Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Źródła pamiętnikarskie to kopalnia wiedzy o ludziach i ich czasach. Są one co prawda widzeniem subiektywnym, pokazują bowiem zazwyczaj obraz rzeczywistości widziany poprzez filtr osobowości piszącego, jednak zwykle zawierają jakąś część prawdy „obiektywnej” o opisywanych osobach i zdarzeniach.
Fryderyk Chopin trwale zapisał się w pamięci setek osób, które znały go osobiście bądź tylko zetknęły się z nim przelotnie, a których spora część pozostawiła po sobie pamiętniki, listy, dzienniki i relacje. Wspomnienia te, zestawione z innymi, pozwalają zbliżyć się do obrazu Chopina, który będzie w miarę „prawdziwy”, to jest pokaże nam, jaki naprawdę był artysta, lub – przynajmniej – jakim go postrzegano. Ze względu na ich subiektywność, wspomnienia jednych nie zawsze są zbieżne z widzeniem innych osób. Ale to właśnie zestawienie rozmaitych spojrzeń na Chopina stanowi o bogactwie i wartości tych źródeł.
Publikacja Wspomnienia o Chopinie gromadzi relacje i wspomnienia na temat Chopina i jego bliskich autorstwa osób różnego pochodzenia i statusu: od Władysława Mickiewicza do służącego Jana. Książka stanowi niezwykłe źródło kontekstowe, które pozwala potwierdzić, uszczegółowić lub obalić utrwalone, a nieprawdziwe zdarzenia z biografii polskiego mistrza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 584
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstęp
OPIS KONCEPCJI
Źródła pamiętnikarskie to kopalnia wiedzy o ludziach i ich czasach. Są one co prawda widzeniem subiektywnym, pokazują bowiem zazwyczaj obraz rzeczywistości widziany poprzez filtr własnej osobowości piszącego, jednak zwykle zawierają jakąś część prawdy „obiektywnej” o opisywanych osobach i zdarzeniach. Oczywiście, pełna „prawda obiektywna” nie istnieje: jest ona tylko wypadkową subiektywnych obrazów, ale im więcej takich obrazów zgromadzimy, tym ich suma będzie bliższa biografii „idealnej”.
Fryderyk Chopin trwale zapisał się w pamięci setek osób, które go znały bądź osobiście, bądź tylko zetknęły się z nim przelotnie, a których spora część pozostawiła po sobie pamiętniki, listy, dzienniki i relacje. Wspomnienia te, zestawione z innymi, pozwalają zbliżyć się do obrazu Chopina człowieka, który będzie w miarę „prawdziwy”, to jest pokaże nam, jaki naprawdę był artysta lub – przynajmniej – jakim go postrzegano. Ze względu na ich subiektywność, wspomnienia jednych nie zawsze są zbieżne z widzeniem innych osób. Ale to właśnie zestawienie rozmaitych spojrzeń na Chopina stanowi o bogactwie i wartości tych źródeł.
Niniejszy wybór ma na celu zgromadzenie w jednym miejscu relacji i wspomnień na temat Chopina i jego bliskich autorstwa osób różnego pochodzenia, autorytetu, pozycji i statusu: od Adama Mickiewicza do służącego Jana. Szczególny nacisk położono na wybór tekstów przybliżających Chopina jako człowieka. Zmarginalizowano teksty omawiające samą materię muzyczną, twórczość kompozytora, choć – oczywiście – ten wątek (szczególnie aspekt jego wirtuozerii jako wykonawcy) musi przewijać się w większości relacji.
Celem tej publikacji jest nie tylko przekazanie czytelnikowi czyjejś refleksji o Chopinie, ale też usytuowanie znajomości Chopina z autorem takiej opinii na właściwym tle, we właściwych czasie i okolicznościach. Służą temu przypisy i komentarze.
Poza subiektywnymi treściami prezentowane teksty mają też walor porządkujący fakty: pozwalają uwiarygodnić pewne zdarzenia, bliżej określić ich miejsca i daty, ustalić uczestników itp. Stanowią więc ważny, źródłowy materiał biograficzny, który jednak wymaga konfrontacji z wiedzą dzisiejszą. Kierując się tym założeniem, pominięto np. Pamiętniki Bogusławy z Dąbrowskich Mańkowskiej, w których autorka cytuje zasłyszaną opowieść o rzekomej wizycie młodego Chopina na przyjęciu w Wilanowie, wydanym na cześć księcia Antoniego Radziwiłła. Historyjka ta, mocno zakorzeniona w dzisiejszej literaturze, ma wszelkie cechy nieprawdopodobieństwa i nie może stanowić źródła wiedzy o Chopinie.
KRYTERIA WYBORU
Zamysł prezentowanego zbioru opiera się na kilku założeniach dotyczących rodzaju i selekcji źródeł. Najcenniejsze są przekazy z pierwszej ręki, czyli pochodzące bezpośrednio spod pióra osób, które mogły zetknąć się z Chopinem. Jest ich, niestety, znacznie mniej niż relacji osób, które – choć same nie stykały się z Chopinem – spisały wspomnienia tych pierwszych. Takich zapisków spotykamy w XIX-wiecznej prasie i literaturze sporo. Zamieszczenie wszystkich przekraczałoby ramy tej książki, konieczne więc było dokonanie selekcji, głównie pod względem wartości poznawczej danej relacji (np. Ferdynanda Dworzaczka, Leona Postawki, Marii Walewskiej, Edwarda Siwińskiego, Michała Hertza).
Drugim kryterium wyboru była dostępność źródeł. Wiele pamiętników zostało już opublikowanych w formie książkowej (głównie w XIX wieku), jednak ich dostępność na rynku czytelniczym jest dzisiaj zerowa. Obecna publikacja przypomni więc te nieosiągalne teksty we fragmentach dotyczących Chopina.
Pominięte zostały natomiast wspomnienia różnych osób ujęte w nowszych lub popularnych opracowaniach (np. w książkach Fryderyka Niecksa, Ferdynanda Hoesicka, Adama Czartkowskiego i Zofii Jeżewskiej); pominięte zostały także niedawno wydane w nowym, krytycznym opracowaniu Pamiętniki Fryderyka hr. Skarbka.
Trzecim kryterium wyboru był język, w jakim powstał tekst. W zasadzie ograniczono się do autorów niefrancuskojęzycznych – francuskojęzyczni bowiem stanowią przedmiot opracowania Marie-Paule Rambeau w drugiej części niniejszej książki. Zdecydowana większość prezentowanych tutaj tekstów pochodzi od autorów Polaków. W nielicznych przypadkach pojawiają się wyjątki motywowane brakiem dotychczas upublicznionych na polskim rynku treści. Takie są znajdujące się w archiwach rosyjskich dzienniki sióstr Szeremietiewych[1], fragment niemieckich pamiętników Sophie Léo czy relacje Adolfa Gutmanna spisane po niemiecku przez Bernharda Stavenowa.
Prócz tego kilka zamieszczonych tekstów pochodzi z niepublikowanych (bądź częściowo tylko udostępnionych) rękopisów. Takie są odczytane na nowo dzienniki Leonarda Niedźwieckiego czy Zofii Rosengardt (Zaleskiej).
W zasadzie pominięte zostały źródła epistolograficzne, z wyjątkiem nielicznych przypadków, m.in. Oskara Kolberga, który właśnie drogą korespondencyjną uzupełniał i prostował planowane biografie Chopina pióra Marcelego Antoniego Szulca czy Maurycego Karasowskiego, dostarczając im wiedzy z pierwszej ręki, jako że mieszkał drzwi w drzwi z rodziną Chopinów w swych latach licealnych, a przez całe życie szykował się do napisania biografii Chopina.
Wkrótce po śmierci Chopina ukazało się w prasie polskiej kilka artykułów-nekrologów pióra osób blisko związanych ze Zmarłym. Stanowią one rodzaj syntetycznego wspomnienia biograficznego; zamieszczamy je tutaj ze względu na osoby autorów (wśród nich: Józef Brzowski, Oskar Kolberg, Jan Koźmian) oraz wczesną datę ich publikacji.
KLASYFIKACJA ŹRÓDEŁ
Obszerna kwerenda w opublikowanej literaturze pamiętnikarskiej ujawniła kilkadziesiąt pozycji spełniających powyższe założenia. Z kolei spora liczba pamiętników, choć przekazuje bogatą wiedzę o Chopinie, jest autorstwa osób, które dopiero po śmierci kompozytora stykały się z żyjącym gronem jego przyjaciół i od nich czerpały informacje o nim (ta kategoria – z niewielkimi wyjątkami, opisanymi wyżej – nie została zakwalifikowana do niniejszego zbioru).
Wśród przyjętych tekstów występuje kilka typów wspomnień. Pierwsze to dzienniki (Józefa Brzowskiego, Leonarda Niedźwieckiego, Zofii Rosengardt), pisane w miarę wcześnie lub prawie na bieżąco. Są to najcenniejsze z tekstów; jest ich, niestety, niewiele.
Drugie to relacje osób znających Chopina bezpośrednio, ale spisane zwykle pod koniec życia pamiętnikarza, retrospektywne, często długo po śmierci kompozytora, gdy jego sława była już mocno ugruntowana, co mogło nieco ukierunkować narrację.
W komentarzach do poszczególnych tekstów podjęto próbę opisania charakteru stosunków pamiętnikarz–Chopin, by maksymalnie uwiarygodnić cytowane wspomnienia; w przypadkach, gdy relacja budziła wątpliwości, zostało to uwypuklone.
Druga kwerenda objęła publikacje prasowe. Wiele z prezentowanych tekstów ukazało się w XIX-wiecznej prasie, głównie warszawskiej, stanowiąc doniesienia na temat istniejących jeszcze wówczas dokumentów (np. zbiorów Aleksandra Polińskiego, wśród nich – dzienników Józefa Brzowskiego itp.). Ponieważ jednak oryginały zaginęły bądź uległy zniszczeniu w czasie wojny, ich prasowe opisy i cytowania stały się źródłem pierwotnym i tak zostały tu potraktowane.
UKŁAD KSIĄŻKI
Układ książki stanowił pewien problem kompozycyjny: jak posegregować zebrane wspomnienia? Początkowy zamysł użycia chronologii życia Chopina jako klucza do ułożenia tekstów okazał się nieprzydatny: część bowiem pamiętnikarzy pisze np. tylko o dzieciństwie Chopina, inni obejmują zaś znacznie dłuższe okresy jego życia, w tym także dzieciństwo. Przyjęty więc został porządek alfabetyczny, według nazwisk autorów, w przekonaniu, że czytelnik sam lub z lektury komentarza będzie wiedział, jakiego momentu życia Chopina tekst dotyczy.
OPRACOWANIE REDAKCYJNE
Źródło: każdy tekst opatrzony jest wskazaniem źródła bibliograficznego, z którego został zaczerpnięty. Zachowano oryginalną pisownię (Szopen lub Chopin), zgodnie z ówczesną tendencją do spolszczania obcych nazwisk.
Komentarz: w komentarzach zawarto podstawowe dane biograficzne o pamiętnikarzu; niekiedy są to informacje dotychczas nieznane lub bardzo mało znane, uzyskane w drodze własnej, wieloletniej kwerendy. Przedstawione okoliczności biograficzne sytuują pamiętnikarza w kręgu ludzi otaczających Chopina w różnych okresach jego życia i tym samym naświetlają społeczne uwarunkowania ich znajomości. Gdy treść wspomnienia tego wymaga, w komentarzu znajdują się elementy polemiczne, prostujące czy wyjaśniające, oparte na dzisiejszym stanie wiedzy.
Bibliografia: w przypadku, gdy na temat danego tekstu istnieją jakieś opracowania, zostały one wyszczególnione, przy czym nie jest to bibliografia pełna, lecz odsyłająca do ważniejszych, nowszych lub ciekawszych tytułów.
Przypisy pochodzą głównie od autora komentarza lub redakcji. W przypadku przypisów pochodzących z pierwotnych wersji tekstu bądź uzupełnień poprzednich wydawców odpowiednie oznaczenia umieszczono w nawiasach kwadratowych.
MATERIAŁY ODRZUCONE
Pośród tekstów niezakwalifikowanych znajdują się pozycje interesujące z punktu widzenia dziejów polskiej emigracji czy losów osób z bliskiego i dalszego otoczenia Chopina. Zaliczyć można do nich na przykład pamiętnik Wiktora Szokalskiego, wybitnego polskiego okulisty, który wczesne dzieciństwo spędził w Paryżu z matką – pierwszą dyrektorką Instytutu Panien, założonego w 1845 roku przez księżnę Adamową Czartoryską w Hôtel Lambert. Jako taka, musiała ona uczestniczyć w spotkaniach muzyczno-towarzyskich z udziałem Chopina (jej wychowanką była m.in. Emilia z Borzęckich Hoffmanowa, uczennica Chopina), jednak ani ona, ani jej syn nie pozostawili zapisków na ten właśnie temat. Innym przykładem są teksty Witolda Łaszczyńskiego (o Deotymie) czy Ludwika Łętowskiego. Ten ostatni autor, oficer, późniejszy biskup i niekonwencjonalny literat, pozostawił zaskakujące, szczegółowe wspomnienie o wieczorze muzycznym u Chopina, który się nigdy nie odbył, a który okazał się Łętowskiego snem[2].
Warto też podkreślić zaskakującą obserwację, że niektóre osoby blisko związane z Chopinem (nieraz od wczesnej młodości) w swoich wspomnieniach ograniczyły się tylko do zdawkowych i nieistotnych uwag o kompozytorze, choć z pewnością miały szeroką wiedzę na jego temat. Dotyczy to takich postaci, jak na przykład Seweryn Goszczyński, Stefan Witwicki, Aleksander Jełowicki czy Julian Ursyn Niemcewicz.
PODZIĘKOWANIA
Wyrazy podziękowania należą się dr Ewie Sławińskiej-Dahlig, która udostępniła mi niewydane wcześniej najnowsze tłumaczenie tekstu Bernharda Stavenowa o Adolfie Gutmannie, pochodzące z jej monograficznej książki o tym ulubionym uczniu Chopina.
Piotr Mysłakowski
KornélÁbrányi
węgierski kompozytor, pianista i muzykograf, uczeń Chopina
We wrześniu r[oku] 1843, jako fanatycznie uwielbiający sztukę młodzieniec, wybrawszy się w podróż po Europie, przy ówczesnych prymitywnych środkach komunikacyjnych, po dłuższych dywersjach, przybyłem wreszcie do Paryża. Celem mojej podróży było zostać uczniem Chopina, którego zdrowie w tym czasie mocno było podkopane.
Przypadek zrządził, że w pewnym pensjonacie na Rue d’Antin, gdzie do właścicielki miałem list polecający, dostał mi się pokój obok pewnego hrabiego polskiego, niejakiego Ciechanowskiego. [...]. Pensjonat [...] miał około dziewięciu lub dziesięciu mieszkańców, należących do wyższych sfer społeczeństwa. Byli między nimi – oprócz owego hrabiego polskiego – członek parlamentu, pułkownik strzelców afrykańskich, prokurator królewski, kupiec-hurtownik, aktor czy też jakiś inny artysta itp. Do pań rzadko mieliśmy szczęście. Za pośrednictwem tego towarzystwa miałem sposobność zawiązać liczne stosunki. Do Chopina dostęp umożliwił mi polski hrabia, którego staraniom zawdzięczam, iż ziściły się nareszcie moje marzenia i przez kilka miesięcy spędzałem niezapomniane godziny w towarzystwie genialnego artysty.
U niego to spotkałem się po raz pierwszy z Mickiewiczem. Zgoła niepospolite było to zjawisko. Średniego wzrostu, szczupły, o twarzy przeduchowionej. Z oczu jego promieniował ogień geniuszu; gdy usta do mówienia otwierał, głos jego dźwięczał jak srebrny dzwon świętej kaplicy, a każde słowo tryskało siłą proroczego natchnienia. Z ożywieniem wspominał, zwracając się do mnie, o gościnności węgierskiej, jakiej doznawali jego rodacy-emigranci na Węgrzech [...].
Mickiewicz prowadził w tym czasie bardzo samotne życie w Paryżu. [...] niekiedy wprawdzie udzielał się kołom literackim, artystycznym i naukowym stolicy francuskiej, ale z wyjątkiem jednego tylko Chopina, którego ubóstwiał, przeważnie z tą warstwą swoich rodaków się widywał, która przedstawiała ziemiaństwo polskie na emigracji.
Salon Chopina był także miejscem, gdzie Mickiewicz często spotykał się z Lisztem, który w tym czasie zbierał największe sukcesy w Paryżu. Mickiewicz nadzwyczajnie sympatyzował z Lisztem, który znów nawzajem był wielkim wielbicielem wzniosłego wieszcza. Te sławne wieczory literacko-artystyczne, które odbywały się w salonach Chopina, a które z opisów Liszta i George Sand tak są znane, przypadają również na połowę piątego lat dziesiątka xix wieku, bo później choroba Chopina tak daleko się posunęła, że coraz mniej udzielał się światu. [...] W roku 1844 ostatni raz dał się słyszeć w sali Érarda[3], a potem zaprzestał swoich dorocznych występów. Miałem szczęście być na tym ostatnim jego koncercie, który zostawił w mojej duszy niezatarte wspomnienia.
KORNÉL ÁBRÁNYI
Obecny był tam również Mickiewicz w pierwszym rzędzie, całą duszą słuchał czarownej gry wielkiego swego rodaka i z dumą patrzał na wawrzyny hołdu, jakie wykwintna część społeczeństwa Paryża rzucała pod stopy wielkiemu geniuszowi. [...]
Mickiewicz tylko raz na tydzień miewał wykład [w Collège de France], ale było to zawsze wielkie wydarzenie. Sala bywała zapełniona szczelnie słuchaczami obojga płci, ale przeważająca ich część składała się z młodzieży polskiej i francuskiej. Ja sam regularnie uczęszczałem na jego wykłady.
Źródło: Kornél Ábrányi, Wspomnienia Węgra o Mickiewiczu, „Tygodnik Ilustrowany” nr 19 z 11 maja 1918, s. 224–225 [fragmenty wspomnień].
Komentarz
Kornél Ábrányi senior (1822–1903) – węgierski kompozytor, pianista i muzykograf. Po studiach na Węgrzech, w latach 1843–1846 uczył się w Paryżu, m.in. przez kilka miesięcy u Kalkbrennera i Chopina, następnie w Wiedniu u Fischhofa. Był zaprzyjaźniony z Lisztem, którego poznał w Monachium i z którym przez pewien czas podróżował. W 1848 roku brał udział w ruchach niepodległościowych, a następnie osiadł w Peszcie. Komponował utwory fortepianowe i muzykę kameralną w duchu romantycznym, opartą na inspiracjach narodowych i ludowych. Był założycielem i długoletnim dyrektorem pierwszego węgierskiego czasopisma muzycznego, a także profesorem Wyższej Szkoły Muzycznej (1875–1888) oraz sekretarzem Akademii Muzycznej Franza Liszta w Budapeszcie.
Wśród licznych pism pozostawił książkę Életemből és Emlékeimből [Z mego życia i wspomnień], z której przytaczamy fragment dotyczący kontaktów z Mickiewiczem i Chopinem w tłumaczeniu Adorjána Divékyego.
Bibliografia
• Kornél Ábrányi, Életemből és Emlékeimből, Budapeszt 1897.
• Kornél Ábrányi, O Mickiewiczu, „Dziennik Polski”, Lwów 1897, nr 159–160.
• P.M. [Piotr Mysłakowski], Mickiewicz–Chopin, „Przekrój” 1999, nr 8 [fragmenty wspomnień Kornéla Ábrányiego, tłum. Adorján Divéky].
WładysławBełza
polski poeta neoromantyczny, chrześniak Izabeli z Chopinów Barcińskiej
Niejeden, spojrzawszy na tytuł niniejszego artykułu [Z moich wspomnień o Szopenie], ze zdziwieniem zapyta, skąd uzurpuję sobie prawo do mówienia o Szopenie, skoro go nigdy na oczy nie widziałem i którego geniuszu, nie będąc muzykiem, nie jestem w stanie ocenić.
Otóż zdaje mi się, że do pewnego stopnia to prawo posiadam.
Ojciec mój żył w bliskich stosunkach z domem Szopenów, był on „prawdziwym przyjacielem całej ich rodziny, a stary pan Mikołaj Szopen bardzo go kochał i poważał” – stąd też w domu moich rodziców oswajałem się od dzieciństwa z brzmieniem nazwiska genialnego Fryderyka, zwłaszcza że i siostra jego, a moja chrzestna matka, pani Izabela Barcińska, często bywając u nas, najchętniej o swoim bracie mówiła. Zanim też zrozumiałem znaczenie wyrazu muzyk i muzyka, już wiedziałem o Szopenie i tylko to mnie dziwiło, że ten pan, którego imię było na ustach wszystkich, nigdy do nas nie przychodził. A kiedy raz o to zagadnąłem matkę moją i dowiedziałem się, że „pan Szopen” już umarł, to tak się rozpłakałem, jakbym stracił najbliższego przyjaciela. Często mi potem matka to zdarzenie przypominała.
Pani Barcińska była znacznie starsza od mojej matki i korzystając z tego prawa, roztaczała nad nią tkliwą opiekę, tym bardziej pożądaną, że matka moja nie miała nikogo z bliskiej rodziny przy sobie, a towarzystwo tak życzliwej i inteligentnej, jak pani Barcińska, kobiety było dla niej prawdziwym skarbem.
Bywałem też często, jako mały chłopiec, u państwa Barcińskich, którzy nie mając własnych dzieci, byli dla mnie bardzo czuli i wylani.
Później, gdy matka moja w ciężką zapadła chorobę i zamieszkała na wsi, stosunki z ich domem były rzadsze, ale w latach mego dzieciństwa, mniej więcej do roku 1855, obie te kobiety, tj. matka moja i pani Barcińska, niemal codziennie komunikowały się z sobą.
Toteż z tych lat pozostały mi o tych stosunkach najmilsze wspomnienia.
Pani Barcińska kazała swojemu chrześniakowi nazywać się babcią, co też z ochotą spełniałem, zwłaszcza że ta babcia była bardzo słodka i dla przygodnego wnuka miała zawsze ciasteczka lub inne łakocie. I byłbym naprawdę bardzo nieszczęśliwy, gdyby mi kto zaprzeczył prawa do tego pokrewieństwa, tak święcie byłem przekonany o jego rzeczywistości.
Ileż to razy, siedząc u niej na kolanach, rozglądałem się po saloniku, w którym stał zakryty pokrowcem fortepian Szopena, co mię podówczas mocno intrygowało i pytałem, dlaczego nosi on płaszczyk na sobie?
– Żeby mu było ciepło – odpowiadała, śmiejąc się serdecznie pani Barcińska.
Po raz ostatni byłem u państwa Barcińskich na Wielkanoc 1861 r. W tym czasie mieszkali oni w pałacu hr. Andrzeja Zamoyskiego, na piętrze od podwórza, gdyż p. Barciński pełnił w skarbie ordynata obowiązki dyrektora biura żeglugi parowej na Wiśle.
Z tego to pałacu 19 września 1863 r. rzucono bombę na przejeżdżającego ulicą namiestnika Królestwa, hr. Berga, wskutek czego dom ten oddano na rabunek, a wyrzucone z niego przez okna na ulicę sprzęty i meble, wśród których znajdował się także pamiątkowy fortepian Szopena, zgarnięto na kupę w olbrzymi stos i – spalono.
Pożar trwał do późnej nocy, z wielkim dla miasta niebezpieczeństwem i z większą jeszcze trwogą ludności.
Taki był tragiczny koniec tej drogocennej po arcymistrzu muzyki polskiej pamiątki; koniec, który historyk tych czasów, Rosjanin, Mikołaj Berg, nazywa bez ogródki czynem „głupim i barbarzyńskim”[4].
Toteż autorom jego nigdy tego czynu rodzina Szopenów nie przebaczyła. Gdy w wiele lat po tym wypadku spotkałem się z panią Barcińską w Krakowie, jeszcze nie mogła się uspokoić i opowiadała mi o nim z oburzeniem.
Ojciec mój, w czasach pobytu swego na Uniwersytecie Warszawskim, spotykał się często z młodziutkim Fryderykiem, to u profesora Hoffmana[5], to w domu doktora Brandta[6], gdzie wspólnie obaj bywali, gdyż z rodzicami Szopena zawiązał dopiero później bliższy stosunek; ale że był o pięć lat starszy od ich syna i z usposobienia bardzo poważny, trzymał się więc w rezerwie, choć sympatyzował z wesołym chłopakiem i talent jego podziwiał. Z opowiadania ojca wiem, co zresztą dla nikogo dziś nie jest nowiną, że w młodości swojej odznaczał się Szopen werwą i dowcipem, którym podbijał i ujmował wszystkich naokoło. Gdy razu pewnego – nie pamiętam tylko, czy u doktora Brandta, czy u profesora Hoffmana – zebrane towarzystwo bawiło się przyjętym podówczas zwyczajem w rozwiązywanie szarad i zagadek, Szopen zaimprowizował następującą:
Co to jest?
Wyszczerza zęby z daleka,
A jak go drażnić, to szczeka?
Wszyscy zgadywali, że to pies, faworyt pana domu, który właśnie wylegiwał się pod ścianą, ale pokazało się, że autor miał na myśli fortepian, właśnie w tej chwili otwarty i wyszczerzający klawisze, do którego też przynaglony przez zbuntowanych i niedomyślnych odgadywaczy, zasiadł i grał na temat „szczekania psa” tak zabawną improwizację, że wszyscy pokładli się ze śmiechu.
Szopen nie zapominał nigdy o dawnych znajomych i często też znajdują się o nich wzmianki w jego korespondencjach. Dwie takie, o moim ojcu, znalazłem w listach jego do rodziny: w jednym z nich z daty 1845 r. poleca „uściskać Bełzę”, w drugim, z 1846 r., dowiedziawszy się o ślubie mego ojca, życzy mu „szczęścia największego w nowym stanie”[7].
Drogie to są dla mnie wspomnienia i dlatego je tu przytaczam.
Mówiłem, że Szopen w młodości swojej odznaczał się bardzo wesołym usposobieniem. Tej zalety nie uronił i w dalszych latach. Gdy ksiądz Praniewicz, wielce przykładny kapłan, ale niepoprawny wierszokleta, wydał w Paryżu w roku 1835 swoje rymowane Uwagi nad Polską, gdzie wśród innych nonsensów znajdował się ilustrowany jego własną muzyką, prześmieszny Hymn Jagielloński, poczynający się od słów:
Czartoryska!
Z jej nazwiska,
Miła Bogu i ojczyźnie;
Za dowodem oczywistym,
Z tej godności nie wyśliźnie,
Bo jest wzorem wiekuistym...
Szopen, dostawszy tę książkę od Napoleona Ordy[8], który mi o tym opowiadał, zanosił się od śmiechu i siadłszy do fortepianu, parodiował tę parodię muzyki, ale – jak mówił – wzór był tak niedościgniony, że mu nie sposób było dorównać.
Tak mniej więcej wyglądał Szopen we wspomnieniach współczesnych świadków; bardziej uduchowiony zachował się w pamięci kobiet, które go wprost ubóstwiały. Własna siostra Szopena, pani Barcińska, nie inaczej go nazywała, jak „nasz drogi Frycek” i wspominała go zawsze z wielką miłością i rozrzewnieniem. Księżna Marcelina Czartoryska, której podczas jej koncertu danego we Lwowie w październiku 1881 r. miałem zaszczyt towarzyszyć do jej gry deklamacją, na zapytanie moje o Szopena, którego była najinteligentniejszą uczennicą, odparła:
„Niewiele ja o nim powiedzieć panu mogę. To wiem tylko, że on dla mnie nie umarł, że w moich oczach zawsze żyje. Ile razy siadam do fortepianu, widzę go obok siebie, słyszę wyraźnie grę jego; ale co on kiedykolwiek do mnie mówił, nie umiałabym panu powtórzyć. Ciągle on gra w mojej duszy, a ja go zawsze słucham”.
Nie inaczej też wygląda Szopen w oczach naszego narodu. Jego seraficzna postać unosi się nad tą ziemią na skrzydłach melodii, której narodowa nuta, najdoskonalej odczuta przez niego i najidealniej oddana, brzmi nieśmiertelnym echem w duszy każdego Polaka.
Źródło: Władysław Bełza, Z moich wspomnień o Szopenie, „Ziarno” nr 42 z 13 października 1910, s. 824–826.
Komentarz
Władysław Bełza (1847–1913) – polski poeta neoromantyczny, piszący w duchu patriotycznym. Nazywany był piewcą polskości. Publicysta, animator życia kulturalnego, oświatowego i prasowego, przez ponad 30 lat sekretarz Ossolineum, był synem Józefa Bełzy (1805–1888), z wykształcenia chemika, oraz Augusty Bogumiły Teofili Ostrowskiej (ur. 1829), bratem Stanisława Bełzy (1849–1929), adwokata, pisarza, podróżnika i działacza kulturalnego na Śląsku.
Władysław Bełza pisywał m.in. patriotyczne wiersze dla dzieci, z których jeden, pt. Wyznanie wiary dziecięcia polskiego, stał się powszechnie znany („Kto ty jesteś? – Polak mały...”). Urodzony zbyt późno, by poznać osobiście Fryderyka Chopina, pozostawał w zażyłych stosunkach z rodziną Barcińskich, u których Bełzowie wynajmowali mieszkanie przy Nowym Świecie, nr hip. 1255. Ze swoją chrzestną matką, Izabelą Barcińską, siostrą Fryderyka, utrzymywał serdeczne relacje w późniejszych latach jej życia. Z tej znajomości płynie jego wiedza o rodzinie Chopinów. Zawdzięczamy mu m.in. szczegółową informację, że mieszkanie Barcińskich w pałacu Zamoyskich w 1861 roku (rok zgonu Justyny Chopinowej, która mieszkała u Barcińskich) znajdowało się „na piętrze od podwórza”.
Bibliografia
• Władysław T. Wisłocki, [hasło:] Bełza Władysław, w: Polski słownik biograficzny, red. Władysław Konopczyński, t I/1, Kraków 1935.
JózefBrzowski
polski kompozytor, pedagog, dyrygent, wiolonczelista i publicysta muzyczny
[KR 1871, nr 18] Paryż był wtedy sercem Francji, a nawet mniej więcej sercem Europy. W nim znaleźć można było wszystkie społeczeństwa, a wszelkie pulsa poruszające bieg życia biły wskazanym przez niego trybem. Cała Europa była tylko echem życia, zwyczajów, mody i wynalazków, praw, zgromadzeń społeczeńskich, uczt i balów Paryża. [...].
Miałem sposobność nieraz przyjrzeć się temu w gościnnym pałacu ambasadora hr. Apponyi[ego][9], w salonach markiza de Custine[’a][10], pana de Trémont[a], wreszcie Chopina, Lafonta i innych.
Podczas pobytu mego w Paryżu zajmujące, a ściśle związane przyjaźnią koło towarzyskie tworzyli: Liszt, Chopin, mówca Berryer[11], pani George Sand, hrabina d’Agoult (pisząca pod pseudonimem Daniela Stern[a][12]), markiz Custine, hrabina Merlin (autorka wspomnień z Hawany)[13], sławny śpiewak Nourrit[14] i romansopisarz Eugeniusz Sue[15]. [...]
Według porady jednego z towarzyszy podróży nie przyjąłem usługi natrętnych faktorów i nająłem kabriolet, żeby mnie i rzeczy odwiózł do stręczonego mi hotelu.
Pożegnałem towarzystwo dyliżansowe i wnet stanąłem w Cité Bergère pod numerem czwartym. Gospodyni nader mi była rada. Nie pierwszy to artysta Polak w jej domu stawał; Chopin nawet kiedyś był pani Auguste lokatorem. [...]
Miałem mnóstwo poleceń i listów do artystów, lecz obecnie nie myślałem ich wyszukiwać: przybywszy na czas dłuższy do Paryża, na później zostawiłem te odwiedziny, obecnie będąc spragniony jedynie widoku miasta. [...]
[KR 1871, nr 19, s. 294] Następnego dnia spotkałem dawnego przyjaciela, Adolfa A., z którym niegdyś w Warszawie niejedną miłą chwilę spędziłem. Był cudzoziemcem, wydaliwszy się więc od lat kilku do Paryża, łatwo odwykł mówić po polsku; zabawił mnie jednak niesłychanie tym, iż na mój widok nie tylko wróciła mu mowa nasza, ale i począł nucić rozmaite melodie, których kiedyś w warszawskiej operze wspólnie nasłuchał się ze mną. Wypytywał się o rodzinę moją i dał mi niektóre objaśnienia co do położenia artysty w Paryżu. Przede wszystkim radził, aby się jak najtaniej urządzić. Później wskazał mi mieszkanie Chopina i Berlioza[16], a potem udaliśmy się na obiad do passage Choiseul. [...]
[KW 1899, nr 293, s. 3] [W Dreźnie] Lipiński[17] okropnie źle mi wystawił Chopina, z czegom bardzo kontent, że wiem, bo będę wiedział, jak się względem niego zachować. Wystawił mi go jak najprzewrotniejszego człowieka i złośliwie każdemu artyście szkodzącego. I wszystkiemu wierzę, bo jakbym na niego patrzył, gdy mi Lipiński opowiadał. Nie tylko zepsuł Lipińskiemu powodzenie w Paryżu i wyśmiewał go wszędzie, ale i ze swoimi przyjaciółmi najobłudniej wychodził. Znając charakter Chopina, będę wiedział, jak uniknąć, by mnie za przedmiot swej przewrotności nie wziął, a starać się będę, aby zamiast wyśmiania mnie, był mną zaambarasowany[18].
[BW 1850, t. 4, s. 265–267] Następny ranek [4 grudnia 1836 r.][19] poświęciłem odwiedzinom Chopina. Przy ulicy Mont-blanc, czyli rue de la Chaussée d’Antin, pod numerem 38, w nader czystym i okazałym domu, mieszkał naówczas ten znamienity artysta kompozytor, prawdziwy przetwórca, Kopernik fortepianu, poeta opiewacz uczuć, i zaszczytna cząstka chluby kraju naszego.
Kiedym przybył i lekko dzwonek poruszyłem, natychmiast wybiegł lokaj, zdawający mi się być zrazu Francuzem; spytany atoli o pana, dał zabawną odpowiedź, która aż nadto przekonywała, iż nim wcale nie był; zgrubiale bowiem wydeklamował niby po francusku: Mosie kafe, mosie lesą, co miało znaczyć, iż Chopin pije kawę i ma lekcję. Chciałem zatrzymać się i poczekać, ale Chopin posłyszawszy czyjeś przybycie, przerwał zajęcie, wyszedł, spojrzał i poznał mnie natychmiast. Podziw i uciecha na przemian obu nas ogarniały; nie dał mi się oddalić, i wręcz powiódł do salonu, ponieważ lekcję właśnie już był ukończył, a śniadanie dopiero co przyniesiono.
[KW 1899, nr 295, s. 3] Bardzo pięknie ma urządzony apartament, ale nieduży, jak zwykle w Paryżu napotyka się.
[BW 1850, t. 4, s. 265–267] „Pójdź, zawołał, obaczysz ładną hrabiankę, uczennicę moją”. Rzeczywiście znalazłem ją bardzo piękną; tylko co wstała od fortepianu, zbliżyła się do swojej guwernantki opodal siedzącej i niebawem obie zabrały się do wyjścia.
Po ich oddaleniu się wręczyłem Chopinowi listy od rodziny i medal Mozarta od artysty Teychmana [sic!]. Razem piliśmy kawę, gawędka była ożywioną, aż wtem nadszedł przyjaciel jego Franchomme[20], wiolonczelista, a później i kilku innych znajomych.
W gronie tak zebranych gości, dobry humor wirtuoza na moją pociechę sprawił, iż z łatwością i uprzejmością zabrał się do fortepianu. Miał grać... Miałem go usłyszeć!... Znałem dawniej jego talent, ależ jak rozwinąć się musiał, pomyślałem, gdy blaskiem europejskiej sławy jaśnieje.
Grał nam naprzód kilka nowych etiud. Wzniosłość myśli utworu, głębokość uczuć wirtuoza, urok wrażeń i wymowa szczytnie poetyczna mieszały mi istotnie mózg; szczególniej etiudą z cis-moll, gdzie lewa ręka trybem wiolonczeli cudnie melodię prowadziła, skłócił wszystkie uczucia, jakie we mnie były, a boską ekspresją ścisnął je tak silnie, iż rzewną łzę musiało oko moje potoczyć.
Chopin był dnia tego szczególniej dla nas szczodrze usposobionym. Grał nam nieskończenie to mazurki, to ballady, znów scherzo, nokturny, a to wszystko utrzymywało nas w lubym zachwycie: osobliwie mnie, dla którego to, co wykonywał, było nowe i nowym wrażeniem przejmowało.
Przy jego cudownym fortepianie, czas dwóch godzin ubiegł z szybkością minuty; minuty brzemiennej rozkoszą duszy... poezją! Słuch mój, ścigając każdą najdrobniejszą nutę, najsubtelniejszy odcień ekspresji, starał się pojmować ową poezję, a wzrok mimowolnie zatapiał się w jego obliczu, bo oblicze jego było zbyt [sic!] wiernym zwierciadłem uczuć, jakie na instrument swój wylewał. Trudno bowiem uwierzyć, jak silnie w jego twarzy odbijała się [...] [myśl wieszcza]. Pobladły, z iskrzącym wzrokiem, niepamiętny o sobie, rzekłbyś, że marzył we śnie magnetycznym; czułeś, że pracował, ale pracował duch tylko: ręce były jedynie środkiem do objawienia tej pracy. A tak to wszystko, coś słyszał i w jego obliczu wyczytał, było tak przenikającym, tak unoszącym, iż podziwiać musiałeś wymowę, do jakiej on kompozycję swoją oraz grę posunął.
Skończył nareszcie upajać nas słodyczą talentu; nastąpiła chwila, w której zwykle karmi się wirtuoza grzecznościami, a ten z udaną skromnością przymusza się do kłamliwego wyznania, iż na nie nie zasłużył.
Chwila takowa inaczej się tutaj objawiła; śmiesznością byłoby bowiem, a nawet poniżeniem geniuszu, silić się na czcze i pospolite pochwały: cześć dla siebie Chopin znalazł w moim osłupieniu, w moim przyspieszonym biciu serca, w mojej łzie zbłąkanej w oku, na koniec – w moim uściśnięciu ręki, które jako wielki artysta zrozumiał, i to było dla niego dosyć.
Wkrótce, gdyśmy wszyscy zaczęli już oddychać, on po głębokim przejęciu się grą, my zaś ochłonąwszy z silnych wrażeń, w poufnej rozmowie reszteśmy czasu spędzili.
Chopin, jak z jednej strony w grze swojej i tworach wylewał ocean uczuć i głębokość pomysłów; tak z drugiej, w towarzyskim obcowaniu jaśniał jowialnym humorem i niesłychanym jaśniał dowcipem. Całą swoją intelektualnością i wyższym wykształceniem, które nabył w salonach paryskich i w znoszeniu się ze światem literackim, mile krasił zasób subtelnego dowcipkowania, a nade wszystko zadziwiał niezrównanym darem przedstawiania drugich.
Wyznać wprawdzie należy, iż dar takowy, jeżeli w złośliwym sposobie i celu używanym bywa, jako to na wyśmianie i poniżenie drugich, nie może być ceniony i do darów szlachetnych liczony, jeżeli przy tym jest jedynym i wyłącznym przymiotem człowieka; przecież w Chopinie dar ten, obok niezaprzeczonej genialności w sztuce, objawiał się w sposób nader przyjemny i pożądany nawet, bo bynajmniej nie zniżający się do złośliwości i nieszlachetności. Nikt się więc nie czuł tym być pokrzywdzonym, iż go Chopin naśladuje: tak dobrze jak sławni ludzie, mianowicie artyści, mieli sobie za zaszczyt być przedmiotem pracy pełnej talentu ręki Dantana[21], pomimo iż wszelkie wizerunki w przesadzie karykaturalnej przedstawiał.
Tak zajmujący poranek przeciągnął się do godziny pierwszej. Musiałem w tej porze dom Chopina opuścić z powodu koncertu Berlioza, który miał się odbyć w sali konserwatorium o godzinie drugiej.
Przybyłem na czas; publiczność tłumnie się zbierała. Otrzymawszy dobre miejsce w ławkach, z zajęciem oczekiwałem zaczęcia. Salę lubo znalazłem korzystnie wybudowaną na cel jej przeznaczenia, nie mogłem jej jednak przyznać elegancji, czystości i gustu. Znać w tym przybytku Apollina tak zwolennikom, jak i dyletantom chodziło tylko o potęgę sztuki, której hołdowali, inne względy zostawiając zapomnieniu.
Skromna a brudna ta sala, nosząca nazwę: Grande salle du garde-meuble de la couronne, miała kształt sali teatru. Scenę dokoła osłoniętą zajmowała orkiestra, mieszcząca się w ławkach amfiteatralnie urządzonych: przód sceny zostawiony popisującym się solistom lub chórowi, a po części i artyści składający orkiestrę, dla wielkiego natłoku, zalegali go zwykle.
Wszystko gotowe: Berlioz stanął przy pulpicie obciążonym partyturą dla objęcia dyrekcji. Koncert rozpoczynała symfonia jego kompozycji, w czterech częściach z altówką solo, pod tytułem: Harold.
Dzieło to zupełną było dla mnie nowością; lecz nie powiem, iż użyłem niebiańskiej rozkoszy; nie przyznam, bym doznał wrażeń, doświadczonych tego poranku w komnacie Chopina.
[TO] Od Berlioza poszedłem do Chopina i zastałem go kończącego obiad z Witwickim[22] i Matuszyńskim. Był to dzień imienin ojca Chopina. Piliśmy kawę, potem prosiłem go, żeby grał. Cudownie wykonał etiudy, nokturny. Żądał, abym mu co sam zagrał. Podobały mu się moje mazurki.
Sam się ofiarował mnie wprowadzić w domy polskie i zaraz jutro zaprojektowaliśmy do pani Mycielskiej...
[KR nr 20, s. 309–310] Nazajutrz dla abonamentu powtórzono Otella; wybierałem się znów go usłyszeć, lecz przeszkodziła temu zapraszająca kartka Chopina, którą zastałem w mym mieszkaniu.
„Dziś mam parę osób u siebie – pisał Chopin – między innymi panią Sand; przy tym Liszt gra, Nourrit śpiewa. Jeżeli ci to może być przyjemnym, czekam cię wieczorem”.
Chętnie bardzo pospieszyłem na to wezwanie. Zgromadzenie gości było wyborowe i wielce dla mnie zajmujące, bo złożone po większej części z osób świetnie błyszczących w literaturze i sztuce. I tak, byli tam: markiz Custine, powieściopisarz Eugeniusz Sue, Liszt, Nourrit, Pixis[23], Berryer, Włodzimierz i Bernard hrabiowie Potoccy, [Albert Grzymała[24], doktor Jan Matuszyński[25]] i inni. Pomiędzy nimi znajdowały się tylko dwie damy: pani George Sand i hrabina d’Agoult, znana w piśmiennictwie pod pseudonimem Daniela Stern[a]. Obydwie te panie, lubo zbliżone sympatią do siebie, uderzającą jednak różnicę powierzchowności przedstawiały.
Hrabina, blondynka, żywa, zalotna; humorem i estetycznie lekkim obejściem, ubiorem wykwintnego smaku, była typem nadobnej paryżanki wyższego społeczeństwa. George Sand – przeciwnie, brunetka, poważna i zimna, [jakby nie-Francuzka] rysów twarzy regularnych, spokojnej albo raczej martwej fizjonomii, w której można było tylko rozum, myśl i dumę wyczytać; strój miała fantastyczny, [na wpół męski, na wpół damski], widocznie okazujący chęć odznaczenia się. Białą jej suknię przepasywała szeroka karmazynowa szarfa, stanik dziwnego kroju [biały gorsecik z rękawami, jakby pasterski], miał wyłogi i guziki również karmazynowe; czarne jej włosy na wpół głowy rozdzielone, w puklach po obu stronach twarzy spadały, nad czołem złocistą objęte przepaską.
Typy mężczyzn również się od siebie odróżniały; i tak: Liszt był dość wysoki, szczupły, a bladawą twarz jego, genialnością napiętnowaną otaczały gęste, długie, blond, równo ucięte włosy. Ruchy miał śmiałe, pełne życia, z ust pryskał mu dowcip żartobliwy, a w całym jego obejściu było coś dziwacznego.
Berryer, sławny adwokat i biegły mówca legitymistowski, był w wieku średnim, pełnawej tuszy; twarzy okazałej, cery czerwonej, mocno łysy. Biała chustka wąsko obejmowała mu szyję, frak miał pod górą zapięty; w spokojnym obliczu malowała się pewność i rozum. Markiz Custine, wysoki, w wieku podeszłym, był w obejściu typem magnata legitymisty. Powierzchowność Nourrita łagodnym jaśniała blaskiem; obok godności w postawie, wyrażał wzniosłość talentu swego i wykształcenie towarzyskie. W Pixisie wszystko przypominało, iż był niemiecko-wiedeńskim artystą, a krzywe usta nadawały dziwny charakter jego twarzy. Eugeniusz Sue, wysoki, szczupły i blady, był znów typem ludzi salonowych i ówczesnych literatów młodej Francji.
Całe towarzystwo napełniające salon Chopina tworzyło jak gdyby koleżeńskie grono, jak rodzinę zgodą tchnącą i węzłem wzajemnych dobrych życzeń złączoną. Nikt nie był przedmiotem ciekawości drugich, bo wszyscy się znali, a Chopina gospodarza-artystę jednaką czcią wielbili i jakby jednym wspólnym sercem kochali.
[KW 1899, nr 295, s. 3] Towarzystwo tak zdobiące salon Chopina, z różnorodnych złożone cząstek, różniące się charakterami, usposobieniami, dążnościami, płcią, wiekiem i stanem, zgromadziło się zaprawdę jak koleżeńskie grono, jak stowarzyszenie, jak rodzina zgodą tchnąca, węzłem wzajemnych dobrych życzeń spętana.
[KR 1871, nr 20, s. 310] Wnet rozmowa stała się nader ożywioną. Podtrzymywał ją najwięcej Liszt; jego inteligencja, bystrość, dowcip, humor żartobliwy, na koniec dziwaczności, sprawiały, że wszczynano najchętniej z nim rozprawy, z których najczęściej zwycięsko wychodził.
Chopin tylko zajmując się wszystkimi z godnością i uprzejmością gospodarza, był dla Liszta ognistym mieczem. Ile razy nasz kompozytor-poeta zmierzył [wystrzelił] do zapamiętałego fantasty fortepianu, pocisk był skuteczny, wszyscy zadowoleni, a upokorzony artysta [autor dramatycznych fantazji], nie mogąc silnego stawić o[d]parcia, jedynie żartobliwie rzuconym po dwakroć wyrazem: mazurka mazurka (jak zwykł Chopina przezywać) usiłował pokryć zadaną sobie klęskę.
Co do obecnych dam, tych typy sprzecznością uderzały, bo kiedy hrabina d’Agoult figlarną, dowcipną i przynęcającą rozmową zajmowała obecnych, a słodki uśmiech rozjaśniał jej twarz otoczoną długimi blond puklami à l’anglaise, George Sand nieporuszona, zajmowała miejsce w zakątku, na kanapce przed kominkiem, a wypuszczając lekko kłęby dymu z cygara, krótko [skąpo] i uroczyście odpowiadała na zapytania przysiadujących się do niej mężczyzn [przejętych czcią i poszanowaniem]. W końcu za długie mi się już zdały owe pogadanki, spory, dowcipy i starcia ludzi, błyszczących rozumem na ówczesnym horyzoncie Paryża, bo pragnąłem żywo poznać niektórych z głośnej ich sławy artyzmu, mianowicie Liszta, któregom dotąd nie słyszał.
Z poduszczenia więc mego zaprosił go Chopin do odegrania na cztery ręce sonaty Moschelesa[26].
Zasiedli do fortepianu Liszt przy prymie, a Chopin przy sekundzie. Oczekiwanie moje równało się zaprawdę stanowi gorączki, a kiedy już grali, nieznana mi dotąd Liszta biegłość, porywczość frazowania i dziwny dar nadania życia kompozycji i instrumentowi tamowały mi oddech. Pixis, który im karty odwracał, podzielał widać moje wrażenia, bo oglądał się na mnie co chwila z podziwem.
Po sonacie częstował Chopin gości podanymi po dwakroć lodami, następnie przygotowano herbatę [z tortem], której przyrządzeniem zajęła się hr. d’Agoult, mile przy tym zawsze rozmawiając z drugimi. George Sand przykuta do swojej kanapki nie rozłączyła się z cygarem. Spojrzenia swe zwracała czasem na osobę do niej przemawiającą, a jeszcze częściej na figlarnie migający płomień na kominku.
Gdy się skończyła herbata, [nieporównany] Nourrit wykonał przy towarzyszeniu Liszta na fortepianie kilka utworów Szuberta, do których był wielce zapalony, a między innymi: Erlkönig i La jeune religieuse[27] z niewymownym efektem. Słysząc go, żywo mi się przypomniały wrażenia Tella, Roberta i Hugenotów[28]. Pragnąłem bardzo usłyszeć samego Liszta, lecz wirtuoz odmówił tego stanowczo i wszczął dysputę filozoficzną z Bernardem Potockim, która końca nie miała. Dysputujący zapalali się niesłychanie, a chociaż do ich rozmowy mieszali się i inni, widziałem, że po większej części nudziła obecnych.
Chopin mocno się niecierpliwił, złoty humor pani d’Agoult utracił na blasku, George Sand więcej pobladła i więcej zasępiła wzrok swój myślący, Pixisowi usta od niezadowolenia mocniej się wykrzywiły. Późna nareszcie pora przerwała dysputę, moja nadzieja usłyszenia Liszta rozchwiała i spłoszyła towarzystwo, wszyscy zabrali się do pożegnania gospodarza, zachowując dlań zapewne w sercu te same przyjaźni uczucia, które ich w próg komnat jego przywiodły.
[EM 1900, nr 13, s. 146–147] Towarzystwo, które zastałem (na balu u hrabiny Mostowskiej), było wyłącznie polskie, a złożone po większej części z osób znanych mi w Warszawie. Z cudzoziemców były może dwie lub trzy osoby, między innymi sławny w domowej wojnie hiszpańskiej jenerał Cordova. Cały wieczór tańczono, a najczęściej wznawianym tańcem był mazur. Jego to brzmienie, pełne szczerej wesołości, przenosiło mnie myślą w rodzinne ustronia; pewnie i wszystkim sprawiał to złudzenie, bo wszystko ochoczo rzucało się w grono tańczących, a wódz hiszpański musiał w nim zasmakować, gdyż hasał porządnie. Wieczór ten miał postać więcej familijną niż ostentacyjną, nie było orkiestry, fortepian ją zastępował, a między chętnymi towarzyszenia był Chopin, który grał walca własnej kompozycji. Proszono potem i mnie, bym poszedł za jego przykładem...
[KR 1871, nr 20, s. 311] Wiadomo, iż na wieczorze Chopina po raz pierwszy słyszałem Liszta, ale pojęcie o nim nie było zupełne, bo grał tylko na cztery ręce. Drugi koncert Berlioza dał mi przecie całkowite wyobrażenie o tym Paganinim fortepianu. Liszt po trzykroć grał na tym koncercie; najpierw wielką fantazję symfoniczną z tematów Berlioza[29]; divertissement z kawatyny Paciniego (Niobe)[30] i fragment z fantastycznej symfonii [właśc. Symfonii fantastycznej] Berlioza: Le Bal et la Marche du supplice. Wykonanie trzech tych utworów było w najwyższym, a nieznanym mi dotąd stopniu genialności. Nikt inny nie jest w stanie przybliżyć się do Liszta, a wszyscy dotychczasowi fortepianiści wydawali się przy nim jak karły.
Po czterykroć wznawiały się oklaski i odgłos powszechnego uniesienia, a ja przyjść do siebie nie mogłem z podziwu, do jakiej to człowiek potęgi posunął fortepian, który dotychczas, to jest do epoki Chopina, Liszta i Thalberga[31], zajmował rolę jeżeli nie podrzędną, to pewnie nie pierwszą. Trzej dopiero pianiści: Chopin, Liszt i Thalberg, dźwignęli fortepian do właściwej mu mocy, różniąc się każdy z nich, kolorytem i charakterem gry oraz kompozycji. I tak, Chopin, pełen bogactwa sztuki twórczej, pełen wzniosłej poezji, czerpie z fortepianu wszystko, co tylko tenże posiada korzystnego, na oddanie potęgi uczuć, głębi myśli i rzewnej sielankowości; Liszt wyzywa fortepian z całym jego ogromem harmonii orkiestrowej na kolosalne efekta różnorodnych namiętności; a Thalberg, łącząc po trosze obydwie te barwy, zachwyca wykwintem elegancji i przystępniejszym się być zdaje od dwóch poprzednich mistrzów. Wszyscy zaś trzej uczynili swój instrument samoistnym. Nie jest już ogrom budowy jego w sprzeczności z owocem, który wydaje, a zamiast szukania pomocy w akompaniamencie, sam choćby najsilniejszą orkiestrę dzielnie zastępuje.
[EM 1900, nr 15, s. 174] Pierwszy koncert Liszta miał miejsce w sali Érarda[32]. Liszt cudów dokazywał: najprzód w odegraniu Tria Beethovena B-dur z Urhanem[33] i Battą[34], potem w swojej fantazji z Żydówki Halévy’ego, dalej w Sonacie Beethovena z Urhanem, na koniec w Etiudach 11 i 12 Chopina, w czym przeszedł moje wyobrażenie o możności wykonania onych... Lecz cóż zrobiło nie do opisania przyjemną niespodziankę, nadając wieczorowi muzycznemu artystycznie koleżeńską barwę, to własnowolne wystąpienie Nourrita, który gdy się ukazał, kilkakrotnie wznawianym oklaskiem powitany został. Stanął przy fortepianie i przy towarzyszeniu Liszta odśpiewał kilka melodii Szuberta.
Drugą niespodzianką było nagłe zjawienie się Thalberga. Współzawodnik Liszta, lubo rok pierwej znajdował się w tej stolicy i ze świetnym skutkiem odbył swoje koncerta, nie trafił podówczas na pobyt Liszta i nie znał go dotąd osobiście; koncert obecny dał mu dopiero poznać potężnego rywala. Gdy wszedł do salonu, właśnie Liszt grał fantazję z Żydówki, a grał z takim ogniem, z takiem natchnieniem, jak gdyby przeczuwał, iż Thalberg jest jego słuchaczem. Thalberg stanął na boku, nie sądząc, że będzie dostrzeżonym. Ale talent jest świecącą gwiazdą, której trudno nie dostrzec na firmamencie; toteż, gdy go ujrzano, cała publiczność została zelektryzowaną: oczarowany słuch nie odrywał się wprawdzie od gry Liszta, bo ta go silnie do siebie przykuwała, ale wzrok wszystkich zwrócił się na Thalberga, śledząc jego wrażenie...
Jednoczesny pobyt w Paryżu dwóch tych fortepianistów zakrawał na współzawodniczą walkę, tym zaciętszą, iż Liszt, czując w sobie wysoką genialność, a wielką żywością od natury obdarzony, zbyt silnie uczuł zeszłoroczne tryumfy Thalberga. Gdyby miał mniej miłości własnej, albo, znając swoją wyższość, chciał walczyć prostą i szlachetną bronią, jednym wystąpieniem przed czcicielami Thalberga przygasiłby pochodnię jego sławy.
Ale danie koncertu nie było mu dostateczną odsieczą i poprzedził go artykułem umieszczonym w dzienniku literackim, w którym bez względu wyszydził i potępił kompozycje Thalberga i najzuchwalej powstał przeciw wyższemu społeczeństwu, odmawiając mu znawstwa, dobrego smaku i niemal rozumu. Czynem tym ściągnął na siebie niechęć koterii, które odpowiedziały mu tłumnym zebraniem na koncercie Thalberga w sali Konserwatorium i przyjęciem go z zapałem nie do opisania...
[KR, nr 22, s. 344] Thalberg grał wtedy trzy swoje dzieła, fantazję z tematów angielskich, Fantazję op. 22 i nowy naówczas Caprice, z melodii Mojżesza[35]. Liszt przybył na koncert, a pragnąc zwrócić na siebie uwagę powszechną, ukazał się dopiero po zaczęciu w czasie wykonania [przez Thalberga] fantazji. Przeciskał się przez zgromadzoną publiczność, zmierzając do swego krzesła. Widziano, jak usiadł obok Riesa[36], i podczas gry koncercisty śmieszkami bawił sąsiada, gdy tymczasem wszyscy potępieni jego artykułem mścili się wydawaniem hucznych oklasków.
Co do mnie, który sprawy Liszta i Thalberga nie brałem do serca, powiedzieć mogę, iż wiele w moim przekonaniu Thalberg utracił na tym, żem pierwej słyszał Liszta. Wszystek zasób znamienitości gry Thalberga za słabe wrażenie na mnie uczynił, po potężnym owładnięciu ducha [mego] przez ogrom mechanizmu i dramatyczną siłę [...] [, i moc wymowy] talentu Liszta.
[EM 1900, nr 15, s. 174] Gdy tak świetny skutek koncert Thalberga uwieńczył, a niechęć do Liszta zbyt widoczna była, mniemano by w takim położeniu rzeczy, iż Liszt nie odezwie się z koncertem, a gdyby go dał, to zyskawszy nieprzyjaciół, doświadczy pustek w salonie. Co innego się jednak okazało i koncert następny [Liszta] natłoczony był słuchaczami tak, iż sala Érarda zdawała się nie być w stanie ich pomieścić... Trzeci koncert prawie przewyższał poprzednie mnogością zebrania: publiczność zaległa nawet estradę, na której widziano osoby koterii Liszta, jako to: księżnę Belgiojoso[37], hrabinę d’Agoult, deputowanego Berryera itd. Część pierwszą zakończył Liszt swoją nową fantazją z Hugenotów, której kompozycja i egzekucja, wyobrażenie przechodząca, tak mnie, jak i całą publiczność do nadzwyczajnych uniesień doprowadziła. Część drugą rozpoczął Liszt pierwszym Allegrem i Menuetem z Septetu Hummla, czym równie zachwycił... Po miłym numerze panny Berrucat, Taccani[38] dała słyszeć arię Normy (Casta diva), po czym Liszt grał dwie Etiudy Chopina, As-dur i f-moll.
[EM 1900, nr 16, s. 187] Być może, iż jako świadomy okoliczności, uprzedzenie mną powodowało, przyznając dzielnemu wykonaniu dorywczość, albowiem Liszt grał je z rękopisu, który na dwie godzin[y] przed koncertem znajdował się jeszcze u mnie. Niedoświadczona dotąd zaiste biegłość wirtuoza, gdy się odważa i w stanie jest przed publicznością odczytywać manuskrypta ze skutkiem mistrzowskiego wykonania.
W końcu, według obwieszczenia, oczekiwano walca na 4 ręce kompozycji Liszta, w którym miał mieć udział i Chopin, lecz ten ostatni zasłabł był od dni kilku i w dzień koncertu nie opuszczał łóżka. Liszt więc został zmuszony przemówić do publiczności, przepraszając ją i wyłuszczając powód zawodu; a gdy słuchacze generalnym chórem objawili życzenie, aby Liszt sam odegrał powyższego walca, wirtuoz bez wahania zadosyć odpowiedział żądaniu.
[KR 1871, nr 22, s. 344] W krótkim czasie potem księżna Belgiojoso urządziła w swoich salonach koncert prywatny na wsparcie wychodźców włoskich, w którym udział wziąć miały najznakomitsze talenta stolicy. Chcąc zatrzeć ślady niechęci między dwoma znakomitymi artystami, księżna, zapraszając Chopina, wezwała również Liszta i Thalberga [aby powzięli udział w dobroczynnym zadaniu]. Nie można było odmawiać i obaj mistrze słyszeć się dali wówczas [każdy z tych wielkich artystów dał się słyszeć na pomienionym koncercie]. Zdawało się, że zbliżenie to położyło koniec ich niesnaskom; Liszt, jak był prędkim do spełnienia niewłaściwego kroku, tak też prędko podał rękę [Thalbergowi] do zgody, a pragnąc to, co zaszło, rzucić w niepamięć, postanowił dać wieczór u siebie, na cześć rywala. Ten przyjął zaprosiny. Liszt cieszył się nazajutrz świetnym zebraniem, ale Thalberga, bohatera uroczystości, już rano dnia tego nie było w Paryżu.
Wypadek ten [wykazujący nieposkromioną urazę Thalberga] był pobudką dla Chopina, mającego dziwną władzę moralną nad Lisztem, do czynienia mu wyrzutów, dlaczego występował z [tak mocną] obrazą i uniżał się potem przed obrażonym. Liszt z pokorą i uznaniem winy przyjął te wymówki.
[AC, ZJ, s. 215–216] Ostateczny stopień dotychczasowego postępu fortepianowego... znalazłem w Liszcie: wirtuoz ten jest tym dla fortepianu, czym Paganini dla skrzypiec. Wielu nie pojmując stanowiska Liszta, a rażeni blaskiem jego sławy, której wytłumaczyć sobie nie umieją, czynią mu zarzut, iż nie obdarza nas w dziełach swoich własnymi melodiami, a przynajmniej rzadko, i stąd odmawiają mu zasług kompozytora. Jest w tym nieco prawdy i ubolewać nad nią wypada, ale chciejmy wnijść w jego położenie: on jest wirtuozem, zatem jego sferą wykazanie potęgi swego instrumentu, przedstawienie talentu jako wykonawcy... Wielkość Chopina nie w tym tylko zamieszkuje, że własną myśl nam daje: geniusz jego spoczywał w iskrze świętego ognia, którą każda jego kompozycja jest przejętą, a Opatrzność, skąpo iskry te ludziom w darze udzielając, i Liszta nią obdarzyła.
[KR 1871, nr 22, s. 345] Znajdując się w jakiś czas potem z Chopinem, nadmieniłem mu, iż dotąd nie słyszałem Kalkbrennera[39].
– Zaraz go usłyszysz – odrzekł, i począł grać na fortepianie à la Kalkbrenner.
Mogłem bezpiecznie wierzyć w dokładność kopii, bo Chopin wybornym był w tym względzie naśladowcą; toteż pojmując dzieła Kalkbrennera i epokę jego oceniając, powziąłem przekonanie, że niezawodnie tak grać musiał. Chopin obiecał mi dać sposobność słyszenia tego pianisty w następną niedzielę na poranku muzycznym u znakomitego amatora pana Frémont[a], gdzie między innymi artystami i Kalkbrenner uczęszczał. [TO: Kiedy indziej pokazywał Liszta i Pixisa, szczególnie drugiego tak doskonale, że umierałem ze śmiechu].
Wypadło, iż w ten dzień miałem się zejść z Lisztem w sali Érarda, celem przedstawienia mu niektórych moich utworów.
[EM 1900, nr 16, s. 187] Na owo artystowskie rendez-vous towarzyszył mi Edward Wolff[40]. Niebawem też i Liszt nadszedł. Natychmiast życzył sobie przejrzeć moje manuskrypty. Przedstawiłem mu Allegro z Koncertu i cztery fantazyjne Mazurki. Począł odczytywać, a ja przekonany będąc, iż mu rzeczy te bynajmniej znanymi nie były, zdumiałem się nad łatwością, z jaką od razu wygrywał najzawilsze rzeczy, od ręki niedbale pisane... Gdy grał, genialnie w jednej chwili odgadywał prawdę ducha przedmiotu, wymowną ekspresją uwydatniał tendencję utworu, popędem dramatycznej energii wlewał weń iskrzące życie...
[KR 1871, nr 22, s. 345] Zbliżyła się godzina poranku muzycznego [u pana Frémonta]; oświadczyłem Lisztowi, iż z tej przyczyny dłużej bawić nie mogę w sali Érarda. On oznajmił mi wtedy, że pragnie również udać się do pana de Frémont[a], a mając jeszcze wprzódy coś do załatwienia, prosi, abym z Chopinem czekał jego przyjścia.
Chopin znał fantazyjne wybryki mistrza, dlatego więc źle przyjął zaimprowizowane narzucanie się jego, przytaczając, iż Liszt, jako zepsute dziecko społeczeństwa, nieraz już mu podobną psotę wyrządził i w kłopot go wprowadził, udając się z nim tam, gdzie nie był zaproszony. I tak raz np., gdy nie zastał go w domu, spytał, gdzie poszedł, a dowiedziawszy się, że jest w prywatnym domu na obiedzie, z największą naiwnością poszedł do tego domu, nieznanego mu zupełnie, aby tam również obiadować z nim razem. Pomimo nieukontentowania, oczekiwał go wszakże i gdy nadszedł, wyszliśmy razem.
Dom pana de Frémont[a] liczył się do bardzo miłych i gościnnych; sam gospodarz, [niegdyś prefekt za Cesarstwa] człowiek światły, wielkim był miłośnikiem literatury i, nie mniej, lubownikiem muzyki.
Chopin przedstawił mnie jako artystę współrodaka swego [przybyłego z jego rodzinnego miasta]. Pan Frémont zaprosił nas do drugiego, w podłużnym kształcie, salonu, w którym poranny koncert miał się odbywać.
Przestrzeń tu całą zajmowały ławki, a w końcu naprzeciw stał fortepian Érarda. Damy zgromadzone już były bardzo licznie. Przyległe pokoje również zajmowali słuchacze; w liczbie obecnych szukałem Kalkbrennera, o którego mi głównie chodziło; tymczasem dowiedziałem się, że go nie ma i że z powodu słabości wcale nie przybędzie. Wyjaśniło się nam wtedy natrętne z pozoru przybycie Liszta; okazało się bowiem, że pan Frémont w miejsce Kalkbrennera jego zaprosił.
Koncert rozpoczął się grą na skrzypcach [bardzo pięknym solo na skrzypcach, wykonanym przez pana Alarda[41]]; z wielkim zaciekawieniem patrzono potem, jak się Liszt zbliżał do fortepianu. Gdy wzniósł ręce, by owładnąć instrument, Chopin usiadł blisko; następnie słuchał swej Etiudy c-moll, która pod lewą ręką Liszta grzmiała jak nawałnica, w czasie gdy prawa ręka najdobitniej wyrażała boleść i rozpacz. Twarz Liszta zajaśniała ognistym płomieniem zapału, a oblicze Chopina pobladło przed tą siłą wykonania.
[EM 1900, nr 20, s. 233] Talent Liszta sprzysiągł się tym razem najmocniejsze sprawić wrażenie, dał bowiem najwymowniejsze słyszeć nam utwory. Po Etiudzie Chopina grał swą ulubioną Sonatę As-dur Beethovena[42].
Pojęcie dzieła tego przez Liszta zaiste wszystko przechodziło: Andante z wariacjami odegrał z potęgą poezji uczuć, wskroś przenikającą. Nie do uwierzenia, jak pod dotknięciem każdego klawisza nabierała u niego nuta rozciągłości rzewnego śpiewu. Szerokość frazowania posunął do tego, że badawczo słuchający go Chopin uznał wykonanie za zbyt nawet powolne. Tym Andantem Beethovena pełnym tęsknych a razem jakby ukajających nadmiar boleści wrażeń dał luby spoczynek wezbranym wstrząśnieniem uczuć, jakie obudziła Etiuda Chopina. Gdy ostatnie tony Beethovenowskie tak przyciszył i gubił w czarującym rallentando, iż na koniec utonęły w słuchu, jak krople rzucone do morza, ocknęła się uśpiona wyobraźnia słuchaczów i on sam ocknął się jakby z letargicznego snu, kiedy uderzył w złowrogi dla Hugonotów dzwon, rozpoczynający dzielną jego fantazję z tej opery[43]... [...]
Pożegnawszy zadowolonego pana Frémont[a], przy rozstawaniu się, gdy każdy inną miał drogę przed sobą, Liszt, jako mocno grą rozgrzany, obawiał się wracać w lekkim ubiorze, tak, iż musiałem mu pożyczyć mego płaszcza. Przez swoją naiwną niedbałość i roztargnienie chodził w nim cały tydzień, a po tygodniu, gdym płaszcza zapotrzebował dla siebie, oświadczył, że zapomniał, gdzie go zostawił. Ostatecznie musiałem na przypomnienie i odzyskanie czekać jeszcze dni kilka.
Wkrótce potem zamierzył Liszt opuścić Paryż i udać się do Włoch. W liczbie znajdujących się w jego mieszkaniu, a przybyłych na pożegnanie, byłem i ja... Kiedy został sam na sam ze mną i przeglądał swoje papiery, dał mi na pamiątkę egzemplarz swojej fantazji z Żydówki[44], dołączywszy facsimile i uczęstował dowcipnym paszkwilem na Thalberga. Były to Wariacje na temat nianiek wiedeńskich, ułożone z samych pasażów z różnych kompozycji Thalberga wyjętych. Przybrawszy charakter względności, prosił, by nie pokazywać tego nikomu.
[TO] 1 kwietnia byłem u Chopina. Gawędziliśmy o Thalbergu i o jakiejś pannie z prowincji, która grała kompozycje Chopina, szczególniej jego mazurka, którego ekspresję odgadła. Prosiłem jego o etiudy nowe do przepisania i dał mi je [...].
Rano, o godz. 9 (24 kwietnia) wybrałem się do Chopina, lecz nieszczęśliwie, bo spał jeszcze. Lokaj nie mógł wejść, bo Chopin zamknął się od środka... Nie chciało mi się wracać na próżno, bom miał ze sobą jego etiudy, które mu chciałem oddać. Dzwoniłem silnie i bez skutku [...].
Przyszedł potem Franchomme i przyprowadził ze sobą dwóch mężczyzn i kobietę, z czego nadzwyczajnie Chopin nie był kontent i straszliwie złośliwą zrobił minę na ten wypadek. Zaczął się ubierać na przyjęcie niemiłych mu gości, a ja poszedłem [...].
[KR, nr 23, s. 358–359] Gdy się zbliżał czas wyjazdu mego z Francji, Chopin oświadczył mi, że pragnąłby mnie jeszcze zawieźć do Saint-Gratien, posiadłości markiza de Custine[’a], abym powziął wyobrażenie o wiejskich siedzibach magnatów francuskich [TO: a nadto usłyszał Dupreza z żoną, w salonie zdobnym najpierwszym towarzystwem Paryża]. Przy tym zwiedzilibyśmy Montmorency i Enghien, jego przeszłoroczne [letnie] mieszkanie. Przyjąłem chętnie tę propozycję i stosownie do umowy byłem gotów o godzinie dziesiątej. [TO: Chopin nie był jeszcze gotów. Oczekując ukończenia jego toalety, z przyjemnością przeglądałem partycję Symfonii Beethovena. Chopin, ubrawszy się, prosił mnie, abym się zatrzymał i zapełnił ten czas rozrywką przy jego Pleyelowskim fortepianie, gdyż on musiał na chwilę odejść dla widzenia się z panem Albrecht[em], sekretarzem legacji saskiej. Wrócił wkrótce, zabraliśmy się i wsiedli do kabrioletu, który nas czekał].
Ruszyliśmy przez rogatkę Clichy; rozmowa nasza ciągle tchnęła wrażeniem pięknej okolicznej natury, a droga między drzewy, przypominając nam okolice Warszawy, wywoływała jej wspomnienia, które stokroć więcej Chopinowi niżeli mnie sprawiały uroku, bo mu odleglejsze przed oczy stawiały obrazy.
Wkrótce ukazały nam się błyszczące z dala wieże kościoła w Saint-Denis. Przejechaliśmy miasto; cała przestrzeń od Saint-Denis do Saint-Gratien odznaczała się pysznym i malowniczym widokiem oddalonego Paryża.
Przybyliśmy na koniec do St.-Gratien. Mieliśmy zamiar przedstawić się Markizowi, potem ruszyć przez Enghien[45] do Montmorency; stamtąd wrócić do Enghien na obiad, a wieczór spędzić w St. Gratien, w kole zebranego tam towarzystwa.
Gdy udaliśmy się do ogrodu, na spotkanie wyszedł jeden z przyjaciół ulubieńców markiza, Anglik[46], któremu, po serdecznym przywitaniu, Chopin przedstawić mnie nie omieszkał. Ruszyliśmy razem ku pałacowi, podwoje jego [świetnego apartamentu] na oścież były otwarte. [Na wstępie spotkaliśmy damę, która z wylaniem najtkliwszych uczuć przywitała się z Chopinem]. Wkrótce nadszedł markiz, a gdy mu mnie Chopin przedstawił, wyrzekł, że mnie pamięta z jego wieczoru. [Dama, którą widziałem, była wielkich wpływów za Karola X...]. Wpadł potem pełen wesołości [z niedwuznaczną wesołością] drugi protegowany markiza, rodak nasz, Ignacy Gurowski[47].
Wspólnie z Anglikiem wezwał nas do obejrzenia pałacu. Główny salon, z którego widok i wyjście na ogród więcej się zalecał szlachetną skromnością niż zbiorem bogactw; nie było w nim nagromadzonych mebli, porozkładanych i porozwieszanych osobliwości i drobnostek, które w innych arystokratycznych salonach widzieć się dają, czyniąc je raczej składami mebli lub muzeami osobliwości jak miejscem zebrań towarzyskich. Tutaj przede wszystkim wyszukany smak był główną ozdobą. Ściany pokrywały obicia w kwiaty na białym tle rzucone, złote listwy obrąbiały je dokoła, meble i opony przy oknach w tymże samym rodzaju; ta jednakość ścian, mebli i opon nadawała salonowi wyraz szczególnej godności i nadzwyczajnej czystości stylu. Obrazów nie było, z dwóch stron tylko ogromne zwierciadła w pysznych ramach wisiały. Pod jednym, z białego marmuru, kominek, a na nim, i w innych kilku miejscach, prawdziwe chińskie stały wazony. Mnóstwo miękkich sof i fotelów, fantastycznie rzuconych tu i ówdzie, zapełniały próżnię, a wyborny Pleyelowski fortepian dopełniał umeblowania. [Na koniec ponętna kanapka, w skos kominka ku środkowi wysunięta, i wyborne Pleyelowskie piano dopełniały umeblowania].
Co szczególnie godnym było widzenia, to przyległy salonowi gabinet turecki; wchodząc tam, mniemałbyś, żeś do namiotu Saladyna[48] zabłądził. Całe ściany, sufit i sofy dokoła okrywały draperie ze złoconej lamy; blisko ku środkowemu oknu wisiała prawdziwa arabska lampa, a w środku druga podobna, tylko nierównie większa, paryskiej roboty. Chińskie wazony również tu figurowały, a przepyszne dywany zaścielały posadzkę.
Próg łączący główny salon z gabinetem tureckim był linią demarkacyjną między Europą i Azją. Tu błyszczał zniewieściały przepych wschodni, tam jaśniała świetność cywilizacji europejskiej; sala bilardowa przepyszna, pokój jadalny i buduar, jak może być najwykwintniejszy. Z jednej strony salonu był cały szklany pokój, podobny do latarni, a na piętrze schludne i ślicznie umeblowane pokoje dla gości.
Zwiedziwszy wszystkie zakąty pałacu, poszliśmy do ogrodu z Anglikiem i p. Ignacym.
[AC, ZJ, s. 186] Gdy nam już wszystko pokazano, co warte było widzenia (stajnie, wozownie, obory, chlewy etc.), objawiliśmy z Chopinem dalszy ciąg naszego planu. Gurowski słysząc o obiedzie w Enghien, oświadczył życzenie obiadowania z nami, naznaczyliśmy zatem godzinę szóstą na wspólne zejście i wsiadłszy na koniec do kabrioletu, ruszyliśmy do Montmorency.
Jadąc przez Enghien, wskazał mi Chopin miejsce, gdzieśmy obiadować zamierzali, po czym zwrócił moją uwagę na szerokie jezioro, a nad brzegiem jego pałacyk, w którym zeszłego roku przemieszkiwał. Dostrzegłem w jego obliczu przejęcie się miłymi wspomnieniami: pewnie była to szczęśliwa w jego życiu epoka. Jadąc dalej, oglądaliśmy się na malownicze widoki już bardzo oddalonego Paryża, St.-Denis i St.-Gratien, które przybyło na tarczy naszej panoramy.
Przy wielce miłej rozmowie dojechaliśmy do Montmorency, a że miejscowość ta jest dla wielu celem przyjemnej przechadzki, więc spotykało się wciąż to konno, to pieszo sporo osób, w tej liczbie i sławnego z bogactw Anglika Hute-Boll... Na koniec wjechaliśmy na rynek miasteczka Montmorency. To nie zdawało się być odpowiednie pięknemu i szumnemu nazwisku, bo jeżeli różniło się czym od naszych miasteczek, to jedynie tym, iż w miejsce drewnianych chałup kamienne i gliniane wznosiły się domostwa. Rzeczywistą wziętość ustroniu temu nadawał obszerny i piękny park, cudne wokoło widoki i historyczna wartość miejscowości. W środku rynku stało na kształt szopy wielkie na podmurowaniu poddasze, pełne osłów i koni przygotowanych do jazdy w parku dla płci obojej.
Ruch był duży, bo niedziela, a my weszliśmy do jednej z oberży i za radą Chopina kazaliśmy sobie dać mleka, masła świeżego i chleba. Wiejskie to śniadanie nadzwyczaj nam smakowało, a że Chopin lubownik mleka, ja zaś znalazłem je dobrym, więc sielankowa biesiada powtórzyła się drugim daniem. Po mleku, maśle i chlebie zadecydował Fryderyk, by wsiąść na osły, ruszyć w las Montmorency i zwiedzić tak zwany l’Ermitage, miejsce wsławione niegdyś pobytem Russa [Rousseau] i Grétry’ego. Gdyśmy się ku temu zabierali, kobiety dostarczające osłów, przechadzając się wedle oberży, poznały Chopina przez okno. Nie znały go zapewne jako dyletantki ceniące w nim genialność, ale znały jako nie pierwszy raz od nich wynajmującego poczciwe zwierzę. Wyszliśmy wnet z oberży na przestrzeń hipodromu i kazaliśmy podać dwa okulbaczone bucefały. Ta okoliczność, przyznam się, niemało mnie kłopotała, gdyż niewprawny jeździec ze mnie: czułem, żem się mógł wystawić na jakową hecę; cofnąć się jednak nie było można.
Chopin wsiadł na osła, ja na swego i w drogę. Obu nam, bynajmniej nie przypominającym Don Kiszota i Szanszo Panszę[49], towarzyszyło dwoje dziewcząt pieszo, dwie siostry; jedna bardzo młoda, druga zupełnie dojrzała; obie, wykomenderowane dla bezpieczeństwa osłów, nieodstępnymi nam były. Młodsza szła przy moim ośle, starszą zaś, uważałem, mocno był Chopin zajęty, bez wątpienia w sposób poetyczny jedynie, gdyż wspomnienia to poezja, a jak mówił, znał ją od przeszłorocznego pobytu w Enghien... W takiej to grupie przechadzaliśmy się po lesie. Majowa zieloność drzew, borowa woń powietrza, otwarte widoki między drzewy i wąwozy, wszystko wzniecało uczucie zadowolenia. Dozorczynie osłów nie przykrzyły sobie pielgrzymki, osobliwie ta, co Chopina miała na ręce, gdyż mój pełen natchnienia poeta-kompozytor, dowcipkując z dziewczyną, ciął kalambury jak Audry, a ona mu w pogadance z przytomnością i finesem panny Déjazet[50] placu dotrzymywała. Co do mnie, lubo się odzywałem do mojej, rozpatrywanie się jednak w pięknych położeniach parku czyniło mnie roztargnionym, zwłaszcza to, iż cały byłem moim osłem zajęty.
JÓZEF BRZOWSKI
Powabne ustronie bogate w widoki, jazda na osłach z Fryderykiem, przy tym pogoda sprzyjająca ekskursji, wszystko to było dla mnie urokiem niezwyczajnym; trzeba tylko było do uświetnienia wyprawy doczekać się sceny, której się obawiałem, a która właśnie w całym swym blasku nastąpiła, gdyśmy wracali z głębi zwierzyńca. Utrzymują filozofowie i moraliści, że przyznanie się do wszelkiej prawdy celuje szlachetny charakter; wyznaję tedy z moralną rezygnacją, że tą sceną było moje komiczne spadnięcie z osła. Prawda, iż mogłem się spodziewać tej niedoli, nie będąc od dawna przywykłym do utrzymania równowagi, jaką zachować należy, siedząc na koniu lub ośle, gdy zwierzę chimeruje, ale zbierałem dotychczas wszelką przytomność i dowcip, by się nie skompromitować. Przecież wybuchła kompromitacja, a to w ten sposób:
Była chwila, żem był mocno zajęty z moją towarzyszką, a uwaga rozdwojona, bom przysłuchiwał się zabawnej gawędce drugiej pary. Mój osioł, prosto idąc ku drzewu, nie ominął go, lecz łbem w nim utknąwszy, stanął; dziewczyna nie czekając, aż sam go skieruję, nagle szarpnęła lejcami, chcąc go na bok odwrócić, ja niespodziewanym a nagłym ruchem osła w równowadze skłócony, waham się, ratuję, szukam ekwilibrium, coraz bardziej przechylam się na tę i na ową stronę, nareszcie rozbujany na jego grzbiecie, nie mogę się oprzeć własnemu ciężarowi i spadam... Czuję, żem na ziemi, słyszę poza sobą umierającego od śmiechu Chopina, dziewczyna ani myśli mnie ratować lub przepraszać, a mój osioł prościuteńko w nogi. Podniosłem się, trzymając batog w ręku, obcieram troskliwie frak Humana; lecz osioł już daleko, jak bieży, tak bieży, oczywiście drogą ku domowi. Nie było innego sposobu, jak biec za nim i błagać okrutnego losu, aby go kto na drodze zatrzymał. Tak się też stało. Osioł przybiegł na miejsce, gdzie idące za przemysłem kobiety przechowywały wodę dla przejeżdżających. Przybiegłem i złapałem łotra swobodnie nurzającego łeb w wiadrze. Kobiety i inni obecni zrozumieli, co się święci (wniosłem to z ich lekkiego śmiechu), a ja byłem skazany znowu wleźć na grzbiet mojego niewdzięcznika.
Wtem nadjechał Chopin z dziewczętami, ruszyliśmy więc w bok drogi dla zwiedzenia l’Ermitage’u. Tam przybywszy, zsiedliśmy ze swawolników, a sami weszli do małego osztachetkowanego dziedzińczyku. Zaraz ukazało się parę kobiet, które wykomenderowały małą dziewczynę, aby nam wskazała tyle wsławione miejsce. Naprzód weszliśmy do małego pokoiku, pamiętnego tym, że Rousseau zwykł w nim pracować. Na środku stał zachowany stoliczek, na którym pisał swoją Nową Heloizę. Przy ścianie znajdował się stary, mocno popsuty fortepianik, pamiątka Grétry’ego[51], przy której ów znakomity w swojej epoce kompozytor tworzył swe dzieła. Kilka wierszyków i biustów tych dwóch wielkich ludzi ozdabiało gabinet. Z pokoiku tego było wyjście do małego ogródka, w nim zaś wznosiły się również pomniki Russa i Grétry’ego, tj. ich popiersia. Widok z ogrodu na okolicę bardzo ładny...
Tymczasem dalsza droga powoływała nas znowu wsiąść na wierzchowców. Już byliśmy na osłach i dziewczęta za nami, gdy deszcz zaczął padać; pocieszaliśmy się jednak, iż spotykaliśmy na drodze ku miastu liczne partie złożone z kobiet i mężczyzn, na koniach i osłach, również temu losowi popadłe. Pędziliśmy dzielnie, deszcz nas popędzał; Chopin naprzód, ja za nim: i kłusowałem, i galopowałem, jak wypadło, często idąc za wolą osła, częścią i zmuszając go batogiem, byle nie zostać sam.
Stanęliśmy wreszcie na rynku, wjechaliśmy pod szopę, gdzie zgromadzone konie i osły, a zsiadłszy ze swawolników, udaliśmy się do oberży, gdzieśmy z rana mleko zapijali, i kazaliśmy kabrioletowi zajechać... Omówiony termin kazał śpieszyć się do Enghien, więc pożegnawszy uprzejmie nasze przewodniczki, wsiedliśmy w kabriolet, udając się tam, gdzie nas oczekiwał obiad z przyjacielem Ignacym [Gurowskim]. Popadujący deszcz orzeźwił powietrze, zwiastując prześliczny wieczór. Te same pyszne widoki, które gdyśmy jechali do Montmorency, objawiały nam się z tyłu, teraz mieliśmy przed sobą. Byliśmy obydwaj zadowoleni z wyprawy, a śród śmiechu z mojego oślego przypadku wszczęła się pogawędka o obiedzie: Chopin utrzymywał, iż Ignacy niezawodnie pomyśli o szampanie...
Gdyśmy stanęli przed restauracją, wysiadając z kabrioletu, dostrzegłem przez okno kieliszek od szampańskiego wina dumnie się wznoszący na powierzchni nakrytego stołu: sprawdziła się więc przepowiednia Chopina...
Już było dobrze po 6, a Gurowskiego nie było widać. Nie wiedzieliśmy, jak czas zapełnić, na szczęście ujrzeliśmy, iż stał przy ścianie fortepian. Stał wprawdzie, ale zamknięty; spieszę więc do gospodyni po klucz, lecz ta zręcznie wymawia się, snadź z bojaźni, by Chopin nie popsuł instrumentu! Wtem zajechał z turkotem powóz. Wyjrzeliśmy oknem, aż pan Ignacy na koźle pompatycznie rozparty z samsonową siłą wstrzymywał dwa spienione rumaki. W powozie siedział Francuz, z postaci fashionable, krewny markiza i równie jak on legitymista. Zeskoczył zaraz jeden z kozła, drugi z kocza i chyżo do nas przybiegli. Kazali podawać... hasło, które nam dwom bardzo było na rękę. Lecz Ignacy wysforował się z propozycją, abym wsiadł z Francuzem do powozu, a on na swój kozioł i [aby] zanim podadzą zupę, pojechać na krótką chwilę do pałacyku, położonego nad jeziorem, dla obaczenia się z wyżej wspomnianym Anglikiem Hute-Boll, tamże zamieszkałym. Stało się, jak życzył, pojechaliśmy nad owo jezioro, Ignacy wysiadł, a nam dał konie do trzymania. Długośmy na trzpiota czekali, bo Anglik, pod ten czas z żoną i kilkoma innymi żeglując po jeziorze, potrzebował czasu, by przybić do brzegu dla rozmówienia się z Gurowskim. Myślałem, iż się na tym skończy, lecz nie: Ignacemu takoż zachciało się zrobić kurs po jeziorze, puścił się z Anglikiem, a my z Francuzem, na serio zniecierpliwieni, oburzaliśmy się tymczasem...
Za upragnionym na koniec powrotem nic już nam nie stanęło w drodze ku wygodnemu rozgoszczeniu się przy stole. Jedzenia było mnóstwo i w wykwintnym rodzaju, wina zaś zbyt wiele. Przyznam się, że po strudzeniu i przygodach w Montmorency miałem olbrzymi apetyt, a przecież wystarczyć wszystkiemu nie mogłem. Bordeaux piłem mało, i to na wpół z wodą z początku, ale szampana dużo... Co mi także przyjemną sprawiło niespodziankę, to butelka rüdesheimera... Tak używając bachanalii w dobranym kwartecie, na swobodnym odosobnieniu, dalekim od wrzasku stolicy, w ustroniu malowniczym, mając przed oknem jezioro – mieszkanie Ondyn[52] – a za progiem drzwi usłużne córy gosposi, do tego w perspektywie okazały wieczór, łatwo odgadnąć, że byliśmy ożywieni humorem. Gawędka w swym ogniu szła przyspieszalnym ruchem, w miarę jak kieliszki wypróżniane były... Lecz wielki był już czas ruszyć do St.-Gratien.
Po dobrym obiedzie jakże miło rozeprzeć się w wygodnym pojeździe! Użyliśmy też przejażdżki co się nazywa, bo Ignacy, zaczmyrzywszy sobie głowę, cudów na swym koźle dokazywał. Całą ogromną drogę od Enghien do St.-Gratien przebyliśmy cwałem prawie w minut parę. Ludzie stawali po drodze, tyle dziwnym był pęd naszego ekwipażu. Pędem błyskawicy stanąwszy w St.-Gratien, udaliśmy się zaraz na pierwsze piętro do przeznaczonego dla nas pokoju dla uskutecznienia przeglądu tualety...
Markiz uważał przybycie nasze za spóźnione: po dwakroć przysyłał dowiadywać się, czyśmy już gotowi... Zeszliśmy wreszcie do salonu, gdzie już zastaliśmy towarzystwo zupełnie zebrane.
Nie było wiele osób, ale za to, jak mówią, la crème de la société parisienne[53]. Osoby, które mnie szczególnie zajęły, były: księżna N., pani Zofia Gay, owa dama, którąśmy z rana zastali, i pani Merlin, z domu Santa Cruz[54], kobieta nadzwyczaj miła, przodkująca wyższemu towarzystwu paryskiemu. Dalej: Berlioz z żoną[55], Duprez[56], także z żoną, wicehrabia d’Arlincourt[57], autor Samotnika