Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dan Baum od dziecka interesował się bronią. Z wiekiem do zachwytu dołączyła refleksja: czy w dobie masakr można jeszcze mówić o „zdrowej fascynacji bronią”? Czy kolejne strzelaniny nie powinny wpłynąć na zaostrzenie prawa? A może przeciwnie – jedynie powszechny dostęp do broni poprawiłby bezpieczeństwo mieszkańców USA?
W tym kraju wolności druga poprawka do konstytucji gwarantująca prawo do noszenia broni nieustannie podsyca żar dyskusji. Czy to możliwe, że prawda leży pomiędzy stanowiskami zagorzałych zwolenników i zdeklarowanych przeciwników?
Aby znaleźć odpowiedź, autor rusza w podróż po stanach, w których dostęp do broni stanowi podstawę wolności obywatelskiej. Rozmawia ze sportowcami, filmowcami, kobietami i mężczyznami, których pasją jest strzelectwo, kolekcjonerami i działaczami społecznymi, którzy walczą o odczarowanie złej sławy „kultury strzelania”.
„Wolność i spluwa” znakomicie opowiada o fenomenie „uzbrojonej Ameryki”. Jak mówi jeden z bohaterów książki: „ludzie kochają broń i jej nienawidzą. Zazwyczaj jednocześnie”.
„Dan Baum jest tym, czego Ameryka potrzebuje teraz najbardziej – liberałem z bronią.” „The Dallas News”
„„Wolność i spluwa” to szczery i pozbawiony uprzedzeń przewodnik po amerykańskiej kulturze broni. Swoją książką Baum wyświadczył społeczeństwu ogromną przysługę.” „The Christian Science Monitor”
„Baum pozwala nam zrozumieć motywację i argumenty wielu Amerykanów popierających prawo posiadania broni i z ogromną wnikliwością prezentuje kalejdoskop postaci związanych z hasłem „wolność i spluwa”.” „New York Review of Books”
„Przemyślane i świetnie uzasadnione antidotum na spolaryzowaną histerię związaną z problemem posiadania broni. Baum prezentuje zupełnie świeże stanowisko wobec drugiej poprawki – kompromis.” „San Fransisco Chronicle”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 546
SERIAAMERYKAŃSKA
Patti Smith Poniedziałkowe dzieci
Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy
Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki
Johnny Cash Cash. Autobiografia
Allen Ginsberg Listy
Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy
William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały
Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.
Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary
Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki
S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów
David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin
Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu
Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija
Kim Gordon Dziewczyna z zespołu
Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach
Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu
Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze.
Amerykańska droga do oświecenia
Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu
James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły
Patti Smith Pociąg linii M
Billie Holiday William Dufty Lady Day śpiewa bluesa
Dan Baum Dziewięć twarzy Nowego Orleanu
Jill Leovy Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce
Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów
Brendan I. Koerner Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego
Hampton Sides Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę
Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji
S. C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej
Jon Krakauer Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim
James McBride Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul
DAN BAUM
WOLNOŚĆ I SPLUWA
Podróż przez uzbrojoną Amerykę
Przełożył Rafał Lisowski
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału angielskiego Gun Guys: A Road Trip
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Fotografia na okładce © by Samuel Corum / Anadolu Agency / Getty Images
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Dan Baum, 2013. All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2018
Copyright © for the Polish translation by Rafał Lisowski, 2018
Redakcja Karol Fancuzik
Konsultacja merytoryczna Joachim Raźny
Korekta Iwona Łaskawiec / d2d.pl, Ewa Polańska / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-653-8
Dla mojego brata Andy’ego
Lubię broń, broń podoba się mi
Kiedy błyszczy drewno i gdy metal lśni
Rozmiar się nie liczy, lubię dużą i małą
Jeśli jest na sprzedaż, chcę, choroba, całą
Lubię broń, lubię broń, lubię broń.
[…]
Trochę nie rozumiem, o co krzyczą wciąż
I dlaczego broń nam ciągle zabrać chcą
Przecież ja nikogo nie zastrzelę z niej
Do mnie nikt nie strzeli dzięki broni mej
Lubię broń, lubię broń, lubię broń.
Steve Lee, utwór tytułowy z płyty Lubię broń (2010), zawierającej między innymi utwory Oddam swoją broń, Pies, co się boi broni i Ona nie lubi broni
Dick Cavett: Zawsze chciałem mieć lugera. […] Luger to seksowny przedmiot; w jego designie jest coś genialnego i pociągającego.
Randy Cohen: Nie mamy wpływu na to, jakie przedmioty wydają nam się ponętne.
Audycja Person Place Thing w radiu publicznym, 15 lutego 2012
Już po kilku dniach od rozpoczęcia obozu letniego nie ulegało wątpliwości, że w bejsbolu zawsze będę spychany na prawe zapole, w futbolu ignorowany przez rozgrywających, a w grze w sztandary będę sapał i kuśtykał na szarym końcu. Miałem pięć lat i byłem najmłodszym dzieciakiem, jaki kiedykolwiek przyjechał do Sunapee – pulchnym, rozpieszczonym przez matkę cherubinkiem pośród plemienia szczupłych dzikusów. Chociaż sam błagałem, żeby jechać z braćmi na obóz, mój pierwszy tydzień mieszkania w budynku numer jeden był falą upokorzeń małych i dużych. Zupełnie nie znałem się na bejsbolu, cyckach i rock and rollu, często płakałem, moczyłem się w nocy. Pod koniec pierwszego tygodnia udałem, że jestem chory, tylko po to, by z ulgą poczuć na czole dotyk chłodnej, współczującej dłoni pielęgniarki.
Na skraju lasu majaczył tajemniczy monolit, podniecający i zarazem trochę złowrogi: wielki biały głaz równo pęknięty na dwie części. Miał co najmniej półtora metra – znacznie więcej niż ja. Połówki znajdowały się w takiej odległości od siebie, że można się było między nimi prześlizgnąć, i czasami widziałem starszych chłopców, którzy znikali na tej kamiennej ścieżce – wyglądało to niczym jakiś portal.
Pewnego upalnego dnia, w drugim tygodniu obozu, opiekun budynku numer jeden poprowadził tamtędy dziesięciu z nas. Rozpęknięte skalne ściany połyskiwały w słońcu, a gdy weszliśmy między nie, spowił nas całun chłodnego powietrza. Przez moment byłem zdezorientowany, jakbym znalazł się w innym wymiarze. Potem chłopiec przede mną ruszył naprzód, chłopiec za mną mnie popchnął i wyszliśmy na zbocze pagórka porośniętego rzadkim lasem.
Teren lekko pochylał się przed nami, biegł między młodymi brzozami i prowadził do drewnianego podestu unoszącego się na morzu paproci. Na podeście stał duży mężczyzna wsparty pięściami pod boki. Zbiegliśmy truchcikiem po ścieżce i wdrapaliśmy się na platformę. U jego stóp leżało pięć materaców poplamionych moczem. Na materacach znajdowały się karabiny.
Prawdziwe karabiny! Był rok 1961 i podobnie jak większość dzieci widziałem w telewizji mnóstwo strzelanin. Kapiszonowcami firmy Mattel bawiłem się w kowbojów, z kolorowymi pistoletami na wodę napadałem na kolegów. Te karabinki tutaj były jednak długie, wyglądały bardzo poważnie, na ich lśniącym drewnie odbijały się plamki słońca. Duży mężczyzna, Hank Hilliard, futbolista z Uniwersytetu Rutgersa, podniósł jeden z nich i odryglował zamek z głośnym klik-klak, które poczułem aż w kręgosłupie. Wskazał poszczególne części broni, podając ich nazwy, a potem wyprostował krępe palce, żeby pokazać, jak celuje się przez szczerbinkę. Surowym tonem powtórzył reguły obowiązujące na strzelnicy. Wybrał pięciu z nas i kazał położyć się na materacach, ale zapowiedział, żebyśmy nie dotykali broni, dopóki nie powie, że można.
Leżałem na boku z dłońmi ściśniętymi między kolanami i patrzyłem na stalową lufę znajdującą się pięć centymetrów przed moim nosem: MOSSBERG 340 KANORTHHAVEN, CONNECTICUT .22 SHORT LONG OR LONG RIFLE[1]. Nie pamiętam imion dorosłych dzieci swoich sąsiadów ani ostatniego z siedmiu krasnoludków, ale po dziś dzień umiem przywołać każdy szczegół tamtego karabinka i jego metaliczny, dymny, chemiczny zapach: broń.
Na materacu wylądował nabój – smukły, lśniący, mosiężny, z zaokrąglonym szarym końcem. „Podnieść broń” – huknął Hank, a ja dźwignąłem mossberga. Po drugiej stronie polany biegł drewniany płot, do którego mężczyzna przyczepił pinezkami białe kartki, a każda miała pośrodku czarną kropkę. „Otworzyć zamek”. Podniosłem dźwignię i odciągnąłem do tyłu. Klik-klak. „Załadować”. Wetknąłem nabój do komory czubkiem do przodu i popchnąłem kciukiem. „Zamknąć zamek”. Przesunąłem dźwignię do przodu, a potem ją opuściłem. W życiu nie zrobiłem niczego z takim zdecydowaniem. „Celować i ognia”.
Chłopak obok mnie stęknął, gdy jego karabinek wystrzelił. Trzej pozostali wypalili nerwowo w ciągu następnych dwóch sekund. Nie zwracałem na nich uwagi. Całymi dniami patrzyłem z zazdrością, jak machają kijami do bejsbola i rakietami tenisowymi, rzucają piłką do futbolu i skaczą z trampoliny. Teraz się wyłączyłem, cały świat wtłoczyłem w muszkę kołującą coraz bliżej czarnej kropki. Karabinek lekko uderzył mnie w ramię i trzasnął jakby z oddali. Hank upuścił na materac jeszcze jeden nabój.
Każdy z nas oddał pięć strzałów, a potem, po odprawieniu wyszukanej ceremonii otwierania zamka i opróżniania komory, pognaliśmy przez polanę po nasze tarcze strzelnicze. Kartka jednego chłopaka była nietknięta. Pozostałe miały po dwa lub trzy otwory, mocno rozrzucone.
Wszystkie moje strzały trafiły w czarną kropkę, która, jak zauważyłem, podzielona była na pięć koncentrycznych pierścieni. Kilka otworów po kulach się stykało; jeden otarł się o środek tarczy. Kiedy podałem kartkę Hankowi, był tak zaskoczony, że aż odchylił głowę. „Cholerka – wydyszał, kolejno dotykając każdej z dziur czubkiem ołówka. – Trzydzieści sześć na pięćdziesiąt”. Oddał mi tarczę i popatrzył na mnie jak mężczyzna na mężczyznę, po raz pierwszy w moim życiu. „Nieźle strzelasz, kowboju”.
Czy to był mój osobisty Wielki Wybuch? Czy połknąłem bakcyla broni, bo odkryłem, że dobrze strzelam, w tym samym momencie, gdy po raz pierwszy doświadczałem poczucia niższości jako mężczyzna? Czy to dlatego przez całe życie noszę w sobie entuzjazm, który mnie trochę zawstydza? A może po prostu broń spodobała mi się i wydała fajna w ten sam sposób, w jaki inne dzieci wkręcają się w wędkowanie i hodowlę mrówek? Wiedziałem tylko tyle, że strzelnica zastąpiła gabinet pielęgniarki w roli mojego azylu. W ciągu dnia męczyłem się, uprawiając sport razem z kolegami, ale kiedy wydłużały się cienie i mogliśmy sobie wybrać zajęcia, ja niezmiennie chodziłem strzelać. Nauczyłem się równo oddychać, słuchać bicia serca i oddawać strzały między uderzeniami, kiedy lufa rusza się najmniej. Nauczyłem się kłaść opuszkę palca wskazującego na spuście i naciskać go tak powoli, żeby moment strzału zaskakiwał. Pokochałem huk karabinu, bogatą woń palonego kordytu, magiczną geometrię idealnie prostej trajektorii lotu pocisku, łączącą lufę z maleńkim oddalonym punktem. Polubiłem nawet słaby zapach starego moczu wsiąkniętego w materac, bo i on stanowił część przeżyć na strzelnicy obozu Sunapee. W te swoje pierwsze letnie wakacje za trafienie w dziesięć tarcz z co najmniej dwudziestoma pięcioma punktami dostałem maleńki brązowy medal „młodszego strzelca” i naszywkę Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego (National Rifle Association, NRA) na obozową kurtkę z sukna. Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego! Super! Rok później dzięki dziesięciu tarczom z co najmniej trzydziestoma punktami awansowałem na „strzelca”, a wkrótce przekroczyłem czterdzieści punktów i otrzymałem rangę „strzelca wyborowego”. Wracałem do Sunapee rok w rok; przechodziłem z pozycji leżącej do siedzącej, z siedzącej do klęczącej, z klęczącej do stojącej. Dzięki umiejętnościom i entuzjazmowi byłem zapraszany na strzelnicę także po godzinach – w porze posiłków i odpoczynku – i przechodziłem wtedy indywidualne szkolenie oraz dostępowałem zaszczytu czyszczenia broni szmatami, wyciorami czy pachnącym bananami rozpuszczalnikiem numer dziewięć marki Hoppe’s.
Moje życie z bronią było jednak dziwnie rozdwojone. Oprócz Hanka Hilliarda nie miałem strzeleckich mentorów. Ani moi rodzice, ani nikt w ich kręgu towarzyskim – żydowskich demokratów z New Jersey – nigdy nie polował i nie posiadał broni. Jestem pewien, że nigdy w życiu nawet nie marzyli o tym, by jej dotknąć. „Żydzi produkują i sprzedają broń” – powiedziała z chropowatym śmiechem Bubbles Binder, przyjaciółka mojej matki. „My z niej nie strzelamy”. Nie wiem, czy w pobliżu South Orange istniały jakieś strzelnice, w każdym razie zabranie mnie tam to ostatnie, co przyszłoby do głowy mojemu łagodnemu ojcu, kupcowi. Tak więc podczas gdy na obozie strzelectwo stawało się poważnym sportem, przez pozostałe dziesięć miesięcy w roku moja szajba na punkcie broni przenosiła się w sferę brutalnych fantazji, które w połowie lat sześćdziesiątych nikogo nie dziwiły u małych chłopców.
Całą alejkę działu zabawkowego w domu towarowym E.J. Korvette poświęcono wyłącznie broni palnej. Były tam bazooki Monkey Division, karabiny Johnny Seven One Man Army, karabiny Mattel Shootin’ Shell, krótkolufowe hubleye kalibru .38, karabiny Okinawa Gun, figurki G.I. Joe z przeróżnym zabójczym ekwipunkiem, broń tajnych agentów Zero-M, cudownie realistyczne zestawy broni Johnny Eagle, kapiszonowce Fanner 50, karabiny M16 Sound-O-Power, teczki ze składanymi karabinami szpiegowskimi Secret Sam, broń z serialu The Man from U.N.C.L.E. i tak dalej – wszystko to reklamowane bezwstydnie i bez przerwy w programach Wonderama, Sandy Becker i w każdej innej audycji telewizyjnej dla dzieci. Do dziś umiem zanucić piosenki z tych reklam. Kiedy razem z Chuckym Blauem nie biegałem po okolicy w plastikowym hełmie i z thompsonem Dicka Tracy’ego w ręku, oglądałem serial Combat! – „w roli głównej Vic Morrow jako sierżant Saunders” – z zapałem godnym badacza Talmudu. Spałem z zabawkową bronią, miałem ją w łóżku i pod łóżkiem. Zawsze albo trzymałem jakąś broń, albo udawałem, że to robię; moje dłonie stale tęskniły za pełnymi kształtami chwytu i kolby karabinu. Co parę dni otwierałem naszą encyklopedię World Book z 1960 roku na hasłach karabin, pistolet lub broń maszynowa, wpatrywałem się w zdjęcia i diagramy – zawiłe linie zamków i mechanizmów spustowych – uczyłem się na pamięć marek, modeli, kalibrów, prędkości wylotowych i szybkostrzelności. James Bond wdarł się w moje życie w 1964 roku niczym nowo odkryty bóg. Zacząłem wyczekiwać tych rzadkich okazji, kiedy rodzice zaciągali mnie i moich braci do synagogi Temple Israel, bo nabożeństwa były okazją, żeby włożyć marynarkę jak dorosły. Oznaczało to, że pod spodem mogłem ukryć plastikową kaburę z lugerem, któremu jako tłumik wetknąłem marker w lufę. To cudowne wybrzuszenie pod pachą wystarczyło, żebym przetrwał całe Kol nidre.
A potem co lato wracałem na strzelnicę w Sunapee, skąd za najdrobniejszą wzmiankę o Bondzie albo sierżancie Saundersie groziło wyrzucenie, bo tam ćwiczyło się umiejętności strzeleckie, a nie oddawało fantazjom. Rok za rokiem broń wdzierała się w moje chromosomy na dwa sposoby: w postaci męskiej dyscypliny strzelectwa precyzyjnego, zakorzenionej w najchłodniejszej rzeczywistości, oraz obłędnie seksownej mitologii żołnierzy, kowbojów, gangsterów i szpiegów, nadającej broni palnej przemożnego czaru. Byłem bez szans.
Wszystko wyglądało dobrze mniej więcej do 1967 roku, aż tu nagle – jak wtedy, gdy słońce chowa się za chmurą – na moją szajbę na punkcie broni padł dziwny cień. Sygnałów, choć subtelnych, nie dało się przegapić: broń stała się niefajna, a moja obsesja paskudna. W wieku jedenastu lat koledzy wyrastali z zabawy w wojsko – dokładnie pamiętam dzień, w którym to do mnie dotarło. Chucky, Arthur Lewis i ja bawiliśmy się na pustej działce przy Irving Avenue i szturmowaliśmy ten sam hitlerowski bunkier, który zdobywaliśmy dłużej, niż trwała prawdziwa II wojna światowa. Gnałem ile sił, biegłem zygzakiem niczym demon, żeby uniknąć ognia wroga, gryzłem się w pięść i ciskałem fikcyjne granaty, krzyczałem „pau-pau”, naśladując efekty dźwiękowe. Dostrzegałem jednak, że Chucky i Arthur wszystko robią automatycznie, pod nieprzyjacielskim ostrzałem poruszają się wolno i bez entuzjazmu. Gdy odwróciłem się, żeby dać im znak, by poszli lewą flanką, zobaczyłem, że siedzą z boku, gadają i ciskają kamykami w jakąś puszkę, a karabiny położyli niedbale na kolanach. Poczułem się, jakbym dostał obuchem w głowę: oni robili mi przyjemność. A potem, w drodze do domu, śmiertelny cios – natknęliśmy się na Susan Stern i Caroline Bell, które znaliśmy od przedszkola. Teraz wyglądały inaczej: bardziej pociągające, mądrzejsze – ładne. Na widok naszych zabawkowych broni zmarszczyły czoła, jakby chciały powiedzieć: „Chłopaki, no naprawdę…”. Chucky i Arthur natychmiast zaczęli wymachiwać karabinami niczym kijami bejsbolowymi, jak gdyby nagle ze zdziwieniem odkryli te długie przedmioty w dłoniach i próbowali znaleźć dla nich jakieś sensowne zastosowanie. Traciłem wieloletnich kompanów z plutonu na rzecz bejsbola i futbolu – dokładnie tych samych niemożliwych dyscyplin sportu, które jako pierwsze zagnały mnie na strzelnicę w Sunapee. Czułem się jak małe dziecko wielkości balonu – nie tylko porzucony, ale wręcz upokorzony.
Drugą falą tsunami, która okryła hańbą moją obsesję na punkcie broni, był Wietnam. Sprzeciw wobec wojny był niemal powszechny na naszym przedmieściu, gdzie całe zastępy alergologów i ortopedów wypisywały młodym ludziom zwolnienia. Wykręcenie się od poboru zaprzątało myśli mojego starszego brata, dlatego wojna stawała się w naszym domu czymś, czego nie dało się zlekceważyć. W szkole wszyscy fajni ludzie opowiadali się po stronie kolorowej opozycji, już w szóstej klasie przyswajali estetykę „pokoju i miłości” rozkwitającą w całej Ameryce. Pokazywanie się z zabawkową bronią, rysowanie scen wojennych, zabawa żołnierzykami – nagle to wszystko okazało się zupełnie niestosowne. Ja także byłem przeciwny wojnie, a hipisowska estetyka imponowała mi tak samo jak reszcie szóstoklasistów. To jednak nie sprawiło, że przestałem lubić broń. Dla mnie to były dwie różne sprawy.
Próbowałem przejść tę przemianę razem z Chuckym i pozostałymi, naprawdę. Łaziłem na testy Małej Ligi Bejsbola z nadzieją, że będzie mi dane włożyć jeden ze strojów z napisami na plecach „SKLEPŻELAZNYBECK’S” albo „SHOP-RITE”. Niestety, wypchnięto mnie do tak zwanej Ligi Pee-Wee, szamba dla kulawych i niezbornych nieformalnie nazywanego Ligą Grubasów, gdzie drużyny nie miały własnych strojów. Dzielnie znosiłem to przez jeden sezon, grając na prawym zapolu w drużynie Washington Senators, a moi rodzice robili, co mogli, by mnie dopingować. Ojciec zamówił nawet imitację gazety z nagłówkiem „DANBAUMPORZUCABROŃ, ZOSTAJEGWIAZDĄBEJSBOLA”.
Ale nie porzuciłem broni – tak samo, jak nie zostałem gwiazdą bejsbola. Przestawiłem się po prostu na takie jej rodzaje, które przystoją starszemu dzieciakowi: sprężynową wiatrówkę i pistolet pneumatyczny na dwutlenek węgla. One jeszcze były do zaakceptowania, ponieważ w ich przypadku chodziło raczej o trafianie do celu niż fantazjowanie na temat scen bitewnych. Nie mogłem już bawić się w wojsko, ale wieszanie papierowych tarcz w ogródku na nowo rozbudziło znaną z obozu przyjemność z obcowania z bronią; radość ze zdyscyplinowanych ćwiczeń w wyzwalaniu olbrzymiej mocy i jej precyzyjnym wysyłaniu do oddalonego punktu. Strzelanie z wiatrówek pozwoliło broni pozostać w moim życiu. Zaspokoiło tęsknotę mojej dłoni za kolbą, chwytem i spustem.
Na rolniczym Południu albo w Górach Skalistych moja szajba na punkcie broni nikogo nawet by nie zastanowiła. Na dwunaste urodziny dostałbym strzelbę, po czternastych przeszedł szkolenie myśliwskie, na gwiazdkę otrzymał sztucer na jelenie, a potem przez całą jesień krążył pod gołym niebem z ojcem i wujkami. Broń byłaby zwykłym elementem dojrzewania, jak uganianie się za dziewczynami i nauka jazdy. Jednak na moim przedmieściu w New Jersey takie hobby zrobiło ze mnie mutanta, a na prywatnych uczelniach, gdzie uczyłem się w latach siedemdziesiątych, również było zakazane. Gdy na trzecim roku studiów na Uniwersytecie Nowojorskim kupiłem swoją pierwszą prawdziwą broń – stary elegancki karabinek Remington kalibru .22 podobny do tych, z jakich strzelałem na obozie – zachowałem to w tajemnicy.
Gdy osiągnąłem pełnoletność i mogłem głosować, siedzącego we mnie pasjonata broni zacząłem postrzegać jako złośliwego brata bliźniaka. Moje wychowanie, lektury i doświadczenia kazały mi wierzyć w związki zawodowe, prawa homoseksualistów, progresję podatkową, ONZ, inwestycje publiczne, liberalne prawo imigracyjne, państwowe finansowanie służby zdrowia, wolny wybór kobiet, negocjacje zamiast wyprzedzającego uderzenia, regulację biznesu dla ochrony praw pracowniczych i środowiska oraz w politykę prowadzoną w zgodzie z nauką, a nie nakazami religijnymi. Kwestia broni palnej zajmowała na politycznym polu bitwy miejsce wyznaczone równie ściśle jak aborcja czy modlitwa w szkole – broń należała do „tamtych”. Kiedy uchwalano przepisy regulujące dostęp do broni, wygrywali „moi”; kiedy je liberalizowano, triumfowali „ci drudzy”. Ponieważ wtedy jeszcze nie myślałem zbyt dużo na ten temat, szedłem za „swoimi”, niezawodnie popierając apele o wprowadzenie rejestracji, okresu oczekiwania, badania przeszłości kryminalnej i zakazu broni szturmowej. Żadna z tych spraw nie rzutowała na przyjemność, jaką czerpałem z broni palnej, ponieważ oprócz remingtona żadnej nie posiadałem.
Przeszkadzała mi natomiast odruchowa reakcja moich znajomych na każdą wzmiankę na ten temat. „Uch, nie cierpię broni” – zwykle tak właśnie wyrażali oni swój stosunek. Ich pogarda przenosiła się z broni na ludzi, którzy ją lubili. Nigdy nie przyszłoby im do głowy powiedzieć „czarnuch” czy „pedał”, ale śmiali się ze „świrów od broni”. Podczas takich rozmów milczałem niczym Tom Hanks reagujący uśmiechem na homofobiczne żarty w Filadelfii.
Po trzydziestce nauczyłem się polować na jelenie, co po części miało być nowym sposobem doświadczania natury, ale także „uzasadnionym” powodem, żeby broń pozostała w moim życiu. Niestety, ubieganie się o pozwolenia i kupowanie amunicji sprawiły, że znalazłem się na radarze Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego, które bez przerwy nękało mnie, żebym do nich wstąpił. W owym czasie NRA z organizacji skoncentrowanej na rozwoju umiejętności strzeleckich i bezpieczeństwie, którą pamiętałem z młodości, zmieniło się w coś na kształt zbrojnego skrzydła Partii Republikańskiej, skupionego na podsycaniu niechęci klasowej do tych, którzy – cytując ich miesięcznik „America’s 1st Freedom” – „sączą herbatkę i chrupią ciasteczka, knując, jak ograniczyć prawa nas pozostałych”. NRA nie było moim jedynym problemem. Tyradom przedstawicieli ruchu na rzecz swobodnego dostępu do broni często towarzyszyły apele o ograniczenie roli państwa, deportację imigrantów, cięcia podatkowe i wybór konserwatywnych polityków – czyli wszystko, czemu byłem przeciwny. Czułem się jak dziecko, które podczas burzliwego rozwodu darzy lojalnością oboje rodziców.
Byłem pasjonatem broni, ale nie należałem do związanej z nią kultury i nie wiedziałem zbyt wiele o miejscu, jakie broń zajmuje w życiu ludzi. Czy tuba medialna NRA odzwierciedla kulturę broni? Wypacza ją? Tworzy? Nie miałem pojęcia.
Zima, kiedy Barack Obama wprowadził się do Białego Domu, wydawała się dobrym momentem, by zacząć się tego uczyć. Amerykańscy posiadacze broni zareagowali na perspektywę jego prezydentury panicznym wykupywaniem broni i gromadzeniem amunicji. Bez przerwy podjudzani przez NRA, producentów broni palnej i prasę branżową, wierzyli, że konfiskata jest bliska. Do innych podziałów nękających Stany Zjednoczone dołączył rozłam wzdłuż linii wyznaczonej przez stosunek do broni. A ja stałem nad tą linią okrakiem.
Żeby zacząć rozgryzać innych pasjonatów broni, przeczytałem całą stertę książek o historii amerykańskiej kultury broni palnej, w poszukiwaniu trendów przekopałem się przez dane FBI dotyczące przestępczości, przebiłem się przez literaturę z argumentami na rzecz zwiększenia lub zmniejszenia regulacji dostępu do broni, przestudiowałem badania zagrożeń i korzyści płynących z jej posiadania i spędziłem dużo czasu na lekturze niezliczonych stron internetowych dla pasjonatów. W pewnym momencie zrozumiałem jednak, czego unikam. Przytłaczająca większość posiadaczy broni nie pojawiała się w statystykach przestępczości, nie odgrywała roli w polityce kontroli dostępu, nie przesiadywała na nienawistnych forach internetowych ani nikomu fizycznie nie zagrażała. Na temat pasjonatów broni czyniono wiele założeń – z jednej strony robiły to NRA i Fox News[2], a z drugiej komitet redakcyjny „New York Timesa” i gromada polityków Partii Demokratycznej. Wydawało się natomiast, że nikt ich nie słucha – nie zadaje pytań, które najbardziej mnie zastanawiały, gdy myślałem o sobie: dlaczego tak bardzo lubimy te przedmioty? Dlaczego tak nas poruszają? Nie chciałem ponownie pisać historii wyjątkowej relacji Ameryki z bronią palną, którą tak gruntownie przebadali inni autorzy. Nie interesowało mnie również babranie się w szczegółach przepisów o kontroli dostępu do broni ani formułowanie własnych propozycji w tym zakresie. Chodziło mi o coś bardziej intuicyjnego: o tę kluczową cechę, która niczym anchois na pizzy u jednych budzi namiętność, a u innych obrzydzenie. Broń palna nie podporządkowuje się zdrowemu rozsądkowi; albo się ją kocha, albo jej nienawidzi. Ale właściwie dlaczego? I dlaczego, podobnie jak podstawowa opcja kablówki, która zawsze obejmuje telezakupy, zamiłowanie do broni łączy się z politycznym konserwatyzmem?
Bez względu na wszystko właściciele broni palnej stanowią prawie połowę populacji naszego kraju – wartą poznania, bo ich entuzjazm do broni wiele mówi o nas jako społeczeństwie, oraz wysłuchania, ponieważ bez nich w polityce dostępu do broni nie dokona się nic trwałego ani przyzwoitego.
Jeśli miałem poznać innych posiadaczy broni, musiałem podejść do każdego z nich indywidualnie, na strzelnicach i giełdach, na zawodach i aukcjach, w lasach i w garażach. Wystarczyło mi jednak spojrzeć w lustro, bym wiedział, że łatwo nie będzie. Jako przygarbiony, łysawy Żyd w średnim wieku, noszący okulary i dżinsy z zaszewkami, wyglądałem jak rasowy zjadacz ciasteczek. Dlatego zacisnąłem zęby i zapisałem się do NRA, dzięki czemu otrzymałem nie tylko prenumeratę miesięczników „American Rifleman” i „America’s 1st Freedom”, ale również gustowną niebiesko-złotą czapeczkę oraz przypinkę NRA – doskonały kamuflaż.
Najlepszym miejscem obserwacji zachowań społecznych jest naturalne środowisko danego gatunku, dlatego w pewien upalny jesienny poranek wyruszyłem na poszukiwanie strzelnicy.
Oczywiście, że coś sobie kompensuję. Gdybym mógł coś zabić z odległości dwustu metrów fiutem, nie potrzebowałbym broni palnej, prawda?
Użytkownik Zanther na forum AR15.com
Strzelnica to dziwne miejsce. Wspólnotowe w tym sensie, że gromadzi osoby oddające się tej samej czynności, ale i samotnicze, bo kiedy masz broń w ręku, jesteś sam. Trening strzelecki trochę przypomina uderzanie całego wiadra piłek golfowych, jedna po drugiej, na stanowisku treningowym, tylko że zamiast posyłać je ze świstem na cichą murawę, gawędząc przy tym z osobami czekającymi na swoją kolej, wystrzeliwujesz lecące z prędkością dziewięciuset metrów na sekundę pociski w miedzianym płaszczu, otulony ochronnikami słuchu i kokonem ogłuszającego hałasu. Zawsze wolałem strzelać głęboko w lesie albo na pustyni, gdzie nie trzeba słuchać niczyich strzałów oprócz własnych.
Gdzieś jednak musiałem zacząć swój spacer śladami broni palnej, dlatego przejechałem się do Rodzinnego Centrum Strzeleckiego, prywatnej strzelnicy położonej w obrębie parku stanowego Cherry Creek, mniej więcej godzinę drogi na południe od mojego domu na przedmieściach Denver. Objechałem sztuczny staw i zaparkowałem przed ogrodzeniem z siatki. Nie miałem wątpliwości, że trafiłem właściwie. Zza płotu dobiegał taki hałas, jakby trwała bitwa o Al-Falludżę.
Na końcu korytarza z siatki napotkałem wysokiego opiekuna strzelnicy w pomarańczowej kamizelce i nausznikach. Stał w lekkim rozkroku z rękami na biodrach – w takiej samej konkretnej, nieco groźnej pozycji jak Hank Hilliard na strzelnicy obozu Sunapee. Na kamizelce miał dwie przypinki. Napis na jednej głosił „BŁOGOSŁAWIENINIEWIERNI, BOCIESZYĆSIĘBĘDĄWOLNOŚCIĄ, SZTUKĄI MUZYKĄ”. Ten na drugiej brzmiał po prostu „MOLONLABE”.
– Co to? – zawołałem, żeby dosłyszał mnie przez ochronniki słuchu i huk strzałów.
– Znasz się na historii?
– Trochę.
– Bitwa pod Termopilami?
– Nie kojarzę.
– Rok 480 przed naszą erą. Kserkses z Persji kazał Leonidasowi, królowi Sparty, złożyć broń. Leonidas odpowiedział: Molon labe. Chodź i weź. Rozumiesz, co mam na myśli? – Przez długą chwilę patrzył mi w oczy. Zamrugałem. – Stanowisko numer cztery – powiedział.
Zająłem miejsce przy drewnianej ławie strzelniczej i rozpakowałem broń: karabin Krag-Jørgensen .30-40 wykonany w 1900 roku na wojnę hiszpańsko-amerykańską. Nabyłem go dwadzieścia lat wcześniej na giełdzie broni w Montanie za sto piętnaście dolarów, kiedy byłem spłukany, a chciałem mieć z czego strzelać do jeleni i antylop. Uznałem, że pewnego dnia zarobię więcej pieniędzy, niż umiem sobie wyobrazić, i wtedy kupię porządną broń myśliwską. Krag przypadł mi jednak do gustu i strzelał tak prosto, że nie musiałem go wymieniać na nic lepszego. Pojawiając się na polowaniach ze studziesięcioletnim karabinem, wychodziłem na lekko stukniętego, ale każdy, kto lubi broń, zachwycał się jego długowiecznością. Trudno wyobrazić sobie inny produkt, który ponad wiek od wykonania działałby równie dobrze jak pierwszego dnia. Ponadto zyskiwałem w oczach innych, bo polowałem, korzystając z przyrządów mechanicznych, a nie celownika optycznego.
Do stanowiska numer cztery szedłem niczym gimnazjalista pod prysznicem, ukradkiem zerkając na sprzęt pozostałych. Spośród sześciu strzelających – dwóch takich starych dziadów jak ja i czterech koło trzydziestki albo młodszych – tylko ja miałem tradycyjny drewniany karabin. Cała reszta strzelała z czarnych AR-15 – cywilnej wersji wojskowego M16. Równie dobrze mógłbym znajdować się na strzelnicy w Fort Benning[3]. Już wcześniej widziałem, że te karabinki wkraczają do sklepów oraz na strzelnice, nie rozumiałem jednak, co w nich atrakcyjnego. Z plastikowym łożem i nowoczesnym wyglądem maszyn do zabijania brak im elegancji tradycyjnej broni palnej. Najczęstszy powód zakupu broni to ochrona przed przestępcami, ale do strzelania z bliskiej odległości najlepsze są pistolety i strzelby. Drugą najczęstszą przyczyną jest strzelanie do celu, jak tutaj, w Cherry Creek. Na trzecim miejscu plasuje się polowanie, ale wtedy rzadko używa się AR-15. Większość stanów nie zezwala na strzelanie do jeleni maleńką amunicją .223 używaną przez standardową AR-kę.
AR-15 jest doskonały do tego, do czego został stworzony: do zabijania ludzi ze średniej odległości na polu bitwy, co przeciętnemu detalicznemu nabywcy broni nie jest potrzebne. Mimo to AR-15 zajmują w sklepach coraz więcej miejsca, a tamtego dnia strzelnicę opanowały całkowicie.
Przy ławie obok mnie młody cherubinek o okrągłej twarzy, krótko przyciętych włosach i pulchnych palcach ściskał w dłoniach czarny karabinek, którego spokojnie mogliby używać członkowie SEAL Team Six[4]. To, co w mojej broni drewniane, w jego było z plastiku. Zamiast poziomego łoża karabinek miał pionowy chwyt przedni, tak jak pistolet maszynowy Thompson. Na górze znajdował się obciągnięty gumą celownik optyczny wielkości salami. Do lufy przyczepiono jakieś okablowane walce. Młody człowiek wcisnął do karabinka bananowaty magazynek i spojrzawszy w celownik, powoli oddał cztery strzały do celu oddalonego o sto metrów. Potem nacisnął guzik z boku, chwyt przedni rozchylił się, tworząc dwójnóg, który chłopak oparł o ławę i kontynuował uważne strzelanie. Jego urocza pyzata buzia tak jaskrawo kontrastowała z ostentacyjnie zabójczym wyglądem karabinka, że o mało nie roześmiałem się na głos. Kiedy zrobił przerwę na przeładowanie, złamałem zasadę strzelnic i naruszyłem jego przestrzeń osobistą.
– Wybaczysz mi pytanie ignoranta? – zacząłem. – Tylko popatrz na moją starą giwerę. Do czego ty używasz tej broni?
– Do tego! – odparł rozbawiony. – Do strzelania!
– Ale nie myślisz, że… No, że będziesz jej naprawdę potrzebował albo coś…
Zaśmiał się.
– O nie. Wiem, co masz na myśli. Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu ją lubię. No i to jest kawałek historii. Nasi chłopcy używają takich w Dżi Łocie.
– W czym?
Znów się roześmiał.
– GWOT. Globalna Wojna z Terroryzmem. Tak nazywają to wszystko: Irak, Afganistan i całą resztę, o której nawet nie słyszymy. Strzelałeś kiedyś z takiej?
– Nie.
– To dawaj!
Położył karabinek na ławie i przywołał mnie gestem. Zawahałem się. Strzelanie z cudzej broni to trochę jak taniec z czyjąś żoną. Niektórzy obrażają się na samo pytanie, a on proponował mi to z własnej woli.
– No więc tak – zaczął z podnieceniem, oblizując wargi jak pięciolatek demonstrujący ulubioną zabawkową ciężarówkę. – Nabój waży tylko sześćdziesiąt cztery grany, ale leci superszybko. – Uniósł w palcach nabój znacznie mniejszy i bardziej spiczasty od moich. Powiedzmy: był jak puszka piwa przy moich butelkach wina. Sześćdziesięcioczterogranowy, czyli czterogramowy nabój przypominał czubek długopisu. Chłopak przesunął dłonią po plastikowej czarnej kolbie karabinu. – Tu, w środku, jest wielka sprężyna. Prawie całkiem amortyzuje odrzut. I sam zobacz, jakie to jest lekkie.
Podniosłem karabin. Czułem się, jakbym trzymał wiatrówkę, zwłaszcza w porównaniu z moim kragiem.
– Zaczynasz czuć tę fascynację? No to teraz popatrz przez to cudo.
Przyłożyłem oko do celownika, a wtedy cel zadrżał mi na czubku nosa.
– To jest ACOG – oznajmił chłopak. – Kosztował więcej niż sam karabin, szczerze mówiąc. Właśnie takich używają wszyscy goście w Iraku i Afganistanie, których na to stać.
Uniosłem twarz znad celownika.
– Sami muszą płacić?
– Za karabin nie. Armia daje im wersję podstawową z celownikiem mechanicznym. Ale wszyscy używają optyki. Niektórym ją przydzielają, ale większość przywozi ze sobą albo prosi rodziców, żeby im przysłali.
Nie przyszło mi do głowy, że wojsko pozwala żołnierzom na modyfikację broni. To się nazywa idealny rynek: jaka matka nie sprzedałaby własnej nerki, żeby wysłać synowi celownik za tysiąc dwieście dolarów, który może mu uratować życie?
– Nie żebym sam tam był albo coś – dodał młody człowiek. – W telewizji widziałem. Następnym razem w wiadomościach przyjrzyj się broni. Wszyscy używają optyki. No proszę. Strzel sobie parę razy.
Moja prawa ręka ścisnęła coś jakby pistolet, a lewa zamknęła się na pionowym chwycie przednim. To chyba rzeczywiście bardziej ergonomiczne rozwiązanie niż w kragu. Żeby chwycić kraga, musiałem przekręcić obie dłonie, a w przypadku tego genetycznie modyfikowanego karabinu obie pięści trzymałem prosto, jakbym się boksował. Również kolba dobrze pasowała do ramienia, a oko naturalnie zajmowało pozycję za celownikiem. Skierowałem krzyż celownika na sylwetkę na tarczy strzelniczej i pociągnąłem za spust.
Poczułem lekkie szturchnięcie w ramię oraz coś dziwnego, kiedy ruchome części broni przesunęły się wewnątrz, napinając sprężynę i amortyzując siłę odrzutu. Mój karabin kopał niczym zawodowy bokser, a żeby oddać drugi strzał, musiałem unieść ciężki zamek, odciągnąć go do tyłu, potem pchnąć naprzód i opuścić. Tutaj wystarczyło otrzeć palcem o spust, delikatnie, jakbym pstryknięciem strząsał okruchy z obrusa. Bam! Potem trzecie pstryknięcie: bam!
Wystrzeliłem jeszcze cztery pociski, tak szybko jak tylko zdołałem poruszać palcem – bam-bam-bam-bam – a odrzut był niewiele większy niż węża ogrodowego. AR-15 to broń samopowtarzalna, co oznacza, że za każdym pociągnięciem spustu oddaje jeden strzał, podczas gdy M16 – i inne prawdziwe „karabinki szturmowe” – mogą strzelać ogniem ciągłym jak karabin maszynowy[5]. Różnica wydała mi się jednak bez znaczenia; ta AR-ka mogła pruć szybciej, niż ja potrafiłem dobrze przymierzyć.
– Ile mam strzałów?
– Magazynek mieści trzydzieści, ale… No, amunicja jest trochę droga.
Zrozumiano. Ten pulchny, nieśmiały młodzian był absolutnym dżentelmenem: pozwolił mi zatańczyć z żoną, ale nie mogłem kupować dla niej biżuterii z jego portfela.
Jednym z urządzeń przyczepionych do lufy była mocna latarka, której włącznik znajdował się dokładnie w miejscu, gdzie mój lewy kciuk stykał się z chwytem przednim. Chodził równie delikatnie jak spust. Zapytałem o drugi walec.
– Popatrz przez celownik – odparł chłopak. – A teraz naciśnij guzik pod lewym palcem wskazującym. – Wcześniej tego guzika nie zauważyłem. Kiedy go przycisnąłem, na torsie papierowej sylwetki oddalonej o sto metrów pojawiła się czerwona kropka. – Laser – powiedział młody człowiek. – Fajne, nie? Gdzie pada światło, tam trafi kula. Laser, ACOG… Wyposażyłem sobie giwerę tak, jak mieli w Transformerach.
W celowniku widziałem, że moje pierwsze trzy pociski – kiedy najpierw przymierzyłem – trafiły w ramię sylwetki, w odstępie mniej więcej czterech centymetrów od siebie. Nieco za wysoko i trochę na prawo, ale całkiem nieźle, zwłaszcza że trzymałem AR-kę po raz pierwszy w życiu.
Kiedy oddawałem młodemu człowiekowi broń, uśmiechał się od ucha do ucha jak dumny tatuś.
– To jest coś, no nie?
Musiałem przyznać mu rację. Z karabinu strzelało się bez wysiłku, niczym z pistoletu laserowego. Jeśli AR-ki ze wszystkich robią dobrych strzelców, tak jak ten egzemplarz ze mnie, łatwo zrozumieć ich popularność. Wyobraźcie sobie gitarę, dzięki której gracie jak Eric Clapton.
– Muszę zapytać: ile kosztuje taka broń?
Chłopak miał zmieszaną minę.
– W sumie to by było jakieś… – Urwał, mamrocząc.
– Proszę?
– Trzy i pół tysiąca dolarów, plus minus. – Wydał z siebie krótki śmiech, jakby ktoś wykonał na nim manewr Heimlicha.
– Czy mogę spytać, czym się zajmujesz?
– Pracuję w firmie obrotu nieruchomościami.
– Musi dobrze płacić.
Wzruszył ramionami, a jego wzrok krążył niespokojnie, szukając czegoś, na czym mógłby spocząć.
– No, zwykle mam tylko osiem godzin pracy w tygodniu.
– Jak możesz z tego wyżyć?
Milczał przez chwilę, wpatrzony we własne buty.
– Mieszkam z rodzicami – powiedział cicho.
– Przecież… – zacząłem, a potem ugryzłem się w język, powstrzymując się, żeby odstawić tu Hugh Beaumonta[6] i wygłosić kazanie o tym, jak idiotyczne jest marnowanie forsy na drogą zabawkę, skoro nie stać go na mieszkanie. W końcu ten chłopak to syn innego mężczyzny; dla mnie był mentorem strzeleckim.
Podziękowałem mu, a potem przez pewien czas katowałem się strzelaniem ze swojej staroci, która po obcowaniu z AR-15 wydawała się nieporęczna niczym kanciasty mebel. Wkładałem naboje jeden po drugim do pięciostrzałowego magazynka, podczas gdy ludzie wokół mnie jednym ruchem wsadzali gotowy magazynek za magazynkiem i strzelali – bambambambambambambam – zasypując betonowe podłoże brzęczącymi mosiężnymi łuskami. Za rok moja broń miała być już tylko o połowę starsza ode mnie. Odciągając zamek, czułem się staro, ale nie tak staro jak wtedy, gdy zrozumiałem, że dla dwudziestoparolatka AR-15 to „kawałek historii” – sięgającej aż do zarania GWOT, czyli 11 września 2001 roku, a może nawet do prehistorycznych mroków wojny w Wietnamie.
Co do jednego chłopak miał rację. Zaznajomiłem się z AR-15 – choć nie zdawałem sobie z tego sprawy – oglądając wiadomości z Iraku i Afganistanu. W telewizji i na papierze wojskowa wersja AR-ki była wszechobecna, pojawiała się w rękach każdego żołnierza i marine w milionie różnych wypasionych konfiguracji. Nawet jeśli Dżi Łot nie przyniósł żadnych innych sukcesów, stał się całodobową wysokobudżetową reklamą AR-15.
Gdy się nad tym zastanowiłem, wydało mi się to dość dziwne. M16 wcale nie było atrakcyjnym produktem konsumenckim podczas wojny w Wietnamie, a M1 Garand – podczas II wojny światowej. Pobór z czasów Wietnamu nie zachęcał do bawienia się w amatorkę; młodzi ludzie nie wiedzieli, czy lada chwila nie dostaną takiego czarnego karabinu na serio. II wojny światowej zaś nie pokazywano w telewizji. Okazuje się, że połączenie armii ochotniczej z transmisjami o wojnie w całodobowych kanałach informacyjnych mimochodem przyczyniło się do powstania skutecznej strategii marketingowej sprzedaży broni palnej.
Kiedy opuszczałem strzelnicę, chłopak właśnie ładował bagażnik zielononiebieskiego chevroleta cavaliera. Na zderzaku miał przyciętą nożyczkami naklejkę z kampanii prezydenckiej McCain–Palin. Brakowało nazwiska McCaina. Zaprosiłem go na lunch, a on zaproponował, żebym pojechał za nim do najbliższego Burger Kinga.
Gdy stanęliśmy w kolejce, zapytałem go o tę naklejkę.
– Dopisałem Palin[7]. Sam nie wiem, dlaczego nie ufałem McCainowi.
– A Obama?
Parsknął.
– Mam sumienie.
To był dziwny, przygnębiający lunch. Musiałem stale sobie przypominać, że chłopak jest ponad dwa razy młodszy ode mnie. Miał dwadzieścia cztery lata – nazywam go „chłopakiem” ze względu na jego pełne różowe policzki oraz dlatego że poprosił, żebym nie używał jego imienia – ale mówił jak wypalony siedemdziesięciolatek, smętnie wspominając życie pełne potknięć, wymówek i zmarnowanych szans.
Na przykład jego chłopięce marzenie o byciu pilotem już zdążyło lec w gruzach. W dzieciństwie wkręcił się w komputerowe symulatory lotu i jako piętnastolatek z powodzeniem „odbył” w czasie rzeczywistym sześciogodzinny lot z Anchorage do Seattle, wymagający pilnowania zużycia paliwa, unikania złej pogody i radzenia sobie z niespodziewanymi problemami technicznymi. W szkole średniej zapisał się na szkolenie Junior ROTC w Siłach Powietrznych Stanów Zjednoczonych i co wtorek z radością nosił mundur. 11 września 2001 roku to był właśnie wtorek. Ale zamiast razem z kolegami z kursu czerpać dumę z munduru i wojskowej furii, rozpłakał się i dostał takich drgawek, że musiał prosić, żeby szkoła zadzwoniła po jego matkę. Resztę dnia spędził w łóżku.
Zresztą jego kuzyn Jimmy twierdził, że siły powietrzne to i tak nie jest to. Mają tam za mało wolnych miejsc dla pilotów. „Chodźmy do armii, będziemy latać blackhawkami!” Armia, zaangażowana w dwie wojny, przyjęłaby ich z otwartymi ramionami – nie jako pilotów, bo nie ukończyli studiów, ale jako prawdziwych twardzieli w śmigłowcu bojowym: dowódców załogi. Staliby z tyłu, obsługiwali boczny karabin i kierowali wszystkim, co dzieje się za kokpitem. Armia dałaby im po jednym stopniu za każdy rok JROTC, czyli mój rozmówca zacząłby służbę w randze E-3. Wypas, powiedział Jimmy, będzie super. Zgłosił się i odbył trzy tury w strefie wojny.
– Ja stchórzyłem – wyznał chłopak apatycznym tonem, wyciągając wilgotne frytki z papierowej torebki. – Czuję, że coś mnie ominęło.
Miałem ochotę posadzić go sobie na kolanach, wziąć pod brodę i powiedzieć, żeby się ogarnął.
– To nie jest dla każdego – przyznałem. – Dalej interesuje cię latanie?
Matowym głosem opisał, że poszedł na uczelnię z dojazdem w Denver, gdzie studiował lotnictwo. Co semestr wydawał dwa tysiące dolarów na czesne i drugie tyle na lekcje latania. Miał za słabe stopnie, żeby dostać stypendium, więc po trzech semestrach uzbierał pięć tysięcy długu, bez żadnych perspektyw, by się z niego wykaraskać. Dlatego rzucił naukę w diabły i tak się skończyły marzenia o byciu pilotem.
– I co teraz?
– Przez jakiś czas pracowałem w Burger Kingu i brałem zlecenia od Della, dopóki się nie skończyły. Chodzę na kursy w college’u miejskim. Wiesz, z informatyki.
Chłopak zmiął papier po kanapce i zlizał nasiona pomidora z palca serdecznego. Rozmowa grzęzła w mrocznych tematach. Żeby poprawić nastrój, zapytałem o AR-kę.
– No wiesz – zaczął i ożywiony znów usiadł prosto. – Szczerze mówiąc, w broń wkręciłem się dzięki grom komputerowym. Gram w serię Battlefield. Znasz? U mnie wszystko zaczęło się od Counter--Strike’a.
Długo opowiadał o swoich ulubionych strzelankach – Battlefield 1942, Armed Assault II i Call of Duty 4. Każda z nich to internetowa gra wojenna widziana z perspektywy pierwszej osoby, w której nie tylko kieruje się cyfrowym awatarem, ale dosłownie jest się tam. Wyjaśnił, że wszystkimi żołnierzami na ekranie sterują inni gracze; właśnie na tym polegał cały cud. Grał z prawdziwymi ludźmi z całego świata, a każdy z nich oglądał pole bitwy z innej perspektywy. W dziecięcej fantazji na temat broni Call of Duty zastąpiły kapiszonowce Mattel Shootin’ Shell, ale poza tym ten chłopak bardzo przypominał mnie z dzieciństwa.
To właśnie dzięki Call of Duty 4 zainteresował się AR-15. Gromadząc punkty, zdobywał prawo używania i modyfikowania coraz bardziej zabójczych broni. Na ekranie pojawiały się opisy celowników ACOG, laserów i innych gadżetów, które miał do wyboru. Tak naprawdę te opisy były reklamami wychwalającymi zalety markowych urządzeń.
Być może gry komputerowe są wyjaśnieniem, dlaczego AR-15 stało się nadzieją branży producentów broni, zaniepokojonych starzejącą się klientelą. Na przykład mój bratanek, który urodził się w Greenwich Village, całe życie spędził w obrębie kilku przecznic od domu i miał tak niewiele kontaktu z bronią jak mało kto, a terminologię związaną z AR-kami – ACOG, Magpul i tak dalej – znał lepiej ode mnie, ponieważ jest graczem. W przeciwieństwie do chłopaka z Denver nie przełożył wirtualnego entuzjazmu na prawdziwe AR-15, ale jak wynika z jednego z niezliczonych badań rynku broni przeprowadzonych przez Narodową Fundację Sportów Strzeleckich (National Shooting Sports Foundation, NSSF), wielu młodych ludzi tak zrobiło. O ile według tych ankiet pasjonaci broni są zwykle po czterdziestce, pochodzą z terenów wiejskich, są średnio wykształceni i biali, o tyle ci strzelający z AR-15 przeważnie bywają młodsi, żyją w miastach, są lepiej wykształceni i bardziej zróżnicowani rasowo. Innymi słowy, bardziej odzwierciedlają to, dokąd Ameryka zmierza, niż skąd przybyła.
NSSF ustaliła także, że posiadacze AR-ek są nie tylko młodsi i bardziej zróżnicowani, ale chodzą na strzelnicę częściej niż właściciele innych broni. Dzięki nim amunicja kalibru .223, stosowana w AR-15, stała się najczęściej sprzedawaną na rynku. Można było liczyć na to, że posiadacze AR-ek w prawdziwym życiu wydadzą realne dolary na zakup niekończącego się zalewu części i akcesoriów, które w cyberprzestrzeni wygrywali w Call of Duty 4. Robili również to, na czym przemysłowi zależy najbardziej: rozgłaszali przyjemność strzelania, tak jak ten chłopak na strzelnicy, kiedy podsunął mi swój karabin.
W dwudzieste pierwsze urodziny nudził się sam w domu. Prawo federalne nie pozwala na sprzedaż broni osobom poniżej dwudziestego pierwszego roku życia i właśnie to go zainspirowało.
– Pomyślałem sobie: mam trochę kasy, chcę kupić spluwę. – Pojechał do najbliższego sklepu z bronią i po trwającym piętnaście minut komputerowym badaniu przeszłości kryminalnej wyszedł stamtąd z pistoletem kalibru .40 firmy Smith & Wesson Sigma. – To był zakup pod wpływem impulsu – przyznał. – Nie robiłem rozpoznania. Po prostu go zobaczyłem, spodobał mi się, więc wziąłem.
Cztery miesiące później sprzedał pistolet z pięćdziesięciodolarową stratą na giełdzie broni, a potem poszedł do lombardu, gdzie nabył dziewięciomilimetrowy karabinek Hi-Point 995 – znów, jak powiedział, pod wpływem impulsu, bo „fajnie wyglądał”. Eric Harris był tego samego zdania; zanim oddał z takiego dziewięćdziesiąt sześć strzałów w szkole średniej w Columbine, napisał, że przypominał mu on broń z gry komputerowej Doom.
– Czy gry komputerowe miały coś wspólnego z twoją decyzją, żeby kupić prawdziwą broń? – zapytałem.
– Wszystko! – odparł. – Chciałem zrobić następny krok: poczuć odrzut i pociągnąć za spust. – Przekrzywił głowę, przyglądał mi się przez chwilę i chyba zrozumiał, że dziwnie to zabrzmiało. Po męsku obniżył głos o oktawę. – W świecie, w którym wszystko się wyrzuca, broń palna to coś, co można przekazywać z pokolenia na pokolenie, no nie?
Dzień po nabyciu karabinka Hi-Point poszedł do innego lombardu i kupił pistolet Springfield XD, również dziewięciomilimetrowy; uznał, że fajnie mieć dwie sztuki broni tego samego kalibru.
– Ciągle nie mówiłem o nich rodzicom. – Zachichotał, sącząc sprite’a. – Trzymałem je w szafie.
Pewnego dnia znowu nudził się sam w domu, bawiąc się pistoletem w swoim pokoju. Strzelał na sucho, pociągając za spust przy pustej komorze, co zazwyczaj jest normalnym sposobem ćwiczenia pracy na języku spustowym. Ale z włożonym magazynkiem to podręcznikowy przykład głupoty. Chłopak pociągnął za spust i odciągnął zamek, żeby przeładować. Niestety tym samym pobrał nabój z magazynka do komory. Pociągnął za spust jeszcze raz.
– Minęło dziesięć sekund, zanim zrozumiałem, co się stało – powiedział. – Kompletnie ogłuchłem, ale czułem zapach prochu. Zacząłem biegać w kółko, szukając pocisku. A potem nagle staję, biorę głęboki wdech. Idę na górę i widzę, że z podłogi w pokoju rodziców wywaliło trochę karton-gipsu. Wracam na dół i patrzę, że kula przeszła przez wentylację w moim pokoju, minęła wiatrak o taki kawałeczek. W końcu utknęła w słupku ściany. – Zaśmiał się i zassał lód z dna kubka sprite’a. – Wyjaśniłem to tacie, kiedy wrócił do domu. Powiedziałem mu: „Miałem niekontrolowany wystrzał. To dla ciebie: pistolet i torebka z czterdziestoma dziewięcioma nabojami”. On na to: „Aha, dobrze, dziękuję”. Nie okazał żadnych emocji. I tyle. Mama dalej nie wie.
Jego twarz płonęła czerwienią; przypominała buraka. Ja też, tak jak on przesiąknięty w dzieciństwie fantazjami o broni, mogłem popełnić podobny błąd – gdyby nie rygorystyczne ćwiczenia na strzelnicy z Hankiem Hilliardem.
– A AR-15?
Westchnął z ulgą, że wracamy do tego tematu.
– AR-kę zacząłem składać, kiedy wkręciłem się w grę America’s Army, wypuszczoną przez armię w celach rekrutacyjnych. Podobała mi się. Zanim zaczniesz właściwą grę, musisz przejść podstawowe szkolenie na strzelnicy i na torze przeszkód.
W tej grze używał M4 – krótszej wersji karabinu M16 stosowanej przez komandosów. Ponownie odszedł od komputera i udał się do sklepu z bronią – tym razem, żeby kupić prawdziwy AR-15. W opowieści tak szybko przeskakiwał między mówieniem o broni wirtualnej a prawdziwej, że trudno mi było nadążyć. Zastanawiałem się, czy i on czasem miał z tym problem.
Odsunął na bok resztki lunchu, a potem opisał części i akcesoria wymienione w jego AR-15 przez rok, który minął od nabycia karabinu. Ciągle mówił rzeczy w stylu: „Wtedy kupiłem nowe łoże LaRue Tactical wyposażone w szyny montażowe i dlatego musiałem wymienić blok gazowy”. W szczegółach trudno mi się było połapać. Z moich doświadczeń wynikało, że jedyne, co można wymienić w karabinie, to celownik oraz pasek, na którym nosi się go na ramieniu. Wywnioskowałem jednak, że chłopak przerabiał coś w swojej broni mniej więcej co cztery dni, tak jak ja w latach siedemdziesiątych zmieniałem przerzutki i piasty w rowerze.
– Lubię samo strzelanie – powiedział. – Lubię strzelać tak czysto, jak to możliwe. Ale najbardziej lubię tę całą inżynierkę: sprężyny, haczyki, zapadki. Czasami myślę sobie: „Hm, ten kawałek trochę wisi” albo „Ten trzpień się kolebie”. Lubię rozkładać cały karabin na części w swoim pokoju. Zawsze, kiedy strzelam, rozwijam matę do czyszczenia i wszystko rozbieram. Za każdym razem rozmontowuję zamek, odcinam kawałki materiału i przeciągam przez kanał iglicy.
Chłopak mówił dalej, zatracał się w arkanach bezpośredniego doprowadzania gazów i ciśnienia w komorze, sprężyn powrotnych i mechanizmów spustowych. Oczy mu błyszczały. Światło na jego twarzy nabrało różowego odcienia i dotarło do mnie, że siedzimy tu już całymi godzinami.
– Słyszę, że serio cię to kręci – stwierdziłem. – Nie myślałeś, żeby zarabiać na projektowaniu broni?
Blask w jego oczach zgasł.
– Myślałem – odparł smutnym tonem i znowu pogrążył się w przygnębieniu. – Ale jestem niezbyt pomysłowy.
Aplikacja o nazwie Gun Store Finder [Wyszukiwarka sklepów z bronią] w moim iPodzie touch skierowała mnie do dwóch lokali w Denver, ale jeden był już zabity deskami, a drugi przerobiony na salon manikiuru. Popołudnie było tak rześkie, a osiki w górach, zmieniające kolor liści, tak piękne – niczym żółte maźnięcia pędzla pośród sosen – że w końcu pojechałem aż do Colorado Springs, półtorej godziny drogi od Denver. Spadł już tam śnieg i leżał w cieniach pod drzewami. Gdy zajeżdżałem na pokryty breją parking sklepu Specialty Sports & Supply, czarny labrador wytknął łeb przez okno wielkiego pikapa marki Ford i wbił we mnie złowrogie spojrzenie, jakby chciał zapytać: „A co ty tutaj robisz?”. Nie dał się nabrać na moją czapkę NRA.
Większość znanych mi lokali z bronią to kameralne, zagracone, przyjemnie zatęchłe sklepiki, w których właściciel opiera się o ladę i gada o futbolu albo balistyce, podczas gdy klienci swobodnie spacerują wśród stojaków z używanymi strzelbami. Specialty Sports & Supply pachniało natomiast przyszłością – był to duży, przestronny supermarket z bronią o woni płynu dezynfekcyjnego do rąk.
Wszystkie karabiny stały na stelażach za ladą, poza zasięgiem. Pracownicy w jednakowych niebieskich kamizelkach opierali się o lady i czekali w jasnym świetle jarzeniówek. Jedyne, czego klienci mogli dotknąć bez pozwolenia, to bezpieczne artykuły: ubrania, zestawy do czyszczenia, tarcze strzelnicze, suszona wołowina i napoje energetyczne, które w sklepie z bronią wydawały się równie stosowne jak półlitrówki jacka daniel’sa. Raz popełniłem błąd i wypiłem coś takiego; przez cały dzień miałem wrażenie, że odbijam się od wnętrza własnej czaszki.
Odwiedzając sklepy, zawsze szukałem broni z pierwszej połowy XX wieku. Oprócz kraga (rok produkcji: 1900) miałem pistolet Savage .32 z 1907 roku, rewolwery Smith & Wesson .45 i .38 z 1917 i 1921 roku, lugera z 1920 roku, karabin Mauser armii chińskiej z 1934 roku, węgierski pistolet Femaru z 1937 roku i colta detective special z 1956 roku – tego samego, w którym się urodziłem. Broń z tamtej epoki zwykle nie była odlewana, ale wykonana z litej stali, radełkowana ze zmysłem artystycznym, a kolby lśniły drewnem o wyrazistych słojach, którego użycie dziś nie opłaca się już rusznikarzom. Ta broń przypominała o czasach, o których lubiłem myśleć, pachnących dymem węglowym i wilgotnymi wełnianymi płaszczami. Zwykle też lokowała się cenowo w idealnym punkcie między bronią współczesną a prawdziwymi antykami z XIX wieku lub jeszcze starszymi. Niestety w Specialty Sports & Supply egzemplarze broni o kasztanowych kolbach w odcieniach pięknego brązu już po kilku metrach ustępowały miejsca na stelażach nieprzebranym rzędom czarnego jak węgiel plastiku.
Stałem przy ladzie, czekając, aż podejdzie do mnie jeden z wielu pracowników. Żaden tego nie zrobił. Kilku zerknęło na mnie i odwróciło wzrok. W końcu skinąłem na ubranego w niebieską kamizelkę pryszczatego rudego sprzedawcę z twarzą kanciastą jak siekiera i podgoloną fryzurą. Podszedł do mnie z lekko zdziwioną miną. Mimo czapki NRA nie przypominałem jego typowych klientów. Może byłem zbyt stary. Zbyt miejski. Oznajmiłem, że niedawno zainteresowałem się AR-15, i zapytałem, co by polecił. Uniósł brew, jakby chciał zapytać: „Serio?”. Był jednak bardzo uprzejmy.
Przesunął palcem wzdłuż rzędu, wydawałoby się, identycznych karabinów, wybrał jeden, otworzył zamek, by się upewnić, że nie jest naładowany, po czym mi go podał. Broń była lekka niczym zabawka, zupełnie jak tego chłopaka ze strzelnicy. Aż trudno było traktować ją poważnie.
– Dlaczego wybrał pan właśnie ten?
– Głównie ze względu na cenę, sir. To DPMS. – Zerknął na metkę dyndającą z kabłąka. – Osiemset dolarów.
– Do ilu dochodzą ceny?
– O, można wydać sporo, sir. – Wymienił różne cechy, takie jak grubość metalu, gwintowanie lufy, spusty wyczynowe, wspomniał różnicę między bezpośrednim doprowadzaniem gazów a doprowadzaniem na tłok. Nic mi to nie mówiło. Kiedy jeszcze z pięć razy powiedział do mnie sir, zapytałem, czy jest byłym wojskowym[8].
– Tak, sir. Korpus piechoty morskiej.
– Irak?
– Afganistan.
– I lubi pan tę broń?
– Tylko ten karabin wziąłbym do walki, sir.
– Ale ja nie idę walczyć. Po co mi on?
– Celność. Wygoda strzelania. W porównaniu z inną bronią amunicja jest tania i łatwo dostępna.
Za plecami usłyszałem dudniący szept:
– Nie rób tego, stary.
Obróciłem się i zobaczyłem dwóch facetów – jeden był drobnym, niskim mężczyzną w krótkiej kurtce licealnej drużyny sportowej i wyprasowanych dżinsach, a drugi nieogolonym olbrzymem w kaloszach nakładanych na buty, czapce z nausznikami oraz pikowanej oliwkowej kurtce nałożonej na roboczy kombinezon.
– Słucham? – zapytałem.
– Nie rób tego – powtórzył cicho ten duży. – Te osiemset dolców to dopiero początek. Jak cię ucapią, to na dobre.
– Właśnie – dodał jego żylasty towarzysz, z zachwytem patrząc w gablotę pełną komponentów broni. – Zupełnie jak z heroiną: najpierw dostajesz tanio na smaka.
Sprzedawca zaśmiał się nerwowo.
– Fakt, można kupić sporo fajnych części dodatkowych, to na pewno.
Ten duży parsknął.
– We wrześniu kupiłem tu, w tym sklepie, taki sam karabin za osiemset dolarów – powiedział. – Od tamtej pory wydałem jeszcze… Ile? Dwa tysiące? Trzy? – Jego towarzysz pokiwał głową. – Nie mówię, że żałuję. Mam bardzo fajną broń i kocham z niej strzelać. Ale wystarczy otworzyć nowy numer „Guns & Ammo” albo wejść tutaj i co miesiąc są jakieś nowości, które musisz mieć.
– Na przykład?
Położyłem karabin na ladzie, a duży ruszył z technologiczną nawijką jak wcześniej chłopak na strzelnicy.
– Co zrobiłem? – zwrócił się do towarzysza, a potem kolejno odginał marchewkowate palce. – Najpierw kolba Magpul, poszło na to ze sto pięćdziesiąt dolców. Potem chwyt Command Arms: następne czterdzieści. Potem łoże z szynami Picatinny, czyli następne sto z czymś…
– I dopiero wtedy zaczynają się prawdziwe kłopoty – wtrącił tamten, klękając na jedno kolano, żeby zajrzeć do gabloty.
– Właśnie. Bo jest tyle rzeczy, które można na tych szynach zawiesić. Lasery, latarki. W Krwawym diamencie zobaczyłem egzemplarz SureFire Universal WeaponLight i musiałem taki mieć…
– To się nigdy, kurwa, nie kończy.
– To się nigdy, kurwa, nie kończy. Celowniki, lunety, mechanizmy spustowe. Coś sobie montujesz, a tydzień później wypuszczają jeszcze fajniejszy model i musisz go kupić.
– Zaraz – przerwałem. – Mówisz, że wymieniłeś łoże?
Łoże to główny element broni palnej – w tradycyjnym karabinie jest to ta drewniana część, w której spoczywają wszystkie mechanizmy. Myśl o takiej modyfikacji broni wydawała mi się równie dziwaczna jak przeróbka samochodu przez wymianę karoserii.
– Łoże, lufę, spust, chwyt… Wszystko – odparł ten mały z twarzą wciąż przyciśniętą do szyby. – Ja w swoim zmieniłem nawet kaliber. Kupiłem uppera sześć i pół milimetra Grendel, żeby polować na jelenie. Wszystko razem kosztowało mnie, cholera, prawie siedem stów.
Rudy sprzedawca zajął się karabinem na ladzie i zaczął go rozbierać. W mniej więcej dziesięć sekund, bez użycia narzędzi, zredukował go do sześciu czy siedmiu elementów niczym rozłożoną zabawkę Lego.
– To jak z silnikiem small-block Chevroleta – powiedział. – Ma prawie nieskończoną liczbę zastosowań, bo można wymienić kolektor dolotowy, głowice cylindrów, tłoki i korby.
Gawędzili dalej, a ja nie umiałem ocenić, czy opisują przypadek niezdiagnozowanego uzależnienia od sprzętu, czy jedynie racjonalną sympatię dla urządzenia równie wszechstronnego jak multitool Leathermana. Wyjaśnili mi, że strzelcy mogą nie tylko dodatkowo odpicować swoje AR-ki, ale również zmienić je w zupełnie inną broń. Wymień to i tamto, a twój standardowy karabinek AR-15 kalibru .223 może strzelać dowolnymi nabojami, od malutkiej amunicji bocznego zapłonu .22 aż po 6,5 mm Grendel, którą poluje się na jelenie. Znowu coś zmień, a twoja AR-ka przyjmie amunicję do AK, ulubionej broni wszystkich armii i partyzantek Trzeciego Świata od Wenezueli po Kongo. Kolejna wymiana i możesz strzelać przypominającą kształtem szminkę amunicją .50 Beowulf, która w Afganistanie rozwalała bloki silników w land roverach talibów. Są nawet części pozwalające przerobić AR-15 na strzelbę albo kuszę. Tego samego popołudnia możesz strącać puszki z płotu, zapolować na króliki, zabić niedźwiedzia i strzelać do rzutków – z jednej i tej samej broni. Wydało mi się to zarazem dziwne i rewolucyjne – to tak, jakby pojechać po zakupy toyotą prius, a potem wcisnąć guzik na desce rozdzielczej i zmienić ją w dodge’a rama, żeby zawieźć nim śmieci na wysypisko. Pozwalało to pasjonatom strzelać na wiele różnych sposobów, zawsze mając w rękach ten sam chwyt i tę samą kolbę.
– Strzeż się człowieka z jedną bronią – powiedział rudy sprzedawca, cytując stare powiedzenie. – Bo pewnie umie się nią posługiwać.
Nieogolony olbrzym westchnął głośno, patrząc zaczerwienionymi oczami na gablotę z akcesoriami.
– Wiesz, co to jest, prawda? – zapytał. – To barbie dla mężczyzn.
Ludzie, którzy opowiadają się za zakazem broni, chcą automatycznego wprowadzenia rządów ludzi młodych, silnych i licznych. To dokładne przeciwieństwo cywilizowanego społeczeństwa.
Major L. Caudill, Korpus Piechoty Morskiej (w stanie spoczynku)
Wiedziałem jedno: kiedy ktoś mówi, że broń nie będzie ci potrzebna, lepiej weź taką, która działa.
Robert Mitchum jako Philip Marlowe w filmie Żegnaj, laleczko, 1975
Po powrocie do domu ciągle wspominałem to zdziwione spojrzenie, które rzucił mi sprzedawca w Specialty Sports & Supply. Najwidoczniej czapeczka NRA nie była idealnym kamuflażem. Wkładając ją na swoją spiczastą łysą głowę, byłbym w sklepach Arizony i Kentucky równie niewidoczny jak czołg Panzer przykryty gałązką pietruszki. Łażąc i wypytując ludzi o ich życie z bronią, ryzykowałem, że nie zechcą ze mną rozmawiać albo nawet pogonią ze strzelbą.
Pewnego dnia, krążąc po stronach dla pasjonatów, natknąłem się na rozmowę o tak zwanym open carry – praktyce noszenia pistoletu na widoku. W niemal wszystkich stanach noszenie broni w widocznej kaburze nie wymagało pozwolenia. Potrzebowałem chwili, żeby przyswoić tę myśl, ale gdy mi się to udało, uznałem to za spektakularne rozwiązanie swojego problemu.
Sięgająca czasów Dzikiego Zachodu logika opierała się na założeniu, że jeśli czyjąś broń widać, istnieje mniejsze prawdopodobieństwo, że taki ktoś użyje jej w złym celu. Open carry stało się nowym frontem niekończącej się amerykańskiej wojny o prawo do broni. Aktywiści urządzali pikniki z bronią, nagrywali wideokonfrontacje z policją („Hej, kolego, co to za broń?” „Ja znam swoje prawa!”) i otwarcie wchodzili z bronią do Starbucksa z nadzieją, że odmówi im się obsługi albo jeszcze lepiej – że zostaną aresztowani. (Starbucks nie połknął haczyka i personel obsługiwał uzbrojonych z uśmiechem na ustach). Kilka osób z bronią pojawiło się nawet przed wiecami w New Hampshire i Arizonie, na których gościł prezydent Obama. Jeśli liczyli na to, że zostaną męczennikami i wytoczą pozwy o nieuprawnione aresztowanie, rozczarowali się: agenci Secret Service, wiedząc doskonale, że noszenie broni na widoku jest legalne, zostawili ich w spokoju.
Kiedy zadzwoniłem do Mike’a Stollenwerka, emerytowanego podpułkownika armii prowadzącego stronę OpenCarry.org – „Prawo niewykorzystywane to prawo stracone!” – powiedział mi, że obnoszenie się z bronią na prezydenckich uroczystościach jest „dobre dla świrów z Partii Herbacianej”. Marzyło mu się, żeby więcej ludzi pokazywało się z pistoletami nie podczas wydarzeń politycznych, ale w supermarketach i na meczach piłkarskich swoich dzieci, bo chciał, „żeby każdy miał to prawo”. Jawne noszenie broni po to, żeby jawnie nosić broń, przypominało mi stary dowcip trupy Firesign Theatre o muralu przedstawiającym historię zmagań o to, żeby dokończyć ten mural. Open carry wówczas było już legalne prawie wszędzie. Stollenwerk przekonywał jednak, że bardziej chodzi o zmianę kultury niż o zmianę prawa. „Na co dzień otwarcie nosząc w kaburze prawidłowo zabezpieczoną broń krótką, próbujemy sprawić, że posiadanie broni stanie się czymś normalnym” – powiedział. Życzę powodzenia, pomyślałem. Przewidywałem, że strategia Stollenwerka odniesie odwrotny skutek: ruch open carry, zamiast oswajać z widokiem broni, wystraszy ludzi, którzy w końcu zaapelują do ustawodawców o wprowadzenie zakazów[9].
Uznałem, że bez względu na to, czy open carry jest korzystne dla ruchu na rzecz prawa do broni, rozwiąże mój problem kamuflażu. Czapki NRA są fajne, ale nic nie jest wyraźniejszą wizytówką pasjonata broni niż sama broń. Dzięki naładowanemu rewolwerowi u pasa nikt nie zakwestionuje mojej autentyczności. Wyjąłem z sejfu największą, najbardziej ostentacyjną broń krótką, jaką posiadałem – rewolwer .45 Smith & Wesson z 1917 roku – wsunąłem go do kabury, zawiesiłem na biodrze i przejrzałem się w lustrze. Niewyprasowana niebieska koszula z oksfordzkiej bawełny, wełniane spodnie z second-handu, sweter w płatki śniegu i zabytkowy wojskowy pistolet wielki niczym trąbka. Lufa kończyła mi się prawie na wysokości kolana.
Może i prawo stanu Kolorado nie miało nic przeciwko temu, żebym chodził po ulicy z pukawką u pasa, ale ja odpowiadałem przed wyższą instancją: Margaret. Wzięliśmy ślub w 1987 roku. Była prawdziwą kumpelą chłopaka – gotowa obozować na śniegu, jechać stopem przez Tanzanię i pływać nago w niestosownych miejscach i chwilach. Nie miała pragnień materialnych, umiała wypić, a podczas rozmowy jej intelekt czynił prawdziwe spustoszenie. Przede wszystkim zaś była równie jak ja gotowa podejmować ryzyko, podążając za postrzelonymi pomysłami. Nie mógłbym sobie wymarzyć bardziej wspierającej partnerki – o ile tylko moje propozycje nie byłyby nadmiernie głupie albo potencjalnie katastrofalne w skutkach. Obawiałem się, że paradowanie z naładowaną bronią może się do takich kwalifikować.
Spokojnie mogę uznać, że zamiłowanie do broni palnej nie należało w oczach Margaret do moich najbardziej pociągających cech. Jako urodzona pacyfistka z północnej Kalifornii czuła do broni instynktowną niechęć. Choć raz na jakiś czas była skłonna pójść ze mną postrzelać, a nawet wybrać się na polowanie, to im mniej musiała o mojej broni myśleć, tym lepiej. Poza tym mieszkaliśmy w Boulder, mieście uniwersyteckim tak liberalnym, że pewnego razu rada miejska przez trzy dni spierała się o to, czy ludzie są „właścicielami”, czy „opiekunami” swoich zwierząt. (Wygrali opiekunowie). Pomysł, że miałbym dla ozdoby defilować po Boulder z naładowanym rewolwerem, nie przypadł Jej Wysokości do gustu.
– Na litość boską – powiedziała, kiedy uzbrojony ruszyłem do drzwi.
– Muszę spróbować – odparłem.
– Nie daj się zabić. Nie daj się zamknąć. Nie wywołaj zamieszek.
– A ty miej włączony telefon, na wypadek gdybym potrzebował kaucji, żeby wyjść z aresztu.
Najpierw pojechałem na rowerze do Home Depot, męskiego sklepu, w którym – jak sądziłem – moja broń nie powinna wywołać paniki. Zdjąłem kurtkę i przewiesiłem ją przez lewe ramię, tak by prawa strona była wyraźnie widoczna, a potem przemaszerowałem kolejno alejkami przez wszystkie działy: narzędzia, elektryczny, AGD, hydraulika. Spodziewałem się, że na stolarce powalą mnie na ziemię krzepcy goście, ale nikt nie zareagował. Ludzie mijali mnie, rozmawiając, i wcale nie zwracali na mnie uwagi. Może duża skórzana kabura za bardzo przypominała pas monterski. Po dwudziestu minutach bez przygód popedałowałem do supermarketu Target, pełnego kobiet i dzieci, ale tam również nie doczekałem się reakcji. Obserwowałem twarze ludzi. Nawet jeśli zauważali mój olbrzymi rewolwer przypięty do uda, nie dawali tego po sobie poznać. Trochę mnie to zaczynało irytować. Ulokowałem się naprzeciwko umundurowanego ochroniarza przy kasach i zacząłem grzebać w koszach z przecenami. Musiał widzieć broń, ale nic nie powiedział. Najwidoczniej ubrany w zmechacone spodnie łysiejący okularnik w średnim wieku, który ze starą spluwą przy pasie szpera wśród karteczek Post-it i nie najświeższych dekoracji na Halloween, nie sprawia zbyt groźnego wrażenia. Może ochroniarz wziął mnie za policjanta albo strażnika rozległego systemu parków miejskich.
Następnie spróbowałem szczęścia w sklepie Apple’a, gdzie młodzi sprzedawcy w okularach z prostokątnymi oprawkami i jednakowych niebieskich T-shirtach stali tuż obok, podczas gdy ja przez pół godziny bawiłem się iPadem. Niemożliwe, żeby nie zauważyli dużego rewolweru. Domyślałem się, że po prostu ich nie interesował. Broń z I wojny światowej to dosyć nudny sprzęt w porównaniu z dotykowym tabletem z procesorem A4 1 GHz i kartą sieciową Wi-Fi 802.11a/b/g/n.
W końcu zebrałem się w sobie i przystąpiłem do najtrudniejszego sprawdzianu dnia: sklep z organiczną żywnością Whole Foods. Gdybym i tam na nikim nie zrobił wrażenia, musiałbym spróbować z karabinem na plecach. Sunąłem powoli przez cały sklep, od słoików jagód acai po dwanaście dolarów za litr do sandwiczy z łososiem i przegrzebkami. Sięgnąłem nawet na górną półkę po torebkę musli – mocno eksponując biodro z rewolwerem. Przez pół godziny siedziałem na wysokim stołku, sączyłem mango tango smoothie firmy Odwalla i demonstrowałem kaburę. Mężczyźni w lycrowych spodniach rowerowych, kobiety w sportowych legginsach, dzieci w butach z migającymi lampkami wchodzili i wychodzili. Obserwowałem ich oczy. Jeżeli ktoś zauważył broń, musiałem to przegapić. Nikt nic nie powiedział, nie gapił się ani nie zawiadomił kierownika sklepu. Czułem się jak duch. Może ich wzrok dostrzegał rewolwer, ale rozum to lekceważył? „Jesteśmy w Boulder, to nie może być broń”.
Zniechęcony ruszyłem do domu, żeby przemyśleć dziwny rezultat tego testu. Po drodze zatrzymałem się przed skromnym meksykańskim sklepikiem spożywczym, by kupić tortille i crema. Gdy przypinałem rower, podbiegł do mnie pulchny chłopiec i zdyszanym głosem zapytał po hiszpańsku, czy ta broń jest prawdziwa. Zapewniłem go, że tak. W sklepie wszyscy odwrócili się, żeby obejrzeć gringo z rewolwerem. Przyglądali się broni, szeptali między sobą, brali dzieci za rękę. Próbowałem się odprężyć, wdychając zmieszany zapach mięsa, cebuli i świeczek wotywnych – meksykański aromat narodowy. Nie potrafiłem się jednak rozluźnić bardziej niż oni. „¿Por qué la pistola?” – zapytał w końcu mężczyzna w kolejce do kasy. „¿Por qué no?” – odparłem. Wzruszył ramionami i odwrócił się, kręcąc głową – nie jakbym był człowiekiem niebezpiecznym, ale raczej głupim gabacho[10].
Może Latynosi w sklepie byli po prostu bardziej szczerzy i swobodniejsi niż anglosascy boulderczycy. Może myśleli, że jestem agentem la migra i chcę kogoś deportować. Albo zwrócili uwagę na broń, dlatego że w Meksyku prawie nikt nie ma pozwolenia na jej posiadanie, a tym bardziej noszenie.
Nie powtórzyłem już tego eksperymentu. Nie wiem, ilu klientów Whole Foods, którzy szli alejką z absurdalnie drogimi serami, na widok broni zawróciło do niedorzecznie drogich herbat, ale w co najmniej jednym sklepie ludzie poczuli się przeze mnie nieswojo. Nosząc broń na widoku, czułem się obrzydliwie.
Nie mówiąc już o tym, że nie czułem się bezpiecznie. Pomysł, że chodzenie z odsłoniętą bronią jest rozsądnym środkiem bezpieczeństwa, wydawał mi się teraz absolutnie szalony. Cały czas się bałem, że ktoś uderzy mnie w tył głowy i ukradnie rewolwer albo że jakiś świr wyzwie mnie na pojedynek. I to wszystko w nobliwym, kulturalnym Boulder. Nie wyobrażam sobie jawnego noszenia broni w Phoenix czy Detroit.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
[1] Zapis kalibru broni typu .22 oznacza wielkość w ułamkach cala (przyp. tłum.).
[2] Fox News – najchętniej oglądany w Stanach Zjednoczonych całodobowy kanał informacyjny, uważany za jednoznacznie popierający Partię Republikańską (przyp. tłum.).
[3] Fort Benning – baza Armii Stanów Zjednoczonych na granicy Alabamy i Georgii (przyp. tłum.).
[4]SEAL Team Six – elitarna jednostka Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych do zadań specjalnych (przyp. tłum.).
[5] Autor zapewne ma na myśli rozróżnienie między użyciem fachowym terminu „broń szturmowa” na określenie broni wojskowej niedostępnej na rynku cywilnym a potocznym, którym posługuje się w dalszej części książki (przyp. tłum.).
[6] Hugh Beaumont – amerykański aktor znany z serialu Leave It to Beaver (1957–1963), w którym grał głowę idealnej rodziny z przedmieścia i często pouczał swoich dwóch synów na temat tego, czego doświadczyli w danym odcinku (przyp. tłum.).
[7] W Stanach Zjednoczonych głosy oddane na kandydatów dopisanych przez głosującego do karty wyborczej są uznawane za ważne i zliczane, więc teoretycznie, w przeciwieństwie do wyborów w innych państwach, nie jest to tylko gest protestu (przyp. tłum.).
[8] W amerykańskim wojsku żołnierze właśnie tak (zamiast stopniem) zwykle zwracają się do oficerów, okazując im szacunek (przyp. tłum.).
[9] I tak zrobiła Kalifornia w 2011 roku. (Ten i wszystkie nieoznaczone przypisy pochodzą od autora).
[10] (Hiszp.) ¿Por qué la pistola? ¿Por qué no? – Czemu masz pistolet? Czemu nie? Gabacho – obraźliwe określenie białego Amerykanina (przyp. tłum.).
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected],
[email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected],
[email protected], [email protected],
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2018
Wydanie I