Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnego dnia Julii rozpada się cały świat. Ułożone małżeństwo, troje dzieci, harmonijny dom – wszystko zostaje przekreślone nagłym zniknięciem jej męża, Henrika. Julia pozostaje bez żadnego wytłumaczenia, wskazówek ani przypuszczeń. Podobnie zaangażowana w śledztwo policja, która pozbawiona wszelkich poszlak wkrótce utyka w martwym punkcie dochodzenia. Wkrótce wychodzi na jaw, że perfekcyjne życie Julii było zbudowane na bardzo niestabilnych fundamentach, a jej zaginiony mąż mógł być kimś innym, niż przez wszystkie lata zakładała. Co więcej, kobieta zaczyna podejrzewać, że życiu jej i jej dzieci może grozić bardzo poważne niebezpieczeństwo… Trzymający w napięciu od pierwszej do ostatniej strony thriller psychologiczny Emmy Ångström pokazuje, jak łatwo można dać się zwieść iluzji, a także jak bolesna bywa konfrontacja z niewygodną prawdą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 253
VALTER
Coś gnije. Widzę to po nich. Te ich małe, wodniste oczka, spierzchnięte policzki, kleiste rączki. Wszędzie zostawiają za sobą ślady, przypominają mi o tym, że istnieją, gdziekolwiek bym się ruszył.
Gniją ich dusze. Nie ma dla nich już ratunku, już dawno to do mnie dotarło. Ale wciąż się rodziły nowe, jedno po drugim, mimo że ona nie powinna być już płodna.
Ona, moja żona. Ta jej wstrętna, śmierdząca rybą buzia plująca żółcią na wszystko wokół. Te jej włosy, które zostawia na fotelu, które blokują odpływ prysznica, które znajduję w zupie mięsnej. Brzydzę się nią.
Nocami, gdy nie mogę zasnąć, leżę i fantazjuję o tym, że ich zabijam. Wbijam nóż w ich ciała, podrzynam gardła. Patrzę, jak bulgocze ich krew, jak się nią duszą.
Jeszcze nie czas na to. Przyjdzie moment, gdy wymierzę im karę.
JULIA
Zatrzymuję się z dłonią na klamce. Słyszę, jak buszują tam w środku, oczami wyobraźni widzę, co robią. Tilde w swoim wózku maże ogórkiem po stoliku, Vincent stoi na taborecie obok kuchenki, Ruben z iPadem siedzi zanurzony w kanapie. Przeciągam tę chwilę, ale w końcu otwieram drzwi i wchodzę wprost w chmurę oparów smażenia, które wypełniają całą kuchnię i jadalnię.
– Cześć, kochanie – mówię.
Henrik przewraca smażące się na patelni kiełbaski, a ja zdejmuję Vincenta ze stołka i daję mu całusa w czoło. Mały chwyta się moich nóg, a ja pieszczę Tilde po szyi i czochram po włosach Rubena, który ledwo podnosi wzrok znad tabletu. Tilde piszczy z zachwytu, rozgniatając kawałek mandarynki, aż sok spływa jej pod rękaw.
Henrik ma na sobie fartuch, który dzieci zrobiły dla niego w przedszkolu i dały w prezencie świątecznym. Pomalowały go razem, materiał jest więc pełen kresek we wszystkich kolorach tęczy, a w jednym miejscu Ruben narysował naszą rodzinę, którą otoczył słońcem. Jest przeraźliwie brzydki, ale Henrik nosi go zawsze, kiedy gotuje. To jedna z tych rzeczy, które bardzo u niego lubię. Henrik wraca do patelni i podkręca wywietrznik w okapie. Jak w każdy poniedziałek jemy kiełbaski. Ustalamy to na zebraniach rodzinnych, które organizujemy raz w miesiącu. Dzieci mogą wybrać swoje ulubione dania, a ja i Henrik dopisujemy kilka potraw, których, jak uważamy, powinny spróbować – na przykład sushi, oliwki czy ostre sery. Okazało się, że Tilde uwielbia brie, a Henrik nienawidzi kimchi, ale i tak je zjada, bo nie chce, żeby dzieci się ograniczały.
Staję za mężem i obejmuję go wokół pasa. Czuję, że jest gorący od kuchenki, kiedy wkładam zimne dłonie pod jego koszulę. Podskakuje, ale potem ociera się o moją skórę, aby pomóc mi się rozgrzać.
Jak ten czas leci, już jesień. Późne lato prysło, zanim w ogóle zdążyliśmy pomyśleć o schowaniu mebli ogrodowych. Noce są już zimne, a rano trawnik i pomost nad jeziorem pokrywa cienka warstwa szronu. Za oknem już zmierzcha. Jezioro migocze między brzozami, których liście w ostatnich dniach zrobiły się złocistożółte. Ciągnąca się do plaży trawa bardzo urosła i zrobiła się gąbczasta od jesiennych deszczy. „Powinniśmy zrobić porządek w ogrodzie przed zimą. Może w weekend, jeśli Henrik trochę wyzdrowieje. Jego przeziębienie nie może się skończyć. To pewnie przez zarazki z przedszkola” – mówię sobie w głowie.
– Mogłabyś nakryć do stołu? – pyta Henrik.
Otwieram szafki, po czym wyjmuję talerze, szklanki i sztućce. Pomimo początkowej niechęci Ruben jednak pomaga mi pozaginać serwetki. W kuchni pachnie domowo i przyjemnie, aromat jedzenia miesza się z ciepłym zapachem drzewa trzaskającego w kominku, a czasami docierająca do nas znad jeziora mgła przynosi woń sitowia i piasku.
Niedługo miną trzy lata, odkąd mieszkamy w tym domu. Zobaczyliśmy ogłoszenie w gazecie i od razu zdecydowaliśmy, że chcemy się tu wprowadzić, mimo że to kilkadziesiąt kilometrów za miastem. Dzieci mogą bawić się w ogrodzie bez obaw o samochody, Henrik – majsterkować w warsztacie znajdującym się w oddzielnym budynku na działce, a ja – grzebać w rabatkach i dbać o ogród, o jakim zawsze marzyłam. Nie udało mi się jeszcze nagospodarzyć tyle, ile zamierzałam, ale zebrałam już plon z kilku grządek. Hodujemy też krzewy z malinami i czarnymi porzeczkami, które gotuję i robię galaretki, a w zeszłym roku przez całe lato jedliśmy naszą własną sałatę i pomidory. Te wszystkie małe rzeczy dają mi satysfakcję, jakiej wcześniej w ogóle sobie nie wyobrażałam. Otoczenie domu jest wprost niesamowite. Zawsze chciałam mieszkać nad jeziorem, ale odkąd pojawiły się dzieci, zrobiłam się bardziej niespokojna. Na początku miałam koszmary, że mogłyby tam zejść we śnie i się utopić.
Zasiadamy przy stole. Henrik stawia na środku patelnię i garnki, po czym dzieci rzucają się na jedzenie i zaczynają łapczywie jeść. Połowa przygotowanych rzeczy ląduje na stole i podłodze, a na dodatek wszystkie mówią z jedzeniem w buzi. Robi się okropny rozgardiasz, na co Henrik i ja spoglądamy na siebie rozbawieni. Cały czas go kocham. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Kocham go od siedmiu lat i wiem, że on odwzajemnia moje uczucie. Sprzeczaliśmy się, mieliśmy kryzysy, ale rozstanie nigdy nie było opcją, mimo że kiedy się poznaliśmy, byliśmy jeszcze bardzo młodzi.
Spotkaliśmy się na uniwersytecie, na którym razem studiowaliśmy. On był na medycynie, a ja zapisałam się na kilka przypadkowych przedmiotów, by jakoś wypełnić czas przed początkiem studiów dziennikarskich. Zaprosił mnie na piwo do pubu. Poszło tak łatwo. Rozmawialiśmy cały wieczór, nocą spacerowaliśmy wzdłuż rzeki, a gdy słońce wstawało, jedliśmy śniadanie w kawiarni niedaleko mojego akademika. Od tamtej chwili widzieliśmy się każdego dnia, przez tygodnie, miesiące, lata.
Idealne życie. Dokładnie tak je sobie wyobrażałam, gdy byłam nastolatką snującą plany na przyszłość. Miałam zamieszkać w domu takim jak ten – starym, z widokiem na jezioro, na wsi, ale niedaleko miasta. Najlepsza możliwa kombinacja. A mój mąż miał być właśnie taki jak Henrik: miły, opiekuńczy, przystojny, inteligentny, zabawny i troskliwy jako ojciec. Doczekaliśmy się trójki dzieci. Od zawsze wiedziałam, że chcę mieć przynajmniej dwójkę. Jestem jedynaczką i nigdy nie lubiłam, kiedy jako jedyne dziecko musiałam słuchać poważnych rozmów dorosłych przy stole. Lubię, gdy wokół mnie jest wiele osób, i bardzo źle się czuję, gdy robi się cicho, a tematy do rozmów się wyczerpują.
Wiedziałam też, że chcę zostać dziennikarką. Zdecydowałam się, gdy tylko zrozumiałam, na czym polega ten zawód. Chciałam pisać, a przy okazji mieć powód, by pukać do drzwi ludzi, których nie znam, i pytać ich, o co tylko chcę. Z natury jestem ciekawska, nieśmiałość to coś zupełnie mi obcego, a do tego interesuje mnie wiele rzeczy: polityka, zmiany klimatu, sytuacja uchodźców, imigrantów i ich integracja w Szwecji. Ten zawód do mnie pasuje i nigdy nie żałowałam swojego wyboru.
– Jak poszło spotkanie? – pyta Henrik.
– Przenieśli je na później – odpowiadam. – Wydaje się, że w redakcji dzieje się coś poważnego. Ludzie coś gadają, ale nikt nic nie wie. Pewnie dowiemy się, gdy już będą jakieś decyzje.
Tilde wyciągnęła rączkę po szklankę, ale źle oceniła odległość i mleko rozlało się po powierzchni stołu. Henrik szybko zjawia się z ręcznikiem papierowym, przy okazji pomagając Vincentowi wysmarkać nos.
– Jak ci się wydaje: co jest grane? – ciągnie dalej Henrik.
– Pewnie szykuje się redukcja etatów – mówię.
– Nie musisz się raczej niepokoić. Potrzebują cię przecież, bo jesteś najlepsza – mówi przekonująco.
Wyciąga się w stronę mojej dłoni i przyciska ją do siebie. Jego ciepło zostaje jeszcze na mojej skórze, gdy on już sprząta ze stołu.
Wieczór rozpływa się w zgiełku codziennych obowiązków: ładowanie brudnych naczyń do zmywarki, pranie i planowanie zajęć dzieci. Ruben zaczął niedawno ćwiczyć karate, a Vincent chce już grać w piłkę nożną, mimo że jest na to za mały. Gdy wybija siódma, wchodzę do pokoju Tilde, zakopuję się obok niej w łóżku i czytam jej książeczkę, którą polecono mi w bibliotece. Tilde od razu łapie za moje ucho, z roztargnieniem pocierając małżowinę. Dopiero co skończyła ssać smoczek, ale zastąpiła go przytulanką i kiedy otwieram książkę i znajduję miejsce, gdzie czytałyśmy ostatnio, przysuwa się bliżej mnie. Jej ciało jest ciepłe, czuję, jak pod piżamką bije jej serce. Wskazuje w książeczce palcem na różne rzeczy, o które ją pytam, mimo że jeszcze nie potrafi dobrze mówić. Jestem z niej dumna, chociaż wiem, że nie powinnam chwalić każdej małej rzeczy, jaką robią dzieci. Chcę, by swoją wartość poczuły na inne sposoby.
Książeczkę odkładam na podłogę, gaszę lampę i razem leżymy blisko siebie. Słyszę, jak po drugiej stronie ściany Ruben i Vincent rozrabiają i jak Henrik mówi do nich spokojnym głosem, by położyli się do łóżek. Gdy oddech Tilde staje się cięższy, leżę przy niej jeszcze trochę i patrzę na lampkę nocną, która kręci się w jednym z okien. Rozrzuca wokół siebie wzory serc, a jej różowy blask koloruje ściany. Głosy w sąsiednim pokoju z czasem cichną. Dom ogarnia spokój. Rozleniwiam się, czuję ciężar w ciele, gdy głaszczę Tilde po czole. W końcu jej oddech staje się równy, a rączka opada na poduszkę. Patrzę na jej drżące rzęsy i czuję ogarniającą mnie falę ciepła. Wydaje się, jakby dopiero kilka tygodni temu Ruben był taki malutki. Czasami mam wrażenie, że upływ czasu jest złowrogi.
Czuję zmęczenie. Gdyby tak móc sobie zasnąć, poleżeć tutaj godzinę, aż Henrik przyjdzie i szturchnie mnie w ramię. Podnoszę się jednak ostrożnie i przecieram oczy, by trochę się rozbudzić. Niewiele to pomaga.
Gdy wchodzę do dużego pokoju, Henrik siedzi już na kanapie. Kładę się z głową na jego kolanach, a on gładzi mnie po włosach, oglądając wiadomości w telewizji.
– Zmęczona jesteś, skarbie? – pyta.
– Mhm. Ale chyba pójdę na trening na dziewiątą – odpowiadam.
– Będziesz ćwiczyła o tej porze?
– Muszę. Nie mogę sobie odpuszczać teraz, kiedy właśnie wyrobiłam sobie dobre nawyki.
Siadam na kanapie i tulę twarz do jego szyi. Blond włosy Henrika łaskoczą mnie w czoło. Wdycham jego zapach i całuję go na chwilę przed tym, zanim się podniosę. On próbuje mnie zatrzymać, ciągnie z powrotem na miękkie poduszki sofy.
– No zostań. Otworzymy butelkę wina – mówi proszącym głosem.
– W poniedziałek? To do ciebie niepodobne... – odpowiadam i uderzam go lekko w ramię.
– Nie? No niech ci będzie. Wspieram cię. Dobrze, że o siebie dbasz.
Uśmiecham się i zdejmuję ubrania treningowe z suszarki na pranie.
– A kto dzisiaj prowadzi ten trening? – dopytuje.
Zastanawiam się, ale nic nie przychodzi mi do głowy.
– Nie ta babka, co skacze zupełnie bez taktu? – ciągnie.
– Tak, dokładnie – odpowiadam, składając ręcznik na pół.
– Dużo ludzi przychodzi o tej godzinie? – pyta Henrik.
– Różnie – odpowiadam. – Nie czekaj, aż wrócę. Prysznic wezmę już na siłowni.
Obiema dłońmi chwyta moją twarz i daje mi buziaka. Widzę błysk w jego oczach. O czymś mi to przypomina, o czymś bezkształtnym i ulotnym, co jeszcze do mnie nie dotarło.
– Kocham cię – mówi Henrik.
Wsiadam do samochodu i podkręcam ogrzewanie, by z przedniej szyby zniknęła wilgoć. Powoli, najbliżej wylotu dmuchaw powiększają się plamy przejrzystego szkła. Przez okno widzę, jak z mgły wyłania się dom. To dość dziwny budynek, wiele w nim kątów i zakamarków, ale mimo to jest piękny. Panele fasady są z szarawego drewna, a taras wyraźnie wystaje przed przednią część. Wokół domu poprzedni właściciel zbudował balustradę ozdobioną jakimiś dziwnymi znakami. Wyglądają jak coś magicznego, może jakieś zaklęcia: gwiazdy i półksiężyce podtrzymują poprzeczkę, a symbole są przeplatane czymś w rodzaju znaków runicznych. Kiedy kupiliśmy dom, zapytaliśmy sąsiadów i agenta nieruchomości, co to wszystko oznacza, ale nikt nie potrafił nam powiedzieć. W ogóle nie wiemy tak naprawdę zbyt wiele o historii domu ani o jego poprzednich właścicielach. Agent wiedział jedynie, że został on wybudowany na początku dwudziestego wieku i że wcześniej mieszkała tu jakaś rodzina. Potem stał pusty, zanim został znów wystawiony na sprzedaż. Gdy tylko zobaczyłam jego zdjęcia w ogłoszeniu, wiedziałam, że musimy go kupić – to właśnie my mieliśmy tu zamieszkać. Odnowiliśmy łazienki i kuchnię, ale staraliśmy się zachować oryginalną atmosferę domu. Uważam, że się udało.
Szyba samochodu już cała odtajała, cofam więc samochód, wymijając rabatki, na których hoduję chryzantemy. Henrik początkowo zastanawiał się, czy chcę zaopatrywać całe miasto w kwiaty na groby, ale teraz przyznaje, że są przepiękne. Wymieszałam je z białymi mieczykami, innymi roślinami okrywowymi i stokrotkami. O tej porze roku wszystko jednak jest już suche i brązowe.
Wyjeżdżam na drogę szutrową. Na pierwszym odcinku przedzieram się przez gęsty las, gdzie korony drzew zasłaniają niebo, a potem wjeżdżam na główną szosę prowadzącą prosto do miasta. Jezdnię pokrywa cienka warstwa szronu, a w świetle bijącym z latarni błyszczą się kryształki. Widok wprawia mnie w stan oczarowania, aż prawie zapominam, że siedzę za kierownicą, więc gdy przez drogę przebiega sarna, nie mam już czasu, by zahamować. Udaje mi się ją idealnie wyminąć, a ona znika w lesie. Siedzę nadal za kierownicą i mrugam oczami. Muszę się skupić, przestać bujać w obłokach. To niebezpieczne, wiem o tym.
Na miejsce docieram po kwadransie. Parkuję samochód w pewnej odległości, pozostałe kilkaset metrów pokonuję pieszo. Światła w budynku są w większości zgaszone, ponad podwórkiem unosi się niebieska poświata. W mieście nie robi się tak ciemno, jak do tego jestem przyzwyczajona na wsi: nad naszym domem można zobaczyć gwiazdy, a tutaj niebo jest zanieczyszczone światłem z centrum. Wchodzę powoli po schodach i delikatnie pukam w drzwi. Otwierają się po zaledwie kilku chwilach. Wiem, że czekał na mnie, siedział w kuchni i odliczał sekundy, zanim znów mnie zobaczy. Czuję, że motyle w brzuchu łopoczą jeszcze bardziej. Coś jak mdłości. To właśnie to uczucie sprawiło, że w ostatnich miesiącach straciłam wiele kilogramów. Nie mogę jeść, gdy jestem zakochana.
On spogląda przez chwilę, zanim wciąga mnie do holu, zamykając gwałtownie drzwi. Robi to wszystko jednym ruchem: jego ramię na mojej talii, dłoń pod moją koszulką, trzaskające drzwi i jego miękkie usta, które przyciskają się do moich.