Wspomnienia o Chopinie. Część 1 - Piotr Mysłakowski (red.) - ebook
NOWOŚĆ

Wspomnienia o Chopinie. Część 1 ebook

Piotr Mysłakowski (red.)

0,0

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Źródła pamiętnikarskie to kopalnia wiedzy o ludziach i ich czasach. Są one co prawda widzeniem subiektywnym, pokazują bowiem zazwyczaj obraz rzeczywistości widziany poprzez filtr osobowości piszącego, jednak zwykle zawierają jakąś część prawdy „obiektywnej” o opisywanych osobach i zdarzeniach.

Fryderyk Chopin trwale zapisał się w pamięci setek osób, które znały go osobiście bądź tylko zetknęły się z nim przelotnie, a których spora część pozostawiła po sobie pamiętniki, listy, dzienniki i relacje. Wspomnienia te, zestawione z innymi, pozwalają zbliżyć się do obrazu Chopina, który będzie w miarę „prawdziwy”, to jest pokaże nam, jaki naprawdę był artysta, lub – przynajmniej – jakim go postrzegano. Ze względu na ich subiektywność, wspomnienia jednych nie zawsze są zbieżne z widzeniem innych osób. Ale to właśnie zestawienie rozmaitych spojrzeń na Chopina stanowi o bogactwie i wartości tych źródeł.

Publikacja Wspomnienia o Chopinie gromadzi relacje i wspomnienia na temat Chopina i jego bliskich autorstwa osób różnego pochodzenia i statusu: od Władysława Mickiewicza do służącego Jana. Książka stanowi niezwykłe źródło kontekstowe, które pozwala potwierdzić, uszczegółowić lub obalić utrwalone, a nieprawdziwe zdarzenia z biografii polskiego mistrza.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 584

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cja Ka­mila Stę­pień-Ku­tera, Zbi­gniew Skow­ron
Współ­praca re­dak­cyjna Ewa Bo­gula-Gniaz­dow­ska, Ma­ria Ta­del
Ko­rekta ję­zy­kowa Ma­ria Alek­san­drow
Re­dak­torka pro­wa­dząca, in­deks Ewa Bo­gula-Gniaz­dow­ska
Gra­fika i skład:LA­VEN­TURA Ma­ciej Sa­wicki
Co­py­ri­ght by Piotr My­sła­kow­ski, 2023 Co­py­ri­ght by Na­ro­dowy In­sty­tut Fry­de­ryka Cho­pina
Pierw­sze wy­da­nie dru­kiem: War­szawa, 2023 Pierw­sze wy­da­nie e-bo­oka: War­szawa, 2024
Na­ro­dowy In­sty­tut Fry­de­ryka Cho­pina ul. Tamka 43 00-355 War­szawawww.nifc.pl
ISBN (epub) 978-83-68058-09-3
ISBN (mobi) 978-83-68058-07-9
ISBN (druk) 978-83-968033-5-1
e-book:eLi­tera s.c.
Do­fi­nan­so­wano za środ­ków Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego.

Wstęp

.

OPIS KON­CEP­CJI

Źró­dła pa­mięt­ni­kar­skie to ko­pal­nia wie­dzy o lu­dziach i ich cza­sach. Są one co prawda wi­dze­niem su­biek­tyw­nym, po­ka­zują bo­wiem za­zwy­czaj ob­raz rze­czy­wi­sto­ści wi­dziany po­przez filtr wła­snej oso­bo­wo­ści pi­szą­cego, jed­nak zwy­kle za­wie­rają ja­kąś część prawdy „obiek­tyw­nej” o opi­sy­wa­nych oso­bach i zda­rze­niach. Oczy­wi­ście, pełna „prawda obiek­tywna” nie ist­nieje: jest ona tylko wy­pad­kową su­biek­tyw­nych ob­ra­zów, ale im wię­cej ta­kich ob­ra­zów zgro­ma­dzimy, tym ich suma bę­dzie bliż­sza bio­gra­fii „ide­al­nej”.

Fry­de­ryk Cho­pin trwale za­pi­sał się w pa­mięci se­tek osób, które go znały bądź oso­bi­ście, bądź tylko ze­tknęły się z nim prze­lot­nie, a któ­rych spora część po­zo­sta­wiła po so­bie pa­mięt­niki, li­sty, dzien­niki i re­la­cje. Wspo­mnie­nia te, ze­sta­wione z in­nymi, po­zwa­lają zbli­żyć się do ob­razu Cho­pina czło­wieka, który bę­dzie w miarę „praw­dziwy”, to jest po­każe nam, jaki na­prawdę był ar­ty­sta lub – przy­naj­mniej – ja­kim go po­strze­gano. Ze względu na ich su­biek­tyw­ność, wspo­mnie­nia jed­nych nie za­wsze są zbieżne z wi­dze­niem in­nych osób. Ale to wła­śnie ze­sta­wie­nie roz­ma­itych spoj­rzeń na Cho­pina sta­nowi o bo­gac­twie i war­to­ści tych źró­deł.

Ni­niej­szy wy­bór ma na celu zgro­ma­dze­nie w jed­nym miej­scu re­la­cji i wspo­mnień na te­mat Cho­pina i jego bli­skich au­tor­stwa osób róż­nego po­cho­dze­nia, au­to­ry­tetu, po­zy­cji i sta­tusu: od Adama Mic­kie­wi­cza do słu­żą­cego Jana. Szcze­gólny na­cisk po­ło­żono na wy­bór tek­stów przy­bli­ża­ją­cych Cho­pina jako czło­wieka. Zmar­gi­na­li­zo­wano tek­sty oma­wia­jące samą ma­te­rię mu­zyczną, twór­czość kom­po­zy­tora, choć – oczy­wi­ście – ten wą­tek (szcze­gól­nie aspekt jego wir­tu­oze­rii jako wy­ko­nawcy) musi prze­wi­jać się w więk­szo­ści re­la­cji.

Ce­lem tej pu­bli­ka­cji jest nie tylko prze­ka­za­nie czy­tel­ni­kowi czy­jejś re­flek­sji o Cho­pi­nie, ale też usy­tu­owa­nie zna­jo­mo­ści Cho­pina z au­to­rem ta­kiej opi­nii na wła­ści­wym tle, we wła­ści­wych cza­sie i oko­licz­no­ściach. Służą temu przy­pisy i ko­men­ta­rze.

Poza su­biek­tyw­nymi tre­ściami pre­zen­to­wane tek­sty mają też wa­lor po­rząd­ku­jący fakty: po­zwa­lają uwia­ry­god­nić pewne zda­rze­nia, bli­żej okre­ślić ich miej­sca i daty, usta­lić uczest­ni­ków itp. Sta­no­wią więc ważny, źró­dłowy ma­te­riał bio­gra­ficzny, który jed­nak wy­maga kon­fron­ta­cji z wie­dzą dzi­siej­szą. Kie­ru­jąc się tym za­ło­że­niem, po­mi­nięto np. Pa­mięt­niki Bo­gu­sławy z Dą­brow­skich Mań­kow­skiej, w któ­rych au­torka cy­tuje za­sły­szaną opo­wieść o rze­ko­mej wi­zy­cie mło­dego Cho­pina na przy­ję­ciu w Wi­la­no­wie, wy­da­nym na cześć księ­cia An­to­niego Ra­dzi­wiłła. Hi­sto­ryjka ta, mocno za­ko­rze­niona w dzi­siej­szej li­te­ra­tu­rze, ma wszel­kie ce­chy nie­praw­do­po­do­bień­stwa i nie może sta­no­wić źró­dła wie­dzy o Cho­pi­nie.

KRY­TE­RIA WY­BORU

Za­mysł pre­zen­to­wa­nego zbioru opiera się na kilku za­ło­że­niach do­ty­czą­cych ro­dzaju i se­lek­cji źró­deł. Naj­cen­niej­sze są prze­kazy z pierw­szej ręki, czyli po­cho­dzące bez­po­śred­nio spod pióra osób, które mo­gły ze­tknąć się z Cho­pi­nem. Jest ich, nie­stety, znacz­nie mniej niż re­la­cji osób, które – choć same nie sty­kały się z Cho­pi­nem – spi­sały wspo­mnie­nia tych pierw­szych. Ta­kich za­pi­sków spo­ty­kamy w XIX-wiecz­nej pra­sie i li­te­ra­tu­rze sporo. Za­miesz­cze­nie wszyst­kich prze­kra­cza­łoby ramy tej książki, ko­nieczne więc było do­ko­na­nie se­lek­cji, głów­nie pod wzglę­dem war­to­ści po­znaw­czej da­nej re­la­cji (np. Fer­dy­nanda Dwo­rzaczka, Le­ona Po­stawki, Ma­rii Wa­lew­skiej, Edwarda Si­wiń­skiego, Mi­chała Hertza).

Dru­gim kry­te­rium wy­boru była do­stęp­ność źródeł. Wiele pa­mięt­ni­ków zo­stało już opu­bli­ko­wa­nych w for­mie książ­ko­wej (głów­nie w XIX wieku), jed­nak ich do­stęp­ność na rynku czy­tel­ni­czym jest dzi­siaj ze­rowa. Obecna pu­bli­ka­cja przy­po­mni więc te nie­osią­galne tek­sty we frag­men­tach do­ty­czą­cych Cho­pina.

Po­mi­nięte zo­stały na­to­miast wspo­mnie­nia róż­nych osób ujęte w now­szych lub po­pu­lar­nych opra­co­wa­niach (np. w książ­kach Fry­de­ryka Niec­ksa, Fer­dy­nanda Ho­esicka, Adama Czart­kow­skiego i Zo­fii Je­żew­skiej); po­mi­nięte zo­stały także nie­dawno wy­dane w no­wym, kry­tycz­nym opra­co­wa­niu Pa­mięt­niki Fry­de­ryka hr. Skarbka.

Trze­cim kry­te­rium wy­boru był język, w ja­kim po­wstał tekst. W za­sa­dzie ogra­ni­czono się do au­to­rów nie­fran­cu­sko­ję­zycz­nych – fran­cu­sko­ję­zyczni bo­wiem sta­no­wią przed­miot opra­co­wa­nia Ma­rie-Paule Ram­beau w dru­giej czę­ści ni­niej­szej książki. Zde­cy­do­wana więk­szość pre­zen­to­wa­nych tu­taj tek­stów po­cho­dzi od au­to­rów Po­la­ków. W nie­licz­nych przy­pad­kach po­ja­wiają się wy­jątki mo­ty­wo­wane bra­kiem do­tych­czas upu­blicz­nio­nych na pol­skim rynku tre­ści. Ta­kie są znaj­du­jące się w ar­chi­wach ro­syj­skich dzien­niki sióstr Sze­re­mie­tie­wych[1], frag­ment nie­miec­kich pa­mięt­ni­ków So­phie Léo czy re­la­cje Adolfa Gut­manna spi­sane po nie­miecku przez Bern­harda Sta­ve­nowa.

Prócz tego kilka za­miesz­czo­nych tek­stów po­cho­dzi z nie­pu­bli­ko­wa­nych (bądź czę­ściowo tylko udo­stęp­nio­nych) rę­ko­pisów. Ta­kie są od­czy­tane na nowo dzien­niki Le­onarda Niedź­wiec­kiego czy Zo­fii Ro­sen­gardt (Za­le­skiej).

W za­sa­dzie po­mi­nięte zo­stały źró­dła epi­sto­lo­gra­ficzne, z wy­jąt­kiem nie­licz­nych przy­pad­ków, m.in. Oskara Kol­berga, który wła­śnie drogą ko­re­spon­den­cyjną uzu­peł­niał i pro­sto­wał pla­no­wane bio­gra­fie Cho­pina pióra Mar­ce­lego An­to­niego Szulca czy Mau­ry­cego Ka­ra­sow­skiego, do­star­cza­jąc im wie­dzy z pierw­szej ręki, jako że miesz­kał drzwi w drzwi z ro­dziną Cho­pi­nów w swych la­tach li­ce­al­nych, a przez całe ży­cie szy­ko­wał się do na­pi­sa­nia bio­gra­fii Cho­pina.

Wkrótce po śmierci Cho­pina uka­zało się w pra­sie pol­skiej kilka ar­ty­ku­łów-ne­kro­lo­gów pióra osób bli­sko zwią­za­nych ze Zmar­łym. Sta­no­wią one ro­dzaj syn­te­tycz­nego wspo­mnie­nia bio­gra­ficz­nego; za­miesz­czamy je tu­taj ze względu na osoby au­to­rów (wśród nich: Jó­zef Brzow­ski, Oskar Kol­berg, Jan Koź­mian) oraz wcze­sną datę ich pu­bli­ka­cji.

KLA­SY­FI­KA­CJA ŹRÓ­DEŁ

Ob­szerna kwe­renda w opu­bli­ko­wa­nej li­te­ra­tu­rze pa­mięt­ni­kar­skiej ujaw­niła kil­ka­dzie­siąt po­zy­cji speł­nia­ją­cych po­wyż­sze za­ło­że­nia. Z ko­lei spora liczba pa­mięt­ni­ków, choć prze­ka­zuje bo­gatą wie­dzę o Cho­pi­nie, jest au­tor­stwa osób, które do­piero po śmierci kom­po­zy­tora sty­kały się z ży­ją­cym gro­nem jego przy­ja­ciół i od nich czer­pały in­for­ma­cje o nim (ta ka­te­go­ria – z nie­wiel­kimi wy­jąt­kami, opi­sa­nymi wy­żej – nie zo­stała za­kwa­li­fi­ko­wana do ni­niej­szego zbioru).

Wśród przy­ję­tych tek­stów wy­stę­puje kilka ty­pów wspo­mnień. Pierw­sze to dzien­niki (Jó­zefa Brzow­skiego, Le­onarda Niedź­wiec­kiego, Zo­fii Ro­sen­gardt), pi­sane w miarę wcze­śnie lub pra­wie na bie­żąco. Są to naj­cen­niej­sze z tek­stów; jest ich, nie­stety, nie­wiele.

Dru­gie to re­la­cje osób zna­ją­cych Cho­pina bez­po­śred­nio, ale spi­sane zwy­kle pod ko­niec ży­cia pa­mięt­ni­ka­rza, re­tro­spek­tywne, czę­sto długo po śmierci kom­po­zy­tora, gdy jego sława była już mocno ugrun­to­wana, co mo­gło nieco ukie­run­ko­wać nar­ra­cję.

W ko­men­ta­rzach do po­szcze­gól­nych tek­stów pod­jęto próbę opi­sa­nia cha­rak­teru sto­sun­ków pa­mięt­ni­karz–Cho­pin, by mak­sy­mal­nie uwia­ry­god­nić cy­to­wane wspo­mnie­nia; w przy­pad­kach, gdy re­la­cja bu­dziła wąt­pli­wo­ści, zo­stało to uwy­pu­klone.

Druga kwe­renda ob­jęła pu­bli­ka­cje pra­sowe. Wiele z pre­zen­to­wa­nych tek­stów uka­zało się w XIX-wiecz­nej pra­sie, głów­nie war­szaw­skiej, sta­no­wiąc do­nie­sie­nia na te­mat ist­nie­ją­cych jesz­cze wów­czas do­ku­men­tów (np. zbio­rów Alek­san­dra Po­liń­skiego, wśród nich – dzien­ni­ków Jó­zefa Brzow­skiego itp.). Po­nie­waż jed­nak ory­gi­nały za­gi­nęły bądź ule­gły znisz­cze­niu w cza­sie wojny, ich pra­sowe opisy i cy­to­wa­nia stały się źró­dłem pier­wot­nym i tak zo­stały tu po­trak­to­wane.

UKŁAD KSIĄŻKI

Układ książki sta­no­wił pe­wien pro­blem kom­po­zy­cyjny: jak po­se­gre­go­wać ze­brane wspo­mnie­nia? Po­cząt­kowy za­mysł uży­cia chro­no­lo­gii ży­cia Cho­pina jako klu­cza do uło­że­nia tek­stów oka­zał się nie­przy­datny: część bo­wiem pa­mięt­ni­ka­rzy pi­sze np. tylko o dzie­ciń­stwie Cho­pina, inni obej­mują zaś znacz­nie dłuż­sze okresy jego ży­cia, w tym także dzie­ciń­stwo. Przy­jęty więc zo­stał po­rzą­dek al­fa­be­tyczny, we­dług na­zwisk au­to­rów, w prze­ko­na­niu, że czy­tel­nik sam lub z lek­tury ko­men­ta­rza bę­dzie wie­dział, ja­kiego mo­mentu ży­cia Cho­pina tekst do­ty­czy.

OPRA­CO­WA­NIE RE­DAK­CYJNE

Źró­dło: każdy tekst opa­trzony jest wska­za­niem źró­dła bi­blio­gra­ficz­nego, z któ­rego zo­stał za­czerp­nięty. Za­cho­wano ory­gi­nalną pi­sow­nię (Szo­pen lub Cho­pin), zgod­nie z ów­cze­sną ten­den­cją do spo­lsz­cza­nia ob­cych na­zwisk.

Ko­men­tarz: w ko­men­ta­rzach za­warto pod­sta­wowe dane bio­gra­ficzne o pa­mięt­ni­ka­rzu; nie­kiedy są to in­for­ma­cje do­tych­czas nie­znane lub bar­dzo mało znane, uzy­skane w dro­dze wła­snej, wie­lo­let­niej kwe­rendy. Przed­sta­wione oko­licz­no­ści bio­gra­ficzne sy­tu­ują pa­mięt­ni­ka­rza w kręgu lu­dzi ota­cza­ją­cych Cho­pina w róż­nych okre­sach jego ży­cia i tym sa­mym na­świe­tlają spo­łeczne uwa­run­ko­wa­nia ich zna­jo­mo­ści. Gdy treść wspo­mnie­nia tego wy­maga, w ko­men­ta­rzu znaj­dują się ele­menty po­le­miczne, pro­stu­jące czy wy­ja­śnia­jące, oparte na dzi­siej­szym sta­nie wie­dzy.

Bi­blio­gra­fia: w przy­padku, gdy na te­mat da­nego tek­stu ist­nieją ja­kieś opra­co­wa­nia, zo­stały one wy­szcze­gól­nione, przy czym nie jest to bi­blio­gra­fia pełna, lecz od­sy­ła­jąca do waż­niej­szych, now­szych lub cie­kaw­szych ty­tu­łów.

Przy­pisy po­cho­dzą głów­nie od au­tora ko­men­ta­rza lub re­dak­cji. W przy­padku przy­pi­sów po­cho­dzą­cych z pier­wot­nych wer­sji tek­stu bądź uzu­peł­nień po­przed­nich wy­daw­ców od­po­wied­nie ozna­cze­nia umiesz­czono w na­wia­sach kwa­dra­to­wych.

MA­TE­RIAŁY OD­RZU­CONE

Po­śród tek­stów nie­za­kwa­li­fi­ko­wa­nych znaj­dują się po­zy­cje in­te­re­su­jące z punktu wi­dze­nia dzie­jów pol­skiej emi­gra­cji czy lo­sów osób z bli­skiego i dal­szego oto­cze­nia Cho­pina. Za­li­czyć można do nich na przy­kład pa­mięt­nik Wik­tora Szo­kal­skiego, wy­bit­nego pol­skiego oku­li­sty, który wcze­sne dzie­ciń­stwo spę­dził w Pa­ryżu z matką – pierw­szą dy­rek­torką In­sty­tutu Pa­nien, za­ło­żo­nego w 1845 roku przez księżnę Ada­mową Czar­to­ry­ską w Hôtel Lam­bert. Jako taka, mu­siała ona uczest­ni­czyć w spo­tka­niach mu­zyczno-to­wa­rzy­skich z udzia­łem Cho­pina (jej wy­cho­wanką była m.in. Emi­lia z Bo­rzęc­kich Hof­f­ma­nowa, uczen­nica Cho­pina), jed­nak ani ona, ani jej syn nie po­zo­sta­wili za­pi­sków na ten wła­śnie te­mat. In­nym przy­kła­dem są tek­sty Wi­tolda Łasz­czyń­skiego (o De­oty­mie) czy Lu­dwika Łę­tow­skiego. Ten ostatni au­tor, ofi­cer, póź­niej­szy bi­skup i nie­kon­wen­cjo­nalny li­te­rat, po­zo­sta­wił za­ska­ku­jące, szcze­gó­łowe wspo­mnie­nie o wie­czo­rze mu­zycz­nym u Cho­pina, który się ni­gdy nie od­był, a który oka­zał się Łę­tow­skiego snem[2].

Warto też pod­kre­ślić za­ska­ku­jącą ob­ser­wa­cję, że nie­które osoby bli­sko zwią­zane z Cho­pi­nem (nie­raz od wcze­snej mło­do­ści) w swo­ich wspo­mnie­niach ogra­ni­czyły się tylko do zdaw­ko­wych i nie­istot­nych uwag o kom­po­zy­to­rze, choć z pew­no­ścią miały sze­roką wie­dzę na jego te­mat. Do­ty­czy to ta­kich po­staci, jak na przy­kład Se­we­ryn Gosz­czyń­ski, Ste­fan Wi­twicki, Alek­san­der Je­ło­wicki czy Ju­lian Ur­syn Niem­ce­wicz.

PO­DZIĘ­KO­WA­NIA

Wy­razy po­dzię­ko­wa­nia na­leżą się dr Ewie Sła­wiń­skiej-Dah­lig, która udo­stęp­niła mi nie­wy­dane wcze­śniej naj­now­sze tłu­ma­cze­nie tek­stu Bern­harda Sta­ve­nowa o Adol­fie Gut­man­nie, po­cho­dzące z jej mo­no­gra­ficz­nej książki o tym ulu­bio­nym uczniu Cho­pina.

Piotr My­sła­kow­ski

Kor­nélÁbrányi

wę­gier­ski kom­po­zy­tor, pia­ni­sta i mu­zy­ko­graf, uczeń Cho­pina

.

We wrze­śniu r[oku] 1843, jako fa­na­tycz­nie uwiel­bia­jący sztukę mło­dzie­niec, wy­braw­szy się w po­dróż po Eu­ro­pie, przy ów­cze­snych pry­mi­tyw­nych środ­kach ko­mu­ni­ka­cyj­nych, po dłuż­szych dy­wer­sjach, przy­by­łem wresz­cie do Pa­ryża. Ce­lem mo­jej po­dróży było zo­stać uczniem Cho­pina, któ­rego zdro­wie w tym cza­sie mocno było pod­ko­pane.

Przy­pa­dek zrzą­dził, że w pew­nym pen­sjo­na­cie na Rue d’An­tin, gdzie do wła­ści­cielki mia­łem list po­le­ca­jący, do­stał mi się po­kój obok pew­nego hra­biego pol­skiego, nie­ja­kiego Cie­cha­now­skiego. [...]. Pen­sjo­nat [...] miał około dzie­wię­ciu lub dzie­się­ciu miesz­kań­ców, na­le­żą­cych do wyż­szych sfer spo­łe­czeń­stwa. Byli mię­dzy nimi – oprócz owego hra­biego pol­skiego – czło­nek par­la­mentu, puł­kow­nik strzel­ców afry­kań­skich, pro­ku­ra­tor kró­lew­ski, ku­piec-hur­tow­nik, ak­tor czy też ja­kiś inny ar­ty­sta itp. Do pań rzadko mie­li­śmy szczę­ście. Za po­śred­nic­twem tego to­wa­rzy­stwa mia­łem spo­sob­ność za­wią­zać liczne sto­sunki. Do Cho­pina do­stęp umoż­li­wił mi pol­ski hra­bia, któ­rego sta­ra­niom za­wdzię­czam, iż zi­ściły się na­resz­cie moje ma­rze­nia i przez kilka mie­sięcy spę­dza­łem nie­za­po­mniane go­dziny w to­wa­rzy­stwie ge­nial­nego ar­ty­sty.

U niego to spo­tka­łem się po raz pierw­szy z Mic­kie­wi­czem. Zgoła nie­po­spo­lite było to zja­wi­sko. Śred­niego wzro­stu, szczu­pły, o twa­rzy przed­ucho­wio­nej. Z oczu jego pro­mie­nio­wał ogień ge­niu­szu; gdy usta do mó­wie­nia otwie­rał, głos jego dźwię­czał jak srebrny dzwon świę­tej ka­plicy, a każde słowo try­skało siłą pro­ro­czego na­tchnie­nia. Z oży­wie­niem wspo­mi­nał, zwra­ca­jąc się do mnie, o go­ścin­no­ści wę­gier­skiej, ja­kiej do­zna­wali jego ro­dacy-emi­granci na Wę­grzech [...].

Mic­kie­wicz pro­wa­dził w tym cza­sie bar­dzo sa­motne ży­cie w Pa­ryżu. [...] nie­kiedy wpraw­dzie udzie­lał się ko­łom li­te­rac­kim, ar­ty­stycz­nym i na­uko­wym sto­licy fran­cu­skiej, ale z wy­jąt­kiem jed­nego tylko Cho­pina, któ­rego ubó­stwiał, prze­waż­nie z tą war­stwą swo­ich ro­da­ków się wi­dy­wał, która przed­sta­wiała zie­miań­stwo pol­skie na emi­gra­cji.

Sa­lon Cho­pina był także miej­scem, gdzie Mic­kie­wicz czę­sto spo­ty­kał się z Lisz­tem, który w tym cza­sie zbie­rał naj­więk­sze suk­cesy w Pa­ryżu. Mic­kie­wicz nad­zwy­czaj­nie sym­pa­ty­zo­wał z Lisz­tem, który znów na­wza­jem był wiel­kim wiel­bi­cie­lem wznio­słego wiesz­cza. Te sławne wie­czory li­te­racko-ar­ty­styczne, które od­by­wały się w sa­lo­nach Cho­pina, a które z opi­sów Liszta i Geo­rge Sand tak są znane, przy­pa­dają rów­nież na po­łowę pią­tego lat dzie­siątka xix wieku, bo póź­niej cho­roba Cho­pina tak da­leko się po­su­nęła, że co­raz mniej udzie­lał się światu. [...] W roku 1844 ostatni raz dał się sły­szeć w sali Érarda[3], a po­tem za­prze­stał swo­ich do­rocz­nych wy­stę­pów. Mia­łem szczę­ście być na tym ostat­nim jego kon­cer­cie, który zo­sta­wił w mo­jej du­szy nie­za­tarte wspo­mnie­nia.

KOR­NÉL ÁBRÁNYI

Obecny był tam rów­nież Mic­kie­wicz w pierw­szym rzę­dzie, całą du­szą słu­chał cza­row­nej gry wiel­kiego swego ro­daka i z dumą pa­trzał na waw­rzyny hołdu, ja­kie wy­kwintna część spo­łe­czeń­stwa Pa­ryża rzu­cała pod stopy wiel­kiemu ge­niu­szowi. [...]

Mic­kie­wicz tylko raz na ty­dzień mie­wał wy­kład [w Col­lège de France], ale było to za­wsze wiel­kie wy­da­rze­nie. Sala by­wała za­peł­niona szczel­nie słu­cha­czami obojga płci, ale prze­wa­ża­jąca ich część skła­dała się z mło­dzieży pol­skiej i fran­cu­skiej. Ja sam re­gu­lar­nie uczęsz­cza­łem na jego wy­kłady.

Źró­dło: Kor­nél Ábrányi, Wspo­mnie­nia Wę­gra o Mic­kie­wi­czu, „Ty­go­dnik Ilu­stro­wany” nr 19 z 11 maja 1918, s. 224–225 [frag­menty wspo­mnień].

Ko­men­tarz

Kor­nél Ábrányi se­nior (1822–1903) – wę­gier­ski kom­po­zy­tor, pia­ni­sta i mu­zy­ko­graf. Po stu­diach na Wę­grzech, w la­tach 1843–1846 uczył się w Pa­ryżu, m.in. przez kilka mie­sięcy u Kalk­bren­nera i Cho­pina, na­stęp­nie w Wied­niu u Fi­sch­hofa. Był za­przy­jaź­niony z Lisz­tem, któ­rego po­znał w Mo­na­chium i z któ­rym przez pe­wien czas po­dró­żo­wał. W 1848 roku brał udział w ru­chach nie­pod­le­gło­ścio­wych, a na­stęp­nie osiadł w Pesz­cie. Kom­po­no­wał utwory for­te­pia­nowe i mu­zykę ka­me­ralną w du­chu ro­man­tycz­nym, opartą na in­spi­ra­cjach na­ro­do­wych i lu­do­wych. Był za­ło­ży­cie­lem i dłu­go­let­nim dy­rek­to­rem pierw­szego wę­gier­skiego cza­so­pi­sma mu­zycz­nego, a także pro­fe­so­rem Wyż­szej Szkoły Mu­zycz­nej (1875–1888) oraz se­kre­ta­rzem Aka­de­mii Mu­zycz­nej Franza Liszta w Bu­da­pesz­cie.

Wśród licz­nych pism po­zo­sta­wił książkę Éle­tem­ből és Em­léke­im­ből [Z mego ży­cia i wspo­mnień], z któ­rej przy­ta­czamy frag­ment do­ty­czący kon­tak­tów z Mic­kie­wi­czem i Cho­pi­nem w tłu­ma­cze­niu Ad­or­jána Di­véky­ego.

Bi­blio­gra­fia

• Kor­nél Ábrányi, Éle­tem­ből és Em­léke­im­ből, Bu­da­peszt 1897.

• Kor­nél Ábrányi, O Mic­kie­wi­czu, „Dzien­nik Pol­ski”, Lwów 1897, nr 159–160.

• P.M. [Piotr My­sła­kow­ski], Mic­kie­wicz–Cho­pin, „Prze­krój” 1999, nr 8 [frag­menty wspo­mnień Kor­néla Ábrány­iego, tłum. Ad­or­ján Di­véky].

Wła­dy­sławBełza

pol­ski po­eta neo­ro­man­tyczny, chrze­śniak Iza­beli z Cho­pi­nów Bar­ciń­skiej

.

Nie­je­den, spoj­rzaw­szy na ty­tuł ni­niej­szego ar­ty­kułu [Z mo­ich wspo­mnień o Szo­pe­nie], ze zdzi­wie­niem za­pyta, skąd uzur­puję so­bie prawo do mó­wie­nia o Szo­pe­nie, skoro go ni­gdy na oczy nie wi­dzia­łem i któ­rego ge­niu­szu, nie bę­dąc mu­zy­kiem, nie je­stem w sta­nie oce­nić.

Otóż zdaje mi się, że do pew­nego stop­nia to prawo po­sia­dam.

Oj­ciec mój żył w bli­skich sto­sun­kach z do­mem Szo­pe­nów, był on „praw­dzi­wym przy­ja­cie­lem ca­łej ich ro­dziny, a stary pan Mi­ko­łaj Szo­pen bar­dzo go ko­chał i po­wa­żał” – stąd też w domu mo­ich ro­dzi­ców oswa­ja­łem się od dzie­ciń­stwa z brzmie­niem na­zwi­ska ge­nial­nego Fry­de­ryka, zwłasz­cza że i sio­stra jego, a moja chrzestna matka, pani Iza­bela Bar­ciń­ska, czę­sto by­wa­jąc u nas, naj­chęt­niej o swoim bra­cie mó­wiła. Za­nim też zro­zu­mia­łem zna­cze­nie wy­razu mu­zyk i mu­zyka, już wie­dzia­łem o Szo­pe­nie i tylko to mnie dzi­wiło, że ten pan, któ­rego imię było na ustach wszyst­kich, ni­gdy do nas nie przy­cho­dził. A kiedy raz o to za­gad­ną­łem matkę moją i do­wie­dzia­łem się, że „pan Szo­pen” już umarł, to tak się roz­pła­ka­łem, jak­bym stra­cił naj­bliż­szego przy­ja­ciela. Czę­sto mi po­tem matka to zda­rze­nie przy­po­mi­nała.

Pani Bar­ciń­ska była znacz­nie star­sza od mo­jej matki i ko­rzy­sta­jąc z tego prawa, roz­ta­czała nad nią tkliwą opiekę, tym bar­dziej po­żą­daną, że matka moja nie miała ni­kogo z bli­skiej ro­dziny przy so­bie, a to­wa­rzy­stwo tak życz­li­wej i in­te­li­gent­nej, jak pani Bar­ciń­ska, ko­biety było dla niej praw­dzi­wym skar­bem.

By­wa­łem też czę­sto, jako mały chło­piec, u pań­stwa Bar­ciń­skich, któ­rzy nie ma­jąc wła­snych dzieci, byli dla mnie bar­dzo czuli i wy­lani.

Póź­niej, gdy matka moja w ciężką za­pa­dła cho­robę i za­miesz­kała na wsi, sto­sunki z ich do­mem były rzad­sze, ale w la­tach mego dzie­ciń­stwa, mniej wię­cej do roku 1855, obie te ko­biety, tj. matka moja i pani Bar­ciń­ska, nie­mal co­dzien­nie ko­mu­ni­ko­wały się z sobą.

To­też z tych lat po­zo­stały mi o tych sto­sun­kach naj­mil­sze wspo­mnie­nia.

Pani Bar­ciń­ska ka­zała swo­jemu chrze­śnia­kowi na­zy­wać się bab­cią, co też z ochotą speł­nia­łem, zwłasz­cza że ta bab­cia była bar­dzo słodka i dla przy­god­nego wnuka miała za­wsze cia­steczka lub inne ła­ko­cie. I był­bym na­prawdę bar­dzo nie­szczę­śliwy, gdyby mi kto za­prze­czył prawa do tego po­kre­wień­stwa, tak świę­cie by­łem prze­ko­nany o jego rze­czy­wi­sto­ści.

Ileż to razy, sie­dząc u niej na ko­la­nach, roz­glą­da­łem się po sa­lo­niku, w któ­rym stał za­kryty po­krow­cem for­te­pian Szo­pena, co mię pod­ów­czas mocno in­try­go­wało i py­ta­łem, dla­czego nosi on płasz­czyk na so­bie?

– Żeby mu było cie­pło – od­po­wia­dała, śmie­jąc się ser­decz­nie pani Bar­ciń­ska.

Po raz ostatni by­łem u pań­stwa Bar­ciń­skich na Wiel­ka­noc 1861 r. W tym cza­sie miesz­kali oni w pa­łacu hr. An­drzeja Za­moy­skiego, na pię­trze od po­dwó­rza, gdyż p. Bar­ciń­ski peł­nił w skar­bie or­dy­nata obo­wiązki dy­rek­tora biura że­glugi pa­ro­wej na Wi­śle.

Z tego to pa­łacu 19 wrze­śnia 1863 r. rzu­cono bombę na prze­jeż­dża­ją­cego ulicą na­miest­nika Kró­le­stwa, hr. Berga, wsku­tek czego dom ten od­dano na ra­bu­nek, a wy­rzu­cone z niego przez okna na ulicę sprzęty i me­ble, wśród któ­rych znaj­do­wał się także pa­miąt­kowy for­te­pian Szo­pena, zgar­nięto na kupę w ol­brzymi stos i – spa­lono.

Po­żar trwał do póź­nej nocy, z wiel­kim dla mia­sta nie­bez­pie­czeń­stwem i z więk­szą jesz­cze trwogą lud­no­ści.

Taki był tra­giczny ko­niec tej dro­go­cen­nej po ar­cy­mi­strzu mu­zyki pol­skiej pa­miątki; ko­niec, który hi­sto­ryk tych cza­sów, Ro­sja­nin, Mi­ko­łaj Berg, na­zywa bez ogródki czy­nem „głu­pim i bar­ba­rzyń­skim”[4].

To­też au­to­rom jego ni­gdy tego czynu ro­dzina Szo­pe­nów nie prze­ba­czyła. Gdy w wiele lat po tym wy­padku spo­tka­łem się z pa­nią Bar­ciń­ską w Kra­ko­wie, jesz­cze nie mo­gła się uspo­koić i opo­wia­dała mi o nim z obu­rze­niem.

Oj­ciec mój, w cza­sach po­bytu swego na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim, spo­ty­kał się czę­sto z mło­dziut­kim Fry­de­ry­kiem, to u pro­fe­sora Hof­f­mana[5], to w domu dok­tora Brandta[6], gdzie wspól­nie obaj by­wali, gdyż z ro­dzi­cami Szo­pena za­wią­zał do­piero póź­niej bliż­szy sto­su­nek; ale że był o pięć lat star­szy od ich syna i z uspo­so­bie­nia bar­dzo po­ważny, trzy­mał się więc w re­zer­wie, choć sym­pa­ty­zo­wał z we­so­łym chło­pa­kiem i ta­lent jego po­dzi­wiał. Z opo­wia­da­nia ojca wiem, co zresztą dla ni­kogo dziś nie jest no­winą, że w mło­do­ści swo­jej od­zna­czał się Szo­pen we­rwą i dow­ci­pem, któ­rym pod­bi­jał i uj­mo­wał wszyst­kich na­około. Gdy razu pew­nego – nie pa­mię­tam tylko, czy u dok­tora Brandta, czy u pro­fe­sora Hof­f­mana – ze­brane to­wa­rzy­stwo ba­wiło się przy­ję­tym pod­ów­czas zwy­cza­jem w roz­wią­zy­wa­nie sza­rad i za­ga­dek, Szo­pen za­im­pro­wi­zo­wał na­stę­pu­jącą:

Co to jest?

Wy­szcze­rza zęby z da­leka,

A jak go draż­nić, to szczeka?

Wszy­scy zga­dy­wali, że to pies, fa­wo­ryt pana domu, który wła­śnie wy­le­gi­wał się pod ścianą, ale po­ka­zało się, że au­tor miał na my­śli for­te­pian, wła­śnie w tej chwili otwarty i wy­szcze­rza­jący kla­wi­sze, do któ­rego też przy­na­glony przez zbun­to­wa­nych i nie­do­myśl­nych od­ga­dy­wa­czy, za­siadł i grał na te­mat „szcze­ka­nia psa” tak za­bawną im­pro­wi­za­cję, że wszy­scy po­kła­dli się ze śmie­chu.

Szo­pen nie za­po­mi­nał ni­gdy o daw­nych zna­jo­mych i czę­sto też znaj­dują się o nich wzmianki w jego ko­re­spon­den­cjach. Dwie ta­kie, o moim ojcu, zna­la­złem w li­stach jego do ro­dziny: w jed­nym z nich z daty 1845 r. po­leca „uści­skać Bełzę”, w dru­gim, z 1846 r., do­wie­dziaw­szy się o ślu­bie mego ojca, ży­czy mu „szczę­ścia naj­więk­szego w no­wym sta­nie”[7].

Dro­gie to są dla mnie wspo­mnie­nia i dla­tego je tu przy­ta­czam.

Mó­wi­łem, że Szo­pen w mło­do­ści swo­jej od­zna­czał się bar­dzo we­so­łym uspo­so­bie­niem. Tej za­lety nie uro­nił i w dal­szych la­tach. Gdy ksiądz Pra­nie­wicz, wielce przy­kładny ka­płan, ale nie­po­prawny wier­szo­kleta, wy­dał w Pa­ryżu w roku 1835 swoje ry­mo­wane Uwagi nad Pol­ską, gdzie wśród in­nych non­sen­sów znaj­do­wał się ilu­stro­wany jego wła­sną mu­zyką, prze­śmieszny Hymn Ja­giel­loń­ski, po­czy­na­jący się od słów:

Czar­to­ry­ska!

Z jej na­zwi­ska,

Miła Bogu i oj­czyź­nie;

Za do­wo­dem oczy­wi­stym,

Z tej god­no­ści nie wy­śliź­nie,

Bo jest wzo­rem wie­ku­istym...

Szo­pen, do­staw­szy tę książkę od Na­po­le­ona Ordy[8], który mi o tym opo­wia­dał, za­no­sił się od śmie­chu i siadł­szy do for­te­pianu, pa­ro­dio­wał tę pa­ro­dię mu­zyki, ale – jak mó­wił – wzór był tak nie­do­ści­gniony, że mu nie spo­sób było do­rów­nać.

Tak mniej wię­cej wy­glą­dał Szo­pen we wspo­mnie­niach współ­cze­snych świad­ków; bar­dziej udu­cho­wiony za­cho­wał się w pa­mięci ko­biet, które go wprost ubó­stwiały. Wła­sna sio­stra Szo­pena, pani Bar­ciń­ska, nie ina­czej go na­zy­wała, jak „nasz drogi Fry­cek” i wspo­mi­nała go za­wsze z wielką mi­ło­ścią i roz­rzew­nie­niem. Księżna Mar­ce­lina Czar­to­ry­ska, któ­rej pod­czas jej kon­certu da­nego we Lwo­wie w paź­dzier­niku 1881 r. mia­łem za­szczyt to­wa­rzy­szyć do jej gry de­kla­ma­cją, na za­py­ta­nie moje o Szo­pena, któ­rego była naj­in­te­li­gent­niej­szą uczen­nicą, od­parła:

„Nie­wiele ja o nim po­wie­dzieć panu mogę. To wiem tylko, że on dla mnie nie umarł, że w mo­ich oczach za­wsze żyje. Ile razy sia­dam do for­te­pianu, wi­dzę go obok sie­bie, sły­szę wy­raź­nie grę jego; ale co on kie­dy­kol­wiek do mnie mó­wił, nie umia­ła­bym panu po­wtó­rzyć. Cią­gle on gra w mo­jej du­szy, a ja go za­wsze słu­cham”.

Nie ina­czej też wy­gląda Szo­pen w oczach na­szego na­rodu. Jego se­ra­ficzna po­stać unosi się nad tą zie­mią na skrzy­dłach me­lo­dii, któ­rej na­ro­dowa nuta, naj­do­sko­na­lej od­czuta przez niego i naj­ide­al­niej od­dana, brzmi nie­śmier­tel­nym echem w du­szy każ­dego Po­laka.

Źró­dło: Wła­dy­sław Bełza, Z mo­ich wspo­mnień o Szo­pe­nie, „Ziarno” nr 42 z 13 paź­dzier­nika 1910, s. 824–826.

Ko­men­tarz

Wła­dy­sław Bełza (1847–1913) – pol­ski po­eta neo­ro­man­tyczny, pi­szący w du­chu pa­trio­tycz­nym. Na­zy­wany był piewcą pol­sko­ści. Pu­bli­cy­sta, ani­ma­tor ży­cia kul­tu­ral­nego, oświa­to­wego i pra­so­wego, przez po­nad 30 lat se­kre­tarz Osso­li­neum, był sy­nem Jó­zefa Bełzy (1805–1888), z wy­kształ­ce­nia che­mika, oraz Au­gu­sty Bo­gu­miły Teo­fili Ostrow­skiej (ur. 1829), bra­tem Sta­ni­sława Bełzy (1849–1929), ad­wo­kata, pi­sa­rza, po­dróż­nika i dzia­ła­cza kul­tu­ral­nego na Ślą­sku.

Wła­dy­sław Bełza pi­sy­wał m.in. pa­trio­tyczne wier­sze dla dzieci, z któ­rych je­den, pt. Wy­zna­nie wiary dzie­cię­cia pol­skiego, stał się po­wszech­nie znany („Kto ty je­steś? – Po­lak mały...”). Uro­dzony zbyt późno, by po­znać oso­bi­ście Fry­de­ryka Cho­pina, po­zo­sta­wał w za­ży­łych sto­sun­kach z ro­dziną Bar­ciń­skich, u któ­rych Beł­zo­wie wy­naj­mo­wali miesz­ka­nie przy No­wym Świe­cie, nr hip. 1255. Ze swoją chrzestną matką, Iza­belą Bar­ciń­ską, sio­strą Fry­de­ryka, utrzy­my­wał ser­deczne re­la­cje w póź­niej­szych la­tach jej ży­cia. Z tej zna­jo­mo­ści pły­nie jego wie­dza o ro­dzi­nie Cho­pi­nów. Za­wdzię­czamy mu m.in. szcze­gó­łową in­for­ma­cję, że miesz­ka­nie Bar­ciń­skich w pa­łacu Za­moy­skich w 1861 roku (rok zgonu Ju­styny Cho­pi­no­wej, która miesz­kała u Bar­ciń­skich) znaj­do­wało się „na pię­trze od po­dwó­rza”.

Bi­blio­gra­fia

• Wła­dy­sław T. Wi­słocki, [ha­sło:] Bełza Wła­dy­sław, w: Pol­ski słow­nik bio­gra­ficzny, red. Wła­dy­sław Ko­nop­czyń­ski, t I/1, Kra­ków 1935.

Jó­zefBrzow­ski

pol­ski kom­po­zy­tor, pe­da­gog, dy­ry­gent, wio­lon­cze­li­sta i pu­bli­cy­sta mu­zyczny

.

[KR 1871, nr 18] Pa­ryż był wtedy ser­cem Fran­cji, a na­wet mniej wię­cej ser­cem Eu­ropy. W nim zna­leźć można było wszyst­kie spo­łe­czeń­stwa, a wszel­kie pulsa po­ru­sza­jące bieg ży­cia biły wska­za­nym przez niego try­bem. Cała Eu­ropa była tylko echem ży­cia, zwy­cza­jów, mody i wy­na­laz­ków, praw, zgro­ma­dzeń spo­łe­czeń­skich, uczt i ba­lów Pa­ryża. [...].

Mia­łem spo­sob­ność nie­raz przyj­rzeć się temu w go­ścin­nym pa­łacu am­ba­sa­dora hr. Ap­po­nyi[ego][9], w sa­lo­nach mar­kiza de Cu­stine[’a][10], pana de Trémont[a], wresz­cie Cho­pina, La­fonta i in­nych.

Pod­czas po­bytu mego w Pa­ryżu zaj­mu­jące, a ści­śle zwią­zane przy­jaź­nią koło to­wa­rzy­skie two­rzyli: Liszt, Cho­pin, mówca Ber­ryer[11], pani Geo­rge Sand, hra­bina d’Ago­ult (pi­sząca pod pseu­do­ni­mem Da­niela Stern[a][12]), mar­kiz Cu­stine, hra­bina Mer­lin (au­torka wspo­mnień z Ha­wany)[13], sławny śpie­wak No­ur­rit[14] i ro­man­so­pi­sarz Eu­ge­niusz Sue[15]. [...]

We­dług po­rady jed­nego z to­wa­rzy­szy po­dróży nie przy­ją­łem usługi na­tręt­nych fak­to­rów i na­ją­łem ka­brio­let, żeby mnie i rze­czy od­wiózł do strę­czo­nego mi ho­telu.

Po­że­gna­łem to­wa­rzy­stwo dy­li­żan­sowe i wnet sta­ną­łem w Cité Ber­gère pod nu­me­rem czwar­tym. Go­spo­dyni na­der mi była rada. Nie pierw­szy to ar­ty­sta Po­lak w jej domu sta­wał; Cho­pin na­wet kie­dyś był pani Au­gu­ste lo­ka­to­rem. [...]

Mia­łem mnó­stwo po­le­ceń i li­stów do ar­ty­stów, lecz obec­nie nie my­śla­łem ich wy­szu­ki­wać: przy­byw­szy na czas dłuż­szy do Pa­ryża, na póź­niej zo­sta­wi­łem te od­wie­dziny, obec­nie bę­dąc spra­gniony je­dy­nie wi­doku mia­sta. [...]

[KR 1871, nr 19, s. 294] Na­stęp­nego dnia spo­tka­łem daw­nego przy­ja­ciela, Adolfa A., z któ­rym nie­gdyś w War­sza­wie nie­jedną miłą chwilę spę­dzi­łem. Był cu­dzo­ziem­cem, wy­da­liw­szy się więc od lat kilku do Pa­ryża, ła­two od­wykł mó­wić po pol­sku; za­ba­wił mnie jed­nak nie­sły­cha­nie tym, iż na mój wi­dok nie tylko wró­ciła mu mowa na­sza, ale i po­czął nu­cić roz­ma­ite me­lo­die, któ­rych kie­dyś w war­szaw­skiej ope­rze wspól­nie na­słu­chał się ze mną. Wy­py­ty­wał się o ro­dzinę moją i dał mi nie­które ob­ja­śnie­nia co do po­ło­że­nia ar­ty­sty w Pa­ryżu. Przede wszyst­kim ra­dził, aby się jak naj­ta­niej urzą­dzić. Póź­niej wska­zał mi miesz­ka­nie Cho­pina i Ber­lioza[16], a po­tem uda­li­śmy się na obiad do pas­sage Cho­iseul. [...]

[KW 1899, nr 293, s. 3] [W Dreź­nie] Li­piń­ski[17] okrop­nie źle mi wy­sta­wił Cho­pina, z cze­gom bar­dzo kon­tent, że wiem, bo będę wie­dział, jak się wzglę­dem niego za­cho­wać. Wy­sta­wił mi go jak naj­przew­rot­niej­szego czło­wieka i zło­śli­wie każ­demu ar­ty­ście szko­dzą­cego. I wszyst­kiemu wie­rzę, bo jak­bym na niego pa­trzył, gdy mi Li­piń­ski opo­wia­dał. Nie tylko ze­psuł Li­piń­skiemu po­wo­dze­nie w Pa­ryżu i wy­śmie­wał go wszę­dzie, ale i ze swo­imi przy­ja­ciółmi naj­ob­łud­niej wy­cho­dził. Zna­jąc cha­rak­ter Cho­pina, będę wie­dział, jak unik­nąć, by mnie za przed­miot swej prze­wrot­no­ści nie wziął, a sta­rać się będę, aby za­miast wy­śmia­nia mnie, był mną za­am­ba­ra­so­wany[18].

[BW 1850, t. 4, s. 265–267] Na­stępny ra­nek [4 grud­nia 1836 r.][19] po­świę­ci­łem od­wie­dzi­nom Cho­pina. Przy ulicy Mont-blanc, czyli rue de la Chaus­sée d’An­tin, pod nu­me­rem 38, w na­der czy­stym i oka­za­łym domu, miesz­kał na­ów­czas ten zna­mie­nity ar­ty­sta kom­po­zy­tor, praw­dziwy prze­twórca, Ko­per­nik for­te­pianu, po­eta opie­wacz uczuć, i za­szczytna cząstka chluby kraju na­szego.

Kie­dym przy­był i lekko dzwo­nek po­ru­szy­łem, na­tych­miast wy­biegł lo­kaj, zda­wa­jący mi się być zrazu Fran­cu­zem; spy­tany atoli o pana, dał za­bawną od­po­wiedź, która aż nadto prze­ko­ny­wała, iż nim wcale nie był; zgru­biale bo­wiem wy­de­kla­mo­wał niby po fran­cu­sku: Mo­sie kafe, mo­sie lesą, co miało zna­czyć, iż Cho­pin pije kawę i ma lek­cję. Chcia­łem za­trzy­mać się i po­cze­kać, ale Cho­pin po­sły­szaw­szy czy­jeś przy­by­cie, prze­rwał za­ję­cie, wy­szedł, spoj­rzał i po­znał mnie na­tych­miast. Po­dziw i ucie­cha na prze­mian obu nas ogar­niały; nie dał mi się od­da­lić, i wręcz po­wiódł do sa­lonu, po­nie­waż lek­cję wła­śnie już był ukoń­czył, a śnia­da­nie do­piero co przy­nie­siono.

[KW 1899, nr 295, s. 3] Bar­dzo pięk­nie ma urzą­dzony apar­ta­ment, ale nie­duży, jak zwy­kle w Pa­ryżu na­po­tyka się.

[BW 1850, t. 4, s. 265–267] „Pójdź, za­wo­łał, oba­czysz ładną hra­biankę, uczen­nicę moją”. Rze­czy­wi­ście zna­la­złem ją bar­dzo piękną; tylko co wstała od for­te­pianu, zbli­żyła się do swo­jej gu­wer­nantki opo­dal sie­dzą­cej i nie­ba­wem obie za­brały się do wyj­ścia.

Po ich od­da­le­niu się wrę­czy­łem Cho­pi­nowi li­sty od ro­dziny i me­dal Mo­zarta od ar­ty­sty Teych­mana [sic!]. Ra­zem pi­li­śmy kawę, ga­wędka była oży­wioną, aż wtem nad­szedł przy­ja­ciel jego Fran­chomme[20], wio­lon­cze­li­sta, a póź­niej i kilku in­nych zna­jo­mych.

W gro­nie tak ze­bra­nych go­ści, do­bry hu­mor wir­tu­oza na moją po­cie­chę spra­wił, iż z ła­two­ścią i uprzej­mo­ścią za­brał się do for­te­pianu. Miał grać... Mia­łem go usły­szeć!... Zna­łem daw­niej jego ta­lent, ależ jak roz­wi­nąć się mu­siał, po­my­śla­łem, gdy bla­skiem eu­ro­pej­skiej sławy ja­śnieje.

Grał nam na­przód kilka no­wych etiud. Wznio­słość my­śli utworu, głę­bo­kość uczuć wir­tu­oza, urok wra­żeń i wy­mowa szczyt­nie po­etyczna mie­szały mi istot­nie mózg; szcze­gól­niej etiudą z cis-moll, gdzie lewa ręka try­bem wio­lon­czeli cud­nie me­lo­dię pro­wa­dziła, skłó­cił wszyst­kie uczu­cia, ja­kie we mnie były, a bo­ską eks­pre­sją ści­snął je tak sil­nie, iż rzewną łzę mu­siało oko moje po­to­czyć.

Cho­pin był dnia tego szcze­gól­niej dla nas szczo­drze uspo­so­bio­nym. Grał nam nie­skoń­cze­nie to ma­zurki, to bal­lady, znów sche­rzo, nok­turny, a to wszystko utrzy­my­wało nas w lu­bym za­chwy­cie: oso­bli­wie mnie, dla któ­rego to, co wy­ko­ny­wał, było nowe i no­wym wra­że­niem przej­mo­wało.

Przy jego cu­dow­nym for­te­pia­nie, czas dwóch go­dzin ubiegł z szyb­ko­ścią mi­nuty; mi­nuty brze­mien­nej roz­ko­szą du­szy... po­ezją! Słuch mój, ści­ga­jąc każdą naj­drob­niej­szą nutę, naj­sub­tel­niej­szy od­cień eks­pre­sji, sta­rał się poj­mo­wać ową po­ezję, a wzrok mi­mo­wol­nie za­ta­piał się w jego ob­li­czu, bo ob­li­cze jego było zbyt [sic!] wier­nym zwier­cia­dłem uczuć, ja­kie na in­stru­ment swój wy­le­wał. Trudno bo­wiem uwie­rzyć, jak sil­nie w jego twa­rzy od­bi­jała się [...] [myśl wiesz­cza]. Po­bla­dły, z iskrzą­cym wzro­kiem, nie­pa­miętny o so­bie, rzekł­byś, że ma­rzył we śnie ma­gne­tycz­nym; czu­łeś, że pra­co­wał, ale pra­co­wał duch tylko: ręce były je­dy­nie środ­kiem do ob­ja­wie­nia tej pracy. A tak to wszystko, coś sły­szał i w jego ob­li­czu wy­czy­tał, było tak prze­ni­ka­ją­cym, tak uno­szą­cym, iż po­dzi­wiać mu­sia­łeś wy­mowę, do ja­kiej on kom­po­zy­cję swoją oraz grę po­su­nął.

Skoń­czył na­resz­cie upa­jać nas sło­dy­czą ta­lentu; na­stą­piła chwila, w któ­rej zwy­kle karmi się wir­tu­oza grzecz­no­ściami, a ten z udaną skrom­no­ścią przy­mu­sza się do kłam­li­wego wy­zna­nia, iż na nie nie za­słu­żył.

Chwila ta­kowa ina­czej się tu­taj ob­ja­wiła; śmiesz­no­ścią by­łoby bo­wiem, a na­wet po­ni­że­niem ge­niu­szu, si­lić się na czcze i po­spo­lite po­chwały: cześć dla sie­bie Cho­pin zna­lazł w moim osłu­pie­niu, w moim przy­spie­szo­nym bi­ciu serca, w mo­jej łzie zbłą­ka­nej w oku, na ko­niec – w moim uści­śnię­ciu ręki, które jako wielki ar­ty­sta zro­zu­miał, i to było dla niego do­syć.

Wkrótce, gdy­śmy wszy­scy za­częli już od­dy­chać, on po głę­bo­kim prze­ję­ciu się grą, my zaś ochło­nąw­szy z sil­nych wra­żeń, w po­uf­nej roz­mo­wie resz­te­śmy czasu spę­dzili.

Cho­pin, jak z jed­nej strony w grze swo­jej i two­rach wy­le­wał ocean uczuć i głę­bo­kość po­my­słów; tak z dru­giej, w to­wa­rzy­skim ob­co­wa­niu ja­śniał jo­wial­nym hu­mo­rem i nie­sły­cha­nym ja­śniał dow­ci­pem. Całą swoją in­te­lek­tu­al­no­ścią i wyż­szym wy­kształ­ce­niem, które na­był w sa­lo­nach pa­ry­skich i w zno­sze­niu się ze świa­tem li­te­rac­kim, mile kra­sił za­sób sub­tel­nego dow­cip­ko­wa­nia, a nade wszystko za­dzi­wiał nie­zrów­na­nym da­rem przed­sta­wia­nia dru­gich.

Wy­znać wpraw­dzie na­leży, iż dar ta­kowy, je­żeli w zło­śli­wym spo­so­bie i celu uży­wa­nym bywa, jako to na wy­śmia­nie i po­ni­że­nie dru­gich, nie może być ce­niony i do da­rów szla­chet­nych li­czony, je­żeli przy tym jest je­dy­nym i wy­łącz­nym przy­mio­tem czło­wieka; prze­cież w Cho­pi­nie dar ten, obok nie­za­prze­czo­nej ge­nial­no­ści w sztuce, ob­ja­wiał się w spo­sób na­der przy­jemny i po­żą­dany na­wet, bo by­naj­mniej nie zni­ża­jący się do zło­śli­wo­ści i nie­szla­chet­no­ści. Nikt się więc nie czuł tym być po­krzyw­dzo­nym, iż go Cho­pin na­śla­duje: tak do­brze jak sławni lu­dzie, mia­no­wi­cie ar­ty­ści, mieli so­bie za za­szczyt być przed­mio­tem pracy peł­nej ta­lentu ręki Dan­tana[21], po­mimo iż wszel­kie wi­ze­runki w prze­sa­dzie ka­ry­ka­tu­ral­nej przed­sta­wiał.

Tak zaj­mu­jący po­ra­nek prze­cią­gnął się do go­dziny pierw­szej. Mu­sia­łem w tej po­rze dom Cho­pina opu­ścić z po­wodu kon­certu Ber­lioza, który miał się od­być w sali kon­ser­wa­to­rium o go­dzi­nie dru­giej.

Przy­by­łem na czas; pu­blicz­ność tłum­nie się zbie­rała. Otrzy­maw­szy do­bre miej­sce w ław­kach, z za­ję­ciem ocze­ki­wa­łem za­czę­cia. Salę lubo zna­la­złem ko­rzyst­nie wy­bu­do­waną na cel jej prze­zna­cze­nia, nie mo­głem jej jed­nak przy­znać ele­gan­cji, czy­sto­ści i gu­stu. Znać w tym przy­bytku Apol­lina tak zwo­len­ni­kom, jak i dy­le­tan­tom cho­dziło tylko o po­tęgę sztuki, któ­rej hoł­do­wali, inne względy zo­sta­wia­jąc za­po­mnie­niu.

Skromna a brudna ta sala, no­sząca na­zwę: Grande salle du garde-meu­ble de la co­uronne, miała kształt sali te­atru. Scenę do­koła osło­niętą zaj­mo­wała or­kie­stra, miesz­cząca się w ław­kach am­fi­te­atral­nie urzą­dzo­nych: przód sceny zo­sta­wiony po­pi­su­ją­cym się so­li­stom lub chó­rowi, a po czę­ści i ar­ty­ści skła­da­jący or­kie­strę, dla wiel­kiego na­tłoku, za­le­gali go zwy­kle.

Wszystko go­towe: Ber­lioz sta­nął przy pul­pi­cie ob­cią­żo­nym par­ty­turą dla ob­ję­cia dy­rek­cji. Kon­cert roz­po­czy­nała sym­fo­nia jego kom­po­zy­cji, w czte­rech czę­ściach z al­tówką solo, pod ty­tu­łem: Ha­rold.

Dzieło to zu­pełną było dla mnie no­wo­ścią; lecz nie po­wiem, iż uży­łem nie­biań­skiej roz­ko­szy; nie przy­znam, bym do­znał wra­żeń, do­świad­czo­nych tego po­ranku w kom­na­cie Cho­pina.

[TO] Od Ber­lioza po­sze­dłem do Cho­pina i za­sta­łem go koń­czą­cego obiad z Wi­twic­kim[22] i Ma­tu­szyń­skim. Był to dzień imie­nin ojca Cho­pina. Pi­li­śmy kawę, po­tem pro­si­łem go, żeby grał. Cu­dow­nie wy­ko­nał etiudy, nok­turny. Żą­dał, abym mu co sam za­grał. Po­do­bały mu się moje ma­zurki.

Sam się ofia­ro­wał mnie wpro­wa­dzić w domy pol­skie i za­raz ju­tro za­pro­jek­to­wa­li­śmy do pani My­ciel­skiej...

[KR nr 20, s. 309–310] Na­za­jutrz dla abo­na­mentu po­wtó­rzono Otella; wy­bie­ra­łem się znów go usły­szeć, lecz prze­szko­dziła temu za­pra­sza­jąca kartka Cho­pina, którą za­sta­łem w mym miesz­ka­niu.

„Dziś mam parę osób u sie­bie – pi­sał Cho­pin – mię­dzy in­nymi pa­nią Sand; przy tym Liszt gra, No­ur­rit śpiewa. Je­żeli ci to może być przy­jem­nym, cze­kam cię wie­czo­rem”.

Chęt­nie bar­dzo po­spie­szy­łem na to we­zwa­nie. Zgro­ma­dze­nie go­ści było wy­bo­rowe i wielce dla mnie zaj­mu­jące, bo zło­żone po więk­szej czę­ści z osób świet­nie błysz­czą­cych w li­te­ra­tu­rze i sztuce. I tak, byli tam: mar­kiz Cu­stine, po­wie­ścio­pi­sarz Eu­ge­niusz Sue, Liszt, No­ur­rit, Pi­xis[23], Ber­ryer, Wło­dzi­mierz i Ber­nard hra­bio­wie Po­toccy, [Al­bert Grzy­mała[24], dok­tor Jan Ma­tu­szyń­ski[25]] i inni. Po­mię­dzy nimi znaj­do­wały się tylko dwie damy: pani Geo­rge Sand i hra­bina d’Ago­ult, znana w pi­śmien­nic­twie pod pseu­do­ni­mem Da­niela Stern[a]. Oby­dwie te pa­nie, lubo zbli­żone sym­pa­tią do sie­bie, ude­rza­jącą jed­nak róż­nicę po­wierz­chow­no­ści przed­sta­wiały.

Hra­bina, blon­dynka, żywa, za­lotna; hu­mo­rem i es­te­tycz­nie lek­kim obej­ściem, ubio­rem wy­kwint­nego smaku, była ty­pem na­dob­nej pa­ry­żanki wyż­szego spo­łe­czeń­stwa. Geo­rge Sand – prze­ciw­nie, bru­netka, po­ważna i zimna, [jakby nie-Fran­cuzka] ry­sów twa­rzy re­gu­lar­nych, spo­koj­nej albo ra­czej mar­twej fi­zjo­no­mii, w któ­rej można było tylko ro­zum, myśl i dumę wy­czy­tać; strój miała fan­ta­styczny, [na wpół mę­ski, na wpół dam­ski], wi­docz­nie oka­zu­jący chęć od­zna­cze­nia się. Białą jej suk­nię prze­pa­sy­wała sze­roka kar­ma­zy­nowa szarfa, sta­nik dziw­nego kroju [biały gor­se­cik z rę­ka­wami, jakby pa­ster­ski], miał wy­łogi i gu­ziki rów­nież kar­ma­zy­nowe; czarne jej włosy na wpół głowy roz­dzie­lone, w pu­klach po obu stro­nach twa­rzy spa­dały, nad czo­łem zło­ci­stą ob­jęte prze­pa­ską.

Typy męż­czyzn rów­nież się od sie­bie od­róż­niały; i tak: Liszt był dość wy­soki, szczu­pły, a bla­dawą twarz jego, ge­nial­no­ścią na­pięt­no­waną ota­czały gę­ste, dłu­gie, blond, równo ucięte włosy. Ru­chy miał śmiałe, pełne ży­cia, z ust pry­skał mu dow­cip żar­to­bliwy, a w ca­łym jego obej­ściu było coś dzi­wacz­nego.

Ber­ryer, sławny ad­wo­kat i bie­gły mówca le­gi­ty­mi­stow­ski, był w wieku śred­nim, peł­na­wej tu­szy; twa­rzy oka­za­łej, cery czer­wo­nej, mocno łysy. Biała chustka wą­sko obej­mo­wała mu szyję, frak miał pod górą za­pięty; w spo­koj­nym ob­li­czu ma­lo­wała się pew­ność i ro­zum. Mar­kiz Cu­stine, wy­soki, w wieku po­de­szłym, był w obej­ściu ty­pem ma­gnata le­gi­ty­mi­sty. Po­wierz­chow­ność No­ur­rita ła­god­nym ja­śniała bla­skiem; obok god­no­ści w po­sta­wie, wy­ra­żał wznio­słość ta­lentu swego i wy­kształ­ce­nie to­wa­rzy­skie. W Pi­xi­sie wszystko przy­po­mi­nało, iż był nie­miecko-wie­deń­skim ar­ty­stą, a krzywe usta nada­wały dziwny cha­rak­ter jego twa­rzy. Eu­ge­niusz Sue, wy­soki, szczu­pły i blady, był znów ty­pem lu­dzi sa­lo­no­wych i ów­cze­snych li­te­ra­tów mło­dej Fran­cji.

Całe to­wa­rzy­stwo na­peł­nia­jące sa­lon Cho­pina two­rzyło jak gdyby ko­le­żeń­skie grono, jak ro­dzinę zgodą tchnącą i wę­złem wza­jem­nych do­brych ży­czeń złą­czoną. Nikt nie był przed­mio­tem cie­ka­wo­ści dru­gich, bo wszy­scy się znali, a Cho­pina go­spo­da­rza-ar­ty­stę jed­naką czcią wiel­bili i jakby jed­nym wspól­nym ser­cem ko­chali.

[KW 1899, nr 295, s. 3] To­wa­rzy­stwo tak zdo­biące sa­lon Cho­pina, z róż­no­rod­nych zło­żone czą­stek, róż­niące się cha­rak­te­rami, uspo­so­bie­niami, dąż­no­ściami, płcią, wie­kiem i sta­nem, zgro­ma­dziło się za­prawdę jak ko­le­żeń­skie grono, jak sto­wa­rzy­sze­nie, jak ro­dzina zgodą tchnąca, wę­złem wza­jem­nych do­brych ży­czeń spę­tana.

[KR 1871, nr 20, s. 310] Wnet roz­mowa stała się na­der oży­wioną. Pod­trzy­my­wał ją naj­wię­cej Liszt; jego in­te­li­gen­cja, by­strość, dow­cip, hu­mor żar­to­bliwy, na ko­niec dzi­wacz­no­ści, spra­wiały, że wsz­czy­nano naj­chęt­niej z nim roz­prawy, z któ­rych naj­czę­ściej zwy­cię­sko wy­cho­dził.

Cho­pin tylko zaj­mu­jąc się wszyst­kimi z god­no­ścią i uprzej­mo­ścią go­spo­da­rza, był dla Liszta ogni­stym mie­czem. Ile razy nasz kom­po­zy­tor-po­eta zmie­rzył [wy­strze­lił] do za­pa­mię­ta­łego fan­ta­sty for­te­pianu, po­cisk był sku­teczny, wszy­scy za­do­wo­leni, a upo­ko­rzony ar­ty­sta [au­tor dra­ma­tycz­nych fan­ta­zji], nie mo­gąc sil­nego sta­wić o[d]par­cia, je­dy­nie żar­to­bli­wie rzu­co­nym po dwa­kroć wy­ra­zem: ma­zurka ma­zurka (jak zwykł Cho­pina prze­zy­wać) usi­ło­wał po­kryć za­daną so­bie klę­skę.

Co do obec­nych dam, tych typy sprzecz­no­ścią ude­rzały, bo kiedy hra­bina d’Ago­ult fi­glarną, dow­cipną i przy­nę­ca­jącą roz­mową zaj­mo­wała obec­nych, a słodki uśmiech roz­ja­śniał jej twarz oto­czoną dłu­gimi blond pu­klami à l’an­gla­ise, Geo­rge Sand nie­po­ru­szona, zaj­mo­wała miej­sce w za­kątku, na ka­napce przed ko­min­kiem, a wy­pusz­cza­jąc lekko kłęby dymu z cy­gara, krótko [skąpo] i uro­czy­ście od­po­wia­dała na za­py­ta­nia przy­sia­du­ją­cych się do niej męż­czyzn [prze­ję­tych czcią i po­sza­no­wa­niem]. W końcu za dłu­gie mi się już zdały owe po­ga­danki, spory, dow­cipy i star­cia lu­dzi, błysz­czą­cych ro­zu­mem na ów­cze­snym ho­ry­zon­cie Pa­ryża, bo pra­gną­łem żywo po­znać nie­któ­rych z gło­śnej ich sławy ar­ty­zmu, mia­no­wi­cie Liszta, któ­re­gom do­tąd nie sły­szał.

Z pod­usz­cze­nia więc mego za­pro­sił go Cho­pin do ode­gra­nia na cztery ręce so­naty Mo­sche­lesa[26].

Za­sie­dli do for­te­pianu Liszt przy pry­mie, a Cho­pin przy se­kun­dzie. Ocze­ki­wa­nie moje rów­nało się za­prawdę sta­nowi go­rączki, a kiedy już grali, nie­znana mi do­tąd Liszta bie­głość, po­ryw­czość fra­zo­wa­nia i dziwny dar nada­nia ży­cia kom­po­zy­cji i in­stru­men­towi ta­mo­wały mi od­dech. Pi­xis, który im karty od­wra­cał, po­dzie­lał wi­dać moje wra­że­nia, bo oglą­dał się na mnie co chwila z po­dzi­wem.

Po so­na­cie czę­sto­wał Cho­pin go­ści po­da­nymi po dwa­kroć lo­dami, na­stęp­nie przy­go­to­wano her­batę [z tor­tem], któ­rej przy­rzą­dze­niem za­jęła się hr. d’Ago­ult, mile przy tym za­wsze roz­ma­wia­jąc z dru­gimi. Geo­rge Sand przy­kuta do swo­jej ka­napki nie roz­łą­czyła się z cy­ga­rem. Spoj­rze­nia swe zwra­cała cza­sem na osobę do niej prze­ma­wia­jącą, a jesz­cze czę­ściej na fi­glar­nie mi­ga­jący pło­mień na ko­minku.

Gdy się skoń­czyła her­bata, [nie­po­rów­nany] No­ur­rit wy­ko­nał przy to­wa­rzy­sze­niu Liszta na for­te­pia­nie kilka utwo­rów Szu­berta, do któ­rych był wielce za­pa­lony, a mię­dzy in­nymi: Erl­könig i La jeune re­li­gieuse[27] z nie­wy­mow­nym efek­tem. Sły­sząc go, żywo mi się przy­po­mniały wra­że­nia Tella, Ro­berta i Hu­ge­no­tów[28]. Pra­gną­łem bar­dzo usły­szeć sa­mego Liszta, lecz wir­tuoz od­mó­wił tego sta­now­czo i wsz­czął dys­putę fi­lo­zo­ficzną z Ber­nar­dem Po­toc­kim, która końca nie miała. Dys­pu­tu­jący za­pa­lali się nie­sły­cha­nie, a cho­ciaż do ich roz­mowy mie­szali się i inni, wi­dzia­łem, że po więk­szej czę­ści nu­dziła obec­nych.

Cho­pin mocno się nie­cier­pli­wił, złoty hu­mor pani d’Ago­ult utra­cił na bla­sku, Geo­rge Sand wię­cej po­bla­dła i wię­cej za­sę­piła wzrok swój my­ślący, Pi­xi­sowi usta od nie­za­do­wo­le­nia moc­niej się wy­krzy­wiły. Późna na­resz­cie pora prze­rwała dys­putę, moja na­dzieja usły­sze­nia Liszta roz­chwiała i spło­szyła to­wa­rzy­stwo, wszy­scy za­brali się do po­że­gna­nia go­spo­da­rza, za­cho­wu­jąc dlań za­pewne w sercu te same przy­jaźni uczu­cia, które ich w próg kom­nat jego przy­wio­dły.

[EM 1900, nr 13, s. 146–147] To­wa­rzy­stwo, które za­sta­łem (na balu u hra­biny Mo­stow­skiej), było wy­łącz­nie pol­skie, a zło­żone po więk­szej czę­ści z osób zna­nych mi w War­sza­wie. Z cu­dzo­ziem­ców były może dwie lub trzy osoby, mię­dzy in­nymi sławny w do­mo­wej woj­nie hisz­pań­skiej je­ne­rał Cor­dova. Cały wie­czór tań­czono, a naj­czę­ściej wzna­wia­nym tań­cem był ma­zur. Jego to brzmie­nie, pełne szcze­rej we­so­ło­ści, prze­no­siło mnie my­ślą w ro­dzinne ustro­nia; pew­nie i wszyst­kim spra­wiał to złu­dze­nie, bo wszystko ocho­czo rzu­cało się w grono tań­czą­cych, a wódz hisz­pań­ski mu­siał w nim za­sma­ko­wać, gdyż ha­sał po­rząd­nie. Wie­czór ten miał po­stać wię­cej fa­mi­lijną niż osten­ta­cyjną, nie było or­kie­stry, for­te­pian ją za­stę­po­wał, a mię­dzy chęt­nymi to­wa­rzy­sze­nia był Cho­pin, który grał walca wła­snej kom­po­zy­cji. Pro­szono po­tem i mnie, bym po­szedł za jego przy­kła­dem...

[KR 1871, nr 20, s. 311] Wia­domo, iż na wie­czo­rze Cho­pina po raz pierw­szy sły­sza­łem Liszta, ale po­ję­cie o nim nie było zu­pełne, bo grał tylko na cztery ręce. Drugi kon­cert Ber­lioza dał mi prze­cie cał­ko­wite wy­obra­że­nie o tym Pa­ga­ni­nim for­te­pianu. Liszt po trzy­kroć grał na tym kon­cer­cie; naj­pierw wielką fan­ta­zję sym­fo­niczną z te­ma­tów Ber­lioza[29]; di­ver­tis­se­ment z ka­wa­tyny Pa­ci­niego (Niobe)[30] i frag­ment z fan­ta­stycz­nej sym­fo­nii [właśc. Sym­fo­nii fan­ta­stycz­nej] Ber­lioza: Le Bal et la Mar­che du sup­plice. Wy­ko­na­nie trzech tych utwo­rów było w naj­wyż­szym, a nie­zna­nym mi do­tąd stop­niu ge­nial­no­ści. Nikt inny nie jest w sta­nie przy­bli­żyć się do Liszta, a wszy­scy do­tych­cza­sowi for­te­pia­ni­ści wy­da­wali się przy nim jak karły.

Po czte­ry­kroć wzna­wiały się okla­ski i od­głos po­wszech­nego unie­sie­nia, a ja przyjść do sie­bie nie mo­głem z po­dziwu, do ja­kiej to czło­wiek po­tęgi po­su­nął for­te­pian, który do­tych­czas, to jest do epoki Cho­pina, Liszta i Thal­berga[31], zaj­mo­wał rolę je­żeli nie pod­rzędną, to pew­nie nie pierw­szą. Trzej do­piero pia­ni­ści: Cho­pin, Liszt i Thal­berg, dźwi­gnęli for­te­pian do wła­ści­wej mu mocy, róż­niąc się każdy z nich, ko­lo­ry­tem i cha­rak­te­rem gry oraz kom­po­zy­cji. I tak, Cho­pin, pe­łen bo­gac­twa sztuki twór­czej, pe­łen wznio­słej po­ezji, czer­pie z for­te­pianu wszystko, co tylko tenże po­siada ko­rzyst­nego, na od­da­nie po­tęgi uczuć, głębi my­śli i rzew­nej sie­lan­ko­wo­ści; Liszt wy­zywa for­te­pian z ca­łym jego ogro­mem har­mo­nii or­kie­stro­wej na ko­lo­salne efekta róż­no­rod­nych na­mięt­no­ści; a Thal­berg, łą­cząc po tro­sze oby­dwie te barwy, za­chwyca wy­kwin­tem ele­gan­cji i przy­stęp­niej­szym się być zdaje od dwóch po­przed­nich mi­strzów. Wszy­scy zaś trzej uczy­nili swój in­stru­ment sa­mo­ist­nym. Nie jest już ogrom bu­dowy jego w sprzecz­no­ści z owo­cem, który wy­daje, a za­miast szu­ka­nia po­mocy w akom­pa­nia­men­cie, sam choćby naj­sil­niej­szą or­kie­strę dziel­nie za­stę­puje.

[EM 1900, nr 15, s. 174] Pierw­szy kon­cert Liszta miał miej­sce w sali Érarda[32]. Liszt cu­dów do­ka­zy­wał: naj­przód w ode­gra­niu Tria Beetho­vena B-dur z Urha­nem[33] i Battą[34], po­tem w swo­jej fan­ta­zji z Ży­dówki Ha­lévy’ego, da­lej w So­na­cie Beetho­vena z Urha­nem, na ko­niec w Etiu­dach 11 i 12 Cho­pina, w czym prze­szedł moje wy­obra­że­nie o moż­no­ści wy­ko­na­nia onych... Lecz cóż zro­biło nie do opi­sa­nia przy­jemną nie­spo­dziankę, na­da­jąc wie­czo­rowi mu­zycz­nemu ar­ty­stycz­nie ko­le­żeń­ską barwę, to wła­sno­wolne wy­stą­pie­nie No­ur­rita, który gdy się uka­zał, kil­ka­krot­nie wzna­wia­nym okla­skiem po­wi­tany zo­stał. Sta­nął przy for­te­pia­nie i przy to­wa­rzy­sze­niu Liszta od­śpie­wał kilka me­lo­dii Szu­berta.

Drugą nie­spo­dzianką było na­głe zja­wie­nie się Thal­berga. Współ­za­wod­nik Liszta, lubo rok pier­wej znaj­do­wał się w tej sto­licy i ze świet­nym skut­kiem od­był swoje kon­certa, nie tra­fił pod­ów­czas na po­byt Liszta i nie znał go do­tąd oso­bi­ście; kon­cert obecny dał mu do­piero po­znać po­tęż­nego ry­wala. Gdy wszedł do sa­lonu, wła­śnie Liszt grał fan­ta­zję z Ży­dówki, a grał z ta­kim ogniem, z ta­kiem na­tchnie­niem, jak gdyby prze­czu­wał, iż Thal­berg jest jego słu­cha­czem. Thal­berg sta­nął na boku, nie są­dząc, że bę­dzie do­strze­żo­nym. Ale ta­lent jest świe­cącą gwiazdą, któ­rej trudno nie do­strzec na fir­ma­men­cie; to­też, gdy go uj­rzano, cała pu­blicz­ność zo­stała ze­lek­try­zo­waną: ocza­ro­wany słuch nie od­ry­wał się wpraw­dzie od gry Liszta, bo ta go sil­nie do sie­bie przy­ku­wała, ale wzrok wszyst­kich zwró­cił się na Thal­berga, śle­dząc jego wra­że­nie...

Jed­no­cze­sny po­byt w Pa­ryżu dwóch tych for­te­pia­ni­stów za­kra­wał na współ­za­wod­ni­czą walkę, tym za­cięt­szą, iż Liszt, czu­jąc w so­bie wy­soką ge­nial­ność, a wielką ży­wo­ścią od na­tury ob­da­rzony, zbyt sil­nie uczuł ze­szło­roczne try­umfy Thal­berga. Gdyby miał mniej mi­ło­ści wła­snej, albo, zna­jąc swoją wyż­szość, chciał wal­czyć pro­stą i szla­chetną bro­nią, jed­nym wy­stą­pie­niem przed czci­cie­lami Thal­berga przy­ga­siłby po­chod­nię jego sławy.

Ale da­nie kon­certu nie było mu do­sta­teczną od­sie­czą i po­prze­dził go ar­ty­ku­łem umiesz­czo­nym w dzien­niku li­te­rac­kim, w któ­rym bez względu wy­szy­dził i po­tę­pił kom­po­zy­cje Thal­berga i naj­zu­chwa­lej po­wstał prze­ciw wyż­szemu spo­łe­czeń­stwu, od­ma­wia­jąc mu znaw­stwa, do­brego smaku i nie­mal ro­zumu. Czy­nem tym ścią­gnął na sie­bie nie­chęć ko­te­rii, które od­po­wie­działy mu tłum­nym ze­bra­niem na kon­cer­cie Thal­berga w sali Kon­ser­wa­to­rium i przy­ję­ciem go z za­pa­łem nie do opi­sa­nia...

[KR, nr 22, s. 344] Thal­berg grał wtedy trzy swoje dzieła, fan­ta­zję z te­ma­tów an­giel­skich, Fan­ta­zję op. 22 i nowy na­ów­czas Ca­price, z me­lo­dii Moj­że­sza[35]. Liszt przy­był na kon­cert, a pra­gnąc zwró­cić na sie­bie uwagę po­wszechną, uka­zał się do­piero po za­czę­ciu w cza­sie wy­ko­na­nia [przez Thal­berga] fan­ta­zji. Prze­ci­skał się przez zgro­ma­dzoną pu­blicz­ność, zmie­rza­jąc do swego krze­sła. Wi­dziano, jak usiadł obok Riesa[36], i pod­czas gry kon­cer­ci­sty śmiesz­kami ba­wił są­siada, gdy tym­cza­sem wszy­scy po­tę­pieni jego ar­ty­ku­łem mścili się wy­da­wa­niem hucz­nych okla­sków.

Co do mnie, który sprawy Liszta i Thal­berga nie bra­łem do serca, po­wie­dzieć mogę, iż wiele w moim prze­ko­na­niu Thal­berg utra­cił na tym, żem pier­wej sły­szał Liszta. Wszy­stek za­sób zna­mie­ni­to­ści gry Thal­berga za słabe wra­że­nie na mnie uczy­nił, po po­tęż­nym owład­nię­ciu du­cha [mego] przez ogrom me­cha­ni­zmu i dra­ma­tyczną siłę [...] [, i moc wy­mowy] ta­lentu Liszta.

[EM 1900, nr 15, s. 174] Gdy tak świetny sku­tek kon­cert Thal­berga uwień­czył, a nie­chęć do Liszta zbyt wi­doczna była, mnie­mano by w ta­kim po­ło­że­niu rze­czy, iż Liszt nie ode­zwie się z kon­cer­tem, a gdyby go dał, to zy­skaw­szy nie­przy­ja­ciół, do­świad­czy pu­stek w sa­lo­nie. Co in­nego się jed­nak oka­zało i kon­cert na­stępny [Liszta] na­tło­czony był słu­cha­czami tak, iż sala Érarda zda­wała się nie być w sta­nie ich po­mie­ścić... Trzeci kon­cert pra­wie prze­wyż­szał po­przed­nie mno­go­ścią ze­bra­nia: pu­blicz­ność za­le­gła na­wet es­tradę, na któ­rej wi­dziano osoby ko­te­rii Liszta, jako to: księżnę Bel­gio­joso[37], hra­binę d’Ago­ult, de­pu­to­wa­nego Ber­ry­era itd. Część pierw­szą za­koń­czył Liszt swoją nową fan­ta­zją z Hu­ge­no­tów, któ­rej kom­po­zy­cja i eg­ze­ku­cja, wy­obra­że­nie prze­cho­dząca, tak mnie, jak i całą pu­blicz­ność do nad­zwy­czaj­nych unie­sień do­pro­wa­dziła. Część drugą roz­po­czął Liszt pierw­szym Al­le­grem i Me­nu­etem z Sep­tetu Hum­mla, czym rów­nie za­chwy­cił... Po mi­łym nu­me­rze panny Ber­ru­cat, Tac­cani[38] dała sły­szeć arię Normy (Ca­sta diva), po czym Liszt grał dwie Etiudy Cho­pina, As-dur i f-moll.

[EM 1900, nr 16, s. 187] Być może, iż jako świa­domy oko­licz­no­ści, uprze­dze­nie mną po­wo­do­wało, przy­zna­jąc dziel­nemu wy­ko­na­niu do­ryw­czość, al­bo­wiem Liszt grał je z rę­ko­pisu, który na dwie go­dzin[y] przed kon­cer­tem znaj­do­wał się jesz­cze u mnie. Nie­do­świad­czona do­tąd za­iste bie­głość wir­tu­oza, gdy się od­waża i w sta­nie jest przed pu­blicz­no­ścią od­czy­ty­wać ma­nu­skrypta ze skut­kiem mi­strzow­skiego wy­ko­na­nia.

W końcu, we­dług ob­wiesz­cze­nia, ocze­ki­wano walca na 4 ręce kom­po­zy­cji Liszta, w któ­rym miał mieć udział i Cho­pin, lecz ten ostatni za­słabł był od dni kilku i w dzień kon­certu nie opusz­czał łóżka. Liszt więc zo­stał zmu­szony prze­mó­wić do pu­blicz­no­ści, prze­pra­sza­jąc ją i wy­łusz­cza­jąc po­wód za­wodu; a gdy słu­cha­cze ge­ne­ral­nym chó­rem ob­ja­wili ży­cze­nie, aby Liszt sam ode­grał po­wyż­szego walca, wir­tuoz bez wa­ha­nia za­do­syć od­po­wie­dział żą­da­niu.

[KR 1871, nr 22, s. 344] W krót­kim cza­sie po­tem księżna Bel­gio­joso urzą­dziła w swo­ich sa­lo­nach kon­cert pry­watny na wspar­cie wy­chodź­ców wło­skich, w któ­rym udział wziąć miały naj­zna­ko­mit­sze ta­lenta sto­licy. Chcąc za­trzeć ślady nie­chęci mię­dzy dwoma zna­ko­mi­tymi ar­ty­stami, księżna, za­pra­sza­jąc Cho­pina, we­zwała rów­nież Liszta i Thal­berga [aby po­wzięli udział w do­bro­czyn­nym za­da­niu]. Nie można było od­ma­wiać i obaj mi­strze sły­szeć się dali wów­czas [każdy z tych wiel­kich ar­ty­stów dał się sły­szeć na po­mie­nio­nym kon­cer­cie]. Zda­wało się, że zbli­że­nie to po­ło­żyło ko­niec ich nie­sna­skom; Liszt, jak był pręd­kim do speł­nie­nia nie­wła­ści­wego kroku, tak też prędko po­dał rękę [Thal­ber­gowi] do zgody, a pra­gnąc to, co za­szło, rzu­cić w nie­pa­mięć, po­sta­no­wił dać wie­czór u sie­bie, na cześć ry­wala. Ten przy­jął za­pro­siny. Liszt cie­szył się na­za­jutrz świet­nym ze­bra­niem, ale Thal­berga, bo­ha­tera uro­czy­sto­ści, już rano dnia tego nie było w Pa­ryżu.

Wy­pa­dek ten [wy­ka­zu­jący nie­po­skro­mioną urazę Thal­berga] był po­budką dla Cho­pina, ma­ją­cego dziwną wła­dzę mo­ralną nad Lisz­tem, do czy­nie­nia mu wy­rzu­tów, dla­czego wy­stę­po­wał z [tak mocną] ob­razą i uni­żał się po­tem przed ob­ra­żo­nym. Liszt z po­korą i uzna­niem winy przy­jął te wy­mówki.

[AC, ZJ, s. 215–216] Osta­teczny sto­pień do­tych­cza­so­wego po­stępu for­te­pia­no­wego... zna­la­złem w Lisz­cie: wir­tuoz ten jest tym dla for­te­pianu, czym Pa­ga­nini dla skrzy­piec. Wielu nie poj­mu­jąc sta­no­wi­ska Liszta, a ra­żeni bla­skiem jego sławy, któ­rej wy­tłu­ma­czyć so­bie nie umieją, czy­nią mu za­rzut, iż nie ob­da­rza nas w dzie­łach swo­ich wła­snymi me­lo­diami, a przy­naj­mniej rzadko, i stąd od­ma­wiają mu za­sług kom­po­zy­tora. Jest w tym nieco prawdy i ubo­le­wać nad nią wy­pada, ale chciejmy wnijść w jego po­ło­że­nie: on jest wir­tu­ozem, za­tem jego sferą wy­ka­za­nie po­tęgi swego in­stru­mentu, przed­sta­wie­nie ta­lentu jako wy­ko­nawcy... Wiel­kość Cho­pina nie w tym tylko za­miesz­kuje, że wła­sną myśl nam daje: ge­niusz jego spo­czy­wał w iskrze świę­tego ognia, którą każda jego kom­po­zy­cja jest prze­jętą, a Opatrz­ność, skąpo iskry te lu­dziom w da­rze udzie­la­jąc, i Liszta nią ob­da­rzyła.

[KR 1871, nr 22, s. 345] Znaj­du­jąc się w ja­kiś czas po­tem z Cho­pi­nem, nad­mie­ni­łem mu, iż do­tąd nie sły­sza­łem Kalk­bren­nera[39].

– Za­raz go usły­szysz – od­rzekł, i po­czął grać na for­te­pia­nie à la Kalk­bren­ner.

Mo­głem bez­piecz­nie wie­rzyć w do­kład­ność ko­pii, bo Cho­pin wy­bor­nym był w tym wzglę­dzie na­śla­dowcą; to­też poj­mu­jąc dzieła Kalk­bren­nera i epokę jego oce­nia­jąc, po­wzią­łem prze­ko­na­nie, że nie­za­wod­nie tak grać mu­siał. Cho­pin obie­cał mi dać spo­sob­ność sły­sze­nia tego pia­ni­sty w na­stępną nie­dzielę na po­ranku mu­zycz­nym u zna­ko­mi­tego ama­tora pana Frémont[a], gdzie mię­dzy in­nymi ar­ty­stami i Kalk­bren­ner uczęsz­czał. [TO: Kiedy in­dziej po­ka­zy­wał Liszta i Pi­xisa, szcze­gól­nie dru­giego tak do­sko­nale, że umie­ra­łem ze śmie­chu].

Wy­pa­dło, iż w ten dzień mia­łem się zejść z Lisz­tem w sali Érarda, ce­lem przed­sta­wie­nia mu nie­któ­rych mo­ich utwo­rów.

[EM 1900, nr 16, s. 187] Na owo ar­ty­stow­skie ren­dez-vous to­wa­rzy­szył mi Edward Wolff[40]. Nie­ba­wem też i Liszt nad­szedł. Na­tych­miast ży­czył so­bie przej­rzeć moje ma­nu­skrypty. Przed­sta­wi­łem mu Al­le­gro z Kon­certu i cztery fan­ta­zyjne Ma­zurki. Po­czął od­czy­ty­wać, a ja prze­ko­nany bę­dąc, iż mu rze­czy te by­naj­mniej zna­nymi nie były, zdu­mia­łem się nad ła­two­ścią, z jaką od razu wy­gry­wał naj­za­wil­sze rze­czy, od ręki nie­dbale pi­sane... Gdy grał, ge­nial­nie w jed­nej chwili od­ga­dy­wał prawdę du­cha przed­miotu, wy­mowną eks­pre­sją uwy­dat­niał ten­den­cję utworu, po­pę­dem dra­ma­tycz­nej ener­gii wle­wał weń iskrzące ży­cie...

[KR 1871, nr 22, s. 345] Zbli­żyła się go­dzina po­ranku mu­zycz­nego [u pana Frémonta]; oświad­czy­łem Lisz­towi, iż z tej przy­czyny dłu­żej ba­wić nie mogę w sali Érarda. On oznaj­mił mi wtedy, że pra­gnie rów­nież udać się do pana de Frémont[a], a ma­jąc jesz­cze wprzódy coś do za­ła­twie­nia, prosi, abym z Cho­pi­nem cze­kał jego przyj­ścia.

Cho­pin znał fan­ta­zyjne wy­bryki mi­strza, dla­tego więc źle przy­jął za­im­pro­wi­zo­wane na­rzu­ca­nie się jego, przy­ta­cza­jąc, iż Liszt, jako ze­psute dziecko spo­łe­czeń­stwa, nie­raz już mu po­dobną psotę wy­rzą­dził i w kło­pot go wpro­wa­dził, uda­jąc się z nim tam, gdzie nie był za­pro­szony. I tak raz np., gdy nie za­stał go w domu, spy­tał, gdzie po­szedł, a do­wie­dziaw­szy się, że jest w pry­wat­nym domu na obie­dzie, z naj­więk­szą na­iw­no­ścią po­szedł do tego domu, nie­zna­nego mu zu­peł­nie, aby tam rów­nież obia­do­wać z nim ra­zem. Po­mimo nie­ukon­ten­to­wa­nia, ocze­ki­wał go wszakże i gdy nad­szedł, wy­szli­śmy ra­zem.

Dom pana de Frémont[a] li­czył się do bar­dzo mi­łych i go­ścin­nych; sam go­spo­darz, [nie­gdyś pre­fekt za Ce­sar­stwa] czło­wiek świa­tły, wiel­kim był mi­ło­śni­kiem li­te­ra­tury i, nie mniej, lu­bow­ni­kiem mu­zyki.

Cho­pin przed­sta­wił mnie jako ar­ty­stę współ­ro­daka swego [przy­by­łego z jego ro­dzin­nego mia­sta]. Pan Frémont za­pro­sił nas do dru­giego, w po­dłuż­nym kształ­cie, sa­lonu, w któ­rym po­ranny kon­cert miał się od­by­wać.

Prze­strzeń tu całą zaj­mo­wały ławki, a w końcu na­prze­ciw stał for­te­pian Érarda. Damy zgro­ma­dzone już były bar­dzo licz­nie. Przy­le­głe po­koje rów­nież zaj­mo­wali słu­cha­cze; w licz­bie obec­nych szu­ka­łem Kalk­bren­nera, o któ­rego mi głów­nie cho­dziło; tym­cza­sem do­wie­dzia­łem się, że go nie ma i że z po­wodu sła­bo­ści wcale nie przy­bę­dzie. Wy­ja­śniło się nam wtedy na­trętne z po­zoru przy­by­cie Liszta; oka­zało się bo­wiem, że pan Frémont w miej­sce Kalk­bren­nera jego za­pro­sił.

Kon­cert roz­po­czął się grą na skrzyp­cach [bar­dzo pięk­nym solo na skrzyp­cach, wy­ko­na­nym przez pana Alarda[41]]; z wiel­kim za­cie­ka­wie­niem pa­trzono po­tem, jak się Liszt zbli­żał do for­te­pianu. Gdy wzniósł ręce, by owład­nąć in­stru­ment, Cho­pin usiadł bli­sko; na­stęp­nie słu­chał swej Etiudy c-moll, która pod lewą ręką Liszta grzmiała jak na­wał­nica, w cza­sie gdy prawa ręka naj­do­bit­niej wy­ra­żała bo­leść i roz­pacz. Twarz Liszta za­ja­śniała ogni­stym pło­mie­niem za­pału, a ob­li­cze Cho­pina po­bla­dło przed tą siłą wy­ko­na­nia.

[EM 1900, nr 20, s. 233] Ta­lent Liszta sprzy­siągł się tym ra­zem naj­moc­niej­sze spra­wić wra­że­nie, dał bo­wiem naj­wy­mow­niej­sze sły­szeć nam utwory. Po Etiu­dzie Cho­pina grał swą ulu­bioną So­natę As-dur Beetho­vena[42].

Po­ję­cie dzieła tego przez Liszta za­iste wszystko prze­cho­dziło: An­dante z wa­ria­cjami ode­grał z po­tęgą po­ezji uczuć, wskroś prze­ni­ka­jącą. Nie do uwie­rze­nia, jak pod do­tknię­ciem każ­dego kla­wi­sza na­bie­rała u niego nuta roz­cią­gło­ści rzew­nego śpiewu. Sze­ro­kość fra­zo­wa­nia po­su­nął do tego, że ba­daw­czo słu­cha­jący go Cho­pin uznał wy­ko­na­nie za zbyt na­wet po­wolne. Tym An­dan­tem Beetho­vena peł­nym tę­sk­nych a ra­zem jakby uka­ja­ją­cych nad­miar bo­le­ści wra­żeń dał luby spo­czy­nek wez­bra­nym wstrzą­śnie­niem uczuć, ja­kie obu­dziła Etiuda Cho­pina. Gdy ostat­nie tony Beetho­ve­now­skie tak przy­ci­szył i gu­bił w cza­ru­ją­cym ral­len­tando, iż na ko­niec uto­nęły w słu­chu, jak kro­ple rzu­cone do mo­rza, ock­nęła się uśpiona wy­obraź­nia słu­cha­czów i on sam ock­nął się jakby z le­tar­gicz­nego snu, kiedy ude­rzył w zło­wrogi dla Hu­go­no­tów dzwon, roz­po­czy­na­jący dzielną jego fan­ta­zję z tej opery[43]... [...]

Po­że­gnaw­szy za­do­wo­lo­nego pana Frémont[a], przy roz­sta­wa­niu się, gdy każdy inną miał drogę przed sobą, Liszt, jako mocno grą roz­grzany, oba­wiał się wra­cać w lek­kim ubio­rze, tak, iż mu­sia­łem mu po­ży­czyć mego płasz­cza. Przez swoją na­iwną nie­dba­łość i roz­tar­gnie­nie cho­dził w nim cały ty­dzień, a po ty­go­dniu, gdym płasz­cza za­po­trze­bo­wał dla sie­bie, oświad­czył, że za­po­mniał, gdzie go zo­sta­wił. Osta­tecz­nie mu­sia­łem na przy­po­mnie­nie i od­zy­ska­nie cze­kać jesz­cze dni kilka.

Wkrótce po­tem za­mie­rzył Liszt opu­ścić Pa­ryż i udać się do Włoch. W licz­bie znaj­du­ją­cych się w jego miesz­ka­niu, a przy­by­łych na po­że­gna­nie, by­łem i ja... Kiedy zo­stał sam na sam ze mną i prze­glą­dał swoje pa­piery, dał mi na pa­miątkę eg­zem­plarz swo­jej fan­ta­zji z Ży­dówki[44], do­łą­czyw­szy fac­si­mile i uczę­sto­wał dow­cip­nym pasz­kwi­lem na Thal­berga. Były to Wa­ria­cje na te­mat nia­niek wie­deń­skich, uło­żone z sa­mych pa­sa­żów z róż­nych kom­po­zy­cji Thal­berga wy­ję­tych. Przy­braw­szy cha­rak­ter względ­no­ści, pro­sił, by nie po­ka­zy­wać tego ni­komu.

[TO] 1 kwiet­nia by­łem u Cho­pina. Ga­wę­dzi­li­śmy o Thal­bergu i o ja­kiejś pan­nie z pro­win­cji, która grała kom­po­zy­cje Cho­pina, szcze­gól­niej jego ma­zurka, któ­rego eks­pre­sję od­ga­dła. Pro­si­łem jego o etiudy nowe do prze­pi­sa­nia i dał mi je [...].

Rano, o godz. 9 (24 kwiet­nia) wy­bra­łem się do Cho­pina, lecz nie­szczę­śli­wie, bo spał jesz­cze. Lo­kaj nie mógł wejść, bo Cho­pin za­mknął się od środka... Nie chciało mi się wra­cać na próżno, bom miał ze sobą jego etiudy, które mu chcia­łem od­dać. Dzwo­ni­łem sil­nie i bez skutku [...].

Przy­szedł po­tem Fran­chomme i przy­pro­wa­dził ze sobą dwóch męż­czyzn i ko­bietę, z czego nad­zwy­czaj­nie Cho­pin nie był kon­tent i strasz­li­wie zło­śliwą zro­bił minę na ten wy­pa­dek. Za­czął się ubie­rać na przy­ję­cie nie­mi­łych mu go­ści, a ja po­sze­dłem [...].

[KR, nr 23, s. 358–359] Gdy się zbli­żał czas wy­jazdu mego z Fran­cji, Cho­pin oświad­czył mi, że pra­gnąłby mnie jesz­cze za­wieźć do Sa­int-Gra­tien, po­sia­dło­ści mar­kiza de Cu­stine[’a], abym po­wziął wy­obra­że­nie o wiej­skich sie­dzi­bach ma­gna­tów fran­cu­skich [TO: a nadto usły­szał Du­preza z żoną, w sa­lo­nie zdob­nym naj­pierw­szym to­wa­rzy­stwem Pa­ryża]. Przy tym zwie­dzi­li­by­śmy Mont­mo­rency i En­ghien, jego prze­szło­roczne [let­nie] miesz­ka­nie. Przy­ją­łem chęt­nie tę pro­po­zy­cję i sto­sow­nie do umowy by­łem go­tów o go­dzi­nie dzie­sią­tej. [TO: Cho­pin nie był jesz­cze go­tów. Ocze­ku­jąc ukoń­cze­nia jego to­a­lety, z przy­jem­no­ścią prze­glą­da­łem par­ty­cję Sym­fo­nii Beetho­vena. Cho­pin, ubraw­szy się, pro­sił mnie, abym się za­trzy­mał i za­peł­nił ten czas roz­rywką przy jego Pley­elow­skim for­te­pia­nie, gdyż on mu­siał na chwilę odejść dla wi­dze­nia się z pa­nem Al­brecht[em], se­kre­ta­rzem le­ga­cji sa­skiej. Wró­cił wkrótce, za­bra­li­śmy się i wsie­dli do ka­brio­letu, który nas cze­kał].

Ru­szy­li­śmy przez ro­gatkę Cli­chy; roz­mowa na­sza cią­gle tchnęła wra­że­niem pięk­nej oko­licz­nej na­tury, a droga mię­dzy drzewy, przy­po­mi­na­jąc nam oko­lice War­szawy, wy­wo­ły­wała jej wspo­mnie­nia, które sto­kroć wię­cej Cho­pi­nowi ni­żeli mnie spra­wiały uroku, bo mu od­le­glej­sze przed oczy sta­wiały ob­razy.

Wkrótce uka­zały nam się błysz­czące z dala wieże ko­ścioła w Sa­int-De­nis. Prze­je­cha­li­śmy mia­sto; cała prze­strzeń od Sa­int-De­nis do Sa­int-Gra­tien od­zna­czała się pysz­nym i ma­low­ni­czym wi­do­kiem od­da­lo­nego Pa­ryża.

Przy­by­li­śmy na ko­niec do St.-Gra­tien. Mie­li­śmy za­miar przed­sta­wić się Mar­ki­zowi, po­tem ru­szyć przez En­ghien[45] do Mont­mo­rency; stam­tąd wró­cić do En­ghien na obiad, a wie­czór spę­dzić w St. Gra­tien, w kole ze­bra­nego tam to­wa­rzy­stwa.

Gdy uda­li­śmy się do ogrodu, na spo­tka­nie wy­szedł je­den z przy­ja­ciół ulu­bień­ców mar­kiza, An­glik[46], któ­remu, po ser­decz­nym przy­wi­ta­niu, Cho­pin przed­sta­wić mnie nie omiesz­kał. Ru­szy­li­śmy ra­zem ku pa­ła­cowi, po­dwoje jego [świet­nego apar­ta­mentu] na oścież były otwarte. [Na wstę­pie spo­tka­li­śmy damę, która z wy­la­niem naj­tkliw­szych uczuć przy­wi­tała się z Cho­pi­nem]. Wkrótce nad­szedł mar­kiz, a gdy mu mnie Cho­pin przed­sta­wił, wy­rzekł, że mnie pa­mięta z jego wie­czoru. [Dama, którą wi­dzia­łem, była wiel­kich wpły­wów za Ka­rola X...]. Wpadł po­tem pe­łen we­so­ło­ści [z nie­dwu­znaczną we­so­ło­ścią] drugi pro­te­go­wany mar­kiza, ro­dak nasz, Ignacy Gu­row­ski[47].

Wspól­nie z An­gli­kiem we­zwał nas do obej­rze­nia pa­łacu. Główny sa­lon, z któ­rego wi­dok i wyj­ście na ogród wię­cej się za­le­cał szla­chetną skrom­no­ścią niż zbio­rem bo­gactw; nie było w nim na­gro­ma­dzo­nych me­bli, po­roz­kła­da­nych i po­roz­wie­sza­nych oso­bli­wo­ści i drob­no­stek, które w in­nych ary­sto­kra­tycz­nych sa­lo­nach wi­dzieć się dają, czy­niąc je ra­czej skła­dami me­bli lub mu­ze­ami oso­bli­wo­ści jak miej­scem ze­brań to­wa­rzy­skich. Tu­taj przede wszyst­kim wy­szu­kany smak był główną ozdobą. Ściany po­kry­wały obi­cia w kwiaty na bia­łym tle rzu­cone, złote li­stwy ob­rą­biały je do­koła, me­ble i opony przy oknach w tymże sa­mym ro­dzaju; ta jed­na­kość ścian, me­bli i opon nada­wała sa­lo­nowi wy­raz szcze­gól­nej god­no­ści i nad­zwy­czaj­nej czy­sto­ści stylu. Ob­ra­zów nie było, z dwóch stron tylko ogromne zwier­cia­dła w pysz­nych ra­mach wi­siały. Pod jed­nym, z bia­łego mar­muru, ko­mi­nek, a na nim, i w in­nych kilku miej­scach, praw­dziwe chiń­skie stały wa­zony. Mnó­stwo mięk­kich sof i fo­te­lów, fan­ta­stycz­nie rzu­co­nych tu i ów­dzie, za­peł­niały próż­nię, a wy­borny Pley­elow­ski for­te­pian do­peł­niał ume­blo­wa­nia. [Na ko­niec po­nętna ka­napka, w skos ko­minka ku środ­kowi wy­su­nięta, i wy­borne Pley­elow­skie piano do­peł­niały ume­blo­wa­nia].

Co szcze­gól­nie god­nym było wi­dze­nia, to przy­le­gły sa­lo­nowi ga­bi­net tu­recki; wcho­dząc tam, mnie­mał­byś, żeś do na­miotu Sa­la­dyna[48] za­błą­dził. Całe ściany, su­fit i sofy do­koła okry­wały dra­pe­rie ze zło­co­nej lamy; bli­sko ku środ­ko­wemu oknu wi­siała praw­dziwa arab­ska lampa, a w środku druga po­dobna, tylko nie­rów­nie więk­sza, pa­ry­skiej ro­boty. Chiń­skie wa­zony rów­nież tu fi­gu­ro­wały, a prze­pyszne dy­wany za­ście­lały po­sadzkę.

Próg łą­czący główny sa­lon z ga­bi­ne­tem tu­rec­kim był li­nią de­mar­ka­cyjną mię­dzy Eu­ropą i Azją. Tu błysz­czał znie­wie­ściały prze­pych wschodni, tam ja­śniała świet­ność cy­wi­li­za­cji eu­ro­pej­skiej; sala bi­lar­dowa prze­pyszna, po­kój ja­dalny i bu­duar, jak może być naj­wy­kwint­niej­szy. Z jed­nej strony sa­lonu był cały szklany po­kój, po­dobny do la­tarni, a na pię­trze schludne i ślicz­nie ume­blo­wane po­koje dla go­ści.

Zwie­dziw­szy wszyst­kie za­kąty pa­łacu, po­szli­śmy do ogrodu z An­gli­kiem i p. Igna­cym.

[AC, ZJ, s. 186] Gdy nam już wszystko po­ka­zano, co warte było wi­dze­nia (staj­nie, wo­zow­nie, obory, chlewy etc.), ob­ja­wi­li­śmy z Cho­pi­nem dal­szy ciąg na­szego planu. Gu­row­ski sły­sząc o obie­dzie w En­ghien, oświad­czył ży­cze­nie obia­do­wa­nia z nami, na­zna­czy­li­śmy za­tem go­dzinę szó­stą na wspólne zej­ście i wsiadł­szy na ko­niec do ka­brio­letu, ru­szy­li­śmy do Mont­mo­rency.

Ja­dąc przez En­ghien, wska­zał mi Cho­pin miej­sce, gdzie­śmy obia­do­wać za­mie­rzali, po czym zwró­cił moją uwagę na sze­ro­kie je­zioro, a nad brze­giem jego pa­ła­cyk, w któ­rym ze­szłego roku prze­miesz­ki­wał. Do­strze­głem w jego ob­li­czu prze­ję­cie się mi­łymi wspo­mnie­niami: pew­nie była to szczę­śliwa w jego ży­ciu epoka. Ja­dąc da­lej, oglą­da­li­śmy się na ma­low­ni­cze wi­doki już bar­dzo od­da­lo­nego Pa­ryża, St.-De­nis i St.-Gra­tien, które przy­było na tar­czy na­szej pa­no­ramy.

Przy wielce mi­łej roz­mo­wie do­je­cha­li­śmy do Mont­mo­rency, a że miej­sco­wość ta jest dla wielu ce­lem przy­jem­nej prze­chadzki, więc spo­ty­kało się wciąż to konno, to pie­szo sporo osób, w tej licz­bie i sław­nego z bo­gactw An­glika Hute-Boll... Na ko­niec wje­cha­li­śmy na ry­nek mia­steczka Mont­mo­rency. To nie zda­wało się być od­po­wied­nie pięk­nemu i szum­nemu na­zwi­sku, bo je­żeli róż­niło się czym od na­szych mia­ste­czek, to je­dy­nie tym, iż w miej­sce drew­nia­nych cha­łup ka­mienne i gli­niane wzno­siły się do­mo­stwa. Rze­czy­wi­stą wzię­tość ustro­niu temu nada­wał ob­szerny i piękny park, cudne wo­koło wi­doki i hi­sto­ryczna war­tość miej­sco­wo­ści. W środku rynku stało na kształt szopy wiel­kie na pod­mu­ro­wa­niu pod­da­sze, pełne osłów i koni przy­go­to­wa­nych do jazdy w parku dla płci obo­jej.

Ruch był duży, bo nie­dziela, a my we­szli­śmy do jed­nej z obe­rży i za radą Cho­pina ka­za­li­śmy so­bie dać mleka, ma­sła świe­żego i chleba. Wiej­skie to śnia­da­nie nad­zwy­czaj nam sma­ko­wało, a że Cho­pin lu­bow­nik mleka, ja zaś zna­la­złem je do­brym, więc sie­lan­kowa bie­siada po­wtó­rzyła się dru­gim da­niem. Po mleku, ma­śle i chle­bie za­de­cy­do­wał Fry­de­ryk, by wsiąść na osły, ru­szyć w las Mont­mo­rency i zwie­dzić tak zwany l’Er­mi­tage, miej­sce wsła­wione nie­gdyś po­by­tem Russa [Ro­us­seau] i Grétry’ego. Gdy­śmy się ku temu za­bie­rali, ko­biety do­star­cza­jące osłów, prze­cha­dza­jąc się we­dle obe­rży, po­znały Cho­pina przez okno. Nie znały go za­pewne jako dy­le­tantki ce­niące w nim ge­nial­ność, ale znały jako nie pierw­szy raz od nich wy­naj­mu­ją­cego po­czciwe zwie­rzę. Wy­szli­śmy wnet z obe­rży na prze­strzeń hi­po­dromu i ka­za­li­śmy po­dać dwa okul­ba­czone bu­ce­fały. Ta oko­licz­ność, przy­znam się, nie­mało mnie kło­po­tała, gdyż nie­wprawny jeź­dziec ze mnie: czu­łem, żem się mógł wy­sta­wić na ja­kową hecę; cof­nąć się jed­nak nie było można.

Cho­pin wsiadł na osła, ja na swego i w drogę. Obu nam, by­naj­mniej nie przy­po­mi­na­ją­cym Don Ki­szota i Szan­szo Pan­szę[49], to­wa­rzy­szyło dwoje dziew­cząt pie­szo, dwie sio­stry; jedna bar­dzo młoda, druga zu­peł­nie doj­rzała; obie, wy­ko­men­de­ro­wane dla bez­pie­czeń­stwa osłów, nie­od­stęp­nymi nam były. Młod­sza szła przy moim ośle, star­szą zaś, uwa­ża­łem, mocno był Cho­pin za­jęty, bez wąt­pie­nia w spo­sób po­etyczny je­dy­nie, gdyż wspo­mnie­nia to po­ezja, a jak mó­wił, znał ją od prze­szło­rocz­nego po­bytu w En­ghien... W ta­kiej to gru­pie prze­cha­dza­li­śmy się po le­sie. Ma­jowa zie­lo­ność drzew, bo­rowa woń po­wie­trza, otwarte wi­doki mię­dzy drzewy i wą­wozy, wszystko wznie­cało uczu­cie za­do­wo­le­nia. Do­zor­czy­nie osłów nie przy­krzyły so­bie piel­grzymki, oso­bli­wie ta, co Cho­pina miała na ręce, gdyż mój pe­łen na­tchnie­nia po­eta-kom­po­zy­tor, dow­cip­ku­jąc z dziew­czyną, ciął ka­lam­bury jak Au­dry, a ona mu w po­ga­dance z przy­tom­no­ścią i fi­ne­sem panny Déja­zet[50] placu do­trzy­my­wała. Co do mnie, lubo się od­zy­wa­łem do mo­jej, roz­pa­try­wa­nie się jed­nak w pięk­nych po­ło­że­niach parku czy­niło mnie roz­tar­gnio­nym, zwłasz­cza to, iż cały by­łem moim osłem za­jęty.

JÓ­ZEF BRZOW­SKI

Po­wabne ustro­nie bo­gate w wi­doki, jazda na osłach z Fry­de­ry­kiem, przy tym po­goda sprzy­ja­jąca eks­kur­sji, wszystko to było dla mnie uro­kiem nie­zwy­czaj­nym; trzeba tylko było do uświet­nie­nia wy­prawy do­cze­kać się sceny, któ­rej się oba­wia­łem, a która wła­śnie w ca­łym swym bla­sku na­stą­piła, gdy­śmy wra­cali z głębi zwie­rzyńca. Utrzy­mują fi­lo­zo­fo­wie i mo­ra­li­ści, że przy­zna­nie się do wszel­kiej prawdy ce­luje szla­chetny cha­rak­ter; wy­znaję tedy z mo­ralną re­zy­gna­cją, że tą sceną było moje ko­miczne spad­nię­cie z osła. Prawda, iż mo­głem się spo­dzie­wać tej nie­doli, nie bę­dąc od dawna przy­wy­kłym do utrzy­ma­nia rów­no­wagi, jaką za­cho­wać na­leży, sie­dząc na ko­niu lub ośle, gdy zwie­rzę chi­me­ruje, ale zbie­ra­łem do­tych­czas wszelką przy­tom­ność i dow­cip, by się nie skom­pro­mi­to­wać. Prze­cież wy­bu­chła kom­pro­mi­ta­cja, a to w ten spo­sób:

Była chwila, żem był mocno za­jęty z moją to­wa­rzyszką, a uwaga roz­dwo­jona, bom przy­słu­chi­wał się za­baw­nej ga­wędce dru­giej pary. Mój osioł, pro­sto idąc ku drzewu, nie omi­nął go, lecz łbem w nim utknąw­szy, sta­nął; dziew­czyna nie cze­ka­jąc, aż sam go skie­ruję, na­gle szarp­nęła lej­cami, chcąc go na bok od­wró­cić, ja nie­spo­dzie­wa­nym a na­głym ru­chem osła w rów­no­wa­dze skłó­cony, wa­ham się, ra­tuję, szu­kam ekwi­li­brium, co­raz bar­dziej prze­chy­lam się na tę i na ową stronę, na­resz­cie roz­bu­jany na jego grzbie­cie, nie mogę się oprzeć wła­snemu cię­ża­rowi i spa­dam... Czuję, żem na ziemi, sły­szę poza sobą umie­ra­ją­cego od śmie­chu Cho­pina, dziew­czyna ani my­śli mnie ra­to­wać lub prze­pra­szać, a mój osioł pro­ściu­teńko w nogi. Pod­nio­słem się, trzy­ma­jąc ba­tog w ręku, ob­cie­ram tro­skli­wie frak Hu­mana; lecz osioł już da­leko, jak bieży, tak bieży, oczy­wi­ście drogą ku do­mowi. Nie było in­nego spo­sobu, jak biec za nim i bła­gać okrut­nego losu, aby go kto na dro­dze za­trzy­mał. Tak się też stało. Osioł przy­biegł na miej­sce, gdzie idące za prze­my­słem ko­biety prze­cho­wy­wały wodę dla prze­jeż­dża­ją­cych. Przy­bie­głem i zła­pa­łem ło­tra swo­bod­nie nu­rza­ją­cego łeb w wia­drze. Ko­biety i inni obecni zro­zu­mieli, co się święci (wnio­słem to z ich lek­kiego śmie­chu), a ja by­łem ska­zany znowu wleźć na grzbiet mo­jego nie­wdzięcz­nika.

Wtem nad­je­chał Cho­pin z dziew­czę­tami, ru­szy­li­śmy więc w bok drogi dla zwie­dze­nia l’Er­mi­tage’u. Tam przy­byw­szy, zsie­dli­śmy ze swa­wol­ni­ków, a sami we­szli do ma­łego oszta­chet­ko­wa­nego dzie­dziń­czyku. Za­raz uka­zało się parę ko­biet, które wy­ko­men­de­ro­wały małą dziew­czynę, aby nam wska­zała tyle wsła­wione miej­sce. Na­przód we­szli­śmy do ma­łego po­ko­iku, pa­mięt­nego tym, że Ro­us­seau zwykł w nim pra­co­wać. Na środku stał za­cho­wany sto­li­czek, na któ­rym pi­sał swoją Nową He­lo­izę. Przy ścia­nie znaj­do­wał się stary, mocno po­psuty for­te­pia­nik, pa­miątka Grétry’ego[51], przy któ­rej ów zna­ko­mity w swo­jej epoce kom­po­zy­tor two­rzył swe dzieła. Kilka wier­szy­ków i biu­stów tych dwóch wiel­kich lu­dzi ozda­biało ga­bi­net. Z po­ko­iku tego było wyj­ście do ma­łego ogródka, w nim zaś wzno­siły się rów­nież po­mniki Russa i Grétry’ego, tj. ich po­pier­sia. Wi­dok z ogrodu na oko­licę bar­dzo ładny...

Tym­cza­sem dal­sza droga po­wo­ły­wała nas znowu wsiąść na wierz­chow­ców. Już by­li­śmy na osłach i dziew­częta za nami, gdy deszcz za­czął pa­dać; po­cie­sza­li­śmy się jed­nak, iż spo­ty­ka­li­śmy na dro­dze ku mia­stu liczne par­tie zło­żone z ko­biet i męż­czyzn, na ko­niach i osłach, rów­nież temu lo­sowi po­pa­dłe. Pę­dzi­li­śmy dziel­nie, deszcz nas po­pę­dzał; Cho­pin na­przód, ja za nim: i kłu­so­wa­łem, i ga­lo­po­wa­łem, jak wy­pa­dło, czę­sto idąc za wolą osła, czę­ścią i zmu­sza­jąc go ba­to­giem, byle nie zo­stać sam.

Sta­nę­li­śmy wresz­cie na rynku, wje­cha­li­śmy pod szopę, gdzie zgro­ma­dzone ko­nie i osły, a zsiadł­szy ze swa­wol­ni­ków, uda­li­śmy się do obe­rży, gdzie­śmy z rana mleko za­pi­jali, i ka­za­li­śmy ka­brio­le­towi za­je­chać... Omó­wiony ter­min ka­zał śpie­szyć się do En­ghien, więc po­że­gnaw­szy uprzej­mie na­sze prze­wod­niczki, wsie­dli­śmy w ka­brio­let, uda­jąc się tam, gdzie nas ocze­ki­wał obiad z przy­ja­cie­lem Igna­cym [Gu­row­skim]. Po­pa­du­jący deszcz orzeź­wił po­wie­trze, zwia­stu­jąc prze­śliczny wie­czór. Te same pyszne wi­doki, które gdy­śmy je­chali do Mont­mo­rency, ob­ja­wiały nam się z tyłu, te­raz mie­li­śmy przed sobą. By­li­śmy oby­dwaj za­do­wo­leni z wy­prawy, a śród śmie­chu z mo­jego oślego przy­padku wsz­częła się po­ga­wędka o obie­dzie: Cho­pin utrzy­my­wał, iż Ignacy nie­za­wod­nie po­my­śli o szam­pa­nie...

Gdy­śmy sta­nęli przed re­stau­ra­cją, wy­sia­da­jąc z ka­brio­letu, do­strze­głem przez okno kie­li­szek od szam­pań­skiego wina dum­nie się wzno­szący na po­wierzchni na­kry­tego stołu: spraw­dziła się więc prze­po­wied­nia Cho­pina...

Już było do­brze po 6, a Gu­row­skiego nie było wi­dać. Nie wie­dzie­li­śmy, jak czas za­peł­nić, na szczę­ście uj­rze­li­śmy, iż stał przy ścia­nie for­te­pian. Stał wpraw­dzie, ale za­mknięty; spie­szę więc do go­spo­dyni po klucz, lecz ta zręcz­nie wy­ma­wia się, snadź z bo­jaźni, by Cho­pin nie po­psuł in­stru­mentu! Wtem za­je­chał z tur­ko­tem po­wóz. Wyj­rze­li­śmy oknem, aż pan Ignacy na koźle pom­pa­tycz­nie roz­party z sam­so­nową siłą wstrzy­my­wał dwa spie­nione ru­maki. W po­wo­zie sie­dział Fran­cuz, z po­staci fa­shio­na­ble, krewny mar­kiza i rów­nie jak on le­gi­ty­mi­sta. Ze­sko­czył za­raz je­den z ko­zła, drugi z ko­cza i chyżo do nas przy­bie­gli. Ka­zali po­da­wać... ha­sło, które nam dwom bar­dzo było na rękę. Lecz Ignacy wy­sfo­ro­wał się z pro­po­zy­cją, abym wsiadł z Fran­cu­zem do po­wozu, a on na swój ko­zioł i [aby] za­nim po­da­dzą zupę, po­je­chać na krótką chwilę do pa­ła­cyku, po­ło­żo­nego nad je­zio­rem, dla oba­cze­nia się z wy­żej wspo­mnia­nym An­gli­kiem Hute-Boll, tamże za­miesz­ka­łym. Stało się, jak ży­czył, po­je­cha­li­śmy nad owo je­zioro, Ignacy wy­siadł, a nam dał ko­nie do trzy­ma­nia. Dłu­go­śmy na trzpiota cze­kali, bo An­glik, pod ten czas z żoną i kil­koma in­nymi że­glu­jąc po je­zio­rze, po­trze­bo­wał czasu, by przy­bić do brzegu dla roz­mó­wie­nia się z Gu­row­skim. My­śla­łem, iż się na tym skoń­czy, lecz nie: Igna­cemu ta­koż za­chciało się zro­bić kurs po je­zio­rze, pu­ścił się z An­gli­kiem, a my z Fran­cu­zem, na se­rio znie­cier­pli­wieni, obu­rza­li­śmy się tym­cza­sem...

Za upra­gnio­nym na ko­niec po­wro­tem nic już nam nie sta­nęło w dro­dze ku wy­god­nemu roz­gosz­cze­niu się przy stole. Je­dze­nia było mnó­stwo i w wy­kwint­nym ro­dzaju, wina zaś zbyt wiele. Przy­znam się, że po stru­dze­niu i przy­go­dach w Mont­mo­rency mia­łem ol­brzymi ape­tyt, a prze­cież wy­star­czyć wszyst­kiemu nie mo­głem. Bor­de­aux pi­łem mało, i to na wpół z wodą z po­czątku, ale szam­pana dużo... Co mi także przy­jemną spra­wiło nie­spo­dziankę, to bu­telka rüde­she­imera... Tak uży­wa­jąc ba­cha­na­lii w do­bra­nym kwar­te­cie, na swo­bod­nym od­osob­nie­niu, da­le­kim od wrza­sku sto­licy, w ustro­niu ma­low­ni­czym, ma­jąc przed oknem je­zioro – miesz­ka­nie On­dyn[52] – a za pro­giem drzwi usłużne córy go­sposi, do tego w per­spek­ty­wie oka­zały wie­czór, ła­two od­gad­nąć, że by­li­śmy oży­wieni hu­mo­rem. Ga­wędka w swym ogniu szła przy­spie­szal­nym ru­chem, w miarę jak kie­liszki wy­próż­niane były... Lecz wielki był już czas ru­szyć do St.-Gra­tien.

Po do­brym obie­dzie jakże miło ro­ze­przeć się w wy­god­nym po­jeź­dzie! Uży­li­śmy też prze­jażdżki co się na­zywa, bo Ignacy, za­czmy­rzyw­szy so­bie głowę, cu­dów na swym koźle do­ka­zy­wał. Całą ogromną drogę od En­ghien do St.-Gra­tien prze­by­li­śmy cwa­łem pra­wie w mi­nut parę. Lu­dzie sta­wali po dro­dze, tyle dziw­nym był pęd na­szego ekwi­pażu. Pę­dem bły­ska­wicy sta­nąw­szy w St.-Gra­tien, uda­li­śmy się za­raz na pierw­sze pię­tro do prze­zna­czo­nego dla nas po­koju dla usku­tecz­nie­nia prze­glądu tu­alety...

Mar­kiz uwa­żał przy­by­cie na­sze za spóź­nione: po dwa­kroć przy­sy­łał do­wia­dy­wać się, czy­śmy już go­towi... Ze­szli­śmy wresz­cie do sa­lonu, gdzie już za­sta­li­śmy to­wa­rzy­stwo zu­peł­nie ze­brane.

Nie było wiele osób, ale za to, jak mó­wią, la crème de la so­ci­été pa­ri­sienne[53]. Osoby, które mnie szcze­gól­nie za­jęły, były: księżna N., pani Zo­fia Gay, owa dama, któ­rą­śmy z rana za­stali, i pani Mer­lin, z domu Santa Cruz[54], ko­bieta nad­zwy­czaj miła, przod­ku­jąca wyż­szemu to­wa­rzy­stwu pa­ry­skiemu. Da­lej: Ber­lioz z żoną[55], Du­prez[56], także z żoną, wi­ceh­ra­bia d’Ar­lin­co­urt[57], au­tor Sa­mot­nika