawet co pół minuty. Musi pracować ciało i głowa, bo trzeba pamiętać o taktyce. Raz wymiana ciosów w stójce, raz obrona przed sparingpartnerem wjeżdżającym w moje nogi, raz praca parterowa, raz ucieczka z parteru, raz zapasy. Praca tak zróżnicowana, jak zróżnicowanym sportem jest MMA.
Jeszcze kilka dni wcześniej byłam w siódmym niebie.
– Jestem bestią! – napisałam do mojego menedżera Tiago Okamury. Zrobiłam takie treningi, że nawet trenerzy Paweł Derlacz i Szymon Bońkowski, nieskorzy do pochwał, byli pod wrażeniem. Dali mi odczuć, że wykonałam dobrą robotę, choć na ogół rzadko mówili mi takie rzeczy. Najsilniejsi zawodnicy z Arrachionu, których najbardziej cenię, komentowali z podziwem:
– Aśka, ale z ciebie wariatka. Chyba nikt nie trenuje tak jak ty!
Cieszyłam się. Do Olsztyna przyjechała ekipa filmowa UFC.
– Kurde, co to był za trening! – powtarzał zachwycony Ben, a on to wie, odwiedza wielu znakomitych zawodników. Nagrywaliśmy kawałki do kolejnego programu o mnie.
To był czwartek. Nie zapomnę, jak wróciłam do mieszkania po mocnym treningu. Chciałam spotkać się z Benem, jego operatorem oraz dźwiękowcem, jakoś ugościć ich w moim mieście. Planowałam jeszcze wieczorne bieganie. Usiadłam na kanapie i zawiesiłam się. Znieruchomiałam. Siedziałam tak wieczność, może trzy godziny. Byłam poza czasem, poza rzeczywistością. Nie czułam siebie, nie myślałam. Ze zmęczenia nie mogłam się ruszyć. Dziwne, że ślina nie poleciała mi z kącików warg, mięśnie twarzy bowiem miałam bezwolne.
Na drugi dzień zupełnie wysiadłam psychicznie. Nawalało ciało i dołączyła się psychika. Totalny zjazd. Byłam bardzo słaba. A przecież w sobotę czekał mnie sparing. Nie mogłam po prostu nic zrobić. Nic mi nie wychodziło. Nie miałam mocy, mięśnie nie istniały. Ani tu krzyczeć, ani ryczeć, ani się bić. Psia mać.
Trenerzy zbyt późno zrozumieli, jak bardzo jest mi ciężko. A to przecież oni są od tego, żeby utemperować zawodnika, powiedzieć mu, że przesadza, że już dość. Wiedzieli, że nie gwiazdorzę w sali. Byłam pewna, że wcześniej trzeba było zmniejszyć obciążenia. Doszło do spięcia, nawrzucaliśmy sobie. Ktoś powinien był zauważyć, że przeginam z trenowaniem, że to za dużo. Że niesie mnie tylko ambicja, ale to trzeba widzieć. Paweł i Szymon są bardzo dobrymi szkoleniowcami. Jednak wtedy miałam ich serdecznie dosyć. Nic, tylko przyjdź na salę, zrób trening i na razie. Naprawdę myślałam, że to nasze ostatnie wspólne przygotowania.
– Fatalny sparing, nie trzymasz się planu – usłyszałam.
– Czuję się, jakbym przerzuciła tonę piachu. Odpuśćmy.
– Wyolbrzymiasz.
A ja byłam już tak zmęczona, że nie miałam siły trzymać rąk w górze. Lubię ostro zasuwać, ale teraz to już przesada. Chciałam przełożyć sparing, lecz nie było o tym mowy. Paweł i Szymon nie zapewniali mi komfortu psychicznego. Może źle to zabrzmi, ale podczas przygotowań do pojedynku zawodnik powinien być traktowany jak pępek świata. A żaden z trenerów nie zaczynał zajęć choćby od banalnego: „Jak się czujesz?”. „Co tam?” – od takiego tekstu nie zaczyna się poważnej rozmowy. „Czy potrzebujesz pomocy, wsparcia?” – nic takiego nie usłyszałam. Byłam mistrzynią świata, a przychodziłam na zajęcia grupowe. Jeśli trwały godzinę, zdarzało się, że ćwiczyłam z trenerem tylko kilkanaście minut.
Ale nic to, musiałam udźwignąć ten ciężar sama. Sport kobiet jest inny niż mężczyzn, przynajmniej trening powinien uwzględniać takie różnice. Trzeba się nieźle znać na psychologii, by to rozumieć. Gdy trenuję, też jestem kobietą.
Chodziłam bardzo rozdrażniona. Brakowało mi sił. Złapałam doła. Trzymała mnie codzienna rutyna. Wstawałam, wsiadałam do auta i jechałam na trening, ale zwyczajnie mi nie szło. Organizmu się nie oszuka. W samochodzie wymienisz jakąś część, dolejesz benzyny i jedziesz dalej. A my jesteśmy tylko ludźmi. Tu nie pomoże perfekcyjna dieta i najlepsze suplementy. Ciało i głowa muszą funkcjonować w idealnym tandemie. Jedno trzyma drugie. Bardzo pomogli mi olsztyńscy fizjoterapeuci. Kąpiele w lodowatej wannie, odnowa, te sprawy. Naprawdę zależało im, by postawić mnie na nogi. Wiedziałam, że muszę wytrzymać. Nie mogę zwolnić, zmienić rytmu.
Mówiłam sobie: tylko to przetrwaj. Pamiętałam o świętych słowach Muhammada Alego, który nienawidził każdej sekundy treningu, a do końca swoich dni żył jako mistrz i pozostanie nim w pamięci milionów ludzi: „Walka jest wygrana lub przegrana z dala od wszystkich świadków. Za kulisami, w sali treningowej i na całej ścieżce przygotowań, na długo zanim stanę w blasku świateł i zacznę swój taniec”.
Trzeba działać i działać. Działać. Działać, a forma wróci. Ciało odżyje, głowa zafunkcjonuje. To odróżnia mistrzów od zwykłych zawodników. Słabszy uzna, że ma dość i odpuszcza. Wmówi sobie, że zasługuje na odpoczynek. W tych najcięższych momentach udowadniam, ile jestem warta. A gdy jest już po wszystkim, dumna z samej siebie krzyczę: wróciłam! Ben, to materiał dla filmowców. Jeśli ktoś chce udokumentować, przez co przechodzi wojownik, niech zapyta, kiedy kończy się praca nad wytrzymałością, a zaczynają sparingi.
Gdy przetrwam i wychodzę z tej beznadziei, doceniam siebie. Ale gdy trwa ta niemoc, wypatruję końca i szukam w sobie punktu zaczepienia, który da siłę. Pozwoli wrócić. Wysiłek, działanie, dieta, wysiłek i działanie. No i regeneracja. Najgorzej nie trafić z formą na samą walkę. Nie wyobrażam sobie, żeby w oktagonie ręce nie pracowały jak trzeba, by nogi były słabe, bym była powolna i żebym nie miała siły nawet na sprawla, czyli na wykonanie techniki obronnej przed sprowadzeniem do parteru. Przed rewanżem z bardzo silną fizycznie, świetną w parterze Gadelhą, potrzebowałam mocy, refleksu i sprawnej głowy.
Gdy jest źle, bliscy muszą być dla mnie wyrozumiali. Już się do tego przyzwyczaili. Dziękuję im za to. Kiedy przychodzi kryzys, ich codzienne zmartwienia wydają mi się nieistotne. Masz problem? Lepiej zobacz, z czym ja się mierzę każdego dnia! Muszę wstać i zasuwać na sto procent, gdy boli każdy milimetr mięśnia. Znużenie zalewa oczy. Bywam oschła. Staram się jednak udawać, że wszystko jest w porządku. To jest trudne, bo totalnie nic wtedy nie cieszy. Kiedy organizm jest skrajnie wyczerpany, nikt mi nie pomoże. Jestem sama. I sama muszę dać sobie z tym radę. Mówię do siebie, że mam się ogarnąć, że przed ostatnią walką też było źle. I przed przedostatnią, i przedprzedostatnią. Tłumaczę sobie: relaksuj się, odpoczywaj, wyciszaj. To przejdzie. Wszystko jest w sercu, głowie i w dobrych chęciach. Wszystko zależy od tego, ile jest w tobie samozaparcia i woli walki.
Tym razem wróciłam po niecałych dwóch tygodniach, które trwały wieczność. To były absolutnie najdłuższe i najbardziej wymagające przygotowania do walki, jakie dotychczas miałam. Jeśli nie chcesz zawieść samej siebie, nie możesz się zatrzymać. Nie wolno ci stanąć, ani obejrzeć się za siebie. Jest tylko to, co teraz i droga przed tobą. Za każdym razem muszę być lepsza od tej JJ, która trenowała przed poprzednim pojedynkiem. Robię to i być może dzięki takiemu podejściu utrzymuję się na fali. Dlaczego mistrzowie UFC tak często tracą pasy? Może dlatego, że się zatrzymują?
Nie zapominam, że MMA to piękny, ale i brutalny sport. Nokautujący cios, poddanie – twoje marzenia mogą zostać przekreślone w okamgnieniu. Przystępuję do walki z silną wiarą, że obronię tytuł, że będę go broniła długo i że odejdę ze sportu jako mistrzyni, co w sportach walki nie udaje się w zasadzie nikomu. Zamierzam być legendą UFC.
Sześć lat po Ewie na świecie mieli się pojawić Paulina i Adaś. Przyszły Kasia i Asia. Bliźnięta dwujajowe. Dzisiaj śmiejemy się, że już na samym początku przegrałam walkę, bo Kasia wypchnęła mnie nóżkami. Sama jednak nie mogła się wydostać. Aż przez dwadzieścia pięć minut. Istniało ryzyko, że tylko ja będę żyła.
Rodzice poznali się w Olsztynie. Oboje pracowali przy produkcji opon w Stomilu. Mama Anna, rocznik 1961. Tata Jan, urodzony w 1959 roku. Wpadli sobie w oko na stołówce. Mama mówi, że spotkała tatę już pierwszego dnia w zakładzie. Chodzili ze sobą, po roku się pobrali. Moja starsza siostra Ewa urodziła się w 1981 roku.
Sześć i pół roku później mama miała większy ciężar do dźwigania. Na świat miały przyjść bliźnięta: dziewczynka i chłopczyk, Paulina i Adaś. Przed 18 sierpnia 1987 roku było już jednak wiadomo, że urodzą się bliźniaczki, Kasia i Asia. Najpierw wyszłam ja. Pamiętacie, jak mecze reprezentacji komentował Dariusz Szpakowski? „Przy piłce Michał Żewłakow, starszy o pięć minut brat Marcina Żewłakowa”. Na Kasię trzeba było czekać nie pięć, ale dwadzieścia pięć minut. Pępowina owinęła się wokół jej rączki. Odwróciła się plecami. Nie miała tlenu, dusiła się. Nie wyszła główką, lecz tyłem. W skali Apgar dostała jeden punkt na dziesięć. To oznacza stan zamartwicy ciężkiej. Serduszko na szczęście pracowało. Trafiła do inkubatora, poleżała w nim przez kilka dni. Specjaliści czuwali, nie było powikłań.
Mimo wszystko to Kasia okazała się cięższa. Ważyła trzy kilogramy, ja o czterysta gramów mniej. Później obie stałyśmy się całkiem pyzatymi dziewczynkami, a Kasia już nigdy nie miała żadnego problemu ze zdrowiem.
Od samego początku było wiadomo, która z nas będzie silniejsza, żywsza, bardziej zakręcona, głośniejsza, śmielsza. Jednak zawsze trzymałyśmy się razem, w zgodzie. W domu, na podwórku, na wakacjach, w szkole. Czułam siostrzaną odpowiedzialność za Kasię. Broniłam jej, gdy zaczepiały nas starsze dzieciaki. Pyskowałam, gdy wyzywały nas od gówniarzy.
Na podwórku Kasia spędzała więcej czasu z dziewczynkami. Ja lubiłam bawić się także z chłopakami. Pukali do drzwi naszego mieszkania na trzecim piętrze i próbowali namówić mamę, żeby Asia zeszła na plac pod blokiem. Chcieli, żebym grała z nimi w piłkę, choć najpopularniejszy był wtedy palant, polska odmiana baseballa. Odbijaliśmy piłkę kijkami wystruganymi przez naszych ojców albo dziadków. Ganialiśmy od bazy do bazy. Przypomniałam sobie o tym dwa tygodnie po rewanżu z Gadelhą, gdy UFC zaprosiło mnie do Chicago, a jedną z atrakcji było rozpoczęcie meczu tamtejszych White Sox z Detroit Tigers w Major League Baseball. Stanęłam w kółeczku na płycie boiska stadionu Cellular Field. Rzuciłam piłeczkę prosto do łapacza. Sprawdźcie w internecie, jak dawniej zrobił to raper 50 Cent, postawiony przed identycznym zadaniem. Może u niego na podwórku nie grało się w palanta?
Przez całe życie mieszkałam w Olsztynie. Dopiero od lipca 2014 roku moje wyprawy do USA stały się tak częste, że aż trudne do zliczenia. We wrześniu 2016 roku, przed walką z Karoliną Kowalkiewicz, postawiłam na regularne treningi w American Top Team na Florydzie.
Miałyśmy z Kasią trzy lata, gdy przeprowadziliśmy się z alei Sikorskiego na ulicę Hallera. Rodzice zamienili dwupokojowe, 40-metrowe mieszkanie na trzypokojowe, 70-metrowe. Dzieliłam pokój z Kasią, Ewa dostała własny. Na początku mieszkałyśmy jednak we trzy. Rodzice urządzali mieszkanie powoli, stopniowo dokupując wszystko, co było potrzebne. Najlepiej pamiętam białe ściany, wszędzie białe. I boazerię. To typowy element wystroju skromnych polskich mieszkań zaraz po przemianach ustrojowych. Wybór w sklepach był nieporównywalnie mniejszy niż obecnie. Dziś mam białe ściany w mieszkaniu, ale na własne życzenie, nie z braku innych opcji.
Ganiałyśmy się po długim korytarzu w kształcie litery L. Zawsze byłam zbyt szybka i musiałam przywalić palcami u stóp w wystający próg. Te paluchy tak naprawdę bolą mnie przez całe życie. Wiele razy były spuchnięte, powybijane albo złamane. To skutek uprawiania sportu, a konkretnie wyprowadzania kopnięć. Z tego powodu zawsze zakładam szpilki o rozmiar większe.
Nie dostawałyśmy najlepszych, najbardziej oryginalnych zabawek, a jednak miałyśmy wszystko, czego nam było trzeba. Nigdy nie chodziłyśmy głodne albo zaniedbane. W domu nie było rarytasów, ale to dobrze. Rodzicom zawsze w pierwszej kolejności chodziło o to, aby wpoić nam najważniejsze zasady i wartości, a nie kult gadżetów. Miałyśmy sporo swobody, ale to nie oznaczało, że mogłyśmy robić, co chcemy.
Zamieszkaliśmy na Osiedlu Generałów. Nazywa się tak, bo ulice noszą ich nazwiska, choć niektórzy mówią na to blokowisko Hamburg. Jest to część Jarot, największego osiedla w mieście, które zamieszkuje jakieś dwadzieścia pięć tysięcy ludzi. To jedna siódma Olsztyna. Lubiłyśmy spędzać czas na świeżym powietrzu. Za naszym blokiem był sad z jabłoniami, lecz starsi ostrzegali nas, by tam nie chodzić. Grozili, że zostaniemy pogryzieni, a nawet zjedzeni przez wściekłe psy. Miałam jednak własne wyobrażenie świata, a upomnienia niekoniecznie brałam pod uwagę. Zawsze to ja zbierałam ochrzan od rodziców. Nawet jeśli zaczepiała mnie Kasia, to ona pierwsza zaczynała piszczeć, a wina spadała na mnie.
Uwielbiałam gry zespołowe. Skrzykiwało się całe osiedle, na placu pojawiała się chmara dzieciaków. Trzydzieścioro, a może i pięćdziesięcioro. Plac był otoczony przez cztery bloki, w tym nasz. Czasami przechodziliśmy na drugie podwórko, oddalone o kilkaset metrów. Kiedyś rodzice wpadli w panikę, gdy zniknęłyśmy im z oczu na dłuższy czas, bawiąc się gdzieś między blokami. Już wyobrażali sobie, że ktoś nas porwał. Tata był bardzo zły.
Innym razem najadłam się piachu. Trwała budowa, usypano górkę. Przekonałam Kasię, że koniecznie musimy z niej zjechać. Spróbowałam na brzuchu. Myślę, że to nic takiego, ale mama twierdziła, że gdyby nie jakiś pan, to mogłabym się tym połkniętym piaskiem nawet udławić. Dziś takim urwisem jest Adaś, synek Ewy. Nawet ja nie mogę nad nim zapanować.
– Dziecko, przecież byłaś taka sama – mówi mama.
– Bardzo ci współczuję – odpowiadam.
Z dziewczynkami grałyśmy w gumę, skakałyśmy na skakance, mazałyśmy kredą, bawiłyśmy się w piaskownicy. Chłopcom bardziej podobały się karty i żetony. Dużą popularnością cieszyła się gra paluszek-nosek-kciuk. Czy ktoś pamięta, na czym ona polega? Wycinało się w ziemi kawałek pola. Mama zaczęła się zastanawiać, dlaczego z domu giną ostre noże. Przynajmniej tych do smarowania masła miała pod dostatkiem.
Całe mieszkanie było na głowie mamy. Po urodzeniu Ewy poświęciła się rodzinie. Pracowała jedynie dorywczo. Tata na długie tygodnie wyjeżdżał do Niemiec, aby zarabiać i zapewnić nam byt. Pracował przy wykańczaniu mieszkań i domów. Oko miała na nas także starsza siostra. Ewa z naszej trójki była i jest najspokojniejsza, najpoważniejsza. Żadna z nas nie uczyła się lepiej niż ona. Gdy przychodziły do niej starsze koleżanki, podpatrywałyśmy je z Kasią przez dziurkę od klucza. Zazdrościłyśmy im, chciałyśmy wejść do środka, być z nimi, poczuć się bardziej dorosłe. Potrafiłyśmy siedzieć pod drzwiami pokoju Ewy dobrych kilka godzin. Podkładałyśmy liściki, zalecałyśmy się. Czasami kończyło się to przepychankami. Szczególnie charakterna była Karolina, jedna z przyjaciółek Ewy. Łapała nas za fraki i wyrzucała za próg.
Mama urodziła się w szpitalu w Grudziądzu, a wychowała się w Prabutach. To miasteczko oddalone o jakieś sto kilometrów na zachód od Olsztyna. Dziadkowie przeprowadzili się do małego Koniuszyna. Po śmierci męża babcia dostała mieszkanie w położonej obok Napiwodzie. Mama zamieszkała w Olsztynie jako osiemnastolatka, w 1979 roku. Tata przyjechał ze wsi Wykrot, leżącej koło Myszyńca. Ta śliczna miejscowość z pięknym kościołem bywa nazywana stolicą Kurpi. Z Olsztyna mamy tam niecałe sto kilometrów. Kierunek – południowy wschód.
Jeździłyśmy z rodzicami nad Bałtyk i na inne wycieczki, lecz wakacje najczęściej spędzałyśmy na wsi. Zostawałyśmy u dziadków albo u wujostwa. Raz Wykrot, innym razem Koniuszyn albo Napiwoda. Świnki, krówki, gospodarstwo hodowlane – takie klimaty.
Nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie zmajstrowała. Kiedyś wpadłam na pomysł, że pójdziemy z Kasią łowić ryby w rzeczce. Wyleciało mi tylko z głowy, że wypada poinformować o tym kogoś ze starszych. Zafundowałyśmy rodzinie trochę gorączkowych poszukiwań, a scenariusza grozy dopełniał fakt, że zbierało się na burzę. Nie wiem dlaczego, ale niektórym wydawało się, że mogłyśmy się w tej rzeczce utopić.
Jakoś wyszłyśmy z tego cało, czego niestety nie można powiedzieć o naszym chomiku. Przywiozłyśmy go w klatce do Wykrotu z Olsztyna, żeby zobaczył kawałek świata i raz w życiu spędził trochę czasu z innymi zwierzętami. Średnio za nim przepadałam, chwytałam go tylko w zimowej rękawiczce. Bałam się, że wbije we mnie pazury. Chomik był natomiast ulubieńcem Kasi. Wypuściłyśmy go na trawę, żeby pobiegał wśród królików. Niedługo potem zorientowałyśmy się, że stał się zaskakująco mało dziarski. Poszłyśmy spać. Rano nie był nawet sztywny, ale wręcz powykręcany. Musiałyśmy znaleźć jakąś przyczynę. Cóż, najwyraźniej króliki okazały się dla malutkiego chomika dinozaurami. Dostał zawału, wrażenia były zbyt duże i odjechał. Został pochowany w lasku za domem cioci, gdzie było dużo piachu. Przyjechali rodzice. Nie od razu zaczęli się uśmiechać, gdy przywitałyśmy ich wiadomością, że właśnie odbył się pogrzeb.
Z tego chomika do dzisiaj często żartujemy, ale mogłam podzielić jego los. Znowu jechałam do Wykrotu, tym razem tylko z tatą. Miałam siedem albo osiem lat. Wtedy nie wstawiało się jeszcze do aut fotelików dla dzieci. Siedziałam grzecznie przy prawym oknie volkswagena golfa dwójki. Opuścić szybę, żeby wpadło trochę powietrza, to chyba nic złego, prawda? Trzeba tylko złapać za korbkę i ją przekręcić. Lepiej jednak nie chwytać klamki, szczególnie jeśli drzwi nie są zablokowane. Tak się wychyliłam razem z drzwiami, że prawie wypadłam na pobocze. Tata zatrzymał samochód i strasznie mnie zrugał. Na szczęście nie jechał szybko, bo świat mógłby nie usłyszeć o mistrzyni świata z Polski. Dużo później rekordy prędkości biłam sama, za pomocą innego środka lokomocji, bardzo daleko od domu. Przeczytacie jeszcze o tym.
Mam wspaniałe wspomnienia z dzieciństwa. Wszystko mogło jednak wyglądać zupełnie inaczej. Nie miałyśmy z Kasią więcej niż cztery lata, gdy tatę dopadła wredna choroba. Chodziło o żołądek. Bardzo schudł. Mama nie mówiła nam tego, ale było naprawdę źle. Tata miał niewiele ponad trzydzieści lat. Nigdy nie dopytywałam rodziców, co się wtedy działo. Nie ma takiej potrzeby. Wszystko skończyło się dobrze. Cieszymy się dobrym życiem i niech tak pozostanie.