Wolta - Gizak Dariusz - ebook + audiobook + książka

Wolta ebook

Gizak Dariusz

0,0
38,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jacek Kowalik ma wszystko, co powinien mieć prywatny detektyw: wyszkolenie komandosa, warsztat pracy oficera operacyjnego i żelazną dyscyplinę. Ma też silną skłonność do zbawiania świata i dość brawury, by domknąć każdą sprawę. Po odejściu z policji pozostała mu głęboka zadra, która w połączeniu ze specyficznym podejściem do przestrzegania prawa daje niewątpliwie wysoką skuteczność.

Gdy dawny kolega z policji zatrudnia go do rozwiązania prywatnej sprawy, Kowalik nieoczekiwanie wplątuje się w aferę związaną z plagą samobójstw na prestiżowym osiedlu. Po zamachu na jego życie Jacek postanawia przejść do ofensywy w swoim stylu: chłodnym i metodycznym. Sprawę komplikuje jednak Iwona Kujawska.

Jacek — twardy, lecz nieodporny na kobiece łzy – naraża się na nowe niebezpieczeństwa: złej oceny sytuacji i niepotrzebnych życiowych powikłań…

Fabuła inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 398

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Co­py­ri­ght © 2025 by Da­riusz Gi­zak Co­py­ri­ght © 2025 for this edi­tion by Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt okładki, skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Zdję­cia na okładceShut­ter­stock / He­adout Agen­cja Re­kla­mowa; an­drea cri­sante; Rag­ged­stone
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ścialbo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie­pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-68242-48-5
2025.1
Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Po­znań­ska 102, 60-185 Skó­rzewo tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

Każdy czło­wiek ma ta­kie miej­sce, do któ­rego wraca, żeby zo­ba­czyć upływ czasu. Dla by­łego po­li­cjanta, a obec­nie war­szaw­skiego de­tek­tywa Jacka Ko­wa­lika, ta­kim miej­scem był za­wsze Dwo­rzec Cen­tralny. Co prawda swoje naj­lep­sze wspo­mnie­nia wią­zał z Pa­ła­cem Mo­stow­skich bę­dą­cym sie­dzibą Ko­mendy Sto­łecz­nej, znacz­nie le­piej też wspo­mi­nał swoją pracę jako po­li­cyjny an­ty­ter­ro­ry­sta, jed­nak Cen­tralny przy­cią­gał go w ja­kiś trudny do wy­tłu­ma­cze­nia spo­sób. Krót­kie dwa lata, które Ja­cek Ko­wa­lik prze­pra­co­wał w tym miej­scu jako ko­men­dant ko­mi­sa­riatu, spra­wiły, że mimo upływu czasu stale po­ja­wiał się tu­taj bez ja­kie­goś pre­cy­zyj­nie okre­ślo­nego celu. Po­spa­ce­ro­wał so­bie pod­zie­miami, zaj­rzał do ko­mi­sa­riatu, po czym nie­odmien­nie szedł do hali głów­nej. Tam wcho­dził na górę, aby z wy­so­ko­ści an­tre­soli przez ja­kiś czas spo­glą­dać na ruch pa­nu­jący w hali i cie­szyć się na wi­dok roz­po­zna­nych sta­łych by­wal­ców dworca. Na­dal spo­ty­kał tu tych sa­mych bez­dom­nych, kie­szon­kow­ców, psy­chicz­nie cho­rych, prze­stęp­ców sek­su­al­nych szu­ka­ją­cych oka­zji do za­pro­po­no­wa­nia noc­legu mło­dym chłop­com czy wresz­cie nar­ko­ma­nów i de­ale­rów. Całe to barwne to­wa­rzy­stwo po­zor­nie bez celu spa­ce­ro­wało so­bie po te­re­nie dworca i tylko wprawne oko by­łego po­li­cjanta na­tych­miast roz­po­zna­wało, kto jest kim i czego szuka.

Gdy tylko Ko­wa­lik wcho­dził na an­tre­solę, kilka osób po­spiesz­nie ją opusz­czało. Naj­szyb­ciej ucie­kali ci, któ­rzy do­sko­nale pa­mię­tali me­tody, któ­rymi zmu­szał ich do za­ak­cep­to­wa­nia faktu, że pod­czas jego służby na dworcu nie bę­dzie po­lo­wa­nia na nie­let­nie dziew­czyny czy chłop­ców, któ­rzy ucie­kli z domu. Jed­nym z naj­ła­god­niej­szych środ­ków per­swa­zji była przy­mu­sowa po­dróż po­cią­giem do Su­wałk czy Zie­lo­nej Góry w za­mknię­tym prze­dziale służ­bo­wym. Tych mniej ła­god­nych nikt nie chciał pa­mię­tać.

Rów­nież tego mar­co­wego dnia na wi­dok ubra­nego jak zwy­kle w czarną kurtkę ze skóry, wy­so­kiego, do­brze zbu­do­wa­nego męż­czy­zny po czter­dzie­stce, w któ­rym roz­po­znali by­łego ko­men­danta, z an­tre­soli po­spiesz­nie ze­szło dwóch do­brze ubra­nych męż­czyzn. Jed­nym z nich był Mi­luś, pe­do­fil, a dru­gim Sta­nie­czek, który po pro­stu szu­kał wśród mło­dych męż­czyzn swo­jej wiel­kiej mi­ło­ści. Ko­wa­lik wie­dział, że obaj chęt­nie do­sy­pują środ­ków osza­ła­mia­ją­cych oso­bom, które uda im się zwa­bić do swo­ich miesz­kań. A oni wie­dzieli, że on wie.

Opie­ra­jąc się o ba­lu­stradę na an­tre­soli, uśmiech­nął się do sie­bie, za­do­wo­lony, że go pa­mię­tają. Spoj­rzał w dół. Hala główna była za­tło­czona, jak zwy­kle w piąt­kowe po­po­łu­dnie, ale przy ka­sach po­wstało ja­kieś nie­na­tu­ralne za­mie­sza­nie. Przyj­rzał się uważ­nie. Wśród lu­dzi sto­ją­cych w ko­lejce mio­tał się ja­kiś wy­soki, dłu­go­włosy chło­pak w brud­nej dżin­so­wej kurtce. Wy­ma­chi­wał czymś nie­wiel­kim, na co lu­dzie od­su­wali się z prze­stra­chem. Ko­wa­lik nie wi­dział do­kład­nie, ale był prze­ko­nany, że chło­pak ma w ręce nóż. Pew­nie zwy­kła na­paść ra­bun­kowa. A może mło­demu czło­wie­kowi tylko coś od­biło i miał ochotę po­stra­szyć lu­dzi. Wie­dział prze­cież, że Dwo­rzec Cen­tralny jak ma­gnes przy­cią­gał wszel­kiej ma­ści czub­ków.

Szybko zszedł z an­tre­soli, przy­glą­da­jąc się jed­no­cze­śnie roz­wo­jowi wy­da­rzeń. Dłu­go­włosy coś wy­krzy­ki­wał, ale z tej od­le­gło­ści nie dało się roz­róż­nić słów. Za­uwa­żył też, że w stronę mio­ta­ją­cego się czło­wieka idzie już szybko dwóch umun­du­ro­wa­nych po­li­cjan­tów. Ko­wa­lik do­tarł na miej­sce równo z nimi i wtedy zro­zu­miał, dla­czego lu­dzie tak szybko od­su­wają się od prze­kli­na­ją­cego fu­riata. Fa­cet nie trzy­mał noża, tylko na­peł­nioną krwią strzy­kawkę z igłą.

– Mam HIV! Mam AIDS. Co, kurwa, bo­icie się, pa­jace? Aha! Bój­cie się. To wszystko przez was! Wy hieny, wy... – krzy­czał, wy­ma­chu­jąc strzy­kawką.

Z dzi­kim wzro­kiem do­ska­ki­wał do lu­dzi, a gdy od­su­wali się w pa­nice, rzu­cał się do in­nych. Ko­wa­lik prze­stał już przy­słu­chi­wać się temu, co dłu­go­włosy bru­das ma do po­wie­dze­nia. Za­pewne nic waż­nego. Po­bu­dze­nie i ner­wo­wość ru­chów zdra­dzały nar­ko­mana, który wła­śnie wziął sporą dawkę i od­le­ciał, tra­cąc kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Moż­liwe też, że był na gło­dzie, co da­wało po­dobne ob­jawy, ale de­tek­tyw sta­wiał na świeżą, dużą dawkę. Oczy ćpuna były zbyt roz­sze­rzone, a na twa­rzy nie miał śla­dów potu. Zde­cy­do­wa­nie to nie był brak nar­ko­ty­ków we krwi.

Ja­cek zlu­stro­wał dwóch sto­ją­cych obok po­li­cjan­tów. Mło­dzi, nie­zbyt wy­socy mun­du­rowi swo­imi nie­pew­nymi mi­nami od razu ko­mu­ni­ko­wali wszyst­kim, że sy­tu­acja ich prze­ra­sta. Za­klął pod no­sem, wi­dząc, że na­wet nie mieli pa­łek przy pa­sie. Do­sko­nale wie­dział, że tonfą – sztywną czarną pałką z do­dat­kową rączką – przy odro­bi­nie wprawy można obez­wład­nić każ­dego nie­uzbro­jo­nego czy uzbro­jo­nego w nóż na­past­nika. Nie­stety tonfy były cięż­kie i dość nie­wy­godne w no­sze­niu, więc funk­cjo­na­riu­sze czę­sto nie za­bie­rali ich ze sobą na pa­trol.

Nie znał tych po­li­cjan­tów i tak na­prawdę mógł za­krę­cić się na pię­cie i odejść. Przez chwilę na­wet miał za­miar tak zro­bić. Jed­nak sy­tu­acja roz­wi­jała się dy­na­micz­nie, co wy­zwo­liło w nim od­ruch dzia­ła­nia. Ćpun, wi­dząc nie­pew­ność po­li­cjan­tów, na­tarł na nich, wy­krzy­ku­jąc swoje idio­tyczne ko­mu­ni­katy. Po­li­cjanci po­peł­nili ko­lejny błąd: za­częli się co­fać. Na­past­nika to oczy­wi­ście jesz­cze bar­dziej roz­zu­chwa­liło. Zu­peł­nie jakby do­sko­nale wie­dział, że ża­den z nich nie zde­cy­duje się na strzał z pi­sto­letu w hali dworca wśród tłumu lu­dzi, a na inną re­ak­cję brak im po pro­stu wy­szko­le­nia i od­wagi.

Ko­wa­lik też miał pi­sto­let przy so­bie, ale na­wet nie my­ślał o jego uży­ciu. Zdjął swoją skó­rzaną kurtkę i trzy­ma­jąc ją przed sobą, za­czął się zbli­żać do na­past­nika. Zgro­ma­dzeni wo­kół ga­pie z za­cie­ka­wie­niem mu się przy­glą­dali, za­sta­na­wia­jąc się, kim jest. Po­li­cjan­tem, pra­cow­ni­kiem ochrony dworca? Wi­dząc do­brze skro­joną ma­ry­narkę i spinki przy man­kie­tach, za­pewne szybko do­szli do wnio­sku, że to ra­czej ja­kiś war­szaw­ski ko­zak, który chce po­ka­zać, co po­trafi.

Tym­cza­sem on szedł w stronę dłu­go­wło­sego pew­nym, zde­cy­do­wa­nym kro­kiem i od razu sku­pił na so­bie jego uwagę. Gdy zna­lazł się do­sta­tecz­nie bli­sko, ale jesz­cze nie w od­le­gło­ści po­zwa­la­ją­cej na dzia­ła­nie, po­sta­no­wił dać ćpu­nowi szansę.

– Wy­no­cha, ale już! Wy­pier­da­laj! – po­le­cił gło­śno, ale spo­koj­nie.

Dłu­go­włosy, naj­wy­raź­niej przy­zwy­cza­jony do ta­kiego trak­to­wa­nia, za­re­ago­wał pra­wi­dłowo i za­czął się co­fać. Na­dal jed­nak wy­ma­chi­wał przed sobą strzy­kawką.

– Nie pod­chodź! Nie pod­chodź! Nie od­dam! Nie dam się! – krzy­czał, wciąż się co­fa­jąc.

Ko­wa­lik gwał­tow­nie ru­szył w jego kie­runku, go­tów za­rzu­cić mu kurtkę na głowę i obez­wład­nić. Nar­ko­man jed­nak rzu­cił się do wyj­ścia z hali. W pew­nym mo­men­cie od­wró­cił się i wy­ce­lo­wał w de­tek­tywa strzy­kawką jak lotką do tar­czy. Ko­wa­lik uchy­lił się, strzy­kawka prze­le­ciała obok, a de­tek­tyw pu­ścił się bie­giem za ucie­ka­ją­cym. W biegu za­ło­żył mu kla­sycz­nego haka, pod­ci­na­jąc nogi, a kiedy nar­ko­man wy­ło­żył się jak długi na dwor­co­wej po­sadzce, przy­gniótł go ko­la­nem i wy­krę­cił rękę, wkła­da­jąc w to siłę ca­łej swo­jej bli­sko stu­ki­lo­gra­mo­wej masy ciała. Na­tych­miast po­czuł, jak w sta­wie bar­ko­wym ćpuna coś chrup­nęło, a ten wy­dał z sie­bie sko­wyt po­dobny do psiego.

– A wi­dzisz, ła­chu­dro? – wy­sy­czał mu w ucho.

Gdy po­li­cjanci za­jęli się wy­ją­cym z bólu nar­ko­ma­nem, za­kła­da­jąc mu kaj­danki, Ko­wa­lik zmie­rzał już do wyj­ścia. Ktoś po­kle­pał go po ra­mie­niu w ge­ście uzna­nia, ktoś inny za­gad­nął, ale de­tek­tyw szybko wło­żył swoją czarną skó­rzaną kurtkę i przy­spie­szył. Chciał znik­nąć z hali, nim po­li­cjanci oprzy­tom­nieją i ze­chcą wziąć jego dane per­so­nalne jako świadka. Zbyt do­brze znał te pro­ce­dury, aby dać się w to wcią­gnąć. Wie­dział, że co kilka ty­go­dni do­sta­wałby we­zwa­nia do sądu na ko­lejne roz­prawy, które z re­guły nie będą się od­by­wały, bo oskar­żony nie przyj­dzie na żadną. W końcu po­li­cja do­wie­zie go na roz­prawę, ale świad­ko­wie zdążą już zmar­no­wać wiele dni, bo pod groźbą kary będą mu­sieli za każ­dym ra­zem sta­wiać się do sądu.

Po odej­ściu z po­li­cji długo pra­co­wał nad sobą, żeby obok ta­kich zda­rzeń prze­cho­dzić obo­jęt­nie, z fi­lo­zo­ficz­nym na­sta­wie­niem, że od za­ra­nia dzie­jów na świe­cie byli prze­stępcy i ofiary, zło­dzieje i fra­je­rzy. Fra­je­rzy sami byli so­bie winni, że z peł­nymi sa­kiew­kami pa­ko­wali się w złe miej­sca. Za­wsze w ta­kiej sy­tu­acji przy­po­mi­nała mu się pod­słu­chana kie­dyś mą­drość sta­rego zło­dzieja, który od­sia­du­jąc wy­rok, tłu­ma­czył młod­szemu: „Nie pe­niaj, mło­dziak. My tu so­bie spo­koj­nie sie­dzimy, a tam na wol­no­ści już fra­jery dla nas ro­sną”. Dla­tego Ko­wa­lik ra­czej nie włą­czał się w ta­kie sy­tu­acje, kiedy nie do­ty­czyły go bez­po­śred­nio. A dzi­siaj na dworcu – ja­koś tak samo wy­szło.

De­tek­tyw miał na­dzieję, że obecny ko­men­dant i jego dawni ko­le­dzy, prze­glą­da­jąc za­pis z ka­mer dwor­co­wego mo­ni­to­ringu, będą uda­wali, że nie po­tra­fią go roz­po­znać. Przez chwilę był na­prawdę zły na sie­bie za to, że się w ogóle wtrą­cał, a zwłasz­cza za to, że zwich­nął nar­ko­ma­nowi bark. Mo­ni­to­ring na dworcu jest per­fek­cyjny, bo za­bez­pie­cze­nie an­ty­ter­ro­ry­styczne do­fi­nan­so­wało ka­mery. Niech się trafi ja­kiś uparty służ­bi­sta i za­cznie go szu­kać... Bę­dzie miał kło­poty za prze­kro­cze­nie gra­nic obrony ko­niecz­nej. Prze­cież nie mu­siał go go­nić i prze­wra­cać... W jego sy­tu­acji każdy za­rzut prawny mógł się skoń­czyć ode­bra­niem li­cen­cji de­tek­tywa i za­koń­cze­niem le­gal­nej pracy w tym za­wo­dzie. Co prawda nie za­ra­biał na tym wiel­kich pie­nię­dzy, ale co in­nego miałby ro­bić?

Pie­nią­dze były dla niego do­syć draż­li­wym te­ma­tem, bo cza­sami mu ich bra­ko­wało. A jed­no­cze­śnie nie mógł się prze­ła­mać, aby ro­bić to, na czym war­szaw­scy de­tek­tywi za­ra­biali na­prawdę duże kwoty – czyli pra­co­wać na roz­wo­dów­kach. Do ta­kiego po­ziomu nie za­mie­rzał scho­dzić.

Cała de­tek­ty­wi­styczna ro­bota w tym wy­padku po­le­gała na zna­le­zie­niu do­wo­dów nie­wier­no­ści męża, bo ja­koś rzadko zda­rzało się, żeby to męż­czy­zna był zle­ce­nio­dawcą. Fa­ceci ni­gdy nie szu­kali do­wo­dów nie­wier­no­ści żony. Mało kto zdaje so­bie sprawę, że sku­teczne śle­dze­nie ko­go­kol­wiek wy­maga za­an­ga­żo­wa­nia czte­rech czy sze­ściu do­świad­czo­nych, fa­cho­wych osób przez całą dobę. Koszty ta­kiej ope­ra­cji są ogromne, bo może trwać wiele dni. A przy­ła­pa­nie go i sfo­to­gra­fo­wa­nie in­tym­nej sy­tu­acji gra­ni­czy wręcz z nie­moż­li­wo­ścią. Wie­dział, że jego ko­le­dzy w tym fa­chu, roz­pra­co­wu­jąc męż­czyzn po­dej­rze­wa­nych o nie­wier­ność, współ­pra­cują z eks­klu­zyw­nymi pro­sty­tut­kami, które zręcz­nie dają się po­de­rwać nic nie po­dej­rze­wa­ją­cemu je­lon­kowi i za­pra­szają go do miesz­ka­nia. Lo­kal na­leży do de­tek­tywa i na­szpi­ko­wany jest sprzę­tem wi­deo. Żona do­staje ide­al­nie sfil­mo­wany ma­te­riał do sprawy roz­wo­do­wej, de­tek­tyw i pro­sty­tutka za­ra­biają duże pie­nią­dze, tylko je­lo­nek pluje so­bie w brodę. Więk­szość męż­czyzn w ta­kiej sy­tu­acji jest bez szans. Ko­wa­lik uśmiech­nął się do sie­bie. Nie raz wi­dział te dziew­czyny w ak­cji. Na­prawdę nie­wielu męż­czyzn, odu­rzo­nych wdzię­kami i wi­zją prze­ży­cia ero­tycz­nej przy­gody ży­cia, za­cho­wa­łoby przy­tom­ność umy­słu. Taka już mę­ska na­tura.

Jed­nak ta­kie za­ra­bia­nie pie­nię­dzy zu­peł­nie nie go­dziło się z na­turą Jacka Ko­wa­lika. Do­póki da radę, do ta­kiego po­ziomu się nie zniży.

2

Gdy opu­ścił bu­dy­nek dworca, owiało go chłodne mar­cowe po­wie­trze, więc szybko za­piął kurtkę i ru­szył w kie­runku Emi­lii Pla­ter, gdzie za­par­ko­wał sa­mo­chód. Nim jed­nak do niego do­tarł, za­dzwo­nił te­le­fon. Na wy­świe­tla­czu po­ja­wiło się na­zwi­sko ko­mi­sa­rza To­ma­sza Rost­kow­skiego, sta­rego zna­jo­mego, pra­cu­ją­cego w Ko­men­dzie Sto­łecz­nej.

To­masz Rost­kow­ski, nie owi­ja­jąc w ba­wełnę, zdra­dził, że jego córka Ka­ta­rzyna ma pro­blemy i po­trze­buje po­mocy de­tek­tywa. Chce się z nim spo­tkać. Ko­wa­lik już miał za­py­tać, czemu Rost­kow­ski sam się tym nie zaj­mie, ale przy­po­mniał so­bie, że jego roz­mówca pra­cuje obec­nie w ko­men­dzie jako spec od in­for­ma­tyki. Ro­bota de­tek­tywa jest mu kom­plet­nie obca.

Do­brze się zło­żyło, bo Ka­ta­rzyna była wła­śnie w Śród­mie­ściu, więc po­sta­no­wili się spo­tkać od razu, na Żu­ra­wiej, w ka­wiarni An­ty­kwa­riat. Przez chwilę za­sta­na­wiał się, czy iść, czy pod­je­chać sa­mo­cho­dem. To dru­gie mo­gło się wią­zać z dłu­gim po­szu­ki­wa­niem miej­sca do za­par­ko­wa­nia. Po­sta­wił jed­nak na sa­mo­chód, żeby nie wra­cać już pod dwo­rzec. Szybko od­na­lazł na par­kingu swo­jego le­ci­wego, ale nie­na­gan­nie utrzy­ma­nego ja­gu­ara i skie­ro­wał się na Żu­ra­wią. Zna­lazł miej­sce do za­par­ko­wa­nia pod samą ka­wiar­nią, która oka­zała się za­mknięta. Nie ża­ło­wał, bo pod­czas je­dy­nej wi­zyty w tym miej­scu stwier­dził, że ten lo­kal, okrzyk­nięty kul­to­wym, w isto­cie jest dziwną, cia­sną niby-ka­wiar­nią, w któ­rej gbu­ro­wata ob­sługa ser­wuje tylko zimne i cie­płe na­poje oraz piwo. Ani to ka­wiar­nia, ani pi­wiar­nia, choć po­mysł z książ­kami wy­peł­nia­ją­cymi każde wolne miej­sce był cie­kawy.

Nie od­wo­łał spo­tka­nia – naj­wy­żej po­roz­ma­wiają w sa­mo­cho­dzie. Le­piej i bez­piecz­niej. Nikt ich nie pod­słu­cha i nie na­gra, jak to się ostat­nio zda­rza. Miał na­dzieję, że roz­po­zna Ka­ta­rzynę Rost­kow­ską, choć wi­dział ją tylko raz kilka lat temu, kiedy była jesz­cze na­sto­latką.

Zga­sił sil­nik i wy­god­nie roz­siadł się w fo­telu Ja­gu­ara XJ. To wła­śnie so­bie w tym sa­mo­cho­dzie ce­nił. Mięk­kie sie­dze­nia sta­rego typu, ja­kich próżno szu­kać w now­szych mo­de­lach. Ce­nił też so­bie mocny, pra­wie trzy­stu­konny sil­nik oraz drobne mo­dy­fi­ka­cje, które sam zle­cił. Spec od ta­kich rze­czy do­ko­nał grun­tow­nego za­bez­pie­cze­nia bla­char­skiego i usu­nął przy oka­zji wszyst­kie znaczki fir­mowe Ja­gu­ara.

Tylko praw­dziwy znawca mógł te­raz roz­po­znać markę i mo­del. Naj­czę­ściej okre­ślano go jako „ja­kiś ame­ry­kań­ski”, a wy­po­sa­że­niem auto nie od­bie­gało od now­szych.

Sie­dząc w sa­mo­cho­dzie, za­sta­na­wiał się, dla­czego Rost­kow­ski za­dzwo­nił wła­śnie do niego. W cza­sach wspól­nej pracy w ko­men­dzie ni­gdy nie byli zbyt bli­sko, choć wro­gami też nie można było ich na­zwać. Ko­wa­lik kilka razy po­de­słał mu klien­tów, któ­rzy mieli pro­blem z kom­pu­te­rami, bo Rost­kow­ski do­ra­biał so­bie po go­dzi­nach jako in­for­ma­tyk. Po­tem, gdy Ko­wa­lik od­szedł z po­li­cji i za­czął pra­co­wać jako de­tek­tyw, Rost­kow­ski od­wdzię­czył się, pod­sy­ła­jąc mu klienta z do­syć atrak­cyjną fi­nan­sowo sprawą. Do­stał oczy­wi­ście za to działkę, czyli zwy­cza­jową część za­robku, ale po­tem nie mieli ze sobą kon­taktu przez kilka lat. A te­raz Rost­kow­ski na­gle so­bie o nim przy­po­mniał... Dziwne.

Ra­zem z pierw­szymi kro­plami desz­czu bęb­nią­cymi o długą, wy­grzbie­coną ma­skę ja­gu­ara po­gra­tu­lo­wał so­bie de­cy­zji o przy­je­cha­niu sa­mo­cho­dem. Cze­ka­nie w desz­czu przed za­mkniętą ka­wiar­nią w chłodne mar­cowe po­po­łu­dnie nie na­leży do przy­jem­no­ści.

Ka­ta­rzyna Rost­kow­ska po­ja­wiła się cał­kiem nie­ocze­ki­wa­nie pod drzwiami An­ty­kwa­riatu i tak jak on była zdzi­wiona fak­tem za­mknię­cia lo­kalu. Roz­po­znał ją od razu. Przy­ciężką syl­wetkę na pewno odzie­dzi­czyła po ojcu, który swoją nad­wagę za­wdzię­czał sie­dzą­cemu try­bowi pracy. W ko­men­dzie szybko spo­pu­la­ry­zo­wało się prze­zwi­sko Wie­lo­ryb i nikt ina­czej nie na­zy­wał To­ma­sza Rost­kow­skiego, a on nie iry­to­wał się z tego po­wodu. Pew­nie chciał w ten spo­sób po­ka­zać, że ma dy­stans i równy z niego chłop. Za­wsze cho­ro­bli­wie za­le­żało mu na opi­nii ko­le­gów.

Rost­kow­ska była ubrana w krótki gra­na­towy płasz­czyk, który w po­łą­cze­niu z krótką czarną spód­niczką ja­koś wcale nie stwa­rzał wra­że­nia dziew­czę­cej lek­ko­ści. Dziew­czyna miała okrą­głą twarz oko­loną wło­sami do ra­mion. Wie­dział o niej tylko tyle, że ma dwa­dzie­ścia trzy lata i po­mimo roz­po­czę­tych stu­diów gdzieś pra­cuje. I to było wszystko, co mógł o niej po­wie­dzieć.

Wy­siadł i za­pro­sił ją do sa­mo­chodu. Do­piero z bli­ska za­uwa­żył, że ma roz­ja­śnione włosy i mnó­stwo pie­gów na twa­rzy i dło­niach. Spo­strzegł też, że dziew­czy­nie sil­nie drżą ręce. Za­pro­po­no­wał ja­kąś re­stau­ra­cję, ale szybko się z nim zgo­dziła, że roz­mowa w sa­mo­cho­dzie daje wię­cej swo­body.

– Co masz dla mnie? – za­py­tał, gdy już swo­bod­nie usia­dła na miej­scu obok kie­rowcy.

– Nie bar­dzo wiem, od czego za­cząć – wy­znała drżą­cym gło­sem i po chwili do­dała: – Pew­nie naj­le­piej bę­dzie opo­wie­dzieć wszystko od po­czątku.

W ciągu pięt­na­stu mi­nut opo­wie­działa mu o swo­jej pracy w mię­dzy­na­ro­do­wej fir­mie zaj­mu­ją­cej się bu­dową i za­rzą­dza­niem apar­ta­men­tow­cami na sprze­daż lub wy­na­jem, głów­nie dla za­gra­nicz­nych przed­się­bior­ców i lu­dzi biz­nesu. Opo­wie­działa o sze­fach, pra­cow­ni­kach i o tym, że tę pracę za­ła­twił jej dzięki swoim kon­tak­tom oj­ciec, bo w in­nym przy­padku nie mia­łaby cie­nia szans. Opo­wie­działa też o ostat­nich wy­da­rze­niach, które były przy­czyną spo­tka­nia z de­tek­ty­wem.

– Za­wsze w fir­mie w ka­sie przy re­cep­cji jest ja­kaś kwota w go­tówce, żeby było czym za­pła­cić do­staw­com czy na inne wy­datki – opo­wia­dała co­raz bar­dziej zde­ner­wo­wana. – Nie było tych pie­nię­dzy dużo. Mak­sy­mal­nie dzie­sięć ty­sięcy zło­tych. Do­stęp do nich mają wszy­scy: trzy dziew­czyny za­trud­nione na zmianę w re­cep­cji jako asy­stentki, a także każdy inny pra­cow­nik. Ka­setki nikt ni­gdy nie za­my­kał i wszy­scy wie­dzieli, gdzie ona jest. Na przy­kład księ­gowa, bo uzu­peł­niała pie­nią­dze. No i dwa dni temu oka­zało się, że ktoś opróż­nił ka­setkę do zera. Od­kryła to pierw­sza z dziew­cząt rano, kiedy chciała pójść po za­kupy. Pierw­sza przy­cho­dząca do pracy za­wsze ku­puje świeże kwiaty do nie­któ­rych ga­bi­ne­tów i świeże bu­łeczki dla szefa. I to wła­śnie ona stwier­dziła, że ka­setka jest pu­sta.

Ka­ta­rzyna na chwilę prze­rwała opo­wia­da­nie, bo głos za­czął jej mocno drżeć. Od­kaszl­nęła i po chwili mó­wiła da­lej:

– Nie było awan­tury. Szef do­wie­dział się oczy­wi­ście, ale nic nie po­wie­dział. Zro­biła się ciężka at­mos­fera. Nie roz­py­ty­wali ni­kogo, nie po­wia­do­mili po­li­cji. A na­stęp­nego dnia wrę­czono mi wy­po­wie­dze­nie umowy o pracę. Ze skut­kiem na­tych­mia­sto­wym z po­wodu nie­przy­dat­no­ści na zaj­mo­wa­nym sta­no­wi­sku. Ro­zu­mie pan? Wy-po-wie-dze-nie! I tylko mnie! Ni­komu wię­cej. To tak, jakby ob­wie­ścili wszyst­kim, że to ja ukra­dłam te pie­nią­dze. Zwłasz­cza że gdy wrę­czali mi wy­po­wie­dze­nie, moje pry­watne rze­czy cze­kały już na mnie spa­ko­wane w kar­ton! Nikt ze mną nie roz­ma­wiał, tylko ochro­niarz pil­no­wał, że­bym od­dała kartę do­stępu, za­brała swoje rze­czy i wy­szła z bu­dynku.

Dziew­czyna za­częła łkać. Łzy pły­nęły jej po twa­rzy jak kro­ple desz­czu po szy­bie sa­mo­chodu. Wi­dząc, że szuka cze­goś bez­sku­tecz­nie w to­rebce, wy­jął ze schowka paczkę chu­s­te­czek. Po­dzię­ko­wała ni­kłym uśmie­chem.

– Chyba z pół go­dziny sie­dzia­łam na ławce przed biu­row­cem, z tym pu­dłem na ko­la­nach, i nie mo­głam dojść do sie­bie. – Wy­tarła oczy chu­s­teczką, sta­ra­jąc się nie roz­ma­zać ma­ki­jażu. – Z okien biura na pewno wszy­scy mnie wi­dzieli, ale nikt do mnie nie wy­szedł.

Ko­lejną chwilę uspo­ka­jała się i wy­cie­rała łzy, nim do­koń­czyła:

– Pa­nie Jacku, ja tam już nie wrócę. Nie ma mowy. Ale chcę... mu­szę wie­dzieć, kto mnie wro­bił. Ni­gdy ni­komu nie zro­bi­łam nic złego. W pracy sta­ra­łam się, jak mo­głam. Do­dat­kowo mia­łam za dwa mie­siące je­chać na staż do Lon­dynu. A tu... – urwała.

Ode­zwał się te­le­fon de­tek­tywa. Oj­ciec Ka­ta­rzyny chciał wie­dzieć, gdzie się znaj­dują. Po pię­ciu mi­nu­tach za­par­ko­wał swo­jego bia­łego Fiata Stilo tuż za nimi. Gdy wsiadł na tylne sie­dze­nie ja­gu­ara, sa­mo­chód wy­raź­nie prze­chy­lił się na za­wie­sze­niu.

„Wie­lo­ryb nic się nie zmie­nił” – po­my­ślał de­tek­tyw, wi­ta­jąc się z To­ma­szem Rost­kow­skim.

– Do­ga­da­li­ście się? Weź­miesz tę ro­botę? – za­py­tał, pa­trząc z tro­ską na za­pła­kaną córkę.

Byli po­dobni do sie­bie. Oboje z okrą­głymi twa­rzami. I oboje z pie­gami na dło­niach.

– Pew­nie we­zmę – od­po­wie­dział z na­my­słem Ko­wa­lik. – To bę­dzie żmudna ro­bota: dłu­ba­nina i kupa ła­że­nia. Nie bę­dzie ła­two.

– Dla­tego cie­bie po­pro­si­li­śmy, a nie ja­kie­goś sie­rotę. Do­sta­niesz pięć ty­sięcy przed i pięć ty­sięcy po. Chyba uczci­wie?

– No pew­nie – od­parł Ko­wa­lik, pa­trząc, jak Rost­kow­ski wy­ciąga port­fel i od­li­cza pięć ty­sięcy. Nie uszło jego uwa­dze, że dru­gie tyle bank­no­tów zo­stało w port­felu. Ale wy­czu­wał też w za­cho­wa­niu po­li­cjanta ja­kieś na­pię­cie, i nie była to ra­czej obawa o los córki. Ko­wa­lik od za­wsze miał tę dziwną zdol­ność wy­czu­wa­nia ludz­kich emo­cji i na­pięć. Na­wet emo­cje zwie­rząt nie były dla niego ta­jem­nicą. Za­wsze też wie­dział, czy ktoś mu się w da­nym mo­men­cie przy­gląda, zu­peł­nie jakby czuł do­tyk czy­ichś oczu na ple­cach.

Kie­dyś, w trak­cie za­trzy­my­wa­nia zło­dzieja, ten mo­men­tal­nie pod­jął de­cy­zję o ucieczce przez okno. Nie do­szło do tego, bo Ko­wa­lik wy­czuł to swoim siód­mym zmy­słem i rzu­cił: „Na­wet o tym nie myśl”. Fa­cet, już przy­kuty pod oknem kaj­dan­kami do ka­lo­ry­fera, po­wie­dział mu wtedy: „Pan wła­dza to jakby miał oczy na ple­cach. Taki pan tro­chę tego, no... elek­tryczny. Kie­szon­kowcy pana nie okradną”.

I te­raz także wy­czuł u Wie­lo­ryba na­pię­cie zu­peł­nie nie­pa­su­jące do sy­tu­acji. Nie po­tra­fił tego zdia­gno­zo­wać, więc tylko za­pa­mię­tał to so­bie jako coś dziw­nego.

– Idź do auta – po­le­cił córce Rost­kow­ski, po­da­jąc jej klu­czyki. Kiedy po­że­gnała się z de­tek­ty­wem i wy­sia­dła z jego sa­mo­chodu, Rost­kow­ski po­chy­lił się w stronę kie­rowcy.

– Nie­wiele wiem o tej fir­mie i lu­dziach – wes­tchnął głę­boko i za­czął wy­ja­śniać: – Pra­cują tam sami Włosi i kilku dup­ko­wa­tych Po­la­ków. Zaj­mują się bu­dową, wy­kań­cza­niem i wy­naj­mem miesz­kań dla bo­ga­tych Po­la­ków albo cu­dzo­ziem­ców od­de­le­go­wa­nych przez firmy do pol­skich od­dzia­łów. Mają tu kilka wy­dzie­lo­nych osie­dli. Jedno osie­dle ma sto osiem­dzie­siąt miesz­kań z wy­po­sa­że­niem: me­blami i sprzę­tem. Pełna au­to­ma­tyka, a oni tym ad­mi­ni­strują. Tu, w bu­dynku na Ko­szy­ko­wej, mają biuro i stąd spra­wują pełną kon­trolę nad awa­riami, oświe­tle­niem, ogrze­wa­niem. Na­wet fon­tanny i zra­sza­nie traw­ni­ków włą­czają zdal­nie. Miesz­kańcy osie­dla mogą za­mó­wić wszystko: ku­riera, fry­zjera, pral­nię, tak­sówkę, my­cie albo wy­po­ży­cze­nie sa­mo­chodu – czego tylko za­pra­gną, a ich firmy za to płacą. Kaśka miała tu do­brą ro­botę i mu­siała ko­muś pod­paść, że ją wsa­dził na taką minę. Do­wiedz się, Ja­cek, kto to i dla­czego to zro­bił. Szkoda mi dziew­czyny, bo bar­dzo to prze­żyła, a nie jest ni­czemu winna.

– Prze­cież to i tak ni­czego nie zmieni – za­uwa­żył ostroż­nie Ko­wa­lik, na­tych­miast jed­nak kar­cąc się w my­ślach za tę szcze­rość. Pięć ty­sięcy aku­rat te­raz spa­dło mu jak z nieba i ura­to­wało jego fi­nanse. Do­dał więc szybko, zmie­nia­jąc te­mat: – Jak ją wsa­dzi­łeś do tej pracy?

– Jedna ko­le­żanka z do­cho­dze­niówki coś z nimi za­ła­twiała i wy­szło, że szu­kają dziew­czyny do pracy w biu­rze. Ko­le­żanka wy­świad­czyła im ja­kąś przy­sługę, ja ko­le­żance, no i przy­jęli Kaśkę... Do­bra, Ja­cek, lecę. A ty się ode­zwij, jak bę­dziesz coś wie­dział. Cześć.

Stę­ka­jąc z wy­siłku, po­li­cjant wy­gra­mo­lił się z ja­gu­ara.

„No i od­le­ciał. Człap, człap. Mo­ty­lek, cho­lera” – sko­men­to­wał w my­ślach Ko­wa­lik, po czym ru­szył do domu: Mar­szał­kow­ską do Alei Je­ro­zo­lim­skich i da­lej w kie­runku mo­stu Po­nia­tow­skiego, pro­sto na Pragę. Wie­czór przy­niósł nie­uchronne korki.

Ni­gdy nie lu­bił Rost­kow­skiego. Chyba za to, że bar­dziej in­te­re­so­wało go za­ra­bia­nie pie­nię­dzy niż po­li­cyjna ro­bota. Na­wet te­raz Wie­lo­ryb lekką ręką wy­dał pięć ty­sięcy, ot tak. Prze­cież nie za­ro­bił tych pie­nię­dzy na po­li­cyj­nej po­sa­dzie, je­śli już, to na boku, na­pra­wia­jąc kom­pu­tery i in­sta­lu­jąc sieci te­le­in­for­ma­tyczne w fir­mach. Dla Ko­wa­lika tacy po­li­cjanci za­wsze byli po­wo­dem do iry­ta­cji. On pra­co­wał ca­łymi dniami, a inni roz­bi­jali się do­brymi sa­mo­cho­dami ku­pio­nymi za pie­nią­dze z fuch lub nie do końca czy­stych in­te­re­sów. Te­raz też de­tek­tyw czuł, że cho­dzi o coś wię­cej niż o utratę pracy przez córkę. Miał w tym ja­kiś in­te­res. Chyba że Rost­kow­skiemu ude­rzyło w am­bi­cję, że ktoś mógł wy­rzu­cić z pracy jego córkę.

„Może tak być” – po­my­ślał, skrę­ca­jąc z Tar­go­wej w kie­runku Sta­lo­wej, za­do­wo­lony, że jest już bli­sko domu.

Cie­szył się, choć nikt na niego nie cze­kał. Miesz­kał sam. Pod­czas pracy w po­li­cji, kiedy w po­cząt­ko­wych la­tach dzia­łał jako an­ty­ter­ro­ry­sta, czyli po­li­cyjny ko­man­dos, uznał, że nie po­wi­nien mieć żony i dzieci, bo nie bę­dzie w sta­nie za­pew­nić im bez­pie­czeń­stwa. Nie chciał żyć w cią­głym stra­chu o uko­chane osoby i na­wet matkę od­wie­dzał tak, aby nikt nie do­wie­dział się, gdzie mieszka. Ko­le­dzy uwa­żali to za prze­sadę i na­śmie­wali się z niego, ale do czasu. Kiedy z ze­msty za po­strze­le­nie gang­stera zgi­nął brat jed­nego z po­li­cyj­nych an­ty­ter­ro­ry­stów, nikt już z Ko­wa­lika nie żar­to­wał, a wielu za­częło po­stę­po­wać tak jak on.

O ko­bie­tach w swoim ży­ciu Ja­cek Ko­wa­lik mó­wił, że są jak pory roku: przy­cho­dzą na krótko i nie­uchron­nie się zmie­niają. I po­mimo że jego ży­cie nie było już tak pełne nie­bez­pie­czeństw jak kie­dyś, to na­dal z ni­kim nie zwią­zał się na stałe. Ja­koś ni­gdy nie wy­szło. Cza­sem, gdy wra­cał do pu­stego miesz­ka­nia, czuł żal do sa­mego sie­bie, że kie­dyś był ta­kim ko­za­kiem. Sta­wiał na nie­za­leż­ność, nie wie­dząc jesz­cze, że ta za­wsze cho­dzi w pa­rze z sa­mot­no­ścią. Zro­zu­miał to po la­tach. Ni­gdy nie miał też ze swoją matką zbyt głę­bo­kich re­la­cji, ale do­piero gdy umarła, po­czuł się na­prawdę prze­raź­li­wie sa­motny.

Jego miesz­ka­nie na Sta­lo­wej też było roz­wią­za­niem ob­li­czo­nym na bez­pie­czeń­stwo. W ży­ciu tak czę­sto pro­sił się o kło­poty, że mu­siał mieć przy­naj­mniej jedno miej­sce, gdzie czuł się bez­pieczny, i ta­kim wła­śnie azy­lem było jego miesz­ka­nie.

Po raz ko­lejny uświa­do­mił to so­bie, skrę­ca­jąc w wą­ską bramę wśród sta­rych, odra­pa­nych ka­mie­nic. Pod­niósł rękę na po­wi­ta­nie mło­dego czło­wieka, który sto­jąc na czujce, od­chy­lił mu je­dyną po­łówkę sta­rej me­ta­lo­wej bramy. Niby to tylko po­łówka, ale wy­star­czała, by nikt nie­chciany nie mógł wje­chać na po­dwó­rze. Każdy gość mu­siał zo­stać za­apro­bo­wany przez „oko”, czyli któ­re­goś z lu­dzi, któ­rzy na zmianę, przez całą dobę, pil­no­wali je­dy­nego wjazdu na to ty­powe pra­skie po­dwórko-stud­nię. Wjazd był je­den, ale z ota­cza­ją­cych po­dwórko ka­mie­nic można było się spo­koj­nie ewa­ku­ować nie­wi­docz­nymi dla po­stron­nych przej­ściami.

Ta­kie środki bez­pie­czeń­stwa w zwy­kłej bra­mie na war­szaw­skiej Pra­dze mo­głyby zdzi­wić każ­dego, kto nie zna tej dziel­nicy. Bo niby przed kim miesz­kańcy mie­liby się tak pil­no­wać? Naj­ogól­niej rzecz bio­rąc, przed róż­nymi służ­bami i urzęd­ni­kami, bo w tej bra­mie i przy­le­głych za­pusz­czo­nych te­re­nach nie­za­miesz­ka­nych bu­dyn­ków ulo­ko­wali się han­dla­rze naj­róż­niej­szymi nie­le­gal­nymi pro­duk­tami – od nar­ko­ty­ków przez pa­pie­rosy i al­ko­hol z prze­mytu lub tylko bez ak­cyzy po pod­róbki mar­ko­wych to­wa­rów.

Par­ku­jąc na prze­zna­czo­nym wy­łącz­nie dla niego miej­scu, jed­nym z osiem­na­stu miejsc par­kin­go­wych w tej bra­mie, uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie pro­ble­mów, ja­kie mu to­wa­rzy­szyły, gdy się tu świeżo wpro­wa­dził.

Po odej­ściu z po­li­cji mu­siał też opu­ścić służ­bowe miesz­ka­nie, a Za­rząd Go­spo­darki Ko­mu­nal­nej przy­dzie­lił mu wła­śnie ten lo­kal. Zło­śli­wie, bo nikt nie chciał tu za­miesz­kać. Pew­nie ma­czał w tym palce ów­cze­sny ko­men­dant, po­nie­waż nie roz­sta­wali się w przy­jaźni. Tym­cza­sem Ko­wa­lik zde­cy­do­wał się tę ofertę przy­jąć. Miesz­ka­nie było na dru­gim pię­trze, środ­kowe i w za­ska­ku­jąco do­brym sta­nie. Co prawda okna obu po­ko­jów wy­cho­dziły na ru­chliwą ulicę Sta­lową, ale wy­miana okien na szczel­niej­sze znacz­nie po­mo­gła. Przez okno od kuchni wi­dać było po­dwórko; okienko miała także ła­zienka.

Na scho­dach odra­pa­nej klatki scho­do­wej ze śla­dami pięk­nej przed­wo­jen­nej te­ra­koty przy­po­mniał so­bie, jak wcho­dził tędy pierw­szy raz i na każ­dym pię­trze spo­ty­kał wro­gie spoj­rze­nia miesz­kań­ców. W końcu, po do­brym ty­go­dniu po­sta­no­wił od­wie­dzić w wię­zie­niu szefa pra­skich za­bi­ja­ków, który od­sia­dy­wał długi wy­rok, lecz za­wdzię­czał Ko­wa­li­kowi to, że w ogóle jesz­cze żyje. Do­piero wtedy sy­tu­acja w ka­mie­nicy ule­gła zmia­nie. In­for­ma­cja zza wię­zien­nego muru, że Ko­wa­lik jest w po­rządku, do­tarła na Pragę szybko i do­ko­nała cu­dów. Za­częto z nim roz­ma­wiać i na­wet świa­tło w jego miesz­ka­niu „się od­na­la­zło”, choć przed­tem ża­den elek­tryk nie po­tra­fił zna­leźć usterki w in­sta­la­cji. A po­tem po­szło już ła­two, bo de­tek­tyw, uro­dzony i wy­cho­wany w po­dob­nej dziel­nicy, wie­dział, jak z ludźmi roz­ma­wiać, i szybko prze­ko­nał współ­lo­ka­to­rów, że nie­które za­sady obo­wią­zu­jące w po­li­cji odło­żył na półkę wraz z odej­ściem ze służby.

Kiedy już miał tro­chę in­for­ma­cji, czym się trud­nią jego są­sie­dzi, to wła­śnie on pod­rzu­cił po­mysł, aby po­za­mie­niać w bra­mie ta­bliczki z nu­me­rami bu­dyn­ków, prze­su­wa­jąc je o dwa. W ten spo­sób tam, gdzie kie­dyś było „G”, te­raz znaj­do­wało się „E”, a „G” we­szło na miej­sce „B”, i tak do­okoła po­dwórka. Po­tem jesz­cze po­dobną ro­szadę zro­biono z nu­me­rami lo­kali, i już wszystko było go­towe. Wszy­scy prze­cież do­sko­nale wie­dzieli, gdzie kto mieszka, a li­sto­nosz całą ko­re­spon­den­cję i tak od­da­wał czujce w bra­mie.

Kiedy jed­nak pod ten ad­res przy­jeż­dżała po­li­cja, skar­bówka czy ko­mor­nicy, miesz­kańcy ostrze­żeni przez czujkę spo­koj­nie ukry­wali wszystko, co nie­le­galne, z roz­ba­wie­niem ob­ser­wu­jąc po­li­cjan­tów mio­ta­ją­cych się po klat­kach scho­do­wych w po­szu­ki­wa­niu wła­ści­wego miesz­ka­nia.

No cóż, kiedy Ko­wa­lik pra­co­wał w po­li­cji, jemu też nikt pracy nie uła­twiał. Z taką my­ślą wszedł do swo­jego miesz­ka­nia i uru­cho­mił kom­pu­ter, pla­nu­jąc po­szu­kać cze­goś wię­cej o fir­mie Ka­ta­rzyny Rost­kow­skiej.

W In­ter­ne­cie zna­lazł nie­wiele. Ty­powe ogólne in­for­ma­cje o fir­mie i tyle. Po­sta­no­wił więc obej­rzeć so­bie wszystko na miej­scu, tak jak zwykł to ro­bić przy po­waż­niej­szych spra­wach. Wy­bie­rze się tam na­stęp­nego dnia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki