Wspomnienia z mego życia. Autobiografia Wernera Siemens'a - Werner Siemens - ebook + audiobook

Wspomnienia z mego życia. Autobiografia Wernera Siemens'a ebook i audiobook

Werner Siemens

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Werner von Siemens zapisał się w historii jako wynalazca m.in. prądnicy, telegrafów automatycznych, maszyny dynamoelektrycznej, trolejbusu czy elektrycznej windy i lokomotywy. W ciągu zaledwie kilku lat zdołał zbudować najdłuższą w Europie linię telegraficzną. Jego umiłowanie do nauk ścisłych i nieodparta chęć tworzenia, mimo wielu trudów, pozwoliła mu rozwinąć przedsiębiorstwo, które z sukcesami funkcjonuje po dziś dzień.

Jak wyglądało życie jednego z najwybitniejszych innowatorów XIX wieku? Dlaczego mimo chęci zdobywania wiedzy Siemens wstąpił do armii pruskiej? Co było powodem, dla którego liczne eksperymenty Werner prowadził w więzieniu? Jakie wynalazki, choć oficjalnie przypisane innym pionierom, w rzeczywistości są autorstwa tego niemieckiego inżyniera?

Pierwsza część autobiografii wybitnego konstruktora przybliża pierwsze 40 lat jego życia. Publikacja obejmuje wspomnienia życia rodzinnego, okresu edukacji i lat spędzonych w służbie pruskiej armii. Przedstawia również czasy rozwoju przedsiębiorstwa Siemens et Halske i realizacji jego projektów. Książkę cechuje ujmująca skromność autora. Stanowi niezwykle ciekawe źródło wiedzy na temat powstawania rzeczy, z którymi za sprawą Wernera von Siemensa obcujemy do dzisiaj.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 13 min

Lektor: Aleksander Bromberek
Oceny
4,6 (27 ocen)
19
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
HollyR

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Nazwisko Siemensa niesie za sobą dużo skojarzeń z konkretnym sprzętem, który nas otacza, ale o samym wynalazcy wie się niewiele. Książka odsłania sporo faktów z jego życia.
30
modernhippie

Nie oderwiesz się od lektury

Interesujący facet był z tego Siemensa. Bardzo przyjemny audiobook. Czekam na drugą część 🙂
20
HollyR

Nie oderwiesz się od lektury

Porywająca historia człowieka, którego nazwisko chyba zna każdy, a o którego życiu się wie niewiele. Dla mnie to bardzo odkrywcze i pouczające.
20
aga4343

Nie oderwiesz się od lektury

Pozytywne zaskoczenie! Wciagajaca! Ciekawa!
10
modernhippie

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca biografia. Warta polecenia.
10

Popularność




 Dom Wydawniczy Kontinuum przedstawia: 

WSPOMNIENIA Z MEGO ŻYCIA.

AUTOBIOGRAFIA WERNERA SIEMENS’A 

Tłumaczenie: Michał Sawicki

z przedmową prof. Gabryela Tołwińskiego

Uwspółcześnienie tekstu, redakcja wtórna: Damian Łukasz Tarkowski (Wydawnictwo Horyzont Idei, Toruń 2021)

Korekta: Przemysław Andrzejewski

 Przedmowa

   W dziejach najważniejszych wynalazków zeszłego stulecia nazwisko braci Siemensów zajmuje pierwszorzędne miejsce. Chociaż wynalazki te miały głównie na celu względy czysto praktyczne, to jednak pociągały za sobą prace o charakterze naukowym. Siemensowie cieszyli się wśród najpoważniejszych uczonych wysokim uznaniem jako ludzie o głębokiej wiedzy, którą potrafili przystosować do wciąż wzrastających wymagań życia codziennego, pracując nad wynalezieniem maszyn i przyrządów. Wynalazki te, ze względu na swą doniosłość, wywarły olbrzymi wpływ na przemysł i handel, przyczyniły się do ułatwienia komunikacji, zarówno bezpośredniej, jak i w przesyłaniu wiadomości, dopomogły w lepszym wykorzystaniu sił mechanicznych do celów techniki i dały pracę tysiącom robotników, zatrudnionych w olbrzymich fabrykach Siemensa i Halskego.

Najstarszy z braci, Werner, którego pamiętniki publikujemy, był duszą wszystkich przedsiębiorstw technicznych, prowadzących działalność na szeroką skalę. Sam dokonał wielu wynalazków pierwszorzędnej wagi, zarówno dla techniki, jak i nauki. Młodsi bracia przeważnie byli ścisłymi wykonawcami planów Wernera i najlepszymi kierownikami różnorodnych przedsiębiorstw.

Werner Siemens urodził się w Lenthe pod Hanowerem w 1816 r., umarł w 1892 r. Swój pamiętnik ukończył na krótko przed śmiercią, zanotowawszy w nim zarówno ważniejsze wydarzenia swego życia, jak i przedsięwzięcia, wynalazki i prace naukowe.

Pamiętniki Siemensa nie wyróżniają się ani szczególną formą, ani też żywiołowością opowiadania. Ich forma jest nader prosta, opowiadanie sprowadza się niekiedy do wyliczania zwykłych wypadków życia codziennego. Pomimo to Pamiętniki dla każdego człowieka poważnie myślącego przedstawiają bogaty materiał, nad którym warto głębiej się zastanowić. Zamiłowanie do pracy i wiedzy, którego nie osłabiły najtrudniejsze warunki życia, żelazna wytrwałość w doprowadzeniu do końca najtrudniejszych przedsięwzięć, skromność przy opisywaniu wynalazków, mających tak doniosłe znaczenie, jakie zawsze będzie posiadać maszyna dynamoelektryczna — oto powody, dla których Pamiętniki należy uważać za książkę niezmiernie pożyteczną z punktu dydaktycznego, jak też naukowego, gdyż porusza ona ważniejsze zastosowania wiedzy z zakresu fizyki do celów użyteczności publicznej.

Werner Siemens w dziejach kultury wyróżnił się jako wynalazca, uczony i działacz społeczny. Natura obdarzyła go umysłem refleksyjnym, niezwykle bystrym, co w połączeniu z zamiłowaniem do badań ścisłych każe przypuszczać, że gdyby losy nie pchnęły Siemensa na drogę prac technicznych, stałby się pierwszorzędnym uczonym. Brak czasu, spowodowany nadzorem nad olbrzymimi i odpowiedzialnymi przedsiębiorstwami technicznymi, sprawił, że Siemens pisał niewiele, jednak nawet i te prace zjednały mu tytuł honorowego doktora Uniwersytetu Berlińskiego i członka Akademii Nauk.

Jako wynalazca, Siemens zasłynął w różnych gałęziach fizyki i mechaniki: wynalazł sposób galwanicznego złocenia i srebrzenia, przyrządy elektryczne do zapalania min podwodnych, elektryczne stery okrętowe; ulepszył telegrafy wojenne, zbadał warunki, w jakich mogą być przeprowadzane kable morskie do celów telegrafowania, ulepszył aparaty telegraficzne i wiele innych rzeczy. Z liczby projektów, podjętych na wielką skalę, wyliczyć należy wprowadzenie połączeń telegraficznych w różnych państwach, połączenie Europy z Ameryką kablami podmorskimi, zbudowanie pierwszej kolei elektrycznej w Berlinie na wystawie przemysłowej w 1879 r.

Przewrót w elektrotechnice wywołało wynalezienie maszyny dynamoelektrycznej.

Z życia Siemensa zanotować jeszcze należy parę faktów, charakteryzujących go jako działacza społecznego i człowieka. W fabrykach, znanych pod marką Siemensa & Halskego, wprowadził on udział robotników w zyskach, wpłynął na wprowadzenie na politechnikach katedry elektrotechniki, widząc w niej wielką przyszłość, a w celu ugruntowania wszelkich wynalazków na podstawach czysto naukowych zaprojektował założenie w Charlottenburgu Instytutu fizyczno-technicznego, na co sam przeznaczył pół miliona marek.

Nawet tak pobieżny przegląd prac i zasług Wernera Siemensa może przekonać, że przeczytanie jego Pamiętników nie okaże się bezowocne.

Gabryel Tołwiński

Harzburg, czerwiec 1889 r.

 Rozdział 1. 

NAJDAWNIEJSZE WSPOMNIENIA — RODZINA — CIOTKA GROTE — RODZICE — LENTHE — MENZENDORF — NAUKI — NAUCZYCIEL DOMOWY SPONHOLZ — GIMNAZJUM LUBECKIE — WYBÓR POWOŁANIA

   „Życie ludzkie trwa siedemdziesiąt, a najwyżej osiemdziesiąt lat”. Słowa te są poważnym ostrzeżeniem dla człowieka, który się zbliża do tej granicy, a jeszcze niejedno zamierza zrobić. Wprawdzie może się pocieszyć i tym, że inni dokończą, to, czego on nie zdoła zrobić, że świat ostatecznie nic na tym nie straci; są jednak zadania, do których to pocieszenie nie da się zastosować i w spełnieniu których nie można być zastąpionym. Do takich należy spisanie wspomnień z własnego życia, a to właśnie obiecałem mojej rodzinie i przyjaciołom. Wierzę, że uskutecznienie tego nie przyjdzie mi z łatwością; nie czuję bowiem w sobie zdolności historyka, ani stylisty i zawsze zdecydowanie bardziej zajmowała mnie teraźniejszość i przyszłość, aniżeli przeszłość. Muszę jeszcze dodać, że nie mam pamięci do nazwisk i cyfr, że z biegiem lat bardzo wiele wypadków mego własnego, dosyć urozmaiconego życia zupełnie wypadło mi z pamięci. Z drugiej strony sam pragnę własnoręcznie zapisać czyny i moje dążenia, aby kiedyś nie zostały przez kogoś przedstawione i objaśnione w niewłaściwym świetle i myślę, że mogą one stać się dla młodych ludzi nauką i zachętą; przekonają ich bowiem, że młody człowiek nawet bez odziedziczonego majątku i bez potężnych protektorów, co więcej, bez dostatecznego wykształcenia przygotowawczego, własną pracą może się wznieść i stworzyć pożyteczne rzeczy. Nie mam zamiaru szczególnie trudzić się nad formalną stroną tego pamiętnika; moje wspomnienia będę opowiadał prosto, w miarę, jak będą się nasuwać moje myśli — to jedno mając na względzie, żeby przedstawić moje życie jasno i prawdziwie, a uczucia i przekonania oddać jak najwierniej. Postaram się zarazem uwydatnić zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne siły, które na przemian wśród powodzeń i trosk kierowały moim życiem i prowadziły do zamierzonych przeze mnie celów, zapewniając mi spokojną i przyjemną starość.

Najwcześniejszym wspomnieniem z mego dzieciństwa jest drobny, a jednak bohaterski czyn, który może dlatego tak utkwił w mojej pamięci, że miał stanowczy wpływ na dalszy rozwój mego charakteru. Moi rodzice mieszkali aż do ósmego roku mego życia pod Hanowerem, w majątku który mój ojciec dzierżawił od niejakiego pana von Lenthe. Miałem wtedy pewnie nie więcej jak pięć lat i właśnie bawiłem się w pokoju mego ojca, gdy matka wprowadziła tam moją głośno plączącą siostrę, starszą ode mnie o trzy lata. Matylda miała iść na lekcję robót ręcznych na probostwo i narzekała, że zawsze zachodzi jej drogę ogromny gąsior i kilkakrotnie nawet ją ugryzł. Nic nie pomogły namowy matki, w żaden sposób sama nie chciała iść na lekcję; nawet ojciec nie potrafił jej namówić. Zwrócił się wtedy do mnie i podając mi swój kij, znacznie większy ode mnie, rzekł: „Skoro tak, niechże odprowadzi cię Werner, mam nadzieję, że będzie odważniejszy od ciebie”. Co prawda, wydało mi się to trochę niebezpieczne, zwłaszcza że ojciec dał mi na drogę taką naukę: „Jak się gąsior zbliży, to tylko odważnie, idź prosto na niego i wal go co sił tym kijem”. Tak się też stało. Ledwieśmy otworzyli furtkę od podwórza, a tu zbliża się gąsior z wyciągniętą szyją i syczy okrutnie... Moja siostra z krzykiem zawróciła, a ja miałem wielką ochotę pójść za nią — jednak poszedłem za radą ojca. Wprawdzie z zamkniętymi oczami, ale odważnie szedłem naprzód, wywijając kijem na wszystkie strony. I w rzeczywiście gąsior się przestraszył i głośno gdacząc, wpadł pomiędzy stado uciekających gęsi.

Dziwnie silne i trwałe wrażenie wywarło to pierwsze zwycięstwo na mój dziecinny umysł. Jeszcze dziś, po niemal 70 latach, wyraźnie stoją mi przed oczami wszystkie osoby i szczegóły, mające związek z tym pamiętnym zdarzeniem. Z nim także łączy się jedyne wspomnienie związane z moimi rodzicami, gdy jeszcze byli młodzi. A jakże często w moim późniejszym życiu owo zwycięstwo nad gąsiorem bezwiednie było dla mnie bodźcem, aby nie ustępować przed grożącym mi niebezpieczeństwem, tylko odważnie stawić mu czoło. Mój ojciec pochodził z rodziny, która za czasów wojny trzydziestoletniej osiedliła się na północnych stokach Harzu i przeważnie zajmowała się gospodarstwem rolnym i leśnym. Stare podanie, co prawda odrzucone przez nowszych historyków rodzinnych głosi, że nasz praprzodek przywędrował do Niemiec północnych wraz z bandami Tilly’ego, brał udział w oblężeniu Magdeburga i tam ocaliwszy z płomieni piękną córkę magdeburskiego obywatela, ożenił się z nią i osiedlił w górzystej okolicy Harzu. Jak wszyscy Siemensowie, tak i mój ojciec szczycił się ze swego rodu i nam, dzieciom, często opowiadał o przodkach, którzy się czymś odznaczyli i doszli do wybitnych stanowisk.

Zapamiętałem z nich tylko mego dziadka, ojca piętnaściorga dzieci, z których mój ojciec był najmłodszym i jakiegoś radcę wojskowego, Siemensa, który zasiadał w radzie wolnego miasta Goslar. Dziadek mój dzierżawił majątki barona von Grote u stóp Harzu i tam też urodził się mój ojciec. Z jego wspomnień dziecinnych zostały mi w żywej pamięci dwie następujące anegdoty. Będzie ze 120 lat temu, gdy pewnego dnia na dworze barona von Grote niespodziewanie rozeszła się wieść, że król pruski Fryderyk II na drodze z Halberstadtu do Goslaru przejeżdżać będzie przez posiadłości barona. Stary baron, jak przystoi, wraz ze swoim synem wyszedł na spotkanie potężnego sąsiada na czele całego kontyngentu wojskowego, składającego się z dwóch ludzi i w towarzystwie swoich wasalów, tj. mojego dziadka i jego synów, wszyscy konno, w odświętnych strojach. Gdy stary Fryc ze swoją świtą zbliżył się do granicy, baron ze swoim dworem podjechał na kilka kroków i według wszelkich przyjętych konwencji powitał go na „swoim terytorium”. Król, który prawdopodobnie nie wiedział o istnieniu ościennego państwa, zdziwił się tym powitaniem, ale na ukłon odpowiedział ukłonem i zwracając się do swojej świty, rzekł po francusku: Panowie, oto spotykają się dwaj władcy. Nieraz przy okazji późniejszych wypadków politycznych stawał mi w pamięci ten obraz, a raczej karykatura średniowiecznych obyczajów.

Drugie zdarzenie nieporównywalnie bliżej dotknęło panującą rodzinę von Grote’ów. Mój ojciec miał cztery siostry, z których jedna, Sabina, była nadzwyczaj piękna i ujmująca. Spostrzegł to wkrótce młody baron, ofiarował jej swoje serce i poprosił o rękę. Nie wiem, jak się na to zapatrywał stary baron, ale u mego dziadka natrafił ten konkurent na stanowczy opór. Nie chciał, ażeby jego córka weszła w rodzinę, która nie będzie jej uważać za równą sobie, był bowiem najmocniej przekonany, że szczęście i błogosławieństwo boskie są wyłącznym udziałem związków opartych na bezwzględnej równości. Zabronił więc córce wszelkich stosunków z baronami i postanowił jej to ułatwić, oddalając ją z rodzicielskiego domu. Ale młodzi ludzie oczywiście ulegali już wpływowi nowych prądów i z samego rana, w dniu przeznaczonym na wyjazd Sabiny, ojciec ze zgrozą dowiedział się, że baron tej samej nocy uprowadził jego córkę. Dziadek wraz z pięcioma dorosłymi synami w największym oburzeniu puścił się w pogoń za uciekającymi. Pędząc ich śladem, dotarli do Blankenburga, ale gdy gwałtem wdarli się do tamtejszego kościoła, ujrzeli młodą parę przed ołtarzem i pastora wymawiającego ostatnie słowa błogosławieństwa nad prawnie zawartym małżeństwem.

Nie wiem, jaki był dalszy przebieg tego rodzinnego dramatu. Niestety, zakochany małżonek zaledwie po kilku najszczęśliwszego pożycia umarł bezdzietnie. Ciotka Sabina zamieszkała w Kolledzie w Turyngii, gdzie nieraz odwiedzałem ją jako młody oficer artylerii. „Ciotka Grote” do późnej starości zachowała piękne rysy twarzy i niezrównaną uprzejmość w obejściu; dlatego jej dom był ulubionym miejscem pobytu dla całej naszej rodziny. Zwłaszcza dla najmłodszych jej opowiadania o ludziach i zdarzeniach, które dla nas były już zamierzchłą przeszłością, miały szczególny urok. 

Mój ojciec był mądrym i wysoko wykształconym człowiekiem. Skończył wyższe szkoły w Ilfeld, a następnie uniwersytet w Getyndze, aby gruntownie przygotować się do zawodu rolnika. Sercem i duszą należał do młodzieży niemieckiej wychowanej w czasach wielkiej rewolucji francuskiej, marzącej o wolności i zjednoczeniu Niemiec. W Kassel mało co nie wpadł w ręce siepaczy Napoleona, gdy wraz z innymi, równie jak on zapalonymi młodzieńcami, nawet po upadku Prus, zapragnął jeszcze stawić opór zwycięskiemu nieprzyjacielowi. Po śmierci swego ojca udał się na praktykę gospodarską sądowego doradcy Deichmanna w Hanowerze. Tam zakochał się w najstarszej córce radcy, Eleonorze, najukochańszej mojej matce, z którą wkrótce się też ożenił, mając zaledwie 25 lat. Moi rodzice osiedli na dzierżawie w majątku Lenthe w okręgu Hanowerskim i tam szczęśliwie przeżyli ze sobą 12 lat. Niestety, położenie polityczne całych Niemiec, a zwłaszcza Hanoweru pozostającego pod panowaniem angielskim, działało raczej przygnębiająco, tym bardziej na człowieka z charakterem mego ojca. Książęta angielscy, rezydujący w Hanowerze, nie troszczyli się o dobro kraju, który dla nich był tylko rewirem do polowań. Stąd niezwykła surowość praw o polowaniu, tak, iż ogólnie przyjęte było postanowienie, że mniej sroga kara czeka za zabójstwo człowieka, niż za upolowanie jelenia. Z takiego powodu mój ojciec zmuszony był opuścić te ziemie i przenieść się do Meklemburgii, gdzie znalazł swobodniejsze warunki życia, do których tak bardzo tęsknił.

Otrzymawszy długoletnią dzierżawę dóbr wielkoksiążęcych „Menzendorf”, całkowicie oddał się swoim ulubionym zajęciom. W tym błogosławionym kraju, oprócz majątków rządowych i folwarków chłopskich, był tylko jeden jedyny majątek szlachecki. Chłopi wówczas byli jeszcze, co prawda, zobowiązani do odrabiania pańszczyzny na dobrach rządowych, ale wkrótce po naszym sprowadzeniu się zostali od niej uwolnieni, a jednocześnie i własność chłopska została zwolniona od wszelkich obciążeń i danin. Tu spędziłem szczęśliwe lata mojej młodości, wraz z rodzeństwem używając swobody i swawoli na równi z wiejską młodzieżą. My, starsze dzieci, tj. Matylda, ja i dwóch młodszych ode mnie braci, Hans i Ferdynand, całymi dniami biegaliśmy po polach i lasach. Jedyną naszą nauczycielką była nasza babka, która od śmierci męża zamieszkała z nami. Uczyła nas pisać i czytać, ćwiczyła naszą pamięć, wyuczając nas nieskończonej ilości rozmaitych wierszy. Rodzice, oddani zajęciom gospodarskim, zwłaszcza matka, ciągle zajęta powiększającą się gromadką dzieci, niewiele mogli zajmować się naszym wychowaniem. Ojciec, człowiek najlepszego serca, ale niezmiernie gwałtowny, karał nas z nieubłaganą surowością za każde niewypełnienie obowiązku, za choćby najmniejsze kłamstwo lub nieuczciwy postępek. Bojaźń względem ojca, a miłość do matki, której za nic w świecie nie chcieliśmy zmartwić, trzymały w ryzach całą naszą swawolną gromadę. Najważniejszym obowiązkiem było opiekowanie się młodszymi i to w tak szerokim znaczeniu, że starsi byli karani razem z młodszymi, ilekroć ci ostatni zrobili coś karygodnego. Tyczyło się to przede wszystkim mnie jako najstarszego z braci. To właśnie obudziło i na całe życie głęboko wpoiło we mnie poczucie obowiązku czuwania i opiekowania się moim młodszym rodzeństwem. Dlatego też uważałem, że mam prawo je karać, co nieraz doprowadzało do spisków przeciwko mnie i do walk, które jednak zazwyczaj staczane bywały bez interwencji rodziców. Przypominam sobie jedno zdarzenie z owych czasów, które tu opowiem, bo było ono charakterystyczne dla naszego młodocianego życia.

Mój brat Hans i ja oddawaliśmy się namiętnie, często z pomyślnym skutkiem, polowaniu na wrony i ptaki drapieżne; używaliśmy do tego łuków i strzał własnej roboty i wkrótce doszliśmy w tym do znakomitej wprawy. Pewnego razu doszło z tego powodu między nami do gwałtownej sprzeczki, w której dałem mojemu bratu odczuć prawo silniejszego. Ten nazwał moje postępowanie niegodnym i zażądał, aby nasz spór został rozstrzygnięty pojedynkiem, w którym moja przeważająca siła fizyczna nie odegra żadnej roli. Uznałem jego żądanie za słuszne i stanęliśmy do pojedynku według reguł, które znaliśmy z opowiadań ojca o jego studenckich czasach. Odmierzyliśmy 10 kroków i na moją komendę „już” wypuściliśmy jednocześnie strzały własnej roboty, zakończone ostrym drutem. Hans dobrze celował. Jego strzała trafiła w sam koniec mojego nosa i utkwiła głęboko aż przy samej nasadzie. Obaj krzyknęliśmy przeraźliwie. W tym momencie wpadł ojciec i natychmiast wyciągnąwszy mi strzałę z nosa, już zabierał się do ukarania winowajcy, podnosząc do góry swoją potężną fajkę. To sprzeciwiało się mojemu poczuciu sprawiedliwości. Stanąłem między ojcem a bratem i rzekłem: „Ojcze, Hans nie jest niczemu winien, myśmy się pojedynkowali”. Jeszcze dziś widzę zmieszaną twarz ojca, który przecież nie mógł sprawiedliwie ukarać naszego postępku, bo sam nie raz się takiego dopuścił i uważał go za honorowe rozwiązanie. Toteż spokojnie wstawił cybuch do fajczarni i powiedział tylko: „Na przyszłość nie róbcie takich głupstw”.

Gdy moja siostra i ja przestaliśmy już brać lekcje od babki Deichmann (z domu von Scheiter, czego podpisując się nigdy nie omieszkała dodać), przez pół roku ojciec uczył nas sam. Zarys historii powszechnej i etnografii, który nam podawał, był mądry i oryginalny i stał się podstawą moich późniejszych poglądów. Skończyłem nareszcie 11 lat. Wtedy moją siostrę oddano na służbę, a ja zacząłem uczęszczać do szkoły miejskiej w najbliższym miasteczku Schonberg, mieszkając dalej w domu. Jeżeli była pogoda, to całą godzinną drogę musiałem pokonywać pieszo. W słotę jej przebycie pieszo było niemożliwe, jeździłem więc do szkoły na kucyku. Zarówno ta okoliczność, jak i moje przyzwyczajenie do aktywnego odpierania natychmiast wszelkich sprzeciwów i drwin, doprowadziła do pewnego rodzaju stanu wojennego pomiędzy mną a uczniami z miasta: cała ich gromada przecinała mi powrót do domu, tak że ja z podniesioną lancą – inaczej grochową tyką – musiałem torować sobie drogę. Ta walka, w której czasami chłopskie dzieci przychodziły mi na pomoc, trwała cały rok. Bez wątpienia ogromnie przyczyniło się to do wyrobienia mojej dzielności i energii, ale za to wyniki w nauce były marne.

Na Wielkanoc 1828 roku nastąpił stanowczy zwrot w moim młodocianym życiu: ojciec najął do domu nauczyciela. Jego wybór był niesłychanie szczęśliwy. Student teologii Sponholz był jeszcze młodym człowiekiem, wysoko wykształconym, ale o złej opinii wśród swoich przełożonych duchownych, gdyż jego teologia była aż nazbyt racjonalna, a mówiąc dzisiejszym językiem, za mało pozytywna. Już w pierwszych tygodniach potrafił sobie u nas, na wpół zdziczałych chłopaków, zbudować niezrównany szacunek. Nigdy nas nie karał, wypowiedział zaledwie kilka słów nagany, ale za to często brał udział w naszych zabawach i potrafił bawiąc się, rzeczywiście rozwijać nasze zalety, a wykorzeniać wady. Jego lekcje były w najwyższym stopniu interesujące i zachęcające. Zawsze umiał postawić przed nami cel możliwy do osiągnięcia. Nasze ambicje i energię pobudzał przez radość, którą sprawiało nam dojście do tego celu, a radość tę on szczerze z nami podzielał. W ten sposób w ciągu kilku tygodni z leniwych, rozpuszczonych chłopców zrobił pilnych i przykładnych uczniów, których do pracy nie trzeba było napędzać. Wręcz przeciwnie – należało hamować ich zapał. Zwłaszcza we mnie rozbudził uczucie, które już nigdy potem nie wygasło: uczucie przyjemności czerpanej z pożytecznej pracy oraz ambicję i chęci do jej dobrego wykonania. Jednym z najskuteczniejszych środków stosowanych przez Sponholza były opowiadania. Gdy późno wieczorem nad lekcjami kleiły nam się oczy, wołał nas do siebie; siadaliśmy na staroświeckiej kanapie obitej skórą i tuliliśmy się do niego; a on roztaczał przed naszymi oczami obrazy naszego własnego życia w przyszłości: jak to pracą i dzielnością ducha wzniesiemy się na wybitne stanowiska obywatelskie, jak będziemy w stanie odsuwać od naszych rodziców wszystkie troski, których wówczas nie brakowało przy gospodarstwie. To znów przedstawiał w jak smutne możemy popaść położenie, jeżeli ustaniemy w pracy i nie będziemy potrafili oprzeć się pokusom, ciągnącym nas ku złemu. Niestety, ten szczęśliwy rozdział mojej młodości trwał krótko, niespełna rok. Sponholz często ulegał melancholii, która po części wypływała z jego zwichniętej kariery duchownej, a po części z przyczyn dla nas, dzieci, niezrozumiałych. W jednym z takich stanów, podczas głuchej zimowej nocy, wyszedł z domu ze strzelbą na ramieniu i po długich poszukiwaniach znaleziono go w oddalonym pustym miejscu z roztrzaskaną głową. Nasza boleść po stracie ukochanego nauczyciela i przyjaciela była bezgraniczna. Miłość i wdzięczność dla niego zachowałem po dziś dzień. 

Następcą Sponholza był starszy człowiek, który od dawna w różnych szlacheckich domach zajmował posadę nauczyciela. W niemal każdym punkcie stanowił kontrast ze swoim poprzednikiem. Jego system wychowawczy był oparty na formalizmie. Przede wszystkim wymagał od nas posłuszeństwa i przyzwoitego zachowania. Na lekcjach musieliśmy uważać, zadania nasze pilnie odrabiać, a na spacerze spokojnie mu towarzyszyć, a poza tym nie naprzykrzać mu się. Ten biedny człowiek był schorowany i po dwóch latach umarł u nas na suchoty. Nie potrafił ani nas kształcić, ani zachęcić do pracy; i gdyby nie trwały wpływ tego jednego roku spędzonego pod kierunkiem Sponholza, cały ten okres byłby stracony zarówno dla mnie, jak i dla Hansa. Co do mnie, to Sponholz tak głęboko zaszczepił we mnie chęć do nauki, do spełniania swego obowiązku i do osiągnięcia jak najwyższych rezultatów, że nie dałem się już z tej drogi sprowadzić. Potem nieraz żałowałem, że tego biednego, chorego człowieka nie zostawiałem w spokoju, czego tak bardzo potrzebował, że poza godzinami objętymi planem, nie ruszyłem się od stolika i nie zważałem na wszystkie fortele, których używał, żeby się ode mnie oswobodzić. 

Po śmierci drugiego nauczyciela ojciec postanowił mnie i Hansa odwieźć do Lubeki, do gimnazjum. Po mianowaniu, które odbyło się w naszym wiejskim kościele, zamiar ten został uskuteczniony. Zdaliśmy egzamin wstępny i zostałem przyjęty do klasy trzeciej wyższej, a mój brat do trzeciej niższej. Nie trafiliśmy na służbę do nikogo, tylko zamieszkaliśmy w prywatnym mieszkaniu jakiegoś obywatela i tam też jadaliśmy. Mój ojciec takie pokładał we mnie zaufanie, że powierzył mi nawet nadzór nad bratem, który był trochę leserem, a jego dawna swawolność znów się w nim odezwała do tego stopnia, że w szkole nie nazywano go inaczej, jak „szalony Hans”.

Szkoła Św. Katarzyny w Lubece składała się z właściwego gimnazjum i ze szkoły miejskiej, obu pod kierunkiem jednego dyrektora i aż do klasy trzeciej miały oddziały równoległe. Gimnazjum to wówczas cieszyło się wielkim uznaniem jako szkoła o dobrym poziomie nauczania. Rzeczywiście porządnie wykładano tam wyłącznie języki starożytne. Nauczanie matematyki było nędzne i nie zadowalało mnie; na lekcje tego przedmiotu zostałem przeniesiony do wyższej klasy, jakkolwiek dotąd uprawiałem go tylko na własną rękę, bo obaj moi domowi nauczyciele o matematyce nie mieli pojęcia. Za to nauka języków starożytnych przychodziła mi bardzo trudno, gdyż brakowało mi niezbędnych podstawowych umiejętności. O ile z zainteresowaniem wczytywałem się w starożytnych autorów klasycznych, o tyle wyuczanie się na pamięć reguł gramatycznych budziło we mnie wstręt. Mimo to przez dwa lata pracowałem tak sumiennie, że dostałem się do pierwszej i ostatniej klasy. Ale przekonawszy się, że nauka języków starożytnych nie daje mi żadnego zadowolenia, postanowiłem wybrać karierę inżynierską, jako jedyną, otwartą wówczas drogę techniczną. Jeszcze w drugiej klasie porzuciłem więc grekę i zacząłem pobierać prywatne lekcje matematyki i geometrii, aby przygotować się do wstąpienia do Berlińskiej Akademii Dróg i Mostów. Po zasięgnięciu bliższych wiadomości okazało się niestety, że studia te byłyby dla mnie zbyt kosztowne, zwłaszcza wobec tak ciężkich czasów dla gospodarzy wiejskich, kiedy korzec pszenicy sprzedawano za guldena, a moi rodzice obarczeni liczną rodziną, nie byli w stanie ponosić za mnie takich kosztów. Z tak przykrego położenia swoją radą wyratował mnie mój nauczyciel geometrii, baron von Büzingslowen, który niegdyś służył w artylerii pruskiej. Poradził mi, ażebym wstąpił do pruskiego Korpusu Inżynierów, gdzie będę miał sposobność nauczyć się mniej więcej tego samego, czego uczą w Akademii Dróg i Mostów. Mój ojciec, któremu przedstawiłem ten plan, chętnie na niego przystał. A więc na Wielkanoc 1834 r. w siedemnastym roku życia pożegnałem gimnazjum i z niewielką sumką w kieszeni powędrowałem do Berlina, ażeby tam wstąpić do wojska.

 Rozdział 2.

WĘDRÓWKA DO BERLINA — CZASY REKRUCKIE — ŚMIERĆ MATKI I OJCA — NIEBEZPIECZNE DOŚWIADCZENIA — PODRÓŻE — STUDIA NAUKOWE I TECHNICZNE — TELEGRAFY AUTOMATYCZNE — MINY PODMORSKIE — DYMISJA Z WOJSKA

   Po nad wyraz trudnym pożegnaniu z rodzinnymi stronami, z ukochaną matką, podupadłą już na zdrowiu wskutek ciągłej pracy i trosk oraz ze szczerze przywiązanym do mnie rodzeństwem, ojciec odwiózł mnie do Szwerynu i stamtąd udałem się w dalszą drogę. Przekroczywszy granicę pruską, idąc coraz dalej po prostej, zakurzonej szosie, doznałem uczucia wielkiego osamotnienia, spotęgowanego jeszcze kontrastem, jaki stanowiła ta okolica z moimi rodzinnymi stronami. 

Przed moim odjazdem przyszła do mojego ojca deputacja, wysłana przez najbardziej poważanych chłopów z okolicy z prośbą, aby mnie, „takiego dziarskiego i dobrego chłopca”, nie wysyłał do Prus, tej krainy głodu, wszak miałem co jeść w domu! Chłopi nie chcieli wierzyć memu ojcu, że poza tym piaszczystym pasem granicznym w Prusach znajdują się też ziemie urodzajne. Miałem wprawdzie postanowienie na własną rękę zarobić na swój chleb, ale w tej chwili zdawało mi się, że chłopi mogą mieć rację, że czeka mnie smutna przyszłość. Nabrałem nieco otuchy, gdy w drodze spotkałem młodego, wesołego i całkiem wykształconego człowieka, który z tornistrem na plecach zmierzał do Berlina. Miasto nie było mu obce i zaproponował mi, żebym razem z nim zatrzymał się w zajeździe, który bardzo zachwalał.

Był to zajazd guzikarzy, w którym przespałem pierwszą noc w Berlinie. Gospodarz zaraz spostrzegł, że nie należę do jego zwykłych klientów i okazał się nader uprzejmy. Bronił mnie od żartów i zaczepek młodych guzikarzy i nazajutrz dopomógł mi z odszukaniem adresu mojego dalekiego krewnego, porucznika von Hueta, który służył w gwardyjskiej artylerii konnej. Kuzyn von Huet przyjął mnie gościnnie, ale przestraszył się nie na żarty, usłyszawszy, że mieszkam w zajeździe u guzikarzy. Natychmiast posłał swego służącego po mój tobołeczek i kazał mu nająć dla mnie pokoik w hotelu przy nowej wówczas ulicy Fryderyka. Po niezbędnym doprowadzeniu do porządku mojej toalety zaproponował mi, że pójdzie ze mną do ówczesnego dowódcy korpusu inżynierów, generała von Raucha, i że mu przedstawi moją prośbę. 

Generał stanowczo mi odmówił, było bowiem tylu kandydatów czekających na przyjęcie do szkoły inżynierów, że nie mogłem nawet marzyć o dostaniu się tam przed czterema lub pięcioma laty. Radził mi więc wstąpić do artylerii, a to dlatego, że artylerzystom przysługuje prawo uczęszczania na wykłady do szkoły inżynierów, a mają oni nieporównanie lepsze widoki na przyszłość. Zdecydowałem się więc spróbować szczęścia w artylerii, a ponieważ do gwardii nie miałem dostępu, powędrowałem z listem polecającym od ojca porucznika von Hueta, dymisjonowanego pułkownika, do Magdeburga, do zarządzającego 3-cią brygadą artylerii pułkownika von Scharnhorsta. 

Pułkownik, syn wielkiego organizatora armii pruskiej, z początku robił wielkie trudności; tłumaczył się natłokiem kandydatów i że przyjętych może być tylko czterech z nich, którzy najlepiej zdadzą egzamin. Na koniec uległ moim usilnym prośbom i obiecał dopuścić mnie do egzaminu, o ile król pruski zgodzi się na wstąpienie cudzoziemca do wojska pruskiego. 

Egzamin wstępny wyznaczony był na koniec października. Mając przed sobą trzy miesiące na przygotowanie, powędrowałem dalej. Na północnych stokach Harzu znajdował się majątek jednego z braci mojego ojca. Udałem się do niego i spędziłem parę tygodni w niezmiernie przyjemnym kręgu rodzinnym; szczególne wrażenie zrobiły na mnie jego dwie piękne i ujmujące córki. Z lubością przyjmowałem rady i uwagi, które robiły młodemu, nieokrzesanemu jeszcze kuzynkowi. Następnie wraz z moim kuzynem Ludwikiem, udałem się do Halberstadtu i tam na dobre zabrałem się do pracy. 

Program egzaminu mocno mnie niepokoił. Oprócz matematyki wymagano historii, geografii i języka francuskiego, a przedmioty te w lubeckim gimnazjum wykładano nader pobieżnie. Niezmiernie trudno było w parę miesięcy uzupełnić te braki. Nie miałem także zwolnienia z wojska meklemburskiego ani pozwolenia na wstąpienie do pruskiego. Stroskany i niespokojny, w połowie października wyruszyłem do Magdeburga, gdzie nie zastałem nawet listu i papierów, które miały nadejść z domu. Dopiero w sam dzień egzaminu, ku wielkiej mojej radości, zjawił się z nimi mój ojciec. 

Egzamin zaraz pierwszego dnia wypadł dla mnie nadspodziewanie pomyślnie. W matematyce wypadłem stanowczo lepiej od wszystkich moich współzawodników. Historię szczęśliwie udało mi się przebrnąć. W językach nowożytnych byłem słabszy, ale uwzględniono moją dobrą znajomość języków starożytnych. Z geografią za to było źle, od razu zmiarkowałem, że inni umieją zdecydowanie więcej ode mnie. Ocalił mnie wyjątkowo szczęśliwy przypadek. Egzaminował pułkownik Meinecke, człowiek uczony, ale trochę dziwak. Uchodził on za wielkiego znawcę węgierskiego wina i prawdopodobnie dlatego spytał, gdzie leży Tokaj. Nikt nie umiał odpowiedzieć, co niezmiernie go rozgniewało. Ja stałem ostatni w rzędzie i na szczęście przypomniałem sobie, że jest wino Tokaj i że takowe, węgierskie wino, przepisał doktor mojej matce w chorobie. Gdy pułkownik usłyszał moją odpowiedź „na Węgrzech”, pojaśniało mu oblicze i dał mi najlepszy stopień z geografii.

Takim sposobem byłem jednym z czterech szczęśliwców, którzy najlepiej zdali egzamin. Ale całe cztery tygodnie musiałem czekać na pozwolenie wstąpienia do wojska pruskiego; a gdy nareszcie i ono nadeszło, nadal nie zostałem przyjęty, gdyż dopiero 13 grudnia kończyłem wymagane prawem siedemnaście lat. Tymczasem dostałem specjalnego instruktora, który na rynku magdeburskim porządnie mnie musztrował, choć jeszcze byłem w cywilnym ubraniu. Moje postępy wkrótce zjednały mi życzliwość surowego mentora. Tylko jedna okoliczność doprowadzała go do rozpaczy: włosy miałem tak kręcone, że w żaden sposób nie chciały się poddać wojskowej dyscyplinie. 

Pomimo uciążliwej służby, pozornie srogiego i gburowatego obejścia instruktorów z rekrutami, dziś jeszcze z przyjemnością wspominam te czasy. Gburowatość jest tylko manierą, bo nie ma intencji obrażającej. Dlatego też nikt się nie czuje dotkniętym i z chwilą, gdy kończy się służba, zapomina się o grubiaństwie, a pozostaje tylko uczucie koleżeństwa, które począwszy od króla, a skończywszy na ostatnim rekrucie, ożywia całą armię.

Po sześciomiesięcznym okresie nauki nastąpił nader ważny dla mnie awans na bombardiera. Dumą napełniało mnie poczucie mojej wyższości nad wieloma tysiącami innych, a salutowanie do mnie zwyczajnych żołnierzy także nie było mi obojętne. Następnie zostałem przeniesiony do artylerii konnej, gdzie niezmiernie interesowały mnie ćwiczenia w strzelaniu. Po raz pierwszy przekonałem się wtedy o moich technicznych zdolnościach: wiele z tego, co inni pojmowali z taką trudnością, wydawało mi się naturalne. Wreszcie jesienią 1835 r. zostałem oddelegowany do szkoły inżyniersko-artyleryjskiej w Berlinie i spełniło się moje najgorętsze pragnienie: nareszcie miałem sposobność nauczenia się czegoś pożytecznego. 

Trzy lata – od 1835 do 1838 r. – spędzone w berlińskiej szkole inżynierskiej, zaliczam do najszczęśliwszych w moim życiu. Koleżeństwo z młodymi ludźmi w tym samym wieku i o podobnych do mnie przekonaniach i pragnieniach, wspólna praca pod kierunkiem znakomitych profesorów, jak matematyk Ohm, fizyk Magnus i chemik Erdman, których wykłady odsłaniały mi nowe horyzonty – wszystko to sprawiało mi prawdziwą rozkosz. Oprócz tego znalazłem w Williamie Meyerze prawdziwego przyjaciela, z którym do ostatniej chwili jego życia łączyło mnie najserdeczniejsze uczucie i gotowość do wszelkich poświęceń. Meyer nie odznaczał się ani piękną posturą, ani wielkimi zdolnościami; nade wszystko ceniłem w nim umysł jasny i prosty, a kochałem szczerość i nieposzlakowaną uczciwość charakteru. Żyliśmy jednym życiem, uczyliśmy się razem nawet później, ile tylko razy były ku temu okoliczności. 

Trzy lata studiów upłynęły dla mnie bez żadnych nadzwyczajnych wypadków. Pomimo kilkakrotnej przerwy z powodu choroby, szczęśliwie zdałem wszystkie trzy egzaminy, jakkolwiek bez wyróżnienia i zostałem oficerem artylerii. Dzięki żelaznej dyscyplinie wyuczyłem się wszystkich przedmiotów pamięciowych, żeby po egzaminie czym prędzej je zapomnieć; a każdą wolną chwilę poświęcałem moim trzem ukochanym przedmiotom: matematyce, fizyce i chemii. Zamiłowanie do tych nauk pozostało mi na całe życie i to było podstawą mojego późniejszego powodzenia. 

Ogromna była radość, gdy po ukończeniu szkoły, dostawszy czterotygodniowy urlop, wraz z moim przyjacielem Meyerem pojechaliśmy na wieś do domu. Rodzeństwo (było już dziesięcioro) i rodzice ledwie mogli mnie poznać. Cała wieś witała mnie z radością i z szacunkiem należnym pruskiemu oficerowi. Moja siostra Matylda, właśnie wtedy poślubiła Karola Himly’ego, profesora z Getyngi, z którym do jego śmierci zachowałem stosunki szczerej przyjaźni. Hans i Ferdynand byli już samodzielnymi gospodarzami. Trzeci, Wilhelm uczył się w Lubece i kształcił się na kupca. Następni: Fryderyk i Karol także chodzili do szkół w Lubece, a mieszkali u brata matki, Ferdynanda Deichmanna.

Nie byłem zadowolony z wybranej dla Wilhelma kariery. Przede wszystkim podzielałem wówczas uprzedzenia pruskich oficerów do stanu kupieckiego, a po drugie interesował mnie nieco oryginalny, zamknięty w sobie charakter Wilhelma i jego otwarty, jasny umysł. Poprosiłem zatem rodziców, żeby mi pozwolili go zabrać do Magdeburga, aby tam chodził do znakomitej na owe czasy szkoły przemysłowo-handlowej. Rodzice nie mieli nic przeciwko temu i zabraliśmy go ze sobą. Początkowo umieściłem go na stancji, bo sam musiałem mieszkać w koszarach. 

Po upływie tego pierwszego roku, poświęconego wyłącznie obowiązkom służby wojskowej, najęliśmy sobie z Meyerem mieszkanie i Wilhelma, który wówczas liczył szesnaście lat, wzięliśmy do siebie. Prawdziwą radość sprawiały mi jego postępy; rozwijał się pomyślnie pod każdym względem, a ja też z przyjemnością poświęcałem mu każdą wolną chwilę. Namówiłem go, żeby w szkole zaniechał lekcji matematyki, które były na słabym poziomie, a zamiast tego uczył się angielskiego, co w dalszym życiu ogromnie mu się przydało. Matematyki uczyłem go sam codziennie od godziny 5 do 7 rano i ku memu wielkiemu zadowoleniu zdał egzamin z wyróżnieniem. Dla mnie ta opieka nie była bez pożytku, a przede wszystkim miała ten dobroczynny skutek, że zwycięsko oparłem się wszystkim pokusom życia oficerskiego i moje studia kontynuowałem z całą energią. 

Niestety, to braterskie pożycie zakłóciły coraz smutniej brzmiące wiadomości o zdrowiu matki. 8 lipca 1839 r. po długich cierpieniach zmarła, osierocając nas wszystkich, a najbardziej osamotniając ojca, również schorowanego i złamanego troskami, z całą gromadą niedochowanych jeszcze dzieci. Nie będę opisywał naszego żalu po stracie tak ukochanej matki. Miłość do niej była spójnią łączącą całą rodzinę, a obawa sprawienia jej trosk i zmartwień najskuteczniej wstrzymywała nas od wszelkich wykroczeń.

Otrzymałem krótki urlop na odwiedzenie mojej rodziny i grobu matki. Niestety, już wtedy niepokojem przejmował mnie stan ojca i z obawą myślałem o dalszym wychowaniu rodzeństwa. Moje smutne przeczucia aż nazbyt prędko się ziściły. Zaledwie w pół roku potem, 16 stycznia 1840 r., straciliśmy ojca. Po śmierci rodziców ustanowiono opiekę nad młodszymi dziećmi. Hans i Ferdynand mieli objąć dzierżawę po ojcu. Młodszą siostrę Zofię zaadoptował nasz wuj Deichmann i zabrał ją do Lubeki, a najmłodsi, Walter i Otto, pozostali w domu pod opieką babki.

Ze zdwojonym zapałem oddałem się teraz studiom techniczno-naukowym, ale te o mało mi nie wyszły na złe. Słyszałem, że mój kuzyn A. Siemens (także oficer artylerii, ale w Hanowerze) z wielkim powodzeniem przeprowadzał próby nad zastąpieniem dotychczas używanych lontów armatnich innymi, lepiej działającymi rozwiązaniami. Uderzony doniosłością takiego wynalazku, postanowiłem na własną rękę robić doświadczenia w tym kierunku. Różne dotąd testowane materiały palne nie działały dość pewnie; wobec tego spróbowałem zastosować inne. Z braku lepszego naczynia wziąłem słoik od pomady z grubym dnem i przyrządziłem w nim mieszaninę złożoną z fosforu i chloranu potasu, a że mnie właśnie od tej roboty odciągnięto do musztry, przykryłem słoik starannie i postawiłem w chłodzie na oknie. 

Powróciwszy, z pewnym niepokojem obejrzałem się za moją niebezpieczną miksturą; ale na szczęście, stała na oknie nienaruszona. Ostrożnie się do niej zabrałem, ale ledwie tylko poruszyłem zanurzoną w masie zapałkę przygotowaną do mieszania, w tej chwili nastąpił wybuch tak gwałtowny, że mi czapka z głowy zleciała, a co gorsza, zdruzgotane zostały wszystkie szyby i futryny do okien. Górna część porcelanowego słoika, roztarta na proch, rozprysnęła się po całym pokoju, a grube dno głęboko ugrzęzło w ławce od strony okna. 

Okazało się, że przyczyna tego niespodziewanego wybuchu była taka, iż mój służący, sprzątając pokój, wstawił słoik do pieca i dopiero po paru godzinach go wyjął i postawił z powrotem na oknie. Dziwnym sposobem nie odniosłem bardzo ciężkich obrażeń – miałem silnie pokaleczone dwa palce u lewej ręki i rozdartą błonę bębenkową w prawym uchu – lewe zaś już od roku było uszkodzone przy strzelaniu. Na razie byłem więc zupełnie głuchy i nagle zobaczyłem drzwi otwarte i przedpokój pełen straszliwie przerażonych ludzi. W mgnieniu oka rozeszła się bowiem wieść, jakoby jeden z oficerów się zastrzelił. 

Wskutek tego wypadku przez długi okres bardzo źle słyszałem i cierpienie to od czasu do czasu odnawia się nawet teraz, gdy blizny na błonie bębenkowej otworzą się z jakiejkolwiek okazji. 

Jesienią 1840 r. zostałem przeniesiony do Wittenbergi. W tym małym miasteczku miałem jeszcze więcej czasu, mogłem więc poświęcać się badaniom naukowym. W tym samym roku został w Niemczech ogłoszony wynalazek Jacobiego: osadzenie miedzi metalicznej za pomocą prądu elektrycznego z roztworu siarczanu miedzi. To zdarzenie niezmiernie mnie zainteresowało; dzięki niemu dostrzegłem otwartą drogę do całego szeregu nieznanych dotąd zjawisk. Ponieważ doświadczenia z miedzią dobrze mi wychodziły, zacząłem próbować w ten sam sposób osadzania innych metali; nie udawało mi się to jednak z powodu bardzo małych środków i braku dobrych urządzeń. 

Moje studia przerwało zdarzenie, które w swoich skutkach zupełnie zmieniło bieg mego życia. Wiadomo jak często zdarzają się sprzeczki i niesnaski pomiędzy wojskowymi różnej broni, szczególnie w małych miasteczkach. Właśnie zaszło jakieś nieporozumienie pomiędzy oficerem piechoty a zaprzyjaźnionym ze mną oficerem artylerii. Doszło do pojedynku, w którym byłem zmuszony sekundować memu przyjacielowi. Pojedynek zakończył się wprawdzie tylko lekką raną naszego przeciwnika – jednak na skutek denuncjacji oddano nas pod sąd wojenny. Kary przepisane prawem za pojedynki były bardzo surowe, ale zazwyczaj wkrótce następowało ułaskawienie i umorzenie kary. Bądź co bądź, wojenny sąd magdeburski skazał w tym wypadku obu przeciwników na dziesięć, a sekundantów na pięć lat więzienia w fortecy.

Do odsiadywania kary wyznaczono mi cytadelę magdeburską i sam miałem się tam stawić. Perspektywa tego bezczynnego życia przez co najmniej pół roku bynajmniej mi się nie uśmiechała; pocieszałem się tylko tym, że bez żadnej przeszkody oddam się nauce. Chcąc jak najkorzystniej wykorzystać ten czas, po drodze do cytadeli wstąpiłem do składu chemikaliów i tam zaopatrzyłem się w środki potrzebne do moich doświadczeń elektrolitycznych. Uprzejmy subiekt obiecał mi nadal dostarczać cichaczem do cytadeli wszystko, czego będę potrzebował i swego przyrzeczenia sumiennie dotrzymał. 

W okratowanej, ale obszernej celi urządziłem sobie małe laboratorium i byłem zupełnie zadowolony z mojego położenia. Przy pracach sprzyjało mi szczęście. Kiedyś próbowałem z moim szwagrem Himlym w Getyndze odbijać obrazy fotograficzne według metody Daguerre’a, znanej wówczas od niedawna; stąd pamiętałem, że podsiarkan sodu rozpuszcza sole złota i srebra. Postanowiłem wtedy dalej iść tym tropem i przekonać się, o ile rozczyny te dadzą się stosować do elektrolizy. Ku mojej wielkiej radości, doświadczenia udały się nad wyraz dobrze. Zdaje mi się, że była to jedna z najprzyjemniejszych chwil w moim życiu, gdy łyżeczka najzylbrowa (wykonana z mosiądzu wysokoniklowego, zwanego „nowym srebrem”), którą połączyłem z biegunem ujemnym elementu Daniella, zanurzona w naczyniu, napełnionym roztworem podsiarkanu złota, w kilka minut pokryła się lśniącą warstwą złota; biegun dodatni połączony był ze złotą monetą. 

Galwaniczne złocenie i srebrzenie było w Niemczech czymś zupełnie nowym i zrobiło niemałe wrażenie w gronie moich przyjaciół i znajomych. Dlatego też zaraz porozumiałem się z pewnym magdeburskim jubilerem, który dowiedziawszy się o tym cudzie, odwiedził mnie w cytadeli i za 40 luidorów (złotych monet francuskich) kupił ode mnie prawo stosowania mojego wynalazku. Suma ta umożliwiała mi dalsze doświadczenia. 

Tak minął miesiąc mojego aresztu i byłem przekonany, że jeszcze mam przed sobą co najmniej kilka miesięcy spokojnej pracy. Ulepszyłem moją pracownię i złożyłem podanie o patent, na które otrzymałem nadspodziewanie prędką odpowiedź w formie pruskiego patentu na lat pięć. Aż tu nagle zjawia się oficer dyżurny i ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu wręcza mi królewskie ułaskawienie. Tak niespodziewane odciągnięcie od pracy, dającej tak świetne wyniki, było naprawdę bolesne. Zgodnie z przepisami powinienem był tego samego dnia opuścić cytadelę – a ja nie miałem mieszkania, do którego mógłbym przenieść moje laboratorium, ani nie wiedziałem nawet dokąd zostanę skierowany. 

Napisałem więc podanie do komendanta twierdzy, w którym poprosiłem, aby było mi wolno pozostać jeszcze kilka dni w mojej celi, dopóki nie uporządkuję moich rzeczy i nie ukończę rozpoczętych doświadczeń. Ale popełniłem błąd! Około północy obudził mnie ze snu oficer dyżurny i oświadczył, że ma rozkaz wyprowadzenia mnie natychmiast poza mury cytadeli. Komendant uważał moją prośbę za dowód niewdzięczności za łaskę monarszą. I tak wśród nocy zostałem wydalony z fortecy i musiałem w mieście szukać mieszkania. 

Na szczęście nie odesłano mnie do Wittenbergi, tylko zostałem odkomenderowany do Spandau, do zakładów pirotechnicznych. Mój wynalazek zyskał już rozgłos i najwyraźniej przekonał moich przełożonych, że mniej się nadaję do służby praktycznej. Powierzona praca bardzo mnie zainteresowała i z przyjemnością zabrałem się do roboty. Wkrótce jakoś dostaliśmy zamówienie na nowe fajerwerki, które miały być odpalone w dzień urodzin rosyjskiej cesarzowej w parku ks. Karola w Glienicke nad Poczdamem. Najnowsze odkrycia w dziedzinie chemii umożliwiały wytwarzanie bardzo pięknych kolorowych płomieni, ale te odkrycia nie były znane starym pirotechnikom. Dlatego moje fajerwerki na jeziorze Hawelskim ogromnie się podobały i sprowadziły na mnie rozmaite odznaczenia i honory. Zostałem zaproszony do książęcego stołu i na regaty z młodym księciem Fryderykiem Karolem, ponieważ łódź, na której przybyłem ze Spandau odznaczała się niezwykłą szybkością i co więcej, pokonałem nawet późniejszego sławnego zwycięzcę z nieprzyjacielskich armii. 

Wraz z odpaleniem fajerwerków skończył się mój pobyt w Spandau i ku mojej wielkiej radości zostałem odkomenderowany do Berlina, do warsztatów artyleryjskich. Spełniło się teraz najgorętsze moje życzenie: miałem czas i sposobność do dalszych studiów przyrodniczych i do rozszerzania zakresu moich wiadomości technicznych. Oprócz tego miałem i inne powody, dla których uważałem tę zmianę za korzystną. Po śmierci rodziców ciążył na mnie obowiązek opiekowania się młodszym rodzeństwem (najmłodszy, Otto, miał trzy lata, gdy matka umarła). Wprawdzie dzierżawa owych majątków rządowych na długi szereg lat była pozostawiona naszej rodzinie, ale czasy dla gospodarzy były tak ciężkie, że dochody moich braci nie wystarczyły nawet na pokrycie kosztów wykształcenia najmłodszego rodzeństwa. Musiałem postarać się o własne źródło dochodu, ażeby móc spełnić obowiązki głowy rodziny. A to wydawało mi się łatwiejszym do osiągnięcia w Berlinie niż w jakimkolwiek innym mieście. 

Mój brat Wilhelm, tymczasem skończył szkołę magdeburską i za moją radą spędził cały rok w Getyndze na studiach przyrodniczych. Następnie wstąpił jako praktykant do fabryki w Magdeburgu. Tam bardzo pilnie zajął się budową maszyn, która wówczas w Niemczech szybko się rozwijała z powodu wprowadzenia kolei żelaznych. Wciąż pisywałem do niego i często przysyłał mi zadania, nad którymi miał pracować jako konstruktor. Jego projekty nie zawsze mnie zadowalały, przedstawiałem mu moje uwagi i z tej wymiany zdań powstawały nieraz rzeczy nowe i pożyteczne, między innymi regulatory przy maszynach parowych, do których jeszcze powrócę. 

Moje starania, ażeby coś zrobić w Berlinie, wkrótce odniosły pomyślny skutek, jakkolwiek jako oficer byłem niesłychanie skrępowany w wyborze środków. Udało mi się zawrzeć umowę z fabryką neizylbru J. Hennigera, na mocy której miałem dla niej założyć i urządzić zakład do złocenia i srebrzenia według mego patentu. Miałem za to otrzymać udział w zyskach. Było to pierwsze tego rodzaju przedsiębiorstwo w Niemczech. Już przedtem w Anglii niejaki pan Elkington urządził podobną pracownię, opierając się na innej metodzie, a mianowicie na złoceniu i srebrzeniu za pomocą soli cyjanowych; zakład ten wkrótce rozwinął się do znacznych rozmiarów. 

Przy układaniu i przy samym urządzeniu warsztatu bardzo dopomógł mi Wilhelm. Skorzystał też ze swego pobytu w Berlinie, żeby nakłonić jedną z fabryk maszyn do wprowadzenia u siebie naszego regulatora. Przekonałem się więc, że do tego rodzaju interesów i układów był bardzo zdolny. A że przy tym miał ochotę jechać do Anglii, zadecydowaliśmy, że weźmie urlop ze swojej fabryki i uda się do Londynu w celu spieniężenia moich wynalazków. 

Nie mogłem mu dać do rozporządzenia wielkich sum, a jednak mimo to potrafił doskonale się wywiązać z powierzonej mu misji. Postępując z wielkim taktem, udał się przede wszystkim do naszego konkurenta Elkingtona i po pokonaniu pewnych trudności sprzedał mu nasz patent za 1 500 funtów. Dla nas była to wówczas kolosalna suma, która na długo wybawiła nas od wszelkich kłopotów. 

Po powrocie z Londynu Wilhelm nie mógł się przyzwyczaić do małomiasteczkowych stosunków w swojej magdeburskiej fabryce i postanowił przenieść się na stałe do Anglii. Zamiar ten i ja uważałem za pożyteczny. Postanowiliśmy opatentować i spieniężyć tam także inne moje wynalazki. 

Właśnie w tym czasie wykonałem dwa wynalazki. Pierwszy polegał na pokrywaniu drogą galwanoplastyczną płyt, używanych do miedziorytów, cienką warstwą niklu. Płyty takie były o wiele trwalsze i dawały znacznie większą liczbę odbitek zachowujących całkowitą delikatność rysunku. Wynalazek ten nie dał jednak spodziewanych korzyści, gdyż wkrótce potem nauczono się pokrywać płyty warstwą żelaza – były one wprawdzie mniej trwałe, ale warstwa żelaza dawała się z łatwością usuwać i zastępować świeżą. Drugi wynalazek polegał na przystosowaniu wynalezionej wówczas cynkotypii do drukarskich maszyn rotacyjnych. Przy pomocy zręcznego mechanika, zegarmistrza Leonhardfa, udało mi się zbudować model takiej prasy drukarskiej, która zupełnie dokładnie wykonywała wszelkie operacje litograficzne za pomocą walcowato zgiętej płyty cynkowej. Jednak późniejsza eksploatacja tego wynalazku na wielką skalę wykazała, że cynkotypia nie wytrzymuje tak szybkiego tempa.

Mój brat napotkał w Anglii na wielkie trudności; udałem się więc osobiście do Londynu, ale mimo usilnych starań, nie zdołaliśmy ich przezwyciężyć. Przekonaliśmy się, że spekulacje oparte na wynalazkach są zawsze rzeczą niepewną, że rzadko bywają zwieńczone pomyślnym skutkiem, a przede wszystkim wymagają, oprócz znajomości rzeczy, znacznych środków materialnych.

Mnie osobiście podróż ta przyniosła wielką korzyść: wszystkim moim wysiłkom nadała poważniejszy i bardziej krytyczny kierunek. Nauczyłem się więcej wagi przywiązywać do pewności założenia niż do bezpośrednio pożądanych wyników. Wielką zachętą do pracy była dla mnie także moja dalsza podróż, stamtąd bowiem udałem się do Paryża, gdzie mogłem zwiedzić pierwszą wielką przemysłową wystawę paryską, urządzoną w najświetniejszej chwili panowania Ludwika Filipa. 

Niestety, mój pobyt w Paryżu został zakłócony bardzo nieprzyjemnym wypadkiem. Nie zabrawszy z sobą wszystkich pieniędzy potrzebnych na podróż, umówiłem się z bratem, że przyśle mi pieniądze do Paryża. Skutkiem nieporozumienia, a może i z winy poczty, znalazłem się sam jeden, bez żywej duszy znajomej i bez grosza na bruku wielkiego miasta. Trudno było w takim położeniu coś zwiedzać i oglądać; poznałem tylko ulice Paryża, po których spacerowałem, starając się zapomnieć o głodzie. Gdy nareszcie nadeszły pieniądze, musiałem wyjeżdżać, gdyż mój urlop dobiegł końca. 

Wróciwszy do Berlina, zastanowiłem się poważnie nad moim dotychczasowym życiem i działalnością. Doszedłem do przekonania, że uganianie się za wynalazkami, do czego mnie skłoniło pierwsze tak łatwe powodzenie, zarówno mi, jak i mojemu bratu może wyjść na zgubę. Wyrzekłem się wtedy poszukiwania wszelkich wynalazków, sprzedałem nawet mój udział w fabryce berlińskiej i oddałem się poważnym studiom naukowym. Słuchałem wykładów na uniwersytecie, ale niestety przez uczęszczanie na wykłady sławnego matematyka Jacobiego wkrótce przekonałem się, że nie posiadam należytego wykształcenia przygotowawczego. Ten brak, ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, często stał mi na przeszkodzie i zmarnował niejedną moją pracę. Tym większą czuję wdzięczność dla moich dawnych profesorów, fizyków Magnusa, Dove’a za uprzejme obchodzenie się ze mną. Równie wiele zawdzięczam młodszym berlińskim fizykom, którzy pozwolili mi należeć do założycieli Towarzystwa Fizycznego. Było to ożywione grono młodych i utalentowanych przyrodników, z których niemal każdy z czasem wsławił się jakimś znakomitym dziełem. Niech mi wolno będzie wymienić tu nazwiska takie, jak: du Bois-Reymond, Bruke, Helmholtz, Clausius, Wiedemann, Ludwig, Beetz i Knoblauch. 

Obcowanie i wspólna praca z ludźmi tak genialnymi i tak poważnego sposobu myślenia utwierdziło we mnie zamiłowanie do studiów naukowych i obudziło niezłomne postanowienie służenia nadal wyłącznie poważnej nauce. 

Ale okoliczności były silniejsze od mojej woli i wrodzony pociąg do stosowania wiadomości nabytych drogą naukową do celów użytecznych i praktycznych wciąż zwracał mój umysł ku technice. I to pozostało mi na całe życie. Nade wszystko kochałem wiedzę, a pracowałem w dziedzinie techniki. 

Ów kierunek techniczny został we mnie rozwinięty w głównej mierze przez Towarzystwo Politechniczne, do którego wstąpiłem jako młody oficer. Brałem udział w posiedzeniach, odpowiadając na zapytania przychodzące listownie. Te odpowiedzi i dyskusje uważałem za moje systematyczne, regularne zajęcie i doskonałą szkołę. Pomagały mi w tym studia przyrodnicze i przekonałem się, że postępy w technice mogą być osiągnięte tylko przez jak najszersze rozpowszechnianie wiadomości przyrodniczych wśród techników. 

W owym czasie naukowców od techników dzieliła jeszcze przepaść. Wielce zasłużony Beuth, którego można uważać za założyciela i twórcę niemieckiej techniki, przeistoczył Berliński Instytut Przemysłowy na zakład, który przede wszystkim miał na celu kształcenie młodych techników w naukach przyrodniczych. Działalność i wpływ tego instytutu, zamienionego następnie na Akademię Przemysłową, a w końcu na Politechnikę Charlotenburską za krótko jeszcze trwały, aby należycie podnieść poziom wykształcenia ówczesnych przemysłowców. 

Prusy były wówczas państwem czysto militarnym i urzędniczym. Tylko między urzędnikami znajdowali się ludzie wykształceni. Z dziedziny przemysłu jedno tylko gospodarstwo rolne cieszyło się ogólnym poważaniem. Kraj zubożały i zniszczony długoletnimi wojnami nie posiadał zamożnego stanu mieszczańskiego, który dorównywałby wykształceniem i majątkiem stanowi wojskowemu i urzędniczemu. Po części winę za ten stan rzeczy należy przypisać temu, że krzewiciele nauki uważali za niezgodne ze swoją wysoką godnością osobiście interesować się postępem techniki. To samo da się powiedzieć o sztukach pięknych, których adepci uważali wówczas (ja powiedziałbym, że także i dziś) za niewłaściwe i poniżające to, by choćby małą cząstkę swej twórczej siły poświęcić na wprowadzenie sztuki do przemysłu. 

Moja działalność w Towarzystwie Politechnicznym wyrobiła we mnie przekonanie, że wykształcenie przyrodnicze i naukowe metody badania podniosą technikę na niebywały stopień rozwoju. Mnie zaś przyniosła i tę korzyść, że wszedłem w osobiste stosunki z berlińskimi przemysłowcami i naocznie mogłem sobie zdać sprawę z dobrych i słabych stron ówczesnego przemysłu. Fabrykanci często zwracali się do mnie po radę, wskutek czego poznałem ich rozmaite urządzenia i metody. Nabyłem także przeświadczenie, że postępy techniki nie mogą być nagłymi i wielkimi skokami, jak się to dzieje w nauce dzięki twórczości znakomitych umysłów. Wynalazek techniczny dopiero wtedy nabiera znaczenia i wartości, gdy sama technika jest już tak posunięta, że wynalazek jest możliwy do wykonania i stał się niezbędnym do zaspokojenia pewnych potrzeb. Dlatego widzimy, że najważniejsze wynalazki nieraz całe dziesiątki lat spoczywają nietknięte, a potem nagle nabierają wielkiego znaczenia, gdy wybije ich godzina. 

Z wielu kwestii naukowo-technicznych, które mnie wówczas zajmowały, najważniejsza, a zarazem ta, która była treścią mojej pierwszej pracy literackiej, została wywołana listem mojego brata Wilhelma, w którym ten donosił mi, że w Dundee w Szkocji, widział niezmiernie interesującą maszynę pracującą nie za pomocą pary – lecz rozgrzanego powietrza. 

Pomysł ten zajął mnie ogromnie, widziałem bowiem w nim początek radykalnego, a bardzo korzystnego przewrotu w technice maszyn. Teorię takich maszyn opisałem w „Dzienniku Politechnicznym” Dinglera z dodaniem szkicu, który wydawał mi się najodpowiedniejszy. Moja teoria stała całkowicie na fundamencie teorii Mayera o obliczaniu energii, którą Helmholtz matematycznie rozwinął w swoim znakomitym dziele. Moi bracia długi czas zajmowali się tymi maszynami, ale tylko po to, żeby się przekonać, że technika nie stała jeszcze na poziomie tego odkrycia i nie mogła wykorzystać go w opłacalny sposób.

Drugim zagadnieniem, którym już od dawna się zajmowałem, było dokładne zmierzenie szybkości pocisku. Rozmaite prace wykonane w tym kierunku przez zegarmistrza i mechanika Leonhardta naprowadziły mnie na myśl wykorzystania iskry elektrycznej do mierzenia szybkości. Pomysł ten i sposób zastosowania go ogłosiłem drukiem, tak samo jak mój drugi pomysł, zrealizowany wiele lat później, polegający na mierzeniu tą samą metodą szybkości prądu elektrycznego w przewodnikach. 

Moje zamiłowanie do doświadczeń elektrycznych skłoniło mnie do podjęcia współpracy z Leonhardtem, który na zlecenie sztabu generalnego zajęty był eksperymentami nad zastąpieniem telegrafu optycznego — elektrycznym. Po kilku nieudanych doświadczeniach wypracowałem projekt mojego własnego pomysłu i wykonanie go zleciłem młodemu mechanikowi, którego poznałem w Towarzystwie Fizycznym, nazwiskiem Halske, pracującemu w małym warsztacie technicznym firmy Böttcher et Halske. Ten z początku z niedowierzaniem patrzył na moją pracę, ale gdy dla zachęcenia go zbudowałem z kilku pudełek od cygar, paru kawałków żelaza i izolowanego drutu kilka telegrafów automatycznych, które działały jak najdokładniej, z zapałem zabrał się do wykonania pierwszych aparatów. Oświadczył mi nawet, że gotów jest porzucić swoją firmę, aby wraz ze mną zająć się wyłącznie telegrafią. 

Pod wpływem tego powodzenia, a także coraz bardziej zwiększających się trosk i wydatków na wychowanie mego młodszego rodzeństwa, postanowiłem porzucić służbę wojskową, poświęcić się budowie telegrafów, których wielkiej przyszłości byłem pewien i tym sposobem otworzyć sobie nową drogę kariery. Wziąłem się więc z zapałem za mój nowy telegraf, który miał być fundamentem mojego przyszłego stanowiska. Ale niespodziewanie zaszedł wypadek, który mógł zniweczyć wszystkie moje plany. 

Były to czasy wielkiego poruszenia politycznego i wyznaniowego w całej Europie. W Niemczech objawił się on myślą o wolności religijnej zarówno u katolików, jak i u protestantów. W Berlinie zjawił się Johanes Rouge; jego publiczne konferencje przyciągały niezliczone rzesze zainteresowanych i budziły powszechny entuzjazm. Wszyscy młodzi oficerowie i urzędnicy, prawie bez wyjątku myślący liberalnie, uwielbiali Rouge’a. 

Pewnego dnia, a było to właśnie wtedy, gdy kult Rouge’a osiągnął zenit, po skończonej pracy udałem się na przechadzkę do Thiergarten wraz ze wszystkimi oficerami z warsztatów artyleryjskich. W kawiarni „Enter den Zellen” zastaliśmy tłum ludzi gorąco rozprawiających i wzywających wszystkich obecnych do otwartego stawienia się za Rouge’em, a przeciwko krzewicielom ciemności. Byli dobrymi mówcami, a może byli tak przekonujący dlatego, że publiczne przemówienia były w Prusach nowością. Gdy więc przed rozejściem się podano mi do podpisu arkusz pokryty już w większości znajomymi nazwiskami, bez namysłu podpisałem się. Za moim przykładem poszli starsi i młodsi oficerowie, wszyscy bez wyjątku. Każdy z nas uważał za właściwe, by określić swoje przekonania i nikt nie widział w tym nic zdrożnego. 

Jakież było moje przerażenie, gdy nazajutrz rano ujrzałem w gazecie artykuł wstępny zatytułowany: „Protest przeciwko reakcji i obłudzie”, a w końcu i moje nazwisko na samym czele wszystkich innych podpisów.

W warsztacie zastałem moich wielce zafrasowanych towarzyszy. Wszyscy obawialiśmy się, że jako wojskowi popełniliśmy ciężkie wykroczenie. Nasze przypuszczenie potwierdził komendant warsztatów, człowiek zacny i dobry, oświadczając nam, że wszyscy zgubiliśmy tym czynem tak siebie samych, jak i jego. 

Minęło kilka dni w tym przykrym oczekiwaniu. Wreszcie oznajmiono nam, że inspektor warsztatów, generał von Jenichen, zakomunikuje nam królewską decyzję. Była to surowa nagana, ale łaskawsza niż się spodziewaliśmy. Generał wygłosił dla nas długą przemowę, w której zarzucił nam nieprzyzwoitość i wyłożył naganność naszego postępku. Ja byłem ciekawy końca. Nieraz bowiem słyszałem z ust generała, człowieka wysoko wykształconego humanistycznie, wygłaszane przekonania, które w niczym nie różniły się od moich. „Panowie wiedzą — rzekł w końcu — że jestem zdania, iż każdy człowiek, a szczególnie oficer, otwarcie powinien wypowiadać swoje przekonania. Nie zastanowiliśmy się tylko nad tym, że co innego znaczy otwarcie, a co innego publicznie”.

Wkrótce dowiedzieliśmy się, że wszyscy mamy za karę powrócić do naszych brygad. Dla mnie był to cios prawie nie do zniesienia; rozbijał bowiem wszystkie moje plany i stawiał mnie w niemożności łożenia na dalsze wychowanie braci. Musiałem koniecznie znaleźć jakiś sposób, aby przeszkodzić tej translokacji. Środkiem do tego celu mógł być tylko jakiś wynalazek wielkiej wagi dla wojskowości, który wymagałby bezwarunkowo mojej obecności w Berlinie. Telegrafy, którymi się tak żywo zajmowałem, nie mogły mi oddać tej przysługi, bo mało kto wierzył w ich wielką przyszłość, a moje projekty były zaledwie w powijakach. Na szczęście przyszła mi na myśl bawełna strzelnicza, którą niedawno w Bazylei wynalazł profesor Schönbein, ażeby w tamtejszej fabryce prochu prowadzić dalej moje doświadczenia na wielką skalę. O karze ani o przeniesieniu nie było już mowy. I tak ze wszystkich moich towarzyszy w Berlinie pozostałem ja jeden.

Owe próby na wielką skalę nie dały spodziewanych rezultatów. Przekonałem się (i zamieściłem to w sprawozdaniu urzędowym), że wynaleziona przeze mnie bawełna jest doskonałym materiałem wybuchowym, ale nie może w zupełności zastąpić prochu. Moje sprawozdanie było już złożone w ministerstwie, kiedy profesor Otto w Brunszwiku „wynalazł” i ogłosił moją metodę wytwarzania bawełny strzelniczej zdatnej do użytku. Wszystko, co w tym przedmiocie zrobiłem wraz z moim sprawozdaniem, pozostało w sekretnym archiwum ministerstwa wojny, a profesor Otto słusznie uchodzi za wynalazcę bawełny strzelniczej zdatnej do użytku, skoro sposób i metodę jej wytwarzania ogłosił jako pierwszy. Nieraz przytrafiło mi się już coś podobnego. Początkowo wydaje się to bolesne i niesprawiedliwe, że ktoś na mocy wcześniejszej publikacji mógł przywłaszczyć sobie zaszczyt przypisania mu odkrycia lub wynalazku, nad którym ktoś inny pracował z zamiłowaniem i pomyślnym skutkiem, a ogłosić wyniki chciał dopiero po całkowitym udoskonaleniu swojej koncepcji. Z drugiej strony należy przyznać, że pierwszeństwo musi podlegać pewnym przepisom i regułom, tym bardziej że dla nauki i dla ludzkości pierwszorzędną wagę ma sama wynaleziona rzecz, a nie osoba wynalazcy. 

Szczęśliwie uniknąwszy grożącego mi przeniesienia, mogłem spokojnie powrócić do moich studiów nad telegrafem. Wręczyłem generałowi Etzelowi, naczelnikowi wojskowego telegrafu optycznego, moje uwagi o ówczesnym stanie telegrafów i o koniecznych zmianach. Skutkiem tego zostałem oddelegowany na służbę przy komisji sztabu generalnego, która miała wprowadzić telegraf elektryczny zamiast optycznego. Potrafiłem pozyskać zaufanie generała i jego zięcia, profesora Dove’a, do tego stopnia, że komisja przyjmowała wszystkie moje plany i powierzała mi ich wykonanie. 

Uważano wówczas za rzecz nieprawdopodobną, aby linia telegraficzna przeprowadzona nad ziemią i przytwierdzona do zwyczajnych słupów, dostępna dla każdego, mogła prawidłowo funkcjonować. Przypuszczano, że ludność sama będzie ją niszczyć. Gdziekolwiek wtedy w Europie zakładano telegrafy elektryczne, wszędzie przeprowadzano przewodniki podziemne. Do izolowania drutów używano najrozmaitszych materiałów, ale żaden z nich nie dawał dostatecznej i trwałej izolacji. 

Przypadkiem mój brat przysłał mi z Londynu próbę materiału, który dopiero co ukazał się na rynku londyńskim — gutaperki. Nadzwyczajne zalety tej masy użytej do izolowania, zwróciły moją uwagę. Po rozmaitych testach i po zbudowaniu specjalnej wymyślonej przeze mnie prasy, a wykonanej przez Halskego, otrzymaliśmy druty dobrze i trwale izolowane. 

W 1847 r. od Berlina do Grossbeeren zostały przeprowadzone pierwsze dłuższe przewodniki podziemne. Ponieważ okazały się zupełnie dobrze działać, więc tym samym i kwestia używania gutaperki, jak i mojej prasy do izolowania, zdawała się rozwiązana. Odtąd nie tylko linie przeprowadzane pod ziemią, ale i kable podmorskie były izolowane w ten sposób. Moje postanowienie poświęcenia się wyłącznie budowie telegrafów teraz już było niewzruszone. Nakłoniłem więc mechanika, J.G. Halskego, ażeby swoje dotychczasowe przedsiębiorstwo odstąpił swemu wspólnikowi, sam zaś założył zakład budowy telegrafów, w którym po moim wystąpieniu z wojska i ja zarezerwowałem sobie miejsce. 

Ponieważ zarówno Halske, jak i ja nie posiadaliśmy dostatecznych środków, zwróciliśmy się do mojego krewnego, radcy G. Siemensa, mieszkającego w Berlinie; a ten pożyczył nam 6000 talarów w zamian za sześcioletni udział w zyskach. Warsztat został otwarty 12 października 1847 r. w oficynie domu położonego przy ulicy Schoneberskiej, rozwinął się szybko i bez pomocy obcych kapitałów. Taki był początek firmy Siemens & Halske, znanej dziś w całym świecie i posiadającej filie w prawie wszystkich stolicach Europy. 

Zajmowałem tak wybitne stanowisko w komisji telegraficznej, że miałem pewne widoki i szanse objęcia posady głównego kierownika przyszłych telegrafów rządowych w Prusach. Wyrzekłem się jednak tego zaszczytu, aby nie być związanym żadną służbą; miałem przekonanie, że zarówno społeczeństwu, jak i sobie samemu będę zdecydowanie pożyteczniejszy, zachowując zupełną swobodę i niezależność. Jednocześnie wystąpić z wojska, a tym samym podać się do dymisji z komisji telegraficznej chciałem dopiero wtedy, gdy jej zadanie będzie już w pełni spełnione, a więc wtedy, kiedy jej wysiłki nad opracowaniem przyszłych telegrafów będą całkowicie ukończone. 

Z całą komisją toczyłem wtedy walki, aby budowane linie telegraficzne służyły również do użytku publicznego, czemu kręgi wojskowe były zdecydowanie przeciwne. Ale szybkość i pewność, z jaką działały zbudowane przeze mnie telegrafy, przychylniej usposobiły osoby decyzyjne do tej idei. Nadspodziewanie pomyślne wyniki naszych prób nabrały takiego rozgłosu, że zostałem wezwany przez księżną pruską do Poczdamu, abym pokrótce wyłożył teorię telegrafu elektrycznego jej synowi, późniejszemu następcy tronu i cesarzowi Fryderykowi. Wykład ten wraz z doświadczeniami i pisemnym objaśnieniem, w którym główny nacisk kładłem na doniosłe znaczenie telegrafu, gdy ten służyć będzie do użytku ogółu — z pewnością mocno się przyczynił do zmiany poglądów w wysokich sferach. 

Komisja, idąc za moją radą, ogłosiła w marcu 1848 r. konkurs na przewodniki i aparaty telegraficzne. Autorowi zwycięskiej pracy, oprócz nagrody pieniężnej, miało przypaść w udziale wykonanie odnośnych robót. Żywiłem cichą nadzieję, że moje projekty wygrają w tym konkursie, ale nagłe marcowe wypadki położyły koniec zarówno konkursowi, jak i samej komisji. A to nie wszystko: cały przemysł i wszelki inny ruch, oprócz rewolucyjnego, zupełnie ustał. Jedynie wysiłkom mojego wspólnika Halskego zawdzięczam, że nasze warsztaty zdołały się utrzymać w porządku; wciąż produkowaliśmy aparaty elektryczne, jakkolwiek nie mieliśmy żadnych zamówień. 

Ja osobiście znajdowałem się w trudnym położeniu. Moje prace w związku z rozwiązaniem komisji ustały; innego zadania nie otrzymałem. Jako wojskowy nie mogłem się podać do dymisji, bo wciąż krążyły pogłoski o niechybnej wojnie. 

Tymczasem, jak to mi się zresztą już kilkakrotnie w życiu zdarzyło, zaszedł wypadek, który stanowczo wpłynął na moje losy i to bardzo szczęśliwie. Korzystając z ogólnego poruszenia w całej niemal Europie, księstwo Szlezwicko-Holsztyńskie postanowiło wyswobodzić się spod panowania Danii. Powstanie się powiodło i w całych Niemczech zaczęły się tworzyć pułki ochotników, ażeby iść na pomoc walczącym na północy braciom. Duńczycy ze swojej strony zbroili się i grozili zbombardowaniem Kilonii. Mój szwagier, Himly, rok wcześniej został tam powołany na profesora uniwersytetu i mieszkał nad samym portem. Odbierałem też wciąż od siostry listy pełne rozpaczy, która widziała już dom swój w gruzach; bo rzeczywiście był najbardziej wystawiony na duńskie bomby, gdyż maleńka forteczka portowa znajdowała się w rękach Duńczyków, a tym samym i port stał dla nich otworem. 

To wszystko naprowadziło mnie na zupełnie wówczas jeszcze nowy pomysł obronienia portu za pomocą min podmorskich zapalanych elektrycznie. Zakomunikowałem ten plan szwagrowi, a on przedstawił go natychmiast rządowi tymczasowemu, który uznał go za dobry i wysłał specjalnego posła do rządu pruskiego z prośbą o udzielenie mi pozwolenia na wykonanie mojego projektu. Rząd pruski na razie nie mógł tego uczynić, gdyż dotąd Danii nie została wypowiedziana wojna; jednak obiecywał przychylić się do tej prośby, skoro tylko będą ku temu okoliczności.

Nie tracąc czasu, wziąłem się do przygotowań, tak że z dniem wypowiedzenia wojny byłem gotów i udałem się do Kilonii. 

Tymczasem mój szwagier poczynił wszystkie przygotowania, aby miny można było podłożyć natychmiast, lada dzień, gdyż spodziewano się nadciągnięcia duńskiej floty. Napełniliśmy prochem ogromne beczki, które tymczasowo zapełniły nam w Berlinie kalendarz zamówień, umieściliśmy je w workach kauczukowych i zanurzyliśmy w wodzie mniej więcej na głębokość 20 stóp. Cały osprzęt elektryczny został wypróbowany na maleńkich minach i łódkach i przekonałem się, że wszystko będzie doskonale działało. 

Każdy był przekonany, że bombardowanie Kilonii zostało w Kopenhadze nieodwołalnie postanowione. Ja również obawiałem się o miasto, bowiem duńska flota mogła podpłynąć do fortecy Friedrichsort i stamtąd najspokojniej bombardować. Dlatego uważałem za rzecz pierwszej wagi nie pozostawić fortecy w ręku Duńczyków. Przedstawiłem ten zamysł komendantowi Kilonii, który zupełnie nie zgodził się z moimi zapatrywaniami, ale nie mając dostatecznej załogi, nie mógł przedsięwziąć żadnych kroków. Napomknąłem więc o straży obywatelskiej i komendant natychmiast kazał ją zwołać. 

Obywatele licznie się zgromadzili i gdy tylko przedstawiłem im rzecz całą, dali mi do rozporządzenia około 200 ludzi pod warunkiem, żebym samodzielnie objął nad nimi dowództwo. Około północy wyruszyliśmy i nie napotkawszy najmniejszego oporu zajęliśmy fortecę, której bardzo nieliczną załogę nazajutrz odesłałem do Kilonii; byli to pierwsi jeńcy wojenni. Na forcie kazałem wywiesić chorągiew w kolorach czarnym, czerwonym i złotym, na znak, że została zajęta przez wojsko niemieckie, co też wkrótce wyczytaliśmy w duńskich gazetach. 

Mimo to byłem przekonany, że obywatele i mieszczanie, których interesy i zajęcia wołały do miasta, nie dadzą się zatrzymać w fortecy na stałe. Wiedziałem, że w bardzo krótkim czasie będę musiał ich zwolnić i wyrzec się plonu mego zwycięstwa, jeżeli nie będę potrafił ich zastąpić innymi ochotnikami. Otóż na owo zastępstwo bardzo odpowiednia wydała mi się młodzież wiejska z okolicy i to do niej się zwróciłem. Niełatwo, co prawda, było nakłonić starych, żeby powierzyli mi swoich synów; ale gdy im zagroziłem, że gotów jestem utworzyć załogę z kobiet, byle tylko obronić kraj od Duńczyków, zmiękli i do wieczora, obszedłszy wszystkie wioski, zebrałem 150 dziarskich chłopaków, a do tego miałem cały szereg łódek napełnionych żywnością. 

Zwolniłem wtedy straż obywatelską, z wyjątkiem kilku ochotników, którzy pomagali mi w ćwiczeniu nowicjuszy, a otrzymawszy dla tych ostatnich od komendanta broń i amunicję, ku mojej wielkiej radości w krótkim czasie zrobiłem z nich całkiem dobrych żołnierzy. Pewnego ranka zostaliśmy zaalarmowani wiadomością, że w zatoce pokazały się trzy wielkie duńskie okręty wojenne. Wyglądało to rzeczywiście na zaatakowanie fortecy, a to, wobec jej lichego uzbrojenia i zaopatrzenia, miało wszelkie perspektywy powodzenia. Najsłabszym punktem była brama wschodnia, prowadząca do portu wewnętrznego. Most zwodzony się rozpadł, woda w otaczającym go rowie wyschła, a z wałów ochronnych zostały tylko szczątki. 

Ponieważ mój szwagier po pewnym czasie otrzymał z Berlina zamówione worki kauczukowe, kazałem do Friedrichsortu sprowadzić jedną z owych wielkich beczek; która miała posłużyć za minę pływającą do obrony bramy fortecznej. 

W przeddzień alarmu kazałem w wale wykopać głęboki rów i wstawić w niego beczkę napełnioną prochem. Ponieważ przy tej robocie zastała nas noc, rów pozostał otwarty i tylko postawiłem przy nim straż. Nazajutrz po zaalarmowaniu poleciłem memu bratu Fryderykowi (Fryderyk, a potem Wilhelm i Karol byli ze mną razem w Kilonii i we Friedrichsort) przygotowanie przewodników zapalających, ażeby w razie szturmu móc minę zapalić od zewnątrz. 

Okręty rzeczywiście zbliżyły się już na odległość strzału. Moje trzy armaty były obsadzone, a piec do rozgrzewania kul nieustannie był czynny. Ale zakazałem strzelać, dopóki okręty nie przedostaną się przez bramę. Pozostałą załogę zgromadziłem na podwórzu fortecznym, ażeby rozstawić ją w różnych punktach, a co najważniejsze, dodać jej odwagi. Aż tu nagle przed bramą wysoko w górę strzelił ogromny płomień. W jednej chwili poczułem ogromny nacisk, a potem rozdęcie klatki piersiowej; jednocześnie we wszystkich oknach potrzaskały się szyby, a dachówki, wyrzucone w górę, z łoskotem spadały na ziemię. 

Od razu zrozumiałem, co było powodem tej katastrofy: nic innego, jak wybuch miny. I wnet z przerażeniem pomyślałem o moim biednym Fryderyku. Pobiegłem ku bramie i tam odetchnąłem, zastawszy go całego i zdrowego. Wyszykował minę, ustawił na wale baterię, drut zapalający połączył z jednym z biegunów baterii, a drugi drut przymocował do gałęzi, żeby w razie potrzeby mieć go pod ręką. Chciał mnie o tym wszystkim zawiadomić, gdy naraz nastąpił wybuch, a ciśnienie powietrza zrzuciło go z wału do wnętrza fortecy. Widocznie wiatr zerwał drut z drzewa i rzucił go na drugi biegun baterii, czym spowodował wybuch. Zdecydowanie gorzej miał się pozostawiony na straży żołnierz – leżał jak nieżywy; dopiero po godzinie doszedł do siebie, z ust, nosa i uszów płynęła mu krew, i cały posiniał, ale po kilku dniach miał się dobrze. 

Najdziwniejsze było mechaniczne działanie, a raczej skutki tego wybuchu, który można uważać za strzał z otwartej rury, nabitej pięcioma centnarami prochu. W miłej fortecy ani jedna izba nie pozostała zamkniętą; ciśnienie powietrza wysadziło wszystkie drzwi i okna; a w całej okolicy popękały szyby. Różnica ciśnienia w obrębie fortecy musiała wynosić co najmniej jedną atmosferę; inaczej nie mogłoby to na takiej odległości wywołać takich skutków. 

Gdy powróciłem na plac, nie zastałem nikogo i zląkłem się, czy moi ludzie ze strachu nie rozbiegli się i nie pochowali w kątach. Ale ku mojej wielkiej radości wnet przekonałem się, że wszyscy byli na swoich stanowiskach. Byli przekonani, że Duńczycy rozpoczęli oblężenie od rzucenia bomby. Tymczasem odstąpili oni od swego zamiaru: okręty cofnęły się, a nazajutrz w dziennikach kopenhaskich wyczytaliśmy, że jedna z min podłożonych pod fort, przypadkowo wybuchła i zniszczyła fortecę.