Wołanie umarłych - Michał Zgajewski - ebook + audiobook

Wołanie umarłych ebook i audiobook

Zgajewski Michał

5,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Śmierć w cieniu Babiej Góry, mroczne tajemnice skrywane przez trzydzieści lat i przesądy, którym chcemy ufać.

Detektyw Norbert Krzyż otarł się o śmierć i odtąd nie ma zamiaru podejmować się ryzykownych zleceń. Zwłaszcza że jego córka potrzebuje odpowiedzialnego ojca, a nie pokiereszowanego przez życie faceta przed czterdziestką, który nie może się ustatkować.

Sytuacja zmienia się, gdy mroźny Żywiec obiega wieść o samobójstwie znanego w mieście przedsiębiorcy, Mateusza Grochowskiego. Rodzina nieboszczyka nie wierzy, że mężczyzna targnął się na swoje życie. Krzyż wie, że tej sprawy nie będzie mógł zignorować. Zna więcej sekretów tej rodziny, niżby chciał. Ale jeśli to nie samobójstwo, kto miałby życzyć Grochowskiemu śmierci? I dlaczego lokalna społeczność ewidentnie ukrywa coś przed policją?

Zanim zmowa milczenia opanuje miasteczko, w którym wszyscy wiedzą wszystko o swoich sąsiadach, a mimo to ludzie wolą wierzyć przesądom i horoskopom niż faktom, Krzyż znajdzie ważny trop. Naprowadzi go na niego medium, które Grochowski odwiedzał przed śmiercią. Szukał informacji o swoim ojcu. Ojcu, który ponad trzydzieści lat temu zginął w niewyjaśnionych okolicznościach.

Czy najwięcej odpowiedzi mają dla nas zmarli? Od tego pytania, jak od całej serii kryminalnej z detektywem Norbertem Krzyżem, nie będzie można się oderwać.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 374

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 9 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Grzegorz Małecki

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] “Wołanie umarłych” to trzeci tom debiutanckiej serii kryminalnej Michała Zgajewskiego z detektywem Norbertem Krzyżem, której każdą część da się równie dobrze czytać oddzielnie. W tomie trzecim autor cały czas zachowuje klimat serii, która jest dobrym przykładem rasowego, czarnego kryminału przełożonego na język pasujący do naszych współczesnych czasów, ale też serwuje nam trochę nowości. Przede wszystkim detektyw Norbert Krzyż prezentuje się od nieco bardziej odpowiedzialnej strony –„nieco”, bo jest to typ człowieka nieustannie pakującego się w kłopoty, więc mimo starań, wiadomo jak wychodzi… I tak Norbert zajmuje się sprawą, która okazuje się mocno wielowątkowa: zawiera w sobie nuty dynamicznej sensacji, jak i klimatycznego, spokojnego, małomiasteczkowego kryminału. Mamy tutaj zahaczony wątek spirytystyczny, jaki szemranych, budzących strach organizacji. Jest podejrzana śmierć i dziwne zaginięcie. Mimo natłoku tematów, wszystko bardzo logicznie i przyjemnie splat...
00

Popularność




Redakcja: Paweł Sajewicz, Joanna Śmieszek

Korekta: Jolanta Gomółka

Projekt okładki: Tomek Majewski

Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki

Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

www.wydawnictwoagora.pl

Copyright © by Agora Książka i Muzyka Sp. z o.o., 2025

Copyright © Michał Zgajewski, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2025

ISBN: 978-83-8380-180-3

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Rozdział
PIERWSZY

Żywiec, 9 grudnia 2022

Mecenas Radosław Pabiś zjawił się w moim biurze niespodziewanie. Nie widziałem go od prawie pięciu lat i nieszczególnie mnie to martwiło. Ale najwidoczniej prawnik postanowił odnowić starą znajomość.

Zamiast usiąść, zajrzał do jednego z kartonów ustawionych na podłodze. Znajdowały się w nim wyroby, które można określić mianem rękodzieła góralskiego. Ja przysiadłem na skraju biurka i cierpliwie owijałem paczkę folią bąbelkową. Zerkałem na niego spode łba i czekałem, aż przemówi.

Pochylony wyciągnął maskę obrzędową.

– Zmienił pan profesję, panie Norbercie? – zapytał, wpatrując się w ciemnoczerwony przedmiot, który przedstawiał oblicze diabła.

– Pomagam znajomemu. Słabo sobie radzi z handlem online, a teraz jest spory popyt na takie rzeczy.

– Ale z bycia detektywem pan nie zrezygnował?

Pabiś odłożył maskę na miejsce i zajrzał do kolejnego pudła. Jego uwagę przykuła bogato zdobiona ciupaga. Oglądając ją, uśmiechał się do siebie. Wyglądał jak mały chłopiec w sklepie z zabawkami. Nie minęło pięć minut, a facet sprawił, że zagotowałem się w środku. Najchętniej kazałbym mu spierdalać, ale postanowiłem poczekać jeszcze chwilę.

To Pabiś wmanewrował mnie w sprawę zaginięcia Alana Węglarza. Wyszedł z tego taki syf, że na samą myśl jeżyły mi się włosy na głowie. Od tamtych wydarzeń minęło kilka lat i nawet ślepy zauważyłby, że nieopierzony prawnik przeszedł przemianę. To już nie był świeżo upieczony absolwent prawa w źle dobranym garniturze. Stał przede mną cwaniak w drogim wełnianym płaszczu z wielkim złotym zegarkiem na ręku. Ubiór miał świadczyć o tym, że wreszcie mu się udało. Tylko zarost na twarzy wciąż pozostał nijaki. Jak u piętnastolatka.

Odłożyłem paczkę na bok i usiadłem w fotelu.

– Co pana do mnie sprowadza? – spytałem. Chciałem mieć za sobą tę rozmowę.

– Nie co, ale kto. – Położył ciupagę na biurku i w końcu przycupnął na krześle dla interesantów. – Dawna klientka ma do pana sprawę.

– Kto?

– Aneta Grochowska...

– I przysłała pana? Nie mogła sama zadzwonić?

– Nie wiem, czy jest pan tego świadom, ale jej mąż odebrał sobie życie.

Musiałem zrobić głupią minę, bo Pabiś uśmiechnął się dyskretnie.

– Kiedy? – zapytałem.

– W połowie listopada.

Zamyśliłem się na chwilę.

– Rzeczywiście. Na lokalnych portalach pisali o jakimś samobójstwie. Nie skojarzyłem, że chodzi o niego.

– No właśnie. – Pokiwał głową.

Mateusz Grochowski, właściciel firmy komputerowej. W 2018 trochę za nim chodziłem. Aneta podejrzewała go o zdradę. To była pierwsza sprawa po dłuższym urlopie zdrowotnym, na który wyprawił mnie były rzeźnik z Węgierskiej Górki. Facet tak przefasonował moją twarz, że już nigdy nie wróciła do dawnej formy.

Zauważyłem, że Pabiś wpatruje się w bliznę przecinającą mój prawy policzek.

– Ktoś pana nieźle załatwił, panie Norbercie.

– Taka praca – odpowiedziałem. Nie miałem ochoty na wspominki, zwłaszcza w jego towarzystwie. – Co z Anetą? Jak się trzyma?

Pabiś westchnął, jakby rzeczywiście przejmował się losem Grochowskiej.

– Musi zajmować się firmą męża. I oczywiście córeczką. Mała ma siedem lat i bardzo przeżywa śmierć ojca. Pani Aneta nie wierzy, że Mateusz mógł zrobić coś takiego. Chciałaby, żeby ktoś to sprawdził. Dokładnie. Nie tak, jak policja. Nie ufa im... – Pabiś rozpiął płaszcz i spojrzał na czubki swoich świeżo wypastowanych butów. – Pani Aneta nie zwróciła się do pana bezpośrednio ze względu na to, co państwa kiedyś łączyło.

– Wszystko pan wie?

– Jestem pełnomocnikiem Anety, to znaczy pani Anety, więc tak... Wiem wszystko.

– Czy w takiej sytuacji nie lepiej by było poprosić o pomoc kogoś... – Przez moment szukałem właściwego słowa. – Kogoś niezaangażowanego emocjonalnie? Mogę panu podać namiary na specjalistów z okolicy. Na pewno ktoś chętnie to weźmie.

Pabiś pokręcił głową.

– Obaj wiemy, że do takich nieoczywistych spraw pan jest najlepszy.

Złączyłem dłonie w piramidkę i pochyliłem się nad biurkiem.

– Panie mecenasie, sprawy nieoczywiste prowadzą człowieka w bardzo nieoczekiwane miejsca. Czasem odkrywa się rzeczy, o których lepiej nie wiedzieć. Moja córka jest w podobnym wieku i przydałby się jej ojciec. Wie pan, taki, co to nie postrada zmysłów w najbliższym czasie. Dlatego unikam trudnych tematów.

Pabiś z niezadowoloną miną schylił się po aktówkę. Skórzana torba leżała przy jego nodze jak wierny pies. Wyciągnął z niej zieloną teczkę i położył na biurku.

– To są dotychczasowe ustalenia na temat śmierci Mateusza Grochowskiego. – Lekko przekrzywił głowę. – A wie pan, że przy zmarłym nie było listu pożegnalnego?

Niby skąd miałem to wiedzieć. Nie skomentowałem jednak tej rewelacji. Zresztą brak listu jeszcze o niczym nie świadczył. Zerknąłem na teczkę tak, jakby mogła co najmniej ugryźć.

Pabiś dalej wpatrywał się w bliznę na mojej twarzy. I w nos, który lekko się odkształcił, ale nie wyglądał najgorzej.

Odezwał się po chwili milczenia:

– Pan chodził za tym facetem. Znał go pan. Jeśli coś było nie tak, pan to ustali. – Pochylił się nad biurkiem. – Grochowska ma forsę. Dobrze zapłaci. A pan – wziął do ręki ciupagę – nie będzie pan musiał handlować tym... czymś.

– Muszę to przemyśleć – powiedziałem, wiedząc, że i tak nic z tego nie będzie.

– To moja wizytówka. – Położył kartonik na biurku i wstał. – Służę pomocą o każdej porze. A tak swoją drogą... Parę lat temu było głośno o panu w mediach. Mam na myśli tę sprawę z satanistami. Wszędzie o tym trąbili. I tak się zastanawiam – chrząknął cicho – dlaczego pan tego nie wykorzystał? Wystarczyłoby zatrudnić specjalistę od marketingu i...

– Coś jeszcze? – Nie miałem zamiaru słuchać dalej tych bzdur.

– Tak – odpowiedział niezrażony. – Ile za tę ciupagę?

Uniosłem brew.

– Po co to panu?

– Ciocia z Wrocławia przyjeżdża do nas na święta. Lubi takie rzeczy. Miałbym prezent z głowy.

– Sprawdzę w katalogu.

Poruszyłem myszką i odwróciłem głowę w stronę monitora. Kolumna w Excelu pokazywała, że cena to osiemdziesiąt złotych.

– Sto sześćdziesiąt – powiedziałem, unikając jego wzroku.

– Aż tyle? – Prawnik wyciągnął portfel i zaczął w nim grzebać. – Kurczę, mam tylko sto pięćdziesiąt.

– Dobra, może być.

Pabiś wyposażony w ciupagę i aktówkę zatrzymał się w drzwiach.

– Niech pan pomyśli o Anecie. Nie zasłużyła na taki los – rzucił, nie ruszając się z miejsca.

Wbiłem w niego wzrok. Zastanawiałem się, o co tak naprawdę mu chodzi. W końcu doszedłem do wniosku, że pewnie o to, co zwykle. O kasę. Znowu orżnie na forsę klienta w potrzebie. I tyle z tego będzie.

– Nieźle się panu powodzi, mecenasie?

Popatrzył na mnie zdziwiony. Przez chwilę dumał nad odpowiedzią.

– Cóż, nie będę udawał skromnego. – Jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. – Wyrobiłem sobie pewną markę w okolicy.

– Chyba w półświatku... – odparłem.

– Nic się pan nie zmienił przez te lata, panie Norbercie. Zawsze ma pan żart pod ręką.

– To nie był żart, mecenasie. – Teraz ja uśmiechnąłem się szeroko.

* * *

Po wyjściu Pabisia zajrzałem do komputera. W folderze Grochowskiego nie było zbyt wiele informacji. Obserwację zacząłem pod koniec sierpnia 2018 roku. Potrzebowałem zaledwie kilku dni, żeby potwierdzić obawy Anety. Grochowski zdradzał żonę ze studentką z AWF-u. Dziewczyna miała dwadzieścia dwa lata. On trzydzieści pięć. Klasyka.

Nie przeciągałem sprawy, ponieważ nie chciałem narażać Anety na koszty. I jeszcze na sam koniec doszło między nami do czegoś, do czego nie powinno dojść. Mogę usprawiedliwiać się działaniem leków przeciwbólowych. W międzyczasie wprawiałem brakujące zęby i nie myślałem zbyt jasno. Oczywiście pewne znaczenie miał także nieodparty urok Anety. Zdradzona brunetka o przenikliwym spojrzeniu i ja – samotny jeleń, siedzący w zapyziałym biurze, bez pomysłu na wieczór. To się musiało źle skończyć.

Pociągnąłem nosem. W pomieszczeniu robiło się coraz chłodniej. Za oknem sypał śnieg. Pierwszy w tym sezonie. Śnieżyca zaczęła się po południu i nic nie wskazywało na to, że w najbliższych godzinach ustanie. Zerknąłem na teczkę, którą zostawił Pabiś. Nie, to w ogóle nie wchodziło w grę. Nie będę grzebał w życiu Anety.

Pozbierałem paczki z rękodziełem do wysyłki i opuściłem biuro.

Na korytarzu panował półmrok. Od kiedy znachor, który wynajmował biuro za ścianą, opuścił budynek, na piętrze zostałem sam. A właściciel kamienicy, Włodzimierz Lewandowski, nie wymieniał przepalonych żarówek.

– Pan i tak ciągle gdzieś łazisz albo jeździsz, to nie naprawiłem. – Lewandowski zawsze miał taką samą wymówkę, gdy o tym wspominałem.

– To chyba lepiej? Przychodzą mniejsze rachunki za prąd.

– Po co się tak denerwować?

– Zdenerwuję się, gdy w tej ciemnicy wybiję sobie zęby.

– Dobra, dobra. Jutro się tym zajmę.

Kończyło się na gadaniu. Lewandowski musiał przeliczyć, że dla jednego biura nie warto inwestować w oświetlenie. Zawsze to parę groszy więcej na fajki.

Znachor kupił jednopiętrowy dom za miastem i urządził coś na kształt kliniki zajmującej się medycyną naturalną. Facet zaczynał w tym samym czasie co ja. Byliśmy sąsiadami przez ścianę. Miałem okazję oglądać tłumy ustawiające się do niego w kolejce. Teraz już nie musiał przyjmować pacjentów w zrujnowanej kamienicy. W życiu zawodowym był w zupełnie innym miejscu. Podobnie jak Pabiś. Prawnik również szybko się wzbogacił. Ten mały cwaniak w jednym miał rację. Nie wykorzystałem czasu, w którym zyskałem chwilę popularności.

Koncentrowałem się wtedy na Alinie i Jessice. Chciałem poprawić nasze relacje. Poza tym miałem dość niebezpiecznych zleceń. Cztery lata temu w maju naprawdę otarłem się o śmierć i nie chciałem tego powtarzać.

Na dole zaskoczył mnie śnieg. Napadało więcej, niż myślałem. Auto skryło się pod pierzyną białego puchu. Nie miałem szczotki. Przez chwilę patrzyłem na zasypany samochód. W końcu odgarnąłem rękawem śnieg z drzwi i dostałem się do środka, przeklinając pod nosem.

Włączyłem silnik. Przez około minutę obserwowałem beznamiętną pracę wycieraczek. Potem ruszyłem, ale oczywiście nie obyło się bez problemów. Wyjazd z parkingu utrudniały zwały śniegu. Musiałem rozjeździć zaspę, żeby wydostać się na ulicę.

Pabisiowi powiedziałem, że nie zajmuję się już nieoczywistymi zleceniami, ale to nie była do końca prawda. Zwłaszcza gdy zleceniodawcą był Ernest Dąbrowa, miejscowy biznesmen i raczkujący samorządowiec. Człowiek starej daty. Wolał rozliczać się gotówką pod stołem. Żadnych faktur, jeśli w grę wchodziło prześwietlanie przyszłych kontrahentów. Nie ufał nowym technologiom. Wszystko miało być „na gębę”, w zaciszu jego gabinetu na tyłach fabrycznej hali.

Wizyta Pabisia nie dawała mi spokoju. Pojawił się jak zjawa z przeszłości. Po mieście krążyły słuchy, że prawnik wysługuje się przestępcom. Jeśli to prawda, wolałbym, żeby się ode mnie odpierdolił na dobre.

Miasto szybko się zakorkowało i utknąłem na obrzeżach, nieopodal fabryki Dąbrowy. Opony nie łapały przyczepności na zalegającym śniegu. Tiry i dostawczaki nie mogły pokonać nawet lekkich podjazdów. Okazało się, że nie byłem jedynym pechowcem, który nie zdążył założyć zimówek.

Podgłośniłem radio. Wszyscy ekscytowali się mundialem. Nikt jeszcze nie mówił o tym, że do kraju nad Wisłą dociera śnieżyca.

* * *

W piątkowy wieczór w niewielkiej fabryce panował spokój. Po korytarzu kręcił się tylko wiekowy ochroniarz. Mężczyzna utykał na jedną nogę. Posłał mi chmurne spojrzenie i skinął głową w nieokreślonym kierunku.

– Znam drogę – powiedziałem.

Odniosłem wrażenie, że odetchnął z ulgą. Zamiast pokonywać kolejne metry w tę i z powrotem, wrócił do oglądania telewizji w niewielkim składziku. Przeszedłem przez słabo oświetloną halę produkcyjną. Na samym końcu znajdowały się niepozorne drzwi z napisem „Biuro”.

Dąbrowa ucieszył się na mój widok.

– No, czekałem na pana! – Zacierał ręce. – Co tam dobrego?

– Nie ma pan powodów do obaw, panie Erneście.

Podałem mu komputerowy wydruk i usiadłem na niewielkiej sofie ustawionej pod ścianą. Pomyślałem, że Dąbrowa wyleguje się tutaj w czasie pracy i rozmyśla, jak powiększyć imperium gumowych uszczelek.

Zerknąłem za okno, które wychodziło na tyły budynku. Zauważyłem samochód dostawczy z logo firmy przyprószony śniegiem oraz rząd plastikowych beczek, które ogrodzono wysoką metalową siatką. Stały tam, od kiedy pamiętam. Moją uwagę przyciągnął czerwony lexus zaparkowany w oddali.

– Seria UX – mruknął Dąbrowa. – Kolor wybierała żona.

– Pewnie wygodny?

– I to jak – odparł z dumą w głosie. – Na samochodach się nie oszczędza. – Chrząknął i wrócił do lektury zwięzłego sprawozdania.

Podobało mi się to auto. Może dlatego, że było całkowicie poza moim zasięgiem.

– A więc mówi pan, że to człowiek godny zaufania?

– Wszystko wskazuje na to, że tak. Firmę założył dziesięć lat temu, odprowadza podatki, w rejestrach czysto. Poza tym pozwoliłem sobie na krótką rozmowę z jego ostatnim kontrahentem...

– O! I to jest konkret. Co mówił?

– Nie miał zastrzeżeń. Kaleta w terminie realizował wszystkie punkty umowy. Do tej pory nie nawalił, więc może pan robić z nim interesy.

– Dobra! Skoro pan tak mówi, to musi tak być. Nigdy się na panu nie zawiodłem, Krzyż. – Spod biurka wyciągnął butelkę czystej. – To co? Po kielichu?

– Dziękuję, ale staram się ograniczać.

– Że co? Że już pan nie pije? – Dąbrowa nie krył rozczarowania.

– Nie o to chodzi. – Uśmiechnąłem się. – Poza tym przyjechałem autem.

– Kiedyś też pan przyjeżdżał autem... No nic. W takim razie napiję się sam. – Zanurkował pod biurkiem. Po chwili pojawiła się dłoń ze sporą literatką, a następnie głowa Dąbrowy. – Nie wiem, gdzie zapodziałem kieliszki. Muszę skorzystać ze szklanki.

– Proszę się nie krępować.

Mężczyzna miał okrągłą twarz, którą zdobił sumiasty siwy wąs. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie jowialnego i nieszkodliwego, jednak w ostatnich latach zdążyłem się przekonać, że starszy pan potrafi ostro grać. Przewyższał mnie o głowę. W barach też był dwa razy szerszy. Jedyną skazą na sylwetce był spory brzuch. Na tyle spory, że nie dało się go łatwo ukryć.

– Wiem, co pan sobie myślisz. – Spojrzał mi w oczy. – Że stary alkoholik ze mnie. – Uderzył dłonią w spód butelki. – Ale prawda jest taka, że wszystko, co mam, zawdzięczam wódce.

Przekrzywiłem głowę i patrzyłem, jak napełnia szklankę do połowy.

– Kiedyś wszystkie biznesy, pozwolenia, działki załatwiało się przy wódce. Nie tak jak teraz. Jakieś wnioski elektroniczne, cuda wianki. Dawniej było prościej. Piło się z odpowiednią osobą i albo się załatwiło, albo nie. Ja już się nie orientuję w tych nowoczesnych technologiach, dlatego korzystam z usług takich ludzi, jak pan.

Zawahał się na moment.

– Jak to mówią, przezorny zawsze ubezpieczony. Nawet jeśli mówią, że człowiek, z którym mam robić interesy, jest czysty, to i tak wolę go dokładnie prześwietlić. Rejestry rejestrami, ale to nie wszystko. Dobrze, że pan porozmawiał z kimś, kto go zna. Za to dołożę pięć stów do wynagrodzenia. – Puścił do mnie oko. – Oczywiście nie wystawia pan żadnej fakturki. Tak będzie lepiej dla mnie i dla pana.

Nie miałem zamiaru kwestionować jego przyzwyczajeń. Pokiwałem tylko głową.

– Tak więc, wódka i ostrożność zaprowadziły mnie tu, gdzie właśnie jestem – stwierdził wyraźnie zadowolony. – No to zdrowie!

Dąbrowa zawsze pierdolił to samo. Zanim wyciągnął kasę, obowiązkowo musiałem wysłuchać historii o drodze do sukcesu. Dziś najwyraźniej miał dobry humor, bo przyznał, że istotną rolę w jego pracy odgrywała gorzała. Facet był jednym z tych ostatnich przedstawicieli analogowego świata, do którego chyba i ja w pewnym stopniu się zaliczałem. Problem w tym, że byłem dwa razy młodszy. Szczwany lis przeczuwał, że za chwilę stanie się nieprzydatny. Dlatego wziął się za politykę. Tylko jeszcze tam mógł sobie poradzić bez komputerów, zwłaszcza na szczeblu lokalnym. Forsa pod stołem i gorzała. Z takim orężem przystąpi do walki. Pod warunkiem, że nauczy się obsługiwać dyktafon w telefonie. Zbieranie haków na towarzyszy było podstawą lokalnych gierek politycznych.

Mówił coś jeszcze o czasach słusznie minionych, ale nie słuchałem uważnie. Dopiero kiedy zrobił przerwę, żeby napełnić szklankę, zapytałem:

– Znał pan Mateusza Grochowskiego?

– Grochowskiego? – Zmrużył oczy.

– Tego od komputerów – wyjaśniłem. – Zajmował się ochroną sieci w pana firmie.

– A, tego, co się powiesił?

– Dziś się dowiedziałem.

Upił spory łyk i wierzchem dłoni otarł usta. Znów napełnił pustą szklankę. Pomyślałem, że jeszcze chwila i uwinie się z całą butelką.

– Młody facet i robi takie rzeczy! – oburzył się nieco teatralnie. – Noż kurwa mać! Żona, dziecko, firma, a on się wiesza, jakby go nic nie obchodziło. Nie rozumiem! Kompletnie nie rozumiem takich ludzi.

– Nigdy nie wiadomo, co człowiekowi chodzi po głowie – odezwałem się tylko po to, żeby podtrzymać rozmowę.

Wzruszył ramionami.

– Na moje, facet nie był w wojsku. Kiedyś służba była obowiązkowa. Do koszar przyjeżdżał dzieciak, a wychodził mężczyzna.

Popatrzyłem na zegarek.

– Panie Erneście, przepraszam, ale muszę już uciekać.

– Jasne, rozumiem. – Uśmiechnął się szeroko. – Ja też będę się zbierał. Kupiłem w zeszłym miesiącu telewizor, taki duży: siedemdziesiąt pięć cali. I niech pan sobie wyobrazi: nie miałem jeszcze czasu przed nim usiąść. Żona mi tylko marudzi, czemu on taki ogromny. I rzeczywiście, ma rację, bo nawet Kaczyński jakiś większy się zrobił. – Zaśmiał się z własnego żartu. – Będzie pan oglądał mecz? Dziś Holandia i Argentyna. Kibicuję Argentynie, bo Holendrzy to śliski naród. Zrobili z Polaków prawie darmową siłę roboczą, a ja nie mam rąk do pracy. Wszyscy wolą zapierdalać na Zachodzie. Dobrze, że Ukraińcy przyjeżdżają. Oni nie narzekają.

Pomyślałem, że Dąbrowa też ich traktuje jak półdarmową siłę roboczą, ale nie miałem ochoty na dalszą rozmowę.

Właściciel fabryki wyciągnął z szuflady plik banknotów i przeliczył głośno.

– Zgadza się? – zapytał.

– Jeszcze pięćset – powiedziałem.

– Pięćset?

– Przed chwilą obiecał pan bonus.

Uderzył się dłonią w czoło. Gest był fałszywy. Dąbrowa pomimo wypitego alkoholu wciąż grał w swoją grę. Grę, która polegała na tym, żeby wykiwać wszystkich wokół.

– Przepraszam, przepracowany jestem. Człowiek dużo mówi i za chwilę zapomina. – Sięgnął po dodatkowe banknoty. – Dla mnie taka kwota to nic, a dla kogoś takiego jak pan może mieć znaczenie.

Posłał mi wyczekujące spojrzenie. Liczył, że uniosę się honorem i odmówię przyjęcia forsy. Kiedyś pewnie bym tak zrobił. Teraz, nauczony doświadczeniem, zgarnąłem pieniądze ze stołu. Chciałem jak najszybciej opuścić królestwo gumowych wyrobów.

– A jeśli chodzi o tego Grochowskiego... – odezwał się Dąbrowa – czemu pana interesuje?

Nie chciałem wtajemniczać go w sprawę, więc powiedziałem:

– Znałem jego żonę. Mateusza też. Przelotnie. Dopiero co dowiedziałem się o jego śmierci.

– To był trochę wariat – mruknął pod nosem Dąbrowa.

– Nie rozumiem...

Właściciel fabryki podniósł się z fotela.

– Mało rozmawialiśmy, to wiele panu nie powiem. Więcej wie Krystian.

Odwrócił głowę w stronę okna. Zrobiłem to samo, ale nie zobaczyłem tam Krystiana ani nikogo innego.

– Ten młody, co odpowiadał u mnie za nowe technologie – ciągnął Dąbrowa. – On kontaktował się z Grochowskim i jego ludźmi. Chodziło o zabezpieczenie sieci, choć u nas komputerów jest mało. Zawsze powtarzam, żeby ograniczać je do minimum. Na przykład do maszyn, które tego wymagają, albo do księgowości. – Dąbrowa czknął cicho. – Proszę se wyobrazić. Dwa lata temu przeszedł na emeryturę mój księgowy, który w firmie był od samego początku. Co to był za człowiek... Mirek nigdy nie dał się nabrać na te elektroniczne bzdety. Sam wszystko ręcznie liczył. Niespotykane, co? Młodzi nie potrafili się z nim dogadać. A on wszystko miał w głowie. – Mężczyzna zrobił nieokreślony ruch ręką. – Taki umysł!

Uśmiechnąłem się pod nosem. Próbowałem sobie wyobrazić, jak w dwudziestym pierwszym wieku Ernest Dąbrowa tłumaczy swoim podwładnym, że komputery nie są im do niczego potrzebne.

– Szkoda mi żony Grochowskiego – ciągnął mężczyzna. – Mam nadzieję, że uda się jej utrzymać firmę na powierzchni. Wygląda na konkretną babkę, dlatego nie rozwiązałem z nimi umowy. Trochę rozmawialiśmy... – Chrząknął głośno, jakby połknął żyletkę. – Ludziom trzeba dawać szansę, a nie rzucać kłody pod nogi. Co nie? Poza tym dobrze znam matkę Mateusza. Wie pan, człowiek zna tu prawie wszystkich wokół. Trzeba pomagać.

Skoro był taki chętny do pomocy, zapytałem:

– Czy mógłby pan skontaktować mnie z tym Krystianem?

Mężczyzna podrapał się po głowie.

– Już u mnie nie pracuje. Musiałem go zwolnić.

– Nawalał w pracy?

– No właśnie nie. To był dobry fachowiec, ale miał dziwną wizję świata.

– Nie rozumiem.

Dąbrowa westchnął.

– Proszę sobie wyobrazić, że pana pracownik chodzi po zakładzie i wmawia ludziom, że mogą skontaktować się z nieżyjącymi krewnymi. – Posłał mi znaczące spojrzenie. – No, co by pan zrobił?

– Porozmawiałbym z nim?

– Tak zrobiłem. Zacząłem od rozmowy. Mnie to osobiście jakoś nie przeszkadzało. Póki robił swoje, to wszystko było w porządku. Ale załoga narzekała. Ciągle gadał tylko o tych tam ciałach astralnych... Musiałem go zwolnić, bo wprowadzał niepokój na zakładzie. Sprawdzę, czy mam numer do niego.

Dąbrowa podrapał się po głowie, a następnie sięgnął po smartfona. Urządzenie ze sporym wyświetlaczem w jego wielkiej łapie wyglądało jak miniaturka. Wodził palcem po ekranie, mrucząc pod nosem. Trwało to może ze dwie minuty. Następnie w geście bezradności rozłożył ręce.

– Nie mam.

Nie masz albo nie chcesz dać, pomyślałem.

– Rozumiem. A czy ten Krystian ma jakieś nazwisko?

Dąbrowa uśmiechnął się pod nosem i pokręcił głową.

– Z pana to jest aparat. Wiązek. Krystian Wiązek. Zadowolony?

– Jeszcze jedno.

Miałem wrażenie, że cały dobry humor Dąbrowy wyparował.

– Czy Krystian miał dobry kontakt z Grochowskim?

– Proszę pana – posłał mi znaczące spojrzenie – Grochowski święcie wierzył w te bzdety.

* * *

Dochodziła dwudziesta. Śnieg nadal sypał. Miasto zakorkowało się na amen. Bębniłem placami po kierownicy.

W radiu trąbili o nagłym ataku zimy. Święto piłki nożnej odbywające się w Katarze zeszło na drugi plan. Następne wiadomości to inflacja i rosnące ceny ogrzewania. Niezbyt pokrzepiające doniesienia radiowcy zagłuszyli niewyraźnym hitem. Pokręciłem głową. Taką melodię potrafiłby zanucić średnio rozgarnięty szympans.

Sznur aut nie przesunął się nawet o centymetr. Wszystko wokół zawalone śniegiem, a na horyzoncie żadnego pługa. W zarządzie dróg pewnie liczyli, że zmiany klimatyczne pozwolą na cięcie kosztów związanych z odśnieżaniem. Trochę się przeliczyli.

Do domu dotarłem czterdzieści minut później. Zrezygnowałem z zakupów w Kauflandzie, bo istniało spore ryzyko, że zakopię się na parkingu. Z trudem wjechałem na nieodśnieżony podjazd.

W zeszłym roku przeniosłem się z bloku do domu jednorodzinnego. Jeden z klientów, dla którego wykonałem parę zleceń, wyniósł się do Krakowa. Nie chciał, żeby budynek stał pusty, i zaproponował wynajem na preferencyjnych warunkach. Wychodziło niewiele drożej niż kawalerka na blokowisku. A ja w końcu miałem większą przestrzeń dla siebie. I dla Jessiki.

Od paru miesięcy toczyłem boje z jej matką. Nie pierwszy zresztą raz. Chciałem częściej spotykać się z małą. Chciałem też, żeby Jessika odwiedzała mnie w Żywcu. Alina, jak to Alina, robiła wszystko, żebyśmy zbytnio nie zacieśniali więzi.

– Co ty wiesz o dzieciach? – mówiła.

– Na przykład to, że potrzebują kontaktu z ojcem.

– Chyba ty potrzebujesz kontaktu z nią... Nie potrafiłbyś zająć się Jessiką przez cały weekend!

– To przyjedźcie razem. Dom jest duży, miejsce urokliwe. Jessika będzie zachwycona. Poza tym nie ma już trzech lat.

– Norbert, najpierw zrób porządek w swoim życiu. – Alina uwielbiała używać tego argumentu. Wychodziło na to, że wszyscy prowadzą uporządkowane życie, tylko nie ja.

– Wiesz, że się zmieniłem. Zaraz stuknie mi czterdziestka.

– Nie pamiętasz, jak wylądowałeś w szpitalu? Byłeś cały pokiereszowany. – Miała na myśli wydarzenia z 2018 roku. – Myślałam, że umrzesz!

– Było, minęło. Skupmy się na Jessice.

– No właśnie, skupmy się na naszym dziecku. – Czasem lubiła mnie przedrzeźniać. – Jaką mam pewność, że ktoś cię nie napadnie?

– Napadnie? Co ty gadasz?

– Masz wrogów. Przecież wiem. W takim zawodzie trudno nie mieć. A co, gdy Jessika zostanie u ciebie na noc i jakiś bandzior włamie się do twojego domu? Albo weźmie nas na celownik? Nawet nie chcę o tym myśleć.

– Chyba nie mówisz poważnie?

A jednak. Alina mówiła poważnie. Dlatego ochoczo przystałem na propozycję handlu wyrobami ludowymi. W ten sposób mogłem potwierdzić moją przemianę. W życiu zawodowym i prywatnym. Alina nie spodziewała się takiego obrotu spraw i powoli zaczynała mięknąć. Mniej pracy detektywistycznej, więcej wysyłania paczek. Mniejsza kasa, ale więcej świętego spokoju. I żadnych popaprańców na horyzoncie.

Dom nie należał do największych. Choć dla mnie sto dwadzieścia metrów na wyłączność było prawdziwym luksusem. Miał jednak pewien minus. Z okna w salonie widziałem Jezioro Żywieckie. W przeciwieństwie do turystów zachwycających się zbiornikiem wciśniętym w malownicze zbocza, znałem mroczną stronę tego miejsca. Wiedziałem o ludzkich szczątkach spoczywających na samym dnie. Kiedy przychodziły bezsenne noce, uświadamiałem sobie, że zamieszkanie tutaj było masochistyczną zagrywką.

W przedpokoju potknąłem się o karton z robotem kuchennym. Wciąż nie wypakowałem urządzenia. Podobno można robić w tym smaczne zupy. Coś takiego upichciłbym na przyjazd Jessiki. Jako kulinarne beztalencie musiałem polegać na wynalazkach. Nie chciałem też, żeby moja córka opowiadała matce, że stołowaliśmy się przez cały weekend w fast foodach. Na razie jednak wizja spotkania z Jessiką sam na sam, choćby na weekend, wydawała się odległa. Tak jak awans polskiej reprezentacji do finału mistrzostw świata.

Na stole w kuchni postawiłem torbę z laptopem i zieloną teczkę od Pabisia. Prawnik był śliski jak węgorz. Nie miałem wątpliwości, że za te swoje pożal się Boże porady wyciąga mnóstwo forsy od Anety. Nalałem wody do czajnika i przez chwilę wpatrywałem się w seledynowe płytki, które rozciągały się na całej ścianie.

Zajrzałem do lodówki i zamarłem. Wyschnięta cytryna i słoik z musztardą nie zapowiadały kulinarnych uniesień. Podrapałem się po prawym policzku, tym przeciętym blizną. Do najbliższego sklepu miałem dwa kilometry, a śnieg za oknem sypał coraz mocniej. Pozostało myszkowanie w piwnicy. Było tam trochę przetworów, których właściciel nie zabrał do nowego mieszkania. Ostatnio wieczór uratowały mi ogórki kiszone.

* * *

Telefon zadzwonił, kiedy przyglądałem się słoikom ustawionym na zakurzonym regale. Znalazłem dżem oraz niewielki wek z piklami. Wprawdzie słyszałem komórkę w piwnicy, ale korzystając z okazji, przeszedłem do pomieszczenia z piecem na ekogroszek. Przez chwilę majstrowałem przy ustawieniach. Od kilku tygodni w domu było zdecydowanie za zimno.

Wróciłem do kuchni, odłożyłem przetwory na blat kuchenny i sprawdziłem telefon. Pabiś. Najrozsądniej byłoby zignorować połączenie.

Oddzwoniłem wbrew sobie.

– Dobry wieczór, panie Norbercie.

W tle usłyszałem śmiech dziecka. Przynajmniej tak mi się wydawało.

– Słucham? – prawie warknąłem.

– Chciałem zapytać, czy zapoznał się pan już z materiałami?

– Jeszcze nie miałem czasu.

– Niech pan na to rzuci okiem.

– Dobrze, ale proszę nie robić sobie nadziei.

– Oczywiście, oczywiście. Chciałem tylko powiedzieć, że mało jest takich ludzi jak pan.

Tu trafił w sedno. Mało ludzi w piątkowy wieczór jest skazanych na to, by przegryzać pikle, maczane w dżemie niewiadomego pochodzenia. Na samą myśl straciłem apetyt.

– Czy Mateusz Grochowski znał Krystiana Wiązka? – wypaliłem, zanim zdążyłem ugryźć się w język.

– Hmm, szczerze mówiąc, to nie wiem. – Pabiś sprawiał wrażenie nieco zmieszanego.

– Myślałem, że pan wszystko wie.

– Teraz pan żartuje?

Pabiś, jak to Pabiś, nadal nie miał poczucia humoru.

– Tak, teraz żartowałem, ale poprzednie pytanie nie było żartem.

– Rozumiem, że już zaczął pan działać?

– Proszę ostudzić emocje. Przypadkiem trafiłem na pewną informację. Dopiero muszę ją zweryfikować. Może przyda się Anecie. A właśnie, chciałbym z nią porozmawiać, najlepiej osobiście.

– Osobiście to dopiero po weekendzie. Teraz ma inne sprawy na głowie.

– Jest pan całkiem nieźle zorientowany – zauważyłem.

– Taka praca, panie Norbercie. Taka praca.

– W takim razie dziś już nic nie wymyślimy. Dobranoc.

Rozłączyłem się, nie czekając na odpowiedź.

Znalazłem profil Wiązka na Facebooku i wysłałem mu wiadomość z numerem telefonu. Przez chwilę gapiłem się w wyświetlacz. Myślałem, że odczyta od razu, ale tak się nie stało. Było już późno. Może spał. A może miał nockę w robocie. Szkoda, bo chętnie porozmawiałbym z facetem. Wylecieć z roboty za nietuzinkowe zainteresowania to nie lada sztuka w dzisiejszych czasach. Choć akurat firma Dąbrowy mentalnie nadal była w latach dziewięćdziesiątych.

Kierowała mną zwykła ciekawość. Poza tym nie miałem żadnych weekendowych planów. Siedzenie w pustym domu i gapienie się na jezioro nie wchodziło w grę. Taka forma spędzania czasu mogła łatwo pchnąć do kieliszka, a tego chciałem uniknąć.

Może Krystian Wiązek wiedział coś więcej na temat życia po życiu i tą wiedzą podzielił się z Grochowskim? Uznałem, że warto z nim pogadać, zanim spotkam się z Anetą i oficjalnie jej odmówię.

Zerknąłem jeszcze raz na telefon. Wiązek nadal nie odczytał mojej wiadomości.

Wzruszyłem ramionami i wróciłem do szykowania kolacji.

Rozdział
DRUGI

Żywiec, 10 grudnia

Krystian Wiązek zadzwonił rano, gdy odśnieżałem podjazd. Z ulgą odłożyłem łopatę i odebrałem połączenie.

– Dzień dobry. Pan do mnie pisał na Messengerze? – zapytał lekko stłumionym głosem. Jakby bał się, że ktoś go usłyszy. – O co chodzi?

– Dziękuję za kontakt. Tak jak pisałem, jestem prywatnym detektywem...

– A co to ma ze mną wspólnego?

– Chciałem porozmawiać o Mateuszu Grochowskim. Wiem, że się znaliście.

– Mateusz... nie żyje. O to chodzi?

– Tak. Bliscy Mateusza twierdzą, że to podejrzana sprawa.

Musiałem go jakoś zaintrygować, żeby zechciał się spotkać.

– A pan ma to wyjaśnić? – zapytał.

– Po prostu chciałbym porozmawiać. Osobiście. Wiem, że obaj interesowaliście się ezoteryką.

Wiązek prychnął.

– Ezoteryką to może interesować się wróżbita Maciej. Nasze zainteresowania wykraczały poza numerologię i horoskopy – wyjaśnił z wyższością w głosie. – Ale niektórzy nie potrafią tego zrozumieć.

– Na przykład Ernest Dąbrowa?

– To już pan wszystko wie?

– Krystian – zwróciłem się do niego po imieniu, żeby skrócić dystans – porozmawiajmy osobiście. Najlepiej dzisiaj.

Westchnął i zamilknął na chwilę. Myślałem, że się rozłączy, ale w końcu przemówił:

– Dobra, dziś po południu. I tak nigdzie się nie ruszam. Prześlę adres. Proszę przyjechać, chyba że śnieżyca pana odstraszy.

– Nie odstraszy. Przyjadę.

Popatrzyłem na stalowe niebo. Śnieżyca. Tak, jeszcze tego brakowało mi do szczęścia.

* * *

Poranek spędziłem w kolejce do wulkanizatora wraz z tuzinem innych nieszczęśników. Wszyscy liczyli, że przechytrzą zimę i przejeżdżą na letnich oponach cały sezon.

Siedząc w wychłodzonym aucie, przeglądałem papiery od Pabisia. Musiałem przyznać, że mecenas miał niezłe dojścia i dokumentacja była obszerna. Zawierała między innymi krótki biogram Grochowskiego, protokół z sekcji zwłok, opis miejsca zgonu, kilka notatek policyjnych oraz zdjęcia Mateusza, gdy był jeszcze żywy.

Łysa czaszka, okulary i wystylizowana broda. Nie rzucał się w oczy. Grochowski niewiele zmienił się przez te kilka lat, kiedy widziałem go ostatni raz. Na uwagę zasługiwał fakt, że zachował wysportowaną sylwetkę, czego przez chwilę mu pozazdrościłem. Jednak gdy uświadomiłem sobie, że facet gryzie ziemię na cmentarzu parafialnym, doszedłem do wniosku, że sport nie jest w życiu najważniejszy.

Mężczyzna nie zostawił listu pożegnalnego, a to był już jakiś punkt zaczepienia. Wprawdzie nie każdy samobójca pisze list, ale jego brak otwiera pole do spekulacji. I tu cały na biało wkracza Pabiś, który mydli oczy Anecie, chcąc orżnąć ją na kasę. Tak mi to wyglądało, ale było coś jeszcze, o czym nie wiedzieli ani Pabiś, ani Aneta, ani nikt inny. Poza mną.

Odpaliłem silnik i podjechałem pod sam warsztat. Byłem następny w kolejce.

– Jakieś czterdzieści minut, kolego – poinformował mężczyzna w ubrudzonym kombinezonie.

Pomimo zmęczenia wyglądał na zadowolonego. Przy takiej pogodzie klienci walili do niego drzwiami i oknami. Pewnie będzie pracował do samego wieczora.

W 2018 roku Aneta zjawiła się w moim biurze z rutynowym zleceniem. Chodziło o śledzenie niewiernego męża. Łatwy zarobek i mało problemów. Zazwyczaj tak to wyglądało, choć czasem zdarzały się komplikacje. Jeśli trafiło się na mężusia choleryka, w ruch poza klasycznymi wyzwiskami czasem szły pięści. Na szczęście takie sytuacje były rzadkością. Jedyną trudność w realizacji mogło stanowić moje kiepskie samopoczucie. Przechodziłem wtedy ciężki okres. Próbowałem dojść do siebie po powrocie ze świata martwych. Może nie dosłownie, ale o mały włos uniknąłem śmierci. Tego ostatnio czepiała się Alina. Jakby takie rzeczy przytrafiały mi się codziennie.

W toku obserwacji dowiedziałem się o figurancie, to znaczy Grochowskim, trochę więcej, niż ode mnie wymagano. Okazało się, że Mateusz nie tylko zdradza żonę, ale ma jeszcze inny niepokojący sekret. Wtedy pomyślałem, że zachowam się jak człowiek i nie będę wyciągał wszystkiego na światło dzienne. W końcu to, czego byłem świadkiem, nie dotyczyło niewierności małżeńskiej. Tak próbowałem sobie tłumaczyć własne, irracjonalne postępowanie. Dopiero kiedy usłyszałem od Pabisia, że Grochowski popełnił samobójstwo, wszystko zaczęło nabierać sensu. Sprawa wróciła po latach, choć Mateusz nie żył i ogólnie było po ptakach. Ustalenie, co nim wtedy kierowało, byłoby kurewsko trudne. Teraz jedynie mogłem analizować, czy w 2018 roku postąpiłem słusznie, zatajając przed Anetą pewne fakty. Czy gdyby wiedziała o wszystkim, powstrzymałaby Grochowskiego przed tragicznym krokiem?

Schowałem papiery do teczki i wziąłem głęboki oddech.

Patrzyłem tępo na beztroskich pracowników zakładu wulkanizacyjnego, drapiąc się po szyi.

Czemu takie rzeczy muszą przydarzać się akurat mnie?

* * *

Krystian Wiązek mieszkał wraz z rodzicami w miejscowości Lipowa. Rodzina zajmowała niewielki dom z pustaków położony w pobliżu Doliny Zimnika. Miejsce było popularne wśród turystów. To tutaj krzyżowały się malownicze szlaki na Skrzyczne i Malinowską Skałę.

Wiązkowie ugościli mnie w pokoju stołowym. Krystian, blondyn z brodą i lekką nadwagą, siedział na kanapie wciśnięty między rodziców. Po lewej ojciec z napuchniętą, czerwoną twarzą. Po prawej matka, chuda kobieta o ostrym spojrzeniu nauczycielki.

Zająłem miejsce na pokrytym kocią sierścią fotelu. Nikt nie zaproponował kawy.

– Ma pan jakiś dokument? – zapytał Józef Wiązek.

Wyciągnąłem z portfela legitymację.

Mężczyzna pociągnął nosem i popatrzył na żonę. Krystian z zakłopotaniem na twarzy przez chwilę przyglądał się mojej licencji. W pokoju można było wyczuć napięcie. Dałem im chwilę na oswojenie się z moją obecnością, po czym zabrałem głos:

– Proszę państwa, nie jestem z policji, a moja wizyta nie ma oficjalnego charakteru. Chciałbym dowiedzieć się paru rzeczy o Mateuszu Grochowskim.

– Po co? – zapytała kobieta. – I tak nie żyje.

– No właśnie – wtrącił się Józef. – Co to teraz da?

– Rodzina chciałaby zrozumieć, co pchnęło Mateusza do tego kroku.

– A skąd nasz Krystian ma to wiedzieć? – oburzyła się kobieta. Przedstawiła się jako Edyta Wiązek.

– No właśnie – dodał Józef. – On nic nie wie.

– Państwo najwyraźniej mylicie mnie z policją. Nie jestem od nich, ja tylko pomagam rodzinie. Nie oskarżam o nic Krystiana. Mateusz miał dobry kontakt z waszym synem. Krystian na pewno trochę o nim wie.

– Ciekawe! – prychnął Józef. – Policji tu nie było, a pan przychodzisz po dwóch miesiącach. Bardzo ciekawe!

– Mateusz Grochowski popełnił samobójstwo. Policja uznała, że nie musi odpytywać jego znajomych, wystarczą najbliżsi.

– To po co drążyć? – syknęła kobieta. – Najpierw Dąbrowa zwolnił Krystiana, a teraz jeszcze Krystian musi tłumaczyć się za Mateusza!

– Jak to tłumaczyć?

– To przez Mateusza syn stracił pracę – wyjaśniła już nieco spokojniej.

– To nie było do końca tak, mamo! – zaprotestował Krystian.

– Podobno chodziło o ezoterykę – próbowałem nakierować rozmowę na właściwy tor.

Józef walnął pięścią w stół. O mało nie podskoczyłem na fotelu. Krystian i jego matka nie wyglądali na zdziwionych.

– My nie uznajemy takich rzeczy. – Posłał synowi groźne spojrzenie. – Jesteśmy katolikami.

Edyta położyła dłoń na ramieniu Krystiana, jakby chciała go ochronić przed gniewem ojca.

– Nasz syn już się tym nie interesuje. Prawda?

– Tak, mamo.

Podrapałem się za uchem.

– Krystian, przepraszam, ile masz lat?

– Trzydzieści trzy – odpowiedział po chwili zawahania.

– Wiek chrystusowy – dodałem trochę bez sensu, próbując zyskać czas, żeby pociągnąć rozmowę. – Jaki był Mateusz?

Krystian zerknął na matkę, ale ta pokręciła głową.

Józef uśmiechnął się lekko.

– Skoro pan nie jesteś z policji, nic panu nie musimy mówić. Zgadza się?

– Panie Józefie, rozmawiamy o rodzinnej tragedii. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pomóc. Każda informacja może uśmierzyć ból Grochowskich. Domownicy spekulują. Analizują różne scenariusze. Nie mogą spać po nocach. Wydają pieniądze, żeby dowiedzieć się, jak było naprawdę. Jeśli macie państwo wiedzę, która może skrócić ich cierpienie, nie chowajcie jej dla siebie. Nikt nie chciałby się z nimi zamienić. – Nie wierzyłem we własne słowa. Po cichu jednak liczyłem, że mężczyzna kupi moją paplaninę.

Nie kupił.

– Wypierdalaj z mojego domu – wycedził przez zęby. – Już!

* * *

Niebo było stalowoszare, gdy opuszczałem Dolinę Zimnika. Zaśnieżony szczyt górujący nad okolicą robił złowrogie wrażenie. Nie mniejsze niż rodzina Wiązków.

Kiedy wjeżdżałem do Żywca, przyszedł esemes od Krystiana.

Przepraszam za rodziców. Niech pan spróbuje u Debory.

Odpisałem jedną ręką, bacznie obserwując drogę białą od śniegu.

Kim jest Debora?

W odpowiedzi przyszedł link do strony internetowej.

Nie miałem gdzie się zatrzymać, więc zjechałem na parking przed Lidlem, tym przy ulicy Wesołej.

Na ekranie smartfona pojawiła się strona nieprzystosowana do przeglądania na urządzeniach mobilnych. Nagłówek: Adrianna Debora Bors – jasnowidz, medium, a pod nim zdjęcie młodej kobiety w długich włosach. Fotografię wykonano w kiepskim świetle. Część twarzy zasłaniał cień, co dawało dość tajemniczy efekt.

W zakładce O mnie znalazło się parę słów o tym, jak jasnowidzka odnalazła swoją drogę. Przewinąłem tekst z myślą, że wrócę do niego później. Bardziej interesujące rzeczy znalazłem w zakładce Usługi. Kontakt ze zmarłymi, oczyszczenie domu/mieszkania oraz konsultacje online. Za godzinę rozmowy na Skypie wołała sobie dwieście pięćdziesiąt złotych. Nieźle. Ciekawe w jakich szkołach uczą takich rzeczy?

Wysłałem wiadomość do Krystiana.

Możemy porozmawiać na jakimś komunikatorze? Bez Twoich rodziców :)

Nie czekając na odpowiedź, ruszyłem na zakupy.

Po dwudziestu minutach krążenia między regałami zdążyłem zapełnić koszyk niemal w całości. Nie miałem zamiaru przymierać głodem ani buszować po piwnicy w poszukiwaniu słoików pokrytych pajęczyną.

Ustawiłem się w kolejce do kasy.

Ludzie przede mną również uzupełniali zapasy. Wszyscy obawiali się, że napada tyle białego syfu, że wyjazd do miasta będzie graniczył z cudem. W markecie rozbrzmiewał świąteczny utwór w instrumentalnej wersji. Nie byłem pewien, czy słucham kolędy, czy jednego z tych amerykańskich szlagierów, którymi katuje się ludzi w grudniu.

Nie zdążyłem tego rozstrzygnąć, ponieważ w kieszeni zawibrował telefon.

Odpisał Krystian.

Rodzice sobie nie życzą.

Staruszkowie mogli być z niego dumni. Do toalety też pewnie nie chodził bez ich zgody.

* * *

Zamiast pojechać do domu i spróbować coś upichcić w robocie kuchennym, udałem się do centrum. Zatrzymałem auto na parkingu przy ulicy Sienkiewicza.

Niechętnie wysiadłem z samochodu. Zapadając się w śniegu, dotarłem do jednej z pobliskich kamienic, które ciągnęły się od samego rynku. To tutaj przychodził Grochowski, żeby szukać pocieszenia w ramionach kochanki.

Po starych drewnianych schodach dotarłem na piętro. Zatrzymałem się na chwilę, żeby ustabilizować oddech.

Zapukałem do drzwi znajdujących się zaraz po mojej prawej. Zmrużyłem oczy i wytężyłem słuch, jednak w mieszkaniu nie usłyszałem żadnego ruchu. Zapukałem ponownie, tym razem mocniej. Nadal cisza.

Stałem tak przez dobrą minutę i wpatrywałem się w odrapane drzwi.

Za plecami usłyszałem zgrzyt zamka.

Odwróciłem się powoli.

W drzwiach zobaczyłem niskiego staruszka, który uśmiechał się dobrotliwie.

– Nikt nie otworzy – powiedział, wskazując podbródkiem mieszkanie, do którego próbowałem się dostać.

– Nie?

– No chyba że duch, ale ja w takie rzeczy nie wierzę. – Przełknął ślinę. – Marysia z dołu mówi, że w naszej kamienicy straszy. Mieszkam tu prawie całe życie i jedyne, co straszy, to rachunki w skrzynce pocztowej. – Pokiwał głową wyraźnie zadowolony ze swojego żartu. – A pan kto? Z urzędu? Kontrola?

– Nie. – Uśmiechnąłem się. – Chciałem odwiedzić starą znajomą. Mieszkała tu parę lat temu.

Mężczyzna skrzywił się, jakby wypił szklankę soku wyciśniętego z cytryny. Od razu mnie przejrzał. Nie było sensu udawać. Z kieszeni jeansów wyciągnąłem wizytówkę.

Chwycił łapczywie kartonik i przysunął przed oczy.

– Usługi detektywistyczne Norbert Krzyż – przeczytał na głos. – W pierwszej chwili pomyślałem, żeś pan z zakładu pogrzebowego!

Nadal nie zmieniłem wizytówek z czarnymi krzyżami, które zaprojektował mój konsultant od nowych technologii, niejaki Mufin. Grafika miała nawiązywać do nazwiska, ale wyszło, jak wyszło.

– Spokojnie, pana czas jeszcze nie nadszedł. – Puściłem oko do mężczyzny. – Szukam Marty Wilk. Mieszkała tu kiedyś.

– No, pamiętam. – Podrapał się po siwej głowie. – Spokojna dziewczyna. Studentka. W Żabce dorabiała, o tu, niedaleko. A potem zniknęła, jakby nigdy nic. Pytałem właściciela mieszkania, co z nią. W końcu taka miła i mądra. Ale Stasiu nie wiedział. Mówił, że przelała mu pieniądze przez internet i zniknęła. Nawet zostawiła trochę swoich rzeczy. Stasiek dał mi lampę, taką, wie pan, podłogową do dużego pokoju. Została po Marcie, a Stasiu nie potrzebował. Mówił, że Marta na pewno nie wróci.

– Kiedy to było?

– O panie kochany, myślę, że trzy, cztery lata temu. Jakoś latem.

Przełknąłem ślinę.

– W dwa tysiące osiemnastym?

– No, może wtedy. W moim wieku rok w tę czy w tamtą nie robi różnicy, proszę mi wierzyć.

– A właściciel kamienicy? – zapytałem, czując, że tracę punkt zaczepienia.

– Stasiek? On to w Austrii siedzi, ale pewnie przyjedzie teraz jakoś, na święta. Zawsze przyjeżdża. Wtedy muszę mu zapłacić za pół roku z góry, bo rzadko bywa w Polsce.

– Ma pan telefon?

Mężczyzna posłał mi dziwne spojrzenie.

– Poważnie pan pytasz? Teraz każdy ma telefon! – Jako dowód wyciągnął z kieszeni niewielkie urządzenie z dużymi klawiszami. – Zadowolony, panie ciekawski?

Znowu sięgnąłem do kieszeni. Tym razem do tylnej. Dyskretnie wyciągnąłem zmięty banknot.

– Da mi pan numer do Staśka? – zapytałem.

Staruszek z zaciekawieniem obserwował moją dłoń. Zacisnąłem ją w pięść, choć i tak dojrzał, co ukrywam w środku.

– Nie wiem, czy Stasiek by sobie tego życzył, ale mogę do pana zadzwonić, kiedy się pojawi. Tylko wie pan... – Znów podrapał się po głowie. – W moim wieku mogę zapomnieć. Ale jest na to rada. – Uśmiechnął się chytrze. – Wyciągam banknoty i rozkładam po domu. Jak widzę dychę, to wiem, że mam wziąć tabletki na serce, jak widzę dwie dychy, to wiem, że przyjdą z opieki...

Otworzyłem dłoń ze zwiniętą pięćdziesiątką.

– Będzie pan pamiętał?

– Za pięć dych to nawet zadzwonię do pana! – Podał mi telefon. – Tylko, cholera, wbij mi pan swój numer.

* * *

Po wyjściu z kamienicy zajrzałem do Żabki, która znajdowała się przy tej samej ulicy. Nie znali tam Marty Wilk. Odesłali mnie do placówki za rogiem. Dowiedziałem się, że dziewczyna pracowała u nich przez krótki czas, ale „to było dawno i wie pan, jak to jest, ludzie odchodzą i przychodzą”. Czyli coś w stylu: „nie zawracaj pan gitary, bo zapierdol mamy”.

Stałem przed witryną sklepową i patrzyłem na spadające płaty śniegu. Nie jakieś tam płatki, ale regularne kule śniegowe, które do wieczora zasypią żywiecką kotlinę na amen.

Dotychczasowe tropy ginęły w mroku niedomówień albo rozpływały się w ludzkiej niewiedzy. Mało tego miałem i to był jeszcze dobry moment, żeby się wycofać. Z tą myślą przeciąłem opustoszały rynek i wróciłem do samochodu.

Przekręciłem kluczyk w stacyjce. Myśl, żeby dać sobie spokój z Pabisiem i Grochowską wprawiła mnie w dobry humor. Wprawdzie byłem w plecy pięć dych, które wręczyłem sąsiadowi Marty Wilk, ale przy obecnej inflacji, to nie był powód do zmartwień. W radiu leciał stary hit Stonesów Anybody Seen My Baby. Stary jak dla kogoś, kto zobaczył teledysk do piosenki jako dzieciak i uznał, że obcuje z czymś naprawdę niezwykłym.

Z Sienkiewicza miałem niedaleko do wschodniego brzegu jeziora, do domu, w którym obecnie mieszkałem. Na myśl o szwankującym ogrzewaniu przeszedł mnie dreszcz. W nocy piec przestał grzać. Rano, otwierając oczy, czułem się jak pieprzony Inuita, który zaczyna nowy dzień w igloo.

Powoli zaczynałem doceniać poprzednie mieszkanie w kawalerce na największym blokowisku w mieście. Wprawdzie brakowało prywatności, ale przynajmniej nie było problemów z ogrzewaniem. Teraz w gównianej zimie, gdy zapowiadali spadki temperatury do minus dziewiętnastu, z pewnym sentymentem myślałem o niewielkim metrażu.

Na światłach przed starym szpitalem pojechałem prosto. Po chwili minąłem zabytkowy cmentarz przy kościele świętego Marka, nieczynny od ponad stu lat. To miejsce zawsze przykuwało moją uwagę. Może dlatego, że było jednym z najbardziej tajemniczych zakątków w śródmieściu.

Wjechałem na Krakowską. Ulica pięła się mocno pod górę. Podjazd pokonałem bez większych problemów pomimo śniegu zalegającego na całej szerokości jezdni.

Kiedy wybrzmiewały ostatnie nuty melancholijnego przeboju Stonesów, uznałem, że sprawdzę jeszcze jedną rzecz. Coś, co nie dawało mi spokoju od momentu, gdy przemądrzały prawnik wszedł do mojego biura i oznajmił, że Grochowski postanowił pożegnać się ze światem żywych. Dopiero wtedy oficjalnie odmówię Anecie i Pabisiowi. Ale to później. Najpierw zjem obiad.

* * *

Drugą część dnia spędziłem w kuchni, próbując sparować robota z aplikacją na telefonie. Chciałem przygotować pomidorową za pomocą tego ustrojstwa, ale kompletnie nie miałem do tego głowy. Na blacie kuchennym obok plastikowych akcesoriów leżały papiery od Pabisia. Zerkałem do nich częściej niż do instrukcji.

Mateusz Grochowski, lat 39, śmierć przez powieszenie. Znaleziony w pobliżu szczytu Łyska (640 m n.p.m.). W sobotę 19 listopada 2022 o godzinie 10:25 wpłynęło zgłoszenie telefonicznie. Spacerowicze zauważyli mężczyznę z pętlą na szyi przywiązaną do gałęzi. Po sprawdzeniu pulsu okazało się, że mężczyzna nie daje oznak życia. Miejsce, w którym znaleziono denata, to teren odludny.

Czytając policyjną notatkę, poczułem mrowienie na wysokości ramion. Musiałem uporządkować pewne rzeczy. W 2018 roku przez tydzień łaziłem za Grochowskim. Oprócz jego romansu odkryłem jeszcze jedną rzecz.

W czasie pracy jeździł do domu przy ulicy prowadzącej na górski grzbiet. Do myślenia dawała niewielka odległość pomiędzy miejscem śmierci mężczyzny a celem jego potajemnych wizyt. To nie mógł być przypadek. Nie chciałem uczepić się tej myśli, ale doskonale zdawałem sobie sprawę, że ziarno zostało już zasiane.

Powróciła także wątpliwość: czy gdybym powiedział o wszystkim Anecie, nie tylko o romansie, ale także o wizytach w domu na uboczu, Grochowski nadal by żył? Wtedy uznałem, że jedno nie łączy się z drugim. Chciałem tak myśleć. Pomimo zdrady, której dopuścił się Grochowski, żałowałem faceta. Było w nim coś tragicznego. I tak też skończył.

W oczekiwaniu na zupę ponownie zajrzałem do teczki, którą otrzymałem od Pabisia. Znalazło się w niej zdjęcie bladej twarzy Grochowskiego prosto z sekcyjnego stołu. Jego szyję przecinała szeroka bruzda. Bruzda wisielcza. Poprzeczny przebieg wskazywał na typowy przykład śmierci samobójczej. Do powieszenia Grochowski użył grubego sznura. Zawisł na niskiej gałęzi w pobliżu kapliczki, którą mijało się w drodze na szczyt.

W papierach wyczytałem, że policjanci przeszukali miejsce zgonu, żeby wykluczyć udział osób trzecich. Wyniki sekcji wskazywały, że nikt Grochowskiemu nie pomagał. Zgodnie z przeprowadzonymi ekspertyzami Mateusz miał usiąść na gałęzi i zawiązać pętlę na szyi. Następnie po prostu zsunął się z drzewa. Jego stopy dzieliło od podłoża niespełna dwadzieścia centymetrów. Zaledwie dwadzieścia centymetrów zadecydowało o losie biednego durnia. Badania toksykologiczne nic nie wykazały. Grochowski w momencie śmierci nie był pijany ani naćpany.

Sygnał dźwiękowy robota oderwał mnie od lektury. Przelałem zupę do talerza, wziąłem łyżkę i spróbowałem. Wyszedł bardziej krem niż pomidorowa, którą pamiętałem z dzieciństwa. Po kilku siorpnięciach przywykłem do gęstej konsystencji. Zupa nie była najgorsza.

Wolną ręką przysunąłem do siebie materiały z zielonej teczki. Uwagę przykuwała fotografia kamiennej kapliczki. Tuż za nią znajdowało się drzewo z rozłożystymi konarami. Z jednej z niższych gałęzi zwisał fragment sznura.

Protokół z oględzin – fragment szósty

W kurtce denata znaleziono portfel. Zawartość:

– dowód osobisty,

– karta bankomatowa,

– prawo jazdy,

gotówka – 95,50 zł.

Kurtka leżała pod drzewem zwinięta w rulon. W prawej kieszeni spodni znajdowała się chusteczka higieniczna. W tylnej lewej kieszeni znajdowała się kartka złożona w kostkę. Wygląda jak wyrwana z notesu. Odręcznie wykonany napis.

Skończyłem zupę, odsunąłem talerz. Wśród dokumentów znalazłem niewyraźne zdjęcie kartki znalezionej przy Grochowskim. W lewym górnym rogu ktoś napisał: „Światło”. Nic mi to nie mówiło. Policji najwidoczniej też nie. W materiałach od Pabisia nie znalazłem więcej informacji na ten temat. Jeśli Mateusz Grochowski poszukiwał światła, wieszając się w ciemnym lesie, to rzeczywiście musiało być z nim coś nie tak. W protokole oględzin zwłok przypuszczalny czas zgonu określono jako „przedział godzinowy 22.00–24.00 18.11.2022”, co potwierdziła później sekcja zwłok.

Podrapałem się po policzku i wyjrzałem przez okno. Śnieg cały czas padał. Na szczęście piec znowu zaczął działać. Dom powoli się nagrzewał i w środku zaczynało robić się całkiem przyjemnie. Nie miałem ochoty nigdzie wyłazić. Ale jeśli nie pogadam z pewną osobą, nie zmrużę oka. „Tak” – powiedziałem do siebie i ruszyłem w stronę wyjścia.

Ziarno zostało zasiane.

* * *

Jechałem powoli. Miałem wrażenie, że ulice toną w śniegu. Wycieraczki pracowały na najwyższych obrotach, a ja wypatrywałem choćby jednego pługa. Oczywiście żadnego nie dojrzałem.

Nawigacja Google do Kapliczki za Łyską pokazywała ponad osiem kilometrów. Szacowany czas dojazdu wynosił dwadzieścia osiem minut.

Przejazd przez centrum nie był szczególnie trudny. Problemy zaczęły się na ostatnim etapie trasy. Droga pięła się mocno pod górę. Podjechałem kawałek, ale auto w ogóle nie łapało przyczepności na świeżych zaspach. Nagromadzony śnieg drapał o podwozie, a ja wciskałem gaz do dechy. Nic z tego. Postanowiłem uznać wyższość żywiołu. Wrzuciłem wsteczny i zatrzymałem się na samym dole, na ulicy Partyzantów. Tuż koło nieczynnych pawilonów handlowych.

Przycisnąłem czoło do szyby, obserwując otoczenie. Nie miałem ochoty zapierdalać pod górę na piechotę. Przygryzłem wargę, zastanawiając się, co dalej. Jednym uchem słuchałem cicho nastawionego radia. Spikerzy mówili o sensacyjnej wygranej Maroka z Portugalią oraz o emocjach, jakie czekają kibiców podczas meczu Anglia–Francja. Trzeba było zostać w domu i jak większość świata siedzieć przed telewizorem. Ale nie. To by było zbyt rozsądne.

Wyłączyłem silnik.

Na głowę zarzuciłem kaptur. Do kieszeni kurtki wcisnąłem rękawiczki.

Na zewnątrz nie było zimno, ale śnieg sypał w oczy jak opętany. Z bagażnika wyciągnąłem latarkę. Bateria w telefonie wskazywała siedemdziesiąt procent. Powinna wystarczyć. Nie wchodziłem przecież na Mount Everest. Miałem odbyć zwykły spacer asfaltową nawierzchnią, tylko że pod górę.

Ruszyłem z werwą i na początku marsz sprawiał mi przyjemność. Mijałem ośnieżone domostwa porozrzucane po dwóch stronach stromej ulicy. W wielu budynkach paliło się światło, które w niewielkim stopniu rozjaśniało zalegającą ciemność. Starałem się utrzymywać stałe tempo, mimo że brodziłem po kostki w śniegu. 

[...]