38,00 zł
Jacek Kowalik ma wszystko, co powinien mieć prywatny detektyw: wyszkolenie komandosa, warsztat pracy oficera operacyjnego i żelazną dyscyplinę. Ma też silną skłonność do zbawiania świata i dość brawury, by domknąć każdą sprawę. Po odejściu z policji pozostała mu głęboka zadra, która w połączeniu ze specyficznym podejściem do przestrzegania prawa daje niewątpliwie wysoką skuteczność.
Gdy dawny kolega z policji zatrudnia go do rozwiązania prywatnej sprawy, Kowalik nieoczekiwanie wplątuje się w aferę związaną z plagą samobójstw na prestiżowym osiedlu. Po zamachu na jego życie Jacek postanawia przejść do ofensywy w swoim stylu: chłodnym i metodycznym. Sprawę komplikuje jednak Iwona Kujawska.
Jacek — twardy, lecz nieodporny na kobiece łzy – naraża się na nowe niebezpieczeństwa: złej oceny sytuacji i niepotrzebnych życiowych powikłań…
Fabuła inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 398
1
Każdy człowiek ma takie miejsce, do którego wraca, żeby zobaczyć upływ czasu. Dla byłego policjanta, a obecnie warszawskiego detektywa Jacka Kowalika, takim miejscem był zawsze Dworzec Centralny. Co prawda swoje najlepsze wspomnienia wiązał z Pałacem Mostowskich będącym siedzibą Komendy Stołecznej, znacznie lepiej też wspominał swoją pracę jako policyjny antyterrorysta, jednak Centralny przyciągał go w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób. Krótkie dwa lata, które Jacek Kowalik przepracował w tym miejscu jako komendant komisariatu, sprawiły, że mimo upływu czasu stale pojawiał się tutaj bez jakiegoś precyzyjnie określonego celu. Pospacerował sobie podziemiami, zajrzał do komisariatu, po czym nieodmiennie szedł do hali głównej. Tam wchodził na górę, aby z wysokości antresoli przez jakiś czas spoglądać na ruch panujący w hali i cieszyć się na widok rozpoznanych stałych bywalców dworca. Nadal spotykał tu tych samych bezdomnych, kieszonkowców, psychicznie chorych, przestępców seksualnych szukających okazji do zaproponowania noclegu młodym chłopcom czy wreszcie narkomanów i dealerów. Całe to barwne towarzystwo pozornie bez celu spacerowało sobie po terenie dworca i tylko wprawne oko byłego policjanta natychmiast rozpoznawało, kto jest kim i czego szuka.
Gdy tylko Kowalik wchodził na antresolę, kilka osób pospiesznie ją opuszczało. Najszybciej uciekali ci, którzy doskonale pamiętali metody, którymi zmuszał ich do zaakceptowania faktu, że podczas jego służby na dworcu nie będzie polowania na nieletnie dziewczyny czy chłopców, którzy uciekli z domu. Jednym z najłagodniejszych środków perswazji była przymusowa podróż pociągiem do Suwałk czy Zielonej Góry w zamkniętym przedziale służbowym. Tych mniej łagodnych nikt nie chciał pamiętać.
Również tego marcowego dnia na widok ubranego jak zwykle w czarną kurtkę ze skóry, wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny po czterdziestce, w którym rozpoznali byłego komendanta, z antresoli pospiesznie zeszło dwóch dobrze ubranych mężczyzn. Jednym z nich był Miluś, pedofil, a drugim Stanieczek, który po prostu szukał wśród młodych mężczyzn swojej wielkiej miłości. Kowalik wiedział, że obaj chętnie dosypują środków oszałamiających osobom, które uda im się zwabić do swoich mieszkań. A oni wiedzieli, że on wie.
Opierając się o balustradę na antresoli, uśmiechnął się do siebie, zadowolony, że go pamiętają. Spojrzał w dół. Hala główna była zatłoczona, jak zwykle w piątkowe popołudnie, ale przy kasach powstało jakieś nienaturalne zamieszanie. Przyjrzał się uważnie. Wśród ludzi stojących w kolejce miotał się jakiś wysoki, długowłosy chłopak w brudnej dżinsowej kurtce. Wymachiwał czymś niewielkim, na co ludzie odsuwali się z przestrachem. Kowalik nie widział dokładnie, ale był przekonany, że chłopak ma w ręce nóż. Pewnie zwykła napaść rabunkowa. A może młodemu człowiekowi tylko coś odbiło i miał ochotę postraszyć ludzi. Wiedział przecież, że Dworzec Centralny jak magnes przyciągał wszelkiej maści czubków.
Szybko zszedł z antresoli, przyglądając się jednocześnie rozwojowi wydarzeń. Długowłosy coś wykrzykiwał, ale z tej odległości nie dało się rozróżnić słów. Zauważył też, że w stronę miotającego się człowieka idzie już szybko dwóch umundurowanych policjantów. Kowalik dotarł na miejsce równo z nimi i wtedy zrozumiał, dlaczego ludzie tak szybko odsuwają się od przeklinającego furiata. Facet nie trzymał noża, tylko napełnioną krwią strzykawkę z igłą.
– Mam HIV! Mam AIDS. Co, kurwa, boicie się, pajace? Aha! Bójcie się. To wszystko przez was! Wy hieny, wy... – krzyczał, wymachując strzykawką.
Z dzikim wzrokiem doskakiwał do ludzi, a gdy odsuwali się w panice, rzucał się do innych. Kowalik przestał już przysłuchiwać się temu, co długowłosy brudas ma do powiedzenia. Zapewne nic ważnego. Pobudzenie i nerwowość ruchów zdradzały narkomana, który właśnie wziął sporą dawkę i odleciał, tracąc kontakt z rzeczywistością. Możliwe też, że był na głodzie, co dawało podobne objawy, ale detektyw stawiał na świeżą, dużą dawkę. Oczy ćpuna były zbyt rozszerzone, a na twarzy nie miał śladów potu. Zdecydowanie to nie był brak narkotyków we krwi.
Jacek zlustrował dwóch stojących obok policjantów. Młodzi, niezbyt wysocy mundurowi swoimi niepewnymi minami od razu komunikowali wszystkim, że sytuacja ich przerasta. Zaklął pod nosem, widząc, że nawet nie mieli pałek przy pasie. Doskonale wiedział, że tonfą – sztywną czarną pałką z dodatkową rączką – przy odrobinie wprawy można obezwładnić każdego nieuzbrojonego czy uzbrojonego w nóż napastnika. Niestety tonfy były ciężkie i dość niewygodne w noszeniu, więc funkcjonariusze często nie zabierali ich ze sobą na patrol.
Nie znał tych policjantów i tak naprawdę mógł zakręcić się na pięcie i odejść. Przez chwilę nawet miał zamiar tak zrobić. Jednak sytuacja rozwijała się dynamicznie, co wyzwoliło w nim odruch działania. Ćpun, widząc niepewność policjantów, natarł na nich, wykrzykując swoje idiotyczne komunikaty. Policjanci popełnili kolejny błąd: zaczęli się cofać. Napastnika to oczywiście jeszcze bardziej rozzuchwaliło. Zupełnie jakby doskonale wiedział, że żaden z nich nie zdecyduje się na strzał z pistoletu w hali dworca wśród tłumu ludzi, a na inną reakcję brak im po prostu wyszkolenia i odwagi.
Kowalik też miał pistolet przy sobie, ale nawet nie myślał o jego użyciu. Zdjął swoją skórzaną kurtkę i trzymając ją przed sobą, zaczął się zbliżać do napastnika. Zgromadzeni wokół gapie z zaciekawieniem mu się przyglądali, zastanawiając się, kim jest. Policjantem, pracownikiem ochrony dworca? Widząc dobrze skrojoną marynarkę i spinki przy mankietach, zapewne szybko doszli do wniosku, że to raczej jakiś warszawski kozak, który chce pokazać, co potrafi.
Tymczasem on szedł w stronę długowłosego pewnym, zdecydowanym krokiem i od razu skupił na sobie jego uwagę. Gdy znalazł się dostatecznie blisko, ale jeszcze nie w odległości pozwalającej na działanie, postanowił dać ćpunowi szansę.
– Wynocha, ale już! Wypierdalaj! – polecił głośno, ale spokojnie.
Długowłosy, najwyraźniej przyzwyczajony do takiego traktowania, zareagował prawidłowo i zaczął się cofać. Nadal jednak wymachiwał przed sobą strzykawką.
– Nie podchodź! Nie podchodź! Nie oddam! Nie dam się! – krzyczał, wciąż się cofając.
Kowalik gwałtownie ruszył w jego kierunku, gotów zarzucić mu kurtkę na głowę i obezwładnić. Narkoman jednak rzucił się do wyjścia z hali. W pewnym momencie odwrócił się i wycelował w detektywa strzykawką jak lotką do tarczy. Kowalik uchylił się, strzykawka przeleciała obok, a detektyw puścił się biegiem za uciekającym. W biegu założył mu klasycznego haka, podcinając nogi, a kiedy narkoman wyłożył się jak długi na dworcowej posadzce, przygniótł go kolanem i wykręcił rękę, wkładając w to siłę całej swojej blisko stukilogramowej masy ciała. Natychmiast poczuł, jak w stawie barkowym ćpuna coś chrupnęło, a ten wydał z siebie skowyt podobny do psiego.
– A widzisz, łachudro? – wysyczał mu w ucho.
Gdy policjanci zajęli się wyjącym z bólu narkomanem, zakładając mu kajdanki, Kowalik zmierzał już do wyjścia. Ktoś poklepał go po ramieniu w geście uznania, ktoś inny zagadnął, ale detektyw szybko włożył swoją czarną skórzaną kurtkę i przyspieszył. Chciał zniknąć z hali, nim policjanci oprzytomnieją i zechcą wziąć jego dane personalne jako świadka. Zbyt dobrze znał te procedury, aby dać się w to wciągnąć. Wiedział, że co kilka tygodni dostawałby wezwania do sądu na kolejne rozprawy, które z reguły nie będą się odbywały, bo oskarżony nie przyjdzie na żadną. W końcu policja dowiezie go na rozprawę, ale świadkowie zdążą już zmarnować wiele dni, bo pod groźbą kary będą musieli za każdym razem stawiać się do sądu.
Po odejściu z policji długo pracował nad sobą, żeby obok takich zdarzeń przechodzić obojętnie, z filozoficznym nastawieniem, że od zarania dziejów na świecie byli przestępcy i ofiary, złodzieje i frajerzy. Frajerzy sami byli sobie winni, że z pełnymi sakiewkami pakowali się w złe miejsca. Zawsze w takiej sytuacji przypominała mu się podsłuchana kiedyś mądrość starego złodzieja, który odsiadując wyrok, tłumaczył młodszemu: „Nie peniaj, młodziak. My tu sobie spokojnie siedzimy, a tam na wolności już frajery dla nas rosną”. Dlatego Kowalik raczej nie włączał się w takie sytuacje, kiedy nie dotyczyły go bezpośrednio. A dzisiaj na dworcu – jakoś tak samo wyszło.
Detektyw miał nadzieję, że obecny komendant i jego dawni koledzy, przeglądając zapis z kamer dworcowego monitoringu, będą udawali, że nie potrafią go rozpoznać. Przez chwilę był naprawdę zły na siebie za to, że się w ogóle wtrącał, a zwłaszcza za to, że zwichnął narkomanowi bark. Monitoring na dworcu jest perfekcyjny, bo zabezpieczenie antyterrorystyczne dofinansowało kamery. Niech się trafi jakiś uparty służbista i zacznie go szukać... Będzie miał kłopoty za przekroczenie granic obrony koniecznej. Przecież nie musiał go gonić i przewracać... W jego sytuacji każdy zarzut prawny mógł się skończyć odebraniem licencji detektywa i zakończeniem legalnej pracy w tym zawodzie. Co prawda nie zarabiał na tym wielkich pieniędzy, ale co innego miałby robić?
Pieniądze były dla niego dosyć drażliwym tematem, bo czasami mu ich brakowało. A jednocześnie nie mógł się przełamać, aby robić to, na czym warszawscy detektywi zarabiali naprawdę duże kwoty – czyli pracować na rozwodówkach. Do takiego poziomu nie zamierzał schodzić.
Cała detektywistyczna robota w tym wypadku polegała na znalezieniu dowodów niewierności męża, bo jakoś rzadko zdarzało się, żeby to mężczyzna był zleceniodawcą. Faceci nigdy nie szukali dowodów niewierności żony. Mało kto zdaje sobie sprawę, że skuteczne śledzenie kogokolwiek wymaga zaangażowania czterech czy sześciu doświadczonych, fachowych osób przez całą dobę. Koszty takiej operacji są ogromne, bo może trwać wiele dni. A przyłapanie go i sfotografowanie intymnej sytuacji graniczy wręcz z niemożliwością. Wiedział, że jego koledzy w tym fachu, rozpracowując mężczyzn podejrzewanych o niewierność, współpracują z ekskluzywnymi prostytutkami, które zręcznie dają się poderwać nic nie podejrzewającemu jelonkowi i zapraszają go do mieszkania. Lokal należy do detektywa i naszpikowany jest sprzętem wideo. Żona dostaje idealnie sfilmowany materiał do sprawy rozwodowej, detektyw i prostytutka zarabiają duże pieniądze, tylko jelonek pluje sobie w brodę. Większość mężczyzn w takiej sytuacji jest bez szans. Kowalik uśmiechnął się do siebie. Nie raz widział te dziewczyny w akcji. Naprawdę niewielu mężczyzn, odurzonych wdziękami i wizją przeżycia erotycznej przygody życia, zachowałoby przytomność umysłu. Taka już męska natura.
Jednak takie zarabianie pieniędzy zupełnie nie godziło się z naturą Jacka Kowalika. Dopóki da radę, do takiego poziomu się nie zniży.
2
Gdy opuścił budynek dworca, owiało go chłodne marcowe powietrze, więc szybko zapiął kurtkę i ruszył w kierunku Emilii Plater, gdzie zaparkował samochód. Nim jednak do niego dotarł, zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się nazwisko komisarza Tomasza Rostkowskiego, starego znajomego, pracującego w Komendzie Stołecznej.
Tomasz Rostkowski, nie owijając w bawełnę, zdradził, że jego córka Katarzyna ma problemy i potrzebuje pomocy detektywa. Chce się z nim spotkać. Kowalik już miał zapytać, czemu Rostkowski sam się tym nie zajmie, ale przypomniał sobie, że jego rozmówca pracuje obecnie w komendzie jako spec od informatyki. Robota detektywa jest mu kompletnie obca.
Dobrze się złożyło, bo Katarzyna była właśnie w Śródmieściu, więc postanowili się spotkać od razu, na Żurawiej, w kawiarni Antykwariat. Przez chwilę zastanawiał się, czy iść, czy podjechać samochodem. To drugie mogło się wiązać z długim poszukiwaniem miejsca do zaparkowania. Postawił jednak na samochód, żeby nie wracać już pod dworzec. Szybko odnalazł na parkingu swojego leciwego, ale nienagannie utrzymanego jaguara i skierował się na Żurawią. Znalazł miejsce do zaparkowania pod samą kawiarnią, która okazała się zamknięta. Nie żałował, bo podczas jedynej wizyty w tym miejscu stwierdził, że ten lokal, okrzyknięty kultowym, w istocie jest dziwną, ciasną niby-kawiarnią, w której gburowata obsługa serwuje tylko zimne i ciepłe napoje oraz piwo. Ani to kawiarnia, ani piwiarnia, choć pomysł z książkami wypełniającymi każde wolne miejsce był ciekawy.
Nie odwołał spotkania – najwyżej porozmawiają w samochodzie. Lepiej i bezpieczniej. Nikt ich nie podsłucha i nie nagra, jak to się ostatnio zdarza. Miał nadzieję, że rozpozna Katarzynę Rostkowską, choć widział ją tylko raz kilka lat temu, kiedy była jeszcze nastolatką.
Zgasił silnik i wygodnie rozsiadł się w fotelu Jaguara XJ. To właśnie sobie w tym samochodzie cenił. Miękkie siedzenia starego typu, jakich próżno szukać w nowszych modelach. Cenił też sobie mocny, prawie trzystukonny silnik oraz drobne modyfikacje, które sam zlecił. Spec od takich rzeczy dokonał gruntownego zabezpieczenia blacharskiego i usunął przy okazji wszystkie znaczki firmowe Jaguara.
Tylko prawdziwy znawca mógł teraz rozpoznać markę i model. Najczęściej określano go jako „jakiś amerykański”, a wyposażeniem auto nie odbiegało od nowszych.
Siedząc w samochodzie, zastanawiał się, dlaczego Rostkowski zadzwonił właśnie do niego. W czasach wspólnej pracy w komendzie nigdy nie byli zbyt blisko, choć wrogami też nie można było ich nazwać. Kowalik kilka razy podesłał mu klientów, którzy mieli problem z komputerami, bo Rostkowski dorabiał sobie po godzinach jako informatyk. Potem, gdy Kowalik odszedł z policji i zaczął pracować jako detektyw, Rostkowski odwdzięczył się, podsyłając mu klienta z dosyć atrakcyjną finansowo sprawą. Dostał oczywiście za to działkę, czyli zwyczajową część zarobku, ale potem nie mieli ze sobą kontaktu przez kilka lat. A teraz Rostkowski nagle sobie o nim przypomniał... Dziwne.
Razem z pierwszymi kroplami deszczu bębniącymi o długą, wygrzbieconą maskę jaguara pogratulował sobie decyzji o przyjechaniu samochodem. Czekanie w deszczu przed zamkniętą kawiarnią w chłodne marcowe popołudnie nie należy do przyjemności.
Katarzyna Rostkowska pojawiła się całkiem nieoczekiwanie pod drzwiami Antykwariatu i tak jak on była zdziwiona faktem zamknięcia lokalu. Rozpoznał ją od razu. Przyciężką sylwetkę na pewno odziedziczyła po ojcu, który swoją nadwagę zawdzięczał siedzącemu trybowi pracy. W komendzie szybko spopularyzowało się przezwisko Wieloryb i nikt inaczej nie nazywał Tomasza Rostkowskiego, a on nie irytował się z tego powodu. Pewnie chciał w ten sposób pokazać, że ma dystans i równy z niego chłop. Zawsze chorobliwie zależało mu na opinii kolegów.
Rostkowska była ubrana w krótki granatowy płaszczyk, który w połączeniu z krótką czarną spódniczką jakoś wcale nie stwarzał wrażenia dziewczęcej lekkości. Dziewczyna miała okrągłą twarz okoloną włosami do ramion. Wiedział o niej tylko tyle, że ma dwadzieścia trzy lata i pomimo rozpoczętych studiów gdzieś pracuje. I to było wszystko, co mógł o niej powiedzieć.
Wysiadł i zaprosił ją do samochodu. Dopiero z bliska zauważył, że ma rozjaśnione włosy i mnóstwo piegów na twarzy i dłoniach. Spostrzegł też, że dziewczynie silnie drżą ręce. Zaproponował jakąś restaurację, ale szybko się z nim zgodziła, że rozmowa w samochodzie daje więcej swobody.
– Co masz dla mnie? – zapytał, gdy już swobodnie usiadła na miejscu obok kierowcy.
– Nie bardzo wiem, od czego zacząć – wyznała drżącym głosem i po chwili dodała: – Pewnie najlepiej będzie opowiedzieć wszystko od początku.
W ciągu piętnastu minut opowiedziała mu o swojej pracy w międzynarodowej firmie zajmującej się budową i zarządzaniem apartamentowcami na sprzedaż lub wynajem, głównie dla zagranicznych przedsiębiorców i ludzi biznesu. Opowiedziała o szefach, pracownikach i o tym, że tę pracę załatwił jej dzięki swoim kontaktom ojciec, bo w innym przypadku nie miałaby cienia szans. Opowiedziała też o ostatnich wydarzeniach, które były przyczyną spotkania z detektywem.
– Zawsze w firmie w kasie przy recepcji jest jakaś kwota w gotówce, żeby było czym zapłacić dostawcom czy na inne wydatki – opowiadała coraz bardziej zdenerwowana. – Nie było tych pieniędzy dużo. Maksymalnie dziesięć tysięcy złotych. Dostęp do nich mają wszyscy: trzy dziewczyny zatrudnione na zmianę w recepcji jako asystentki, a także każdy inny pracownik. Kasetki nikt nigdy nie zamykał i wszyscy wiedzieli, gdzie ona jest. Na przykład księgowa, bo uzupełniała pieniądze. No i dwa dni temu okazało się, że ktoś opróżnił kasetkę do zera. Odkryła to pierwsza z dziewcząt rano, kiedy chciała pójść po zakupy. Pierwsza przychodząca do pracy zawsze kupuje świeże kwiaty do niektórych gabinetów i świeże bułeczki dla szefa. I to właśnie ona stwierdziła, że kasetka jest pusta.
Katarzyna na chwilę przerwała opowiadanie, bo głos zaczął jej mocno drżeć. Odkaszlnęła i po chwili mówiła dalej:
– Nie było awantury. Szef dowiedział się oczywiście, ale nic nie powiedział. Zrobiła się ciężka atmosfera. Nie rozpytywali nikogo, nie powiadomili policji. A następnego dnia wręczono mi wypowiedzenie umowy o pracę. Ze skutkiem natychmiastowym z powodu nieprzydatności na zajmowanym stanowisku. Rozumie pan? Wy-po-wie-dze-nie! I tylko mnie! Nikomu więcej. To tak, jakby obwieścili wszystkim, że to ja ukradłam te pieniądze. Zwłaszcza że gdy wręczali mi wypowiedzenie, moje prywatne rzeczy czekały już na mnie spakowane w karton! Nikt ze mną nie rozmawiał, tylko ochroniarz pilnował, żebym oddała kartę dostępu, zabrała swoje rzeczy i wyszła z budynku.
Dziewczyna zaczęła łkać. Łzy płynęły jej po twarzy jak krople deszczu po szybie samochodu. Widząc, że szuka czegoś bezskutecznie w torebce, wyjął ze schowka paczkę chusteczek. Podziękowała nikłym uśmiechem.
– Chyba z pół godziny siedziałam na ławce przed biurowcem, z tym pudłem na kolanach, i nie mogłam dojść do siebie. – Wytarła oczy chusteczką, starając się nie rozmazać makijażu. – Z okien biura na pewno wszyscy mnie widzieli, ale nikt do mnie nie wyszedł.
Kolejną chwilę uspokajała się i wycierała łzy, nim dokończyła:
– Panie Jacku, ja tam już nie wrócę. Nie ma mowy. Ale chcę... muszę wiedzieć, kto mnie wrobił. Nigdy nikomu nie zrobiłam nic złego. W pracy starałam się, jak mogłam. Dodatkowo miałam za dwa miesiące jechać na staż do Londynu. A tu... – urwała.
Odezwał się telefon detektywa. Ojciec Katarzyny chciał wiedzieć, gdzie się znajdują. Po pięciu minutach zaparkował swojego białego Fiata Stilo tuż za nimi. Gdy wsiadł na tylne siedzenie jaguara, samochód wyraźnie przechylił się na zawieszeniu.
„Wieloryb nic się nie zmienił” – pomyślał detektyw, witając się z Tomaszem Rostkowskim.
– Dogadaliście się? Weźmiesz tę robotę? – zapytał, patrząc z troską na zapłakaną córkę.
Byli podobni do siebie. Oboje z okrągłymi twarzami. I oboje z piegami na dłoniach.
– Pewnie wezmę – odpowiedział z namysłem Kowalik. – To będzie żmudna robota: dłubanina i kupa łażenia. Nie będzie łatwo.
– Dlatego ciebie poprosiliśmy, a nie jakiegoś sierotę. Dostaniesz pięć tysięcy przed i pięć tysięcy po. Chyba uczciwie?
– No pewnie – odparł Kowalik, patrząc, jak Rostkowski wyciąga portfel i odlicza pięć tysięcy. Nie uszło jego uwadze, że drugie tyle banknotów zostało w portfelu. Ale wyczuwał też w zachowaniu policjanta jakieś napięcie, i nie była to raczej obawa o los córki. Kowalik od zawsze miał tę dziwną zdolność wyczuwania ludzkich emocji i napięć. Nawet emocje zwierząt nie były dla niego tajemnicą. Zawsze też wiedział, czy ktoś mu się w danym momencie przygląda, zupełnie jakby czuł dotyk czyichś oczu na plecach.
Kiedyś, w trakcie zatrzymywania złodzieja, ten momentalnie podjął decyzję o ucieczce przez okno. Nie doszło do tego, bo Kowalik wyczuł to swoim siódmym zmysłem i rzucił: „Nawet o tym nie myśl”. Facet, już przykuty pod oknem kajdankami do kaloryfera, powiedział mu wtedy: „Pan władza to jakby miał oczy na plecach. Taki pan trochę tego, no... elektryczny. Kieszonkowcy pana nie okradną”.
I teraz także wyczuł u Wieloryba napięcie zupełnie niepasujące do sytuacji. Nie potrafił tego zdiagnozować, więc tylko zapamiętał to sobie jako coś dziwnego.
– Idź do auta – polecił córce Rostkowski, podając jej kluczyki. Kiedy pożegnała się z detektywem i wysiadła z jego samochodu, Rostkowski pochylił się w stronę kierowcy.
– Niewiele wiem o tej firmie i ludziach – westchnął głęboko i zaczął wyjaśniać: – Pracują tam sami Włosi i kilku dupkowatych Polaków. Zajmują się budową, wykańczaniem i wynajmem mieszkań dla bogatych Polaków albo cudzoziemców oddelegowanych przez firmy do polskich oddziałów. Mają tu kilka wydzielonych osiedli. Jedno osiedle ma sto osiemdziesiąt mieszkań z wyposażeniem: meblami i sprzętem. Pełna automatyka, a oni tym administrują. Tu, w budynku na Koszykowej, mają biuro i stąd sprawują pełną kontrolę nad awariami, oświetleniem, ogrzewaniem. Nawet fontanny i zraszanie trawników włączają zdalnie. Mieszkańcy osiedla mogą zamówić wszystko: kuriera, fryzjera, pralnię, taksówkę, mycie albo wypożyczenie samochodu – czego tylko zapragną, a ich firmy za to płacą. Kaśka miała tu dobrą robotę i musiała komuś podpaść, że ją wsadził na taką minę. Dowiedz się, Jacek, kto to i dlaczego to zrobił. Szkoda mi dziewczyny, bo bardzo to przeżyła, a nie jest niczemu winna.
– Przecież to i tak niczego nie zmieni – zauważył ostrożnie Kowalik, natychmiast jednak karcąc się w myślach za tę szczerość. Pięć tysięcy akurat teraz spadło mu jak z nieba i uratowało jego finanse. Dodał więc szybko, zmieniając temat: – Jak ją wsadziłeś do tej pracy?
– Jedna koleżanka z dochodzeniówki coś z nimi załatwiała i wyszło, że szukają dziewczyny do pracy w biurze. Koleżanka wyświadczyła im jakąś przysługę, ja koleżance, no i przyjęli Kaśkę... Dobra, Jacek, lecę. A ty się odezwij, jak będziesz coś wiedział. Cześć.
Stękając z wysiłku, policjant wygramolił się z jaguara.
„No i odleciał. Człap, człap. Motylek, cholera” – skomentował w myślach Kowalik, po czym ruszył do domu: Marszałkowską do Alei Jerozolimskich i dalej w kierunku mostu Poniatowskiego, prosto na Pragę. Wieczór przyniósł nieuchronne korki.
Nigdy nie lubił Rostkowskiego. Chyba za to, że bardziej interesowało go zarabianie pieniędzy niż policyjna robota. Nawet teraz Wieloryb lekką ręką wydał pięć tysięcy, ot tak. Przecież nie zarobił tych pieniędzy na policyjnej posadzie, jeśli już, to na boku, naprawiając komputery i instalując sieci teleinformatyczne w firmach. Dla Kowalika tacy policjanci zawsze byli powodem do irytacji. On pracował całymi dniami, a inni rozbijali się dobrymi samochodami kupionymi za pieniądze z fuch lub nie do końca czystych interesów. Teraz też detektyw czuł, że chodzi o coś więcej niż o utratę pracy przez córkę. Miał w tym jakiś interes. Chyba że Rostkowskiemu uderzyło w ambicję, że ktoś mógł wyrzucić z pracy jego córkę.
„Może tak być” – pomyślał, skręcając z Targowej w kierunku Stalowej, zadowolony, że jest już blisko domu.
Cieszył się, choć nikt na niego nie czekał. Mieszkał sam. Podczas pracy w policji, kiedy w początkowych latach działał jako antyterrorysta, czyli policyjny komandos, uznał, że nie powinien mieć żony i dzieci, bo nie będzie w stanie zapewnić im bezpieczeństwa. Nie chciał żyć w ciągłym strachu o ukochane osoby i nawet matkę odwiedzał tak, aby nikt nie dowiedział się, gdzie mieszka. Koledzy uważali to za przesadę i naśmiewali się z niego, ale do czasu. Kiedy z zemsty za postrzelenie gangstera zginął brat jednego z policyjnych antyterrorystów, nikt już z Kowalika nie żartował, a wielu zaczęło postępować tak jak on.
O kobietach w swoim życiu Jacek Kowalik mówił, że są jak pory roku: przychodzą na krótko i nieuchronnie się zmieniają. I pomimo że jego życie nie było już tak pełne niebezpieczeństw jak kiedyś, to nadal z nikim nie związał się na stałe. Jakoś nigdy nie wyszło. Czasem, gdy wracał do pustego mieszkania, czuł żal do samego siebie, że kiedyś był takim kozakiem. Stawiał na niezależność, nie wiedząc jeszcze, że ta zawsze chodzi w parze z samotnością. Zrozumiał to po latach. Nigdy nie miał też ze swoją matką zbyt głębokich relacji, ale dopiero gdy umarła, poczuł się naprawdę przeraźliwie samotny.
Jego mieszkanie na Stalowej też było rozwiązaniem obliczonym na bezpieczeństwo. W życiu tak często prosił się o kłopoty, że musiał mieć przynajmniej jedno miejsce, gdzie czuł się bezpieczny, i takim właśnie azylem było jego mieszkanie.
Po raz kolejny uświadomił to sobie, skręcając w wąską bramę wśród starych, odrapanych kamienic. Podniósł rękę na powitanie młodego człowieka, który stojąc na czujce, odchylił mu jedyną połówkę starej metalowej bramy. Niby to tylko połówka, ale wystarczała, by nikt niechciany nie mógł wjechać na podwórze. Każdy gość musiał zostać zaaprobowany przez „oko”, czyli któregoś z ludzi, którzy na zmianę, przez całą dobę, pilnowali jedynego wjazdu na to typowe praskie podwórko-studnię. Wjazd był jeden, ale z otaczających podwórko kamienic można było się spokojnie ewakuować niewidocznymi dla postronnych przejściami.
Takie środki bezpieczeństwa w zwykłej bramie na warszawskiej Pradze mogłyby zdziwić każdego, kto nie zna tej dzielnicy. Bo niby przed kim mieszkańcy mieliby się tak pilnować? Najogólniej rzecz biorąc, przed różnymi służbami i urzędnikami, bo w tej bramie i przyległych zapuszczonych terenach niezamieszkanych budynków ulokowali się handlarze najróżniejszymi nielegalnymi produktami – od narkotyków przez papierosy i alkohol z przemytu lub tylko bez akcyzy po podróbki markowych towarów.
Parkując na przeznaczonym wyłącznie dla niego miejscu, jednym z osiemnastu miejsc parkingowych w tej bramie, uśmiechnął się na wspomnienie problemów, jakie mu towarzyszyły, gdy się tu świeżo wprowadził.
Po odejściu z policji musiał też opuścić służbowe mieszkanie, a Zarząd Gospodarki Komunalnej przydzielił mu właśnie ten lokal. Złośliwie, bo nikt nie chciał tu zamieszkać. Pewnie maczał w tym palce ówczesny komendant, ponieważ nie rozstawali się w przyjaźni. Tymczasem Kowalik zdecydował się tę ofertę przyjąć. Mieszkanie było na drugim piętrze, środkowe i w zaskakująco dobrym stanie. Co prawda okna obu pokojów wychodziły na ruchliwą ulicę Stalową, ale wymiana okien na szczelniejsze znacznie pomogła. Przez okno od kuchni widać było podwórko; okienko miała także łazienka.
Na schodach odrapanej klatki schodowej ze śladami pięknej przedwojennej terakoty przypomniał sobie, jak wchodził tędy pierwszy raz i na każdym piętrze spotykał wrogie spojrzenia mieszkańców. W końcu, po dobrym tygodniu postanowił odwiedzić w więzieniu szefa praskich zabijaków, który odsiadywał długi wyrok, lecz zawdzięczał Kowalikowi to, że w ogóle jeszcze żyje. Dopiero wtedy sytuacja w kamienicy uległa zmianie. Informacja zza więziennego muru, że Kowalik jest w porządku, dotarła na Pragę szybko i dokonała cudów. Zaczęto z nim rozmawiać i nawet światło w jego mieszkaniu „się odnalazło”, choć przedtem żaden elektryk nie potrafił znaleźć usterki w instalacji. A potem poszło już łatwo, bo detektyw, urodzony i wychowany w podobnej dzielnicy, wiedział, jak z ludźmi rozmawiać, i szybko przekonał współlokatorów, że niektóre zasady obowiązujące w policji odłożył na półkę wraz z odejściem ze służby.
Kiedy już miał trochę informacji, czym się trudnią jego sąsiedzi, to właśnie on podrzucił pomysł, aby pozamieniać w bramie tabliczki z numerami budynków, przesuwając je o dwa. W ten sposób tam, gdzie kiedyś było „G”, teraz znajdowało się „E”, a „G” weszło na miejsce „B”, i tak dookoła podwórka. Potem jeszcze podobną roszadę zrobiono z numerami lokali, i już wszystko było gotowe. Wszyscy przecież doskonale wiedzieli, gdzie kto mieszka, a listonosz całą korespondencję i tak oddawał czujce w bramie.
Kiedy jednak pod ten adres przyjeżdżała policja, skarbówka czy komornicy, mieszkańcy ostrzeżeni przez czujkę spokojnie ukrywali wszystko, co nielegalne, z rozbawieniem obserwując policjantów miotających się po klatkach schodowych w poszukiwaniu właściwego mieszkania.
No cóż, kiedy Kowalik pracował w policji, jemu też nikt pracy nie ułatwiał. Z taką myślą wszedł do swojego mieszkania i uruchomił komputer, planując poszukać czegoś więcej o firmie Katarzyny Rostkowskiej.
W Internecie znalazł niewiele. Typowe ogólne informacje o firmie i tyle. Postanowił więc obejrzeć sobie wszystko na miejscu, tak jak zwykł to robić przy poważniejszych sprawach. Wybierze się tam następnego dnia.