Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z niektórymi ludźmi nigdy nie powinno się zadzierać… są bardziej niebezpieczni niż można przypuszczać.
Bliźniacy Adrian i Bernard są sierotami wychowywanymi w domu dziecka. Adrian cierpi na zaburzenia ze spektrum autyzmu, a choroba, uniemożliwiając mu normalne funkcjonowanie w życiu, popycha go w stronę świata przestępczego. Nieprzeciętna inteligencja, wyostrzony zmysł obserwacyjny, fenomenalna pamięć i pomoc brata Bernarda sprawiają, że w krótkim czasie Adrian sięga po kolejne szczeble władzy w podziemiu przestępczym. To on rządzi miastem począwszy od zwykłych alfonsów, a skończywszy na urzędnikach i politykach. W pewnym momencie trafia na godnego siebie przeciwnika…
Wstęga Möbiusa to zaskakująca i doskonale skonstruowana opowieść odsłaniająca sekrety patologicznej osobowości trawionej przez chorobę. To historia o niepohamowanych ambicjach i żądzy władzy.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Roman Konik
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Iga Wiśniewska
Korekta
Alicja Laskowska
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2020
eISBN 978-83-66481-87-9
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Raz. Upewniam się, czy już nie śpię, czy przez przypadek nie śni mi się, że się obudziłem. Mocno zaciskam pięść, wbijając z całej siły paznokcie w wewnętrzną cześć dłoni. Zabolało, to niechybny znak, że się obudziłem. Ciekawi mnie tylko, czy kiedyś stanie się tak, że przyśni mi się ten ból. Wtedy będę musiał wymyślić coś nowego na poranny test oddzielający sen od jawy.
Dwa. Otwieram oczy i patrzę w sufit. Zegar z wewnętrznym projektorem delikatnym, białym światłem wyświetla na suficie godzinę. Został skalibrowany z zegarem atomowym w Zurychu, pokazuje czas z dokładnością do jednej milisekundy. Jest szósta dwadzieścia dwie, spałem zatem sześć godzin i trzydzieści dwie minuty, czyli dwadzieścia trzy tysiące pięćset dwadzieścia sekund. To mniej więcej tak jak wczoraj. Czekam, aż wyświetlacz zegara pokaże szóstą dwadzieścia trzy i cicho liczę mijające sekundy.
Trzy. Siadam na łóżku, a potem patrzę w ustawienia monitora zamontowanego w ścianie poniżej łóżka. Jest ustawiony tak, by nie świecił w nocy w oczy i nie przeszkadzał mi w spaniu. Temperatura wewnątrz sypialni wynosi dwadzieścia i cztery dziesiąte stopnia Celsjusza, wilgotność utrzymywana jest na poziomie trzydziestu pięciu procent. Muszę to sprawdzić niezależnym miernikiem, bo wydaje mi się, że jest bardziej sucho, niż wskazuje higrometr.
Cztery. Ściągam białą bawełnianą koszulkę oraz białe bezszwowe spodenki do spania, składam je w sześcian i delikatnie wrzucam do czarnego kosza na bieliznę, po czym nago przechodzę pod prysznic. Po drodze staję na wadze. Siedemdziesiąt cztery kilogramy dwieście dwadzieścia sześć deko. Tak jak wczoraj rano.
Pięć. Odkręcam prysznic, patrząc na wyświetlacz temperatury. Czterdzieści dwa stopnie. Woda leci z wszystkich otworów deszczownicy. Co jakiś czas któryś z nich się zapychał, dlatego kazałem kupić specjalne urządzenie czyszczące dysze, które godzinę przed porannym i wieczornym prysznicem przepycha dokładnie każdy otwór. Woda spływa na moją głowę równomiernie z wszystkich dysz.
Sześć. Biały ręcznik leży przygotowany na półce obok. Nie jest złożony. Ilekroć zostanie złożony choćby na pół, traci moc absorpcji. Mokry i ociekający wodą owijam się w niego i czekam, aż ostatnie krople wsiąkną w miękką, białą bawełnę. Nie wycieram się.
Siedem. Kiedy cała woda zostanie wchłonięta przez ręcznik, wrzucam go do specjalnego kosza i staję przed lustrem. Namydlam twarz białą pianą, a następnie rozpakowuję, jak co rano, nową maszynkę do golenia. Jest czarna z białym ostrzem. Całość golenia rozplanowana jest na dwadzieścia cztery pociągnięcia ostrza po twarzy. Gdy przedwczoraj musiałem wykonać jeden ruch więcej, do wieczora drapałem się po policzku, czując jakby otarcie na lewej części twarzy.
Osiem. Otwieram szafę, w której zapakowane w folię leżą identyczne zestawy ubraniowe. Biała bielizna, ciemne bawełniane skarpety bezuciskowe, lekkie czarne spodnie i biała wyprasowana koszula. Ze wszystkich ubrań zostały starannie usunięte metki. Nie ma na nich śladu napisu ani znaku firmowego. Na każdy dzień przygotowany jest identyczny zestaw. Liczba leżących zestawów nie może nigdy przekroczyć pięciu. Ilekroć biorę jeden, na jego miejsce musi być włożony następny.
Dziewięć. Ubrany stoję przed lustrem i czeszę włosy czarnym grzebieniem. Grzebień ma siedemdziesiąt cztery zęby. Staram się uczesać w nie więcej niż czternastu ruchach. Liczę ilość włosów, które zostały między zębami grzebienia. Dzisiaj jest ich pięć. Wrzucam je do specjalnego pudełka, tak by zliczyć w sobotę tygodniowy ubytek. W kuchni słychać pracujący ekspres do kawy i grzankę wyskakującą z tostera. Toster co rano zaczyna pracę automatycznie o siódmej zero sześć. Przechodzę ubrany i uczesany do kuchni, nalewam w biały kubek czarną kawę i wyjmuję z tostera ciepły chleb. Opiekacz ustawiony jest na siedemdziesiąt osiem sekund. Wtedy grzanka osiąga optymalny smak, chrupkość i kolor. Zawsze smakuje tak samo.
Dziesięć. Stawiam na nakrytym stole śniadanie. Zanim usiądę, otwieram przyciskiem drzwi na korytarz. Zaraz przyjdzie Bernard. Poranny rytuał został zakończony, niestety przez wczorajsze kłopoty z zaśnięciem wiem, że dzień będzie zły.
◊◊◊
Szczupły mężczyzna przeszedł przez sklep, nie witając się z nikim. Za długą ladą siedziały dwie młode kobiety, patrząc w ekran komputera. Sklep otwierany był co rano o godzinie siódmej i zamykany o piętnastej. Gdy mężczyzna wszedł do środka, ekspedientki spojrzały w jego stronę znad monitora, ale nie przywitały się nawet skinięciem głowy. Wróciły do swej pracy, ignorując go zupełnie. Na ścianach sklepu wisiały okrągłe silikonowe obręcze w różnych kolorach i rozmiarach, pod ścianą stały metalowe beczki ze smarem, skrzynie pełne małych uchwytów i kolorowych podkładek pod śruby, na półkach piętrzyły się katalogi i plastikowe mocowania, a nad nimi różnobarwne tablice. Z głośników dobiegała cicha muzyka. W sklepie panował ogólny spokój, przez co przypominał on bardziej biuro. Bernard minął dwie pracownice siedzące za ladą i wszedł nie niepokojony przez nikogo na zaplecze. Tam wystukał kilkucyfrowy kod na urządzeniu blokującym wejście z napisem: „Odpady chemiczne”. Cichy brzęczyk otworzył masywne stalowe drzwi, które uchyliły się nieznacznie z metalicznym szczękiem.
Był upalny sierpniowy ranek, w pomieszczeniu panował zaduch magazynu, czuć było silną woń silikonu i octu, jednak zza uchylonych drzwi dobiegał miły chłód, jakby zapraszając, by wejść do środka. Mężczyzna lekko pchnął drzwi, a te otwarły się cicho. W tym samym momencie zapaliły się dyskretne lampki na długim, wewnętrznym korytarzu i oświetliły biegnące w dół strome kamienne schody. Na końcu korytarza podświetlone na zielonkawy kolor zamontowane były kolejne drzwi. Te były już otwarte na oścież. Mężczyzna znał dobrze drogę – codzienną wizytę w tym miejscu odbywał punktualnie o godzinie siódmej dwadzieścia osiem od kilku lat. Gdy zamykał wewnętrzne drzwi, odruchowo spojrzał na zegarek pod mankietem dobrze wykrochmalonej koszuli. Podświetlane wskazówki pokazywały dokładnie siódmą dwadzieścia osiem. Czasem przychodził kilka minut wcześniej i musiał czekać pod zielonymi drzwiami, siedząc na zimnych, kamiennych schodach. Brat otwierał je od wewnątrz punktualnie. Według cichego szczęknięcia otwieranych zawiasów mógł regulować zegarek. Po przejściu przez wewnętrzne drzwi znalazł się w dolnym salonie, który był największym pokojem w podziemnej posiadłości. Panował w nim półmrok, dyskretne dolne światła opromieniały białe, surowe ściany, na środku stał mahoniowy ciemny stół i dwanaście obitych czarną skórą wysokich foteli. Więcej sprzętów nie było. W rogu pomieszczenia stał mały metronom. Jego obudowa z ciemnego ebonitu w kształcie ściętego ostrosłupa lekko drżała, gdy wahadło wybijało cicho rytm, który przypominał tykanie zegara. Tempo było zawsze ustawione na siedemdziesiąt dwa uderzenia na minutę. Przy stole, jak co rano, siedział szczupły mężczyzna ubrany w białą koszulę i czarne spodnie. Miał starannie uczesane włosy i uprasowaną koszulę. Przed nim stał biały talerz z grzanką i parujący kubek gorącej kawy.
– Dzień dobry, Adrian – przywitał się z nim mężczyzna, delikatnie odsuwając skórzany fotel. Usiadł za stołem, splótł dłonie na ciemnym blacie i patrzył uważnie w twarz rozmówcy. Nigdy nie podawał mu ręki ani go nie obejmował, zdawał sobie sprawę, że brat nie znosi cudzego dotyku, nawet osób mu najbliższych. Niejednokrotnie był świadkiem, jak ktoś podawał mu rękę, a on udawał, że nie widzi gestu powitania. Czasem bywało, że ktoś poklepał go po ramieniu lub złapał go z znienacka za rękę. Widział wtedy w jego oczach obrzydzenie i niechęć, której nie potrafił ukryć. Patrząc w bladą twarz brata, Bernard zauważył lekką zmianę w jego zachowaniu, skrywaną nerwowość w ruchach i zmęczenie w rozbieganych oczach. Adrian wydawał się czymś zdenerwowany. Co prawda maskował podniecenie, kręcąc kciukami i przekładając z miejsca w miejsce nóż i kubek, jednak brat go znał jak nikt inny.
– Co jest? – spytał bez zbędnych wstępów, nalewając sobie kawy.
Adrian spojrzał na niego, szybko jednak odwrócił wzrok, by uniknąć zatroskanego spojrzenia. Wolnym ruchem przygładził włosy, oblizał usta i lekko drżącym głosem odpowiedział:
– Źle spałem, nie mogłem wczoraj zasnąć. Codziennie spędzam dzień tak samo, a potem sen nie przychodzi. Jak już zasnąłem, to potem w nocy dwa razy się obudziłem. Też nie wiem dlaczego. – Po chwili dodał z wyczuwalną złością w głosie: – Irytuje mnie to, bo codziennie wszystko robię tak samo, a zdarzają się potem takie niespodzianki. Ten brak regularnego snu wybija mnie z rytmu. Cały dzień będzie dzisiaj inny, a wiesz, jak tego nie znoszę. Minie parę dni, zanim wrócę do normy.
Bernard pokiwał głową, świadom, że tego rodzaju drobiazgi wpływają na zachowanie brata. Starał się jednak ignorować te przypadłości, bo wiedział też, że im dłużej będzie o tym rozmawiał, tym bardziej go zdenerwuje, pogarszając tym samym jego podły nastrój. Bernard nabrał powietrza, postawił na stole skórzaną teczkę i cicho powiedział:
– Mam na dziś trudną sprawę, dlatego przychodzę do ciebie.
– Dawaj – odparł krótko Adrian, patrząc z niechęcią na stojącą na stole teczkę.
– Znasz Stefana Krokiewicza?
Adrian pokiwał głową.
– To prezes giełdy papierów wartościowych, tak?
Bernard przytaknął i dodał:
– Pracuje dla nas. Z informacji, które nam przekazuje, jest potem niezły zarobek. Poza tym Krokiewicz jest w radzie nadzorczej w kilku spółdzielniach mieszkaniowych. Ustawia pod nas większe przetargi. Mamy od niego kilkanaście mieszkań w roku praktycznie za bezcen. Jest lojalny i bardzo cię ceni. Jak dotąd nigdy nie odmówił żadnej naszej prośbie. A mieliśmy ich sporo.
– I teraz czegoś chce, jak rozumiem, inaczej byś nie przychodził w jego sprawie – przerwał Adrian, starannie prostując serwetkę, którą wycierał usta po śniadaniu. Jednocześnie bacznie wpatrywał się w deseń, który powstał na śnieżnobiałej serwecie po wytarciu ust.
Bernard ponownie pokiwał głową.
– Sprawa jest skomplikowana i wyjątkowo trudna, moim zdaniem beznadziejna, dlatego przychodzę do ciebie po radę. Nie wiem, z której strony ją ugryźć.
Na bladej twarzy Adriana pojawił się grymas zniechęcenia, tak jakby przeczuwał, z czym przychodzi do niego brat.
– Krokiewicz ma syna. Od lat same kłopoty z gówniarzem. Wiesz, jak to jest z rozpuszczonymi dziećmi bogatych rodziców. – Bernard zrobił pauzę, by wypić łyk kawy. – Na dodatek to jedynak. Pije, łajdaczy się, daje w żyłę. Niestety po narkotykach potrafi być agresywny, nie panuje nad sobą. Już go raz chłopcy od nas uspokajali. Prosiłem, by nie robili mu krzywdy, tylko go solidnie nastraszyli. Ale sam wiesz, że bez krzywdy nie ma potem strachu. A jak nie ma strachu, to i wszystkie obietnice psu na budę. To był błąd, że go porządnie wtedy nie obili.
Bernard zrobił przerwę, upił łyk wody, a potem podjął wywód:
– No i niestety, jak to przy zaniechaniu bywa, kara przyszła szybko. Młody poszedł do burdelu totalnie naćpany, darł się na cały lokal, rozrzucając pieniądze na prawo i lewo, a jak poszedł w końcu z dziwką do pokoju, ta, widząc, z kim ma do czynienia, odmówiła serwisu. Młody nie zastanawiał się długo i huknął ją w głowę stojącą obok łóżka lampą. Taką ciężką, ceramiczną. Z łba nie było co zbierać, krew była w całym pomieszczeniu, nawet na oknach i suficie.
W pokoju zapadła cisza. Słychać było tylko lekki szum klimatyzatorów, gdy Bernard mówił dalej:
– Dziewczyna zmarła na miejscu z roztrzaskaną czaszką i przetrąconym kręgosłupem. Pogotowie stwierdziło zgon od uderzenia w głowę twardym narzędziem. Policja po przyjeździe na miejsce od razu skuła awanturującego się młodego Krokiewicza i zabrała na dołek. Siedzi teraz w areszcie. To było przedwczoraj w nocy, wczoraj był u mnie roztrzęsiony stary Krokiewicz, który błaga cię o interwencję, bo młodemu grozi dwadzieścia pięć lat. Stary niemal mnie całował po rękach, prosząc, bym mu umożliwił spotkanie z tobą, ale stanowczo odmówiłem. Jest przerażony tym, że w najlepszym razie młody wyjdzie z więzienia po piętnastu latach. Lamentował, że to jego wina, że go źle wychował i że nie doczeka pewnie jego wyjścia z pierdla. Wiesz, co robią w więzieniu z takimi, co zabili dziwkę. Przecwelują młodego na lewą stronę. Nawet jak wyjdzie, to już do końca życia będzie łaził na miękkich nogach i wyglądał jak amerykański bajgiel.
Adrian wstał od stołu, złożył pedantycznie chustkę z monogramem, odstawił kubek na talerz i wyrównał łyżeczkę obok. Przygładził po raz kolejny delikatnie lśniące włosy i spytał brata, nie patrząc mu w oczy:
– Kim dla nas jest Krokiewicz pod względem finansowym? Mamy od niego aż tak duże wpływy? Opłaca się angażować nasze siły, by ratować młodego, czy to płotka?
– Ale jak chcesz go ratować? Adrian, sprawa jutro będzie w mediach, wiem to od naszych wtyczek z prasówki. Nie zatrzymasz tego szumu, nie da się ukręcić łba sprawie. Alfons dziewczyny już zapowiada zemstę. Wrzeszczy po całym mieście, że dorwie gnoja nawet w areszcie. Podobno dziwka, którą zabił młody Krokiewicz, przynosiła mu niezłe zyski. Znam tego jej alfonsa, nie odpuści. Jakby nie patrzeć, jego ludzie chcą go dorwać za to, co zrobił.
Adrian usiadł na fotelu obok stołu i spytał brata:
– Pod kogo podwieszony jest alfons?
– Pod Teslę. Mam z nim pogadać, by to jakoś załagodził, uciszył ten szum?
Adrian zastanowił się i spokojnym głosem pozbawionym emocji odparł:
– Pogadaj z nim. Niech uspokoi alfonsa i przekaże mu, że krzywdy mieć nie będzie. Potem wypłać mu odszkodowanie przez Teslę. Wyczujesz w rozmowie, ile mu dać, by tamten więcej nie pyskował.
– To załatwię, ale co z młodym? Da się go wyciągnąć z tego szamba? Tym razem za głęboko wpadł. Siedzi w gównie po uszy.
Adrian uśmiechnął się kącikiem ust do brata.
– I za te uszy go wyciągniemy. Ile razy mam ci tłumaczyć, że każdą sprawę da się załatwić? Pytanie tylko, czy nam się to opłaci, inaczej bym sobie języka nie strzępił. Znasz mnie i wiesz, że ćpuna bym nie bronił. Niech gnije w pierdlu, narozrabiał, więc niech za to beknie. On mnie tu najmniej obchodzi. Robię to wyłącznie przez wzgląd na jego ojca i tylko dlatego, że może być dla nas cenny. Bo starego Krokiewicza też nie znoszę. To cham i prostak, który udaje, że jest bankierem i filantropem. To na bank typ człowieka, który jak jest sam w domu, to smarka w firankę z lenistwa, bo mu się nie chce wstać po chustkę. Spójrz na jego maniery.
Bernard siedzący w masywnym, czarnym fotelu spytał:
– Jak chcesz to rozegrać?
Adrian przez chwilę patrzył w sufit z przymrużonymi oczyma. Odezwał się dopiero po chwili.:
– Ilu księży opłacamy?
– Księży? Co mają do tego duchowni? – chciał wiedzieć zdziwiony Bernard.
– Czy mamy na stanie jakichś księży, ale takich, którzy mają wejścia w kurii?
Bernard popatrzył ponad ramieniem brata, jakby przypominał sobie coś, o czym zapomniał.
– Uzbiera się kilku, nawet jeden biskup jest ci winien przysługę.
– Biskup? Za co? Pedofilia, panienki, chłopcy?
Bernard pokręcił głową.
– Nie, przesadne umiłowanie sztuki. Kolekcjonuje obrazy, bardzo rzadkie, pędzla Hansa Memlinga i Nicolasa Poussina. Pomogliśmy mu kupić przez naszego człowieka obraz Memlinga, który pojawił się na aukcji w domu aukcyjnym w Christie’s & Sotheby’s.
– Tak, już to widzę, jak kupiliście ten obraz. – Adrian uśmiechnął się, patrząc z rozbawieniem na brata. Bernard odpowiedział uśmiechem. – Czyli sprzedaliście mu zwykły blef, a co daliście mu w zamian?
– Doskonałą kopię Memlinga. Nie na darmo zatrudniasz najlepszego fałszerza, jaki pracował po wojnie w Polsce.
Adrian uśmiechnął się na wspomnienie Krajewskiego, którego bardzo lubił i chętnie się z nim spotykał, gdyż ten był skrajnym introwertykiem. Posiadał też niebywałą wiedzę na temat malarstwa i znał niezliczone techniki, o których z pasją opowiadał.
– I co, biskup taki znawca i się nie zorientował? – spytał z zaciekawieniem Adrian.
– A gdzie tam, aż tak dobrze nie zna Memlinga. Ty byś poznał, że to fałszywka, ale on nie. Wdzięczny jest nam bardzo, zwłaszcza że daliśmy mu obraz w prezencie. Nic nie zapłacił, a licytacja była bardzo wysoka. Oczywiście lipna, bo dom aukcyjny nie wpuściłby takiego bubla do siebie. Do biskupa trafił podrobiony katalog aukcyjny z podaną ceną obrazu i estymacją, dostał też kopię nagrania z licytacji, również nieprawdziwą. I fałszywka wisi teraz u biskupa w rezydencji, u niego w sypialni.
Adrian podniósł wysoko brwi.
– Ale nie ma obaw, sprawa nie wyjdzie za jego życia, bo chowa obraz przed oczami innych, by nie powiedzieli, że trwoni pieniądze kurii.
Adrian pokiwał głową, mrużąc lekko oczy.
– Dobrze to rozegrałeś. Przyda nam się teraz biskup w sprawie Krokiewicza. Ma okazję, by się odwdzięczyć za obraz. Zrobimy tak: wskazany przez biskupa ksiądz egzorcysta zaświadczy w sądzie, że młody Krokiewicz był opętany w trakcie popełnienia czynu, a więc zupełnie niepoczytalny. Ksiądz zezna też, że w areszcie dokonał nad nim egzorcyzmów i to z powodzeniem, wyrzucając z niego złego ducha. Przekaże też policji materiał dowodowy, oczywiście poświadczony medycznie.
– Czyli co? Nie bardzo rozumiem.
– Gwoździe, splątane kępki włosów, drzazgi, wszystko wydobyte z jego żołądka podczas egzekwii.
– I co, po tym, jak to obejrzą, ot tak go uniewinnią? Nie łatwiej po prostu zrobić z niego wariata? Zeznawać przez podstawionych świadków, że ma manię prześladowczą albo schizofrenię? Że od dawna się leczy.
– Nie, bo wtedy spędzi kolejne lata w zakładzie zamkniętym, a nie o to chodzi staremu Krokiewiczowi. Chce mieć młodego w domu, na oku. Trzeba tylko wykazać podczas procesu, że czyn popełniony był pod wpływem czynników zewnętrznych, czyli szatana, młody zaś nie ma z tym nic wspólnego, nawet tego nie pamięta, więc trudno go karać. Potwierdzimy to zarówno przez egzorcystę, jak i przez badania psychologiczne i medyczne. Powołamy też świadków, który słyszeli, jak młody mówił w burdelu w jakimś dziwnym języku, a rzeczoznawca filolog stwierdzi, że był to aramejski. Mamy u siebie kogoś takiego?
Bernard kiwnął głową.
– Ale czemu aramejski?
– Bo mało kto zna ten język. Mówili nim w Palestynie za czasów Chrystusa. Zaledwie garstka biblistów go zna współcześnie. Opętani często się nim posługują. A młody nie musi go znać, przecież nie on gadał, tylko zły duch w nim.
– I co, to wystarczy, by go uniewinnić?
– Nie, ale będzie to pierwszy krok, jaki wykonamy. Wstawiennictwo kurii się przyda. Potem porozmawiasz ze składem sędziowskim i ich poinstruujesz, co mają dalej robić. Ważne jest to, by po wyjściu z aresztu młodego przeprowadzić z ojcem rozmowę. Młody nie będzie już tykał narkotyków. To nasz warunek. Jak raz weźmie, to do końca życia będzie pił przez rurkę, jeżdżąc na wózku inwalidzkim. Ma to gwarantowane.
– Posłucha?
Adrian wzruszył ramionami.
– Nie obchodzi mnie to. Jak da w żyłę, to chłopcy z naszej gwardii chętnie połamią mu kości udowe w imadle. Muszą przecież gdzieś ćwiczyć. Potem zawiozą go do szpitala. Nigdy już nie będzie chodził, a siedząc w wózku, będzie miał sporo czasu, by myśleć, jaki był głupi, że nie słuchał dobrych rad. Stary Krokiewicz będzie go pielęgnował.
Po tych słowach zapadła cisza. Dopiero po chwili Adrian lekko zmęczonym głosem spytał:
– Mamy coś jeszcze na dziś?
Bernard pokiwał głową.
– Znasz Bronka Łazarewicza z bazaru?
Adrian wypił resztę kawy, po czym rzucił:
– To ten, na którego wołają Betoniara?
Bernard po raz kolejny kiwnął głową. Adrian pomasował nadgarstki, jakby go bolały i dodał obojętnie:
– To zwykły gruby watażka i bandyta, co nam do niego? Problemy jakieś robi?
– A zastrasza straganiarzy na bazarze, ustanawia nowe porządki, wyrzuca opornych i karze płacić tym, którzy się stawiają. Wczoraj jego ludzie pobili kierowcę, który wypakowywał towar na zapleczu. Pobili go tylko za to, że rzekomo blokował wjazd na bazar, kiedy Betoniara przyjechał z obstawą zobaczyć teren.
– Skąd to wiesz?
– Straganiarze przyszli się wczoraj pożalić. Boją się tych nowych porządków, nie zgadzają się na nowy haracz i proszą cię o interwencję. Chcą, by było po staremu.
Adrian był już znużony tego rodzaju sprawami. Co prawda kiedyś zajmował ostre stanowisko w kwestiach spornych, jednak od jakiegoś czasu stronił od radykalnych rozwiązań.
– Kto od nas zajmuje się bazarem?
– Gruby Mietek ze Śródmieścia, ale on też przyszedł razem z tymi lamentującymi. Twierdzi, że jest za mały na Betoniarę, by z nim walczyć otwarcie. Betoniara jeździ ze zwykłymi urkami. Zakapiory z kosą się nie rozstają, mają też broń. Mietek nie chce wojny, prosi cię o radę i wsparcie.
– Zdejmij Grubego. Od dzisiaj już nie nadzoruje bazaru. Dawaj mu co miesiąc pół wypłaty do czasu, aż zrozumie, skąd ma na chleb. Potem go przyślij do mnie.
Bernard nie komentował, bo wiedział, że jakiekolwiek dalsze dyskusje nie mają sensu.
– A co z Betoniarą? Mam z nim pogadać?
Adrian zaprzeczył ruchem głowy.
– Nic to nie da. Już raz z nim rozmawiałeś rok temu, nie zasługuje na drugą szansę. Jak jeździ po mieście, w ile osób? Dasz radę sprowadzić grubasa do starej cegielni?
Bernard przytaknął, przekonany, że trzyosobowa obstawa Betoniary jest łatwa do sforsowania.
– Na kiedy go chcesz?
– Jutro o czternastej bądź z nim i jego obstawą w głównym magazynie. Poślę chłopaków, by przetrzepali mu porządnie dupę. Na takiego nie ma innej rady. Ja nie przyjadę, nie widzę powodu, by z nim gadać. – Po chwili spytał siedzącego za stołem brata: – Coś jeszcze?
Bernard wstał.
– Resztę omówimy dzisiaj po południu. Popatrz na mnie – poprosił po chwili. – Jest gorzej, co?
Adrian nie odpowiedział na pytanie brata, unikał też jego wzroku. Rzucił tylko, odchodząc w głąb mrocznego pokoju:
– Idź już, widzimy się o czternastej. Punktualnie o czternastej.
Bernard wyszedł przez zielone drzwi. Idąc po schodach w stronę magazynu, myślał tylko o tym, że choroba brata staje się coraz bardziej widoczna.
Adrian wszedł do bocznego pomieszczenia wyłożonego matą akustyczną od podłogi po sufit. Pokój był pusty, na środku stał czarny fortepian Bechsteina. Usiadł przy nim, otworzył klapę, a potem położył dłonie na zimnej klawiaturze. Miał zamknięte oczy i czekał, aż pod powiekami pokażą mu się nuty. Gdy je zobaczył, zaczął grać, ledwo muskając długimi palcami biało-czarną klawiaturę. W idealnie wygłuszonym pokoju popłynęła muzyka. Znał na pamięć wszystkie utwory Bacha, Beethovena, Mozarta, Chopina. Co wieczór czytał przed snem przynajmniej jedną etiudę, analizując jej zapis nutowy pod względem formy. Następnego dnia rano odgrywał ją z pamięci i porównywał dźwięk z wyobrażeniem muzyki na podstawie nut. Dziś grał sonatę Beethovena opus dwudziesty siódmy. Brzmiała dokładnie tak, jak wyobrażał sobie, czytając wczoraj nuty.
◊◊◊
Bernard i Adrian byli bliźniakami i wychowywali się w domu dziecka. Nie wiedzieli, kim są ich rodzice – braci oddano do ośrodka opiekuńczego, gdy mieli skończone dwa lata. Nigdy też nie starali się poszukiwać jakiegokolwiek śladu rodziców w dokumentach. W wieku trzech lat u Adriana stwierdzono chorobę psychiczną. Wtedy nikt jeszcze nie wiedział, czym jest spektrum autyzmu czy zespół Aspergera. Lekarz badający dzieci stwierdził po prostu, że jeden z bliźniaków jest lekko upośledzony. Adrian pewnie nie przeżyłby spokojnego dzieciństwa w domu dziecka, gdyby nie miał brata, który od najmłodszych lat czuł się za niego odpowiedzialny. Bernard pięściami bronił go przed rówieśnikami. Zazwyczaj skutecznie, zdarzało się jednak, że obaj schodzili z boiska czy korytarza szkolnego solidnie obici i pokrwawieni. Z czasem przywykli do tego, że są poniewierani i czekali tylko na moment, kiedy będą mogli żyć samodzielnie z dala od ośrodka. Podczas gdy Bernard po lekcjach w szkole biegał po boisku za piłką, Adrian sporo czytał, często rzeczy zupełnie przypadkowe. W trzeciej klasie znał już na pamięć wszystkie rozkłady jazdy autobusów w okolicy i daty urodzin całego personelu ośrodka. Obsesyjnie interesował się liczbami, był w stanie wykonywać w pamięci skomplikowane obliczenia. Zdarzało się, że całymi godzinami przesiadywał na parapecie okna, patrząc na przejeżdżające samochody, a wieczorem potrafił wymienić wszystkie tablice rejestracyjne aut, ich marki, kolor, a nawet liczbę pasażerów. Na dziesiąte urodziny dostał od brata skradzioną z pobliskiej księgarni jednotomową encyklopedię. Przeczytał ją w kilka dni i ku zdziwieniu całego personelu ośrodka po jednym przeczytaniu znał ją na pamięć. Pytany przez wychowawców potrafił z pamięci przytoczyć każde hasło. Pamiętał również załączone ilustracje, które potrafił doskonale odtworzyć, a nawet stronę, na której było zapisane hasło. Recytował biegle łacińskie nazwy roślin, zwierząt, umiał też wymienić w kolejności alfabetycznie wszystkie zapamiętane hasła, często nie rozumiejąc nic z tego, co cytował. W ośrodku proszono go często, kiedy któryś z wychowawców nie potrafił rozwiązać krzyżówki. Dla Adriana każda krzyżówka była zbyt łatwa. Nie ukrywał zresztą zniechęcenia, gdy był pytany o tak błahe sprawy. Adrian stał się lokalną atrakcją w ośrodku, wołany był do różnych obliczeń czy rozwiązywania rebusów lub zagadek. Kiedy przyjechał psycholog ze stolicy, podał Adrianowi swoją datę urodzin: dwudziestego pierwszego sierpnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku, a potem poprosił, by ten powiedział mu, w jaki dzień tygodnia się urodził. Adrian po trzech sekundach odrzekł, że był to czwartek. Zapytany o liczbę sekund, które przeżył przykładowy człowiek w ciągu siedemdziesięciu lat, siedemnastu dni i dwunastu godzin udzielił po chwili bezbłędnej odpowiedzi: dwa miliardy dwieście dziesięć milionów pięćset tysięcy osiemset. W obliczeniach Adrian uwzględnił siedemnaście lat przestępnych. Orzeczono wtedy u niego chorobę psychiczną i zalecono pilną obserwację.
Adrian w zasadzie cały wolny czas spędzał na czytaniu. Nie interesowały go sprawy związane z otoczeniem, nie przykładał wagi do swego wyglądu ani do relacji z innymi. W kontakcie z rówieśnikami wymownie milczał i z czasem wszyscy nabrali przekonania, że należy go zostawić w spokoju i omijać szerokim łukiem. Gdy był przymuszany przez wychowawców do kontaktów z innymi i gier zespołowych, zamykał się w sobie, lub co gorsza, reagował agresywnie. Z czasem Adrian rozmawiał już tylko z bratem, stronił od sportu, przez co w szkole od samego początku miał kłopoty, nie znosił gier zespołowych i często nie potrafił zrozumieć obowiązujących w nich zasad. Gdy skończył jedenaście lat, znał na pamięć lokalną książkę telefoniczną, wszystkie stacje radiowe z ramówką, potrafił z pamięci odtworzyć przeczytaną przed rokiem gazetę czy zamieszczone w niej ogłoszenie. Jednak, wbrew pozorom, tego rodzaju zdolności raczej mu przeszkadzały, niż pomagały w codziennym życiu. Najtrudniejszym było dla niego akceptowanie jakichkolwiek zmian. Gdy rytm dnia miał swą powtarzalność, Adrian pod opieką brata funkcjonował w miarę normalnie, jednak gdy przychodziły dni z wycieczką czy czasem wolnym, gubił się, stawał się nerwowy. Reagował wtedy agresywnie i nieprzewidywalnie, domagał się, często krzykiem i wrzaskiem, powrotu do rutyny. Nowy lekarz pracujący dla ośrodka, przeczytawszy opinie psychologa ze stolicy, zalecił dziecku terapię polegającą na przymusowym cotygodniowym spacerze boso po trawie i intensywnym wysiłku fizycznym. Stosowana terapia pogłębiała tylko agresję u Adriana i kiedy w zimowy dzień przed zalecanym spacerem kilka osób próbowało na siłę założyć mu wełnianą czapkę na głowę, Adrian wpadł w szał, uderzył jednego z opiekunów, ugryzł w policzek, wyrwał się, uciekł i zamknął w szafie. Siedział tam kilka godzin z zatkanymi uszami i głośno krzyczał. Dopiero zawołany z boiska Bernard uspokoił brata i przekonał go do wyjścia z szafy. Po tym epizodzie na czas wycieczki czy festynu zostawiano go w ośrodku i dawano mu stos książek do przeczytania. Zaniechano też zaleconej przez lekarza terapii. Wychowawcy wiedzieli, że dziecko nie znosi głośnych dźwięków, tłumu, nie potrafi funkcjonować, kiedy nie zna dokładnego planu dnia. Adrian w uporządkowanym otoczeniu, z ustalonymi schematami w rozkładzie dnia zdawał się szczęśliwy i spokojny. Koncentrował się wtedy na wyznaczonych sobie zadaniach i nie reagował na bodźce z zewnątrz aż do ukończenia zaplanowanych zdarzeń. Często spisywał je na kartce, którą nosił w kieszeni. Po zakończeniu kolejnego punktu dnia wykreślał zadanie, a wieczorem, przed spaniem, darł kartkę na drobne kawałki i układał je starannie w koszu.
Po zakończeniu szkoły chłopcy trafili do technikum samochodowego z internatem. Jednak Adrian już w pierwszej klasie sprawiał wychowawcom wiele kłopotów, mówił jakby innym językiem, używał zwrotów, które rozumiał tylko jego brat. Gdy Adrian chciał wskazać najwyższą w klasie dziewczynę, mówił o tej, która kulminuje skalę metryczną. Jego wypowiedzi były dla otoczenia nieczytelne, odbierane jako dziwaczne bądź niestosowne, a nawet niegrzeczne. Nie potrafił odnaleźć się w szkole, zadany materiał opanowywał co prawda wzorowo, jednak irytował nauczycieli komentarzami i uwagami. Podczas gdy Bernard uganiał się za dziewczynami, Adrian unikał kontaktu z płcią przeciwną głównie dlatego, że dziewczyny uważał za kompletnie nieprzewidywalne. Gdy Bernard próbował go wypytać, dlaczego unika koleżanek, Adrian odpowiedział jednym zdaniem, jak zwykle nie patrząc mu w oczy.
– Nie lubię ich, bo dziewczyny mają niejasną instrukcję użytkowania i generują zachowanie szczególnego dostrojenia. Coś jak w teorii chaosu: nawet jak zastosujesz wykładniki Lapunowa w standardowej mierze złożonego i chaotycznego zachowania do określenia parametru szczególnego dostrojenia, to wtedy też nie zadziała. Nie lubię ich. Poza tym mówią coś innego, niż myślą, nie lubię ich, są nieprzewidywalne.
Adrian wygłaszał tego rodzaju komentarze, jakby wyuczył się ich na pamięć. Mówił beznamiętnym głosem, unikając wzroku rozmówcy. Niestety kłopoty w kontaktach nie stanowiły tak wielkiego problemu jak lekcje w szkole. Na fizyce Adrian pytany o składniki materii zamiast wyliczać te zawarte w krótkiej książkowej definicji zaczynał odwoływać się do teorii strun bozonowych i istnienia fermionów, na matematyce, rozwiązując zadania z dwoma niewiadomymi, rozwodził się na temat teorii rekursji, zwykłą geometrię łączył zaś z topologią, irytując się, że nauczyciel matematyki nie jest w stanie zrozumieć i stosować tak prostych skojarzeń. Gdy nauczyciel próbował przerwać jego wypowiedź, Adrian zaczynał mówić głośniej i szybciej, tak jakby chciał skończyć to, co zaczął wcześniej tłumaczyć. Na historii pytany o daty podawał je ze skrupulatnością, wymieniając nawet dni tygodnia, i tak na pytanie o rozpoczęcie drugiej wojny światowej zaczynał odpowiedź od tego, że wojna rozpoczęła się o czwartej rano w piątek pierwszego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Po trzech latach w technikum przerwał edukację, głównie z tego powodu, że nie widział sensu przebywania w szkole, w której żaden nauczyciel nie był w stanie nauczyć go czegoś, czego już wcześniej nie wiedział. Warsztaty, w których odbywał praktyki, były dla niego zmorą. Jego obsesyjne zachowanie czystości budziło irytację reszty praktykantów i wychowawców. Adrian, ilekroć się ubrudził, biegł natychmiast do toalety myć ręce. Po kilku dniach miał skórę dłoni poranioną i przetartą. Dlatego wspólnie z bratem podjęli decyzję, że wynajmą małą kawalerkę. Adrian zostanie w domu, a Bernard spróbuje ukończyć technikum. Problemem były natomiast pieniądze. Z samych praktyk Bernarda na warsztatach nie było ich stać nawet na wynajęcie pokoju. Kiedy zastanawiali się, co zrobić, Adrian poszedł popołudniem na bazar, gdzie na zapleczu sklepu ze zniczami grano w karty, w tym zakazanego wtedy pokera. Stawki nie były wysokie, bo grywali tam badylarze, dostawcy i sporadycznie milicjanci, którzy wychodzili z słusznego założenia, że lepiej wiedzieć, kto gra i ile wygrywa, niż likwidować nielegalną melinę i tracić nad nią kontrolę. Adrian wszedł do gry jako zwykły młodzik, który liczy na szybki i łatwy pieniądz. Starzy gracze lubili takich gości, wiedzieli, że są łakomym kąskiem wśród stałych bywalców meliny. Jednak Adrian, grając w pokera, zastosował system Hutchisona, polegający na liczeniu punktów każdego gracza i ocenie zachowań oraz możliwych licytacji. Zaczął regularnie przynosić pieniądze, a Bernard nie mógł wyjść z podziwu nad tym, jak brat to robi.
Adrian, spytany o to, wzruszył tylko ramionami i spokojnie powiedział:
– To proste, w trakcie gry na bazarze stosuję strategię Kelly criterion. – Po tych słowach uśmiechnął się zagadkowo i dodał: – Trochę ją ulepszyłem, by była bardziej skuteczna i niezawodna, ale jak widzisz, działa.
– Co stosujesz? Że jak? – dopytywał Bernard.
– Kryterium Johna Kelly’ego połączone z systemem Hutchisona.
– Na czym to polega? To rodzaj szulerki?
Adrian pokręcił głową trochę zirytowany, że musi tłumaczyć tak oczywiste kwestie.
– Nie, to raczej czysta matematyka, nikogo tam nie oszukuję. Ten system to matematyczny algorytm mający na celu maksymalizację długoterminowych współczynników tempa wzrostu w przypadku powtarzalnych zjawisk posiadających określone ryzyko, czyli w tym wypadku gry w pokera. To tak w najprościej mówiąc.
Bernard podrapał się po głowie.
– Po prostu graj dalej, po co mi wiedzieć, jak to robisz, i tak nie zrozumiem.
Adrian przynosił coraz większe sumy, z czasem więcej niż Bernard miesięcznie z warsztatów. Co prawda po pewnym czasie nie mógł się pojawiać na bazarze częściej niż dwa razy w miesiącu, bo nikt z graczy nie usiadłby z nim do stołu dwa razy pod rząd, wiedząc, że niechybnie przegra. Jednak pamięć graczy była krótka, rotacja grających też spora. Adrian pomimo zamknięcia się na świat potrafił bezbłędnie ocenić tego rodzaju sytuacje. Oprócz zamiłowania do liczb posiadał zdolność wyjątkową przy jego chorobie: potrafił bezbłędnie oceniać i analizować mimikę twarzy, gestykulację, użycie pauzy w wypowiedzi, intonację, czyli wszystko to, co zwie się mową ciała. Z tej racji był w stanie bezbłędnie ocenić, kto jest mu życzliwy, a kogo należy się wystrzegać.
Oprócz dorywczej gry w karty interesowała go ekonomia. Z tego powodu coraz częściej radzono się młodego i szczupłego chłopca w sprawach finansowych, zwłaszcza kwestii obrotu walutą. Gdy jednemu z lokalnych handlarzy samochodów podczas gry w karty powiedział, by wbrew temu, co mu radzą inni, za posiadane dolary kupił złoto, a potem okazało się, że kurs dolara spadł drastycznie, złoto zaś podrożało do kwoty dotychczas niespotykanej, zyskał ogromny szacunek. Z czasem, za radą Bernarda, Adrian otworzył niedaleko bazaru małe, jednoosobowe biuro rachunkowe, które stało się potem poradnią w sprawach prawniczych, podatkowych, a nawet karnych. Adrian znał na pamięć nie tylko Kodeks prawa karnego, lecz także ustawy szczegółowe. Ponadto miał w małym palcu aktualne prawo podatkowe, z wyjątkami i aneksami, śledził notowania giełd towarowych oraz kursy walut. Bracia szybko wyczuli, że lokalny rynek finansowy korzysta często z ich wiedzy, dlatego postanowili wykorzystać okazję i zajęli się finansami oraz doradztwem w sprawach różnych. Bernard, znający się głównie na samochodach, zaczął sprowadzać luksusowe auta z zachodniej Europy. Handlarze coraz chętniej z nim współpracowali, gdyż jako jeden z nielicznych handlarzy w mieście był bardzo rzetelny i słowny. Gdy jeździł po Europie w poszukiwaniu okazji, zabierał czasem ze sobą Adriana, pomimo jego protestów. Obietnica, że pojadą tylko we dwóch, powodowała, że Adrian, mimo niechęci, zgadzał się. Nie rozstawał się jednak z małą kartką, na której miał zapisany schemat rozmowy z nieznajomymi. Bernard sporządził mu instrukcje, na której w kolejności opisał, jak powinna wyglądać standardowa rozmowa. Schemat zawierał przywitanie, formułę zapytania o samopoczucie oraz ewentualne pytania, które można zadać podczas rozmowy, formułę zakończenia rozmowy, rodzaje pożegnania, a nawet wskazówki dotyczące mimiki twarzy: kiedy się uśmiechnąć, a kiedy absolutnie nie należy tego robić. Adrian mimo tego, że znał kartkę z instrukcją na pamięć, ciągle nosił ją w kurtce w wewnętrznej kieszeni, a gdy widział, że zbliża się rozmowa, wyciągał pogięty papier i dokładnie studiował notatki. Od zawsze miał kłopoty z nawiązaniem swobodnej rozmowy, brał zbyt dosłownie każde luźne spostrzeżenie, nie potrafił prowadzić niezobowiązującego dialogu czy zwykłej konwersacji na dowolny temat. Każdą wymianę zdań traktował zadaniowo i celowo. Podczas wyjazdów z bratem nie miał natomiast żadnego problemu z tym, że jest przewodnikiem Bernarda. Przed każdym wyjazdem studiował trasę, którą mieli jechać. Bernard w zasadzie nie korzystał z map ani nawigacji, gdyż siedzący obok brat znał każdy odcinek drogi na pamięć, wiedział, dokąd prowadzi, gdzie trzeba zjechać, ile kilometrów zostało jeszcze do przejechania i jaki jest orientacyjny czas podróży. Gdy były remonty lub wypadek na drodze, potrafił natychmiast wyprowadzić auto objazdem. Nigdy się nie pomylił i nie zgubił. Znał ponadto wszystkie mijane stacje benzynowe, motele, lokalne ceny, a nawet prognozy pogody na konkretny dzień w danym regionie. Ponadto Adrian posiadał zdolność precyzyjnego odmierzania czasu z dokładnością porównywalną do zwykłych zegarów. Adrian zawsze wiedział, jak długo trwała podróż, ile czasu mają na postój, kiedy powinni zrobić przerwę. Niestety, wyjazdy te, ze względu na nieprzewidywalność trasy, męczyły Adriana. Z czasem jeździł już sam Bernard, żałując, że nie ma brata za przewodnika. Interes samochodowy działał bardzo dobrze. Jednak, jak to bywa w takich sytuacjach, pojawiły się i pierwsze kłopoty. Bernardowi sprzedano skradzione w Hamburgu auto. Gdy dowiedział się na miejscu o źródle pochodzenia samochodu, poradził się brata, co ma zrobić. Adrian kazał je natychmiast przekazać policji, zgłosić nieuczciwego handlarza i przyprowadzić do ich biura czterech rosłych osiłków z pobliskiej siłowni. Zaskoczony Bernard próbował dowiedzieć się czegoś więcej, jednak Adrian stanowczo zakończył rozmowę. Wiedział, że nieznoszący sprzeciwu ton brata wymaga, by spełnić to, o co prosi.
Spoceni i potężnie zbudowani młodzieńcy przyszli punktualnie do biura rachunkowego, nie kryjąc zdziwienia, zwłaszcza że Bernard nie chciał im zdradzić powodu spotkania. Zapewnił ich tylko o tym, że nie będą żałować. Adrian również pojawił się o czasie, bez przywitania usiadł za biurkiem, poprawił leżące na stole dokumenty, wyrównując je z brzegiem stołu, i wskazał bratu oraz czekającym już osiłkom przygotowane krzesła.
– Panowie – rozpoczął cicho, nie patrząc na siedzących. – Mam dla was propozycję pracy. Taką propozycję dostaje się raz w życiu, bo i praca jest na całe życie, słowem, taka okazja trafia się raz. Możecie zrezygnować, odmówić bez podania przyczyn albo po prostu wyjść w trakcie spotkania. Nikt nie będzie miał do was pretensji. Natomiast jeśli zostaniecie i przystaniecie na moje warunki, nie będzie już potem odwrotu. Więc cokolwiek postanowicie, zróbcie to z odpowiednim namysłem.
Adrian przesunął faktury na bok biurka, splótł dłonie i spojrzał na siedzących pakerów.
– Jaka to robota? – spytał krępy blondyn.
– Dochodowa przede wszystkim – odparł Adrian, po czym zrobił krótką pauzę. – Czym się zajmujesz? – zapytał. – Poza siłownią, oczywiście.
Blondyn podrapał się z chrzęstem w krótko ostrzyżoną głowę i spojrzał na siedzącego obok szczupłego kolegę, jakby u niego szukał pomocy w odpowiedzi.
– W soboty stoję na bramce w dyskotece, trochę się kręcę po bazarze, takie tam...
Adrian ze zrozumieniem pokiwał głową i gestem poprosił o odpowiedź następnego mężczyznę.
– Jak Heniek, trochę robię u Sołtysa, pieniądze mu ściągam należne, za kierowcę robię, gońca. Reszta z nas tak samo.
Dwóch pozostałych zgodnie pokiwało głowami.
Adrian przeszedł do rzeczy.
– Będę zadawał pytania. Przy pierwszej mojej wątpliwości albo negatywnej odpowiedzi wychodzicie, czy to jasne?
Młodzieńcy nie kryli zaskoczenia, a nawet dezorientacji. Co chwilę spoglądali na Bernarda, którego dobrze znali z siłowni. Ten jednak uspokajał ich gestem dłoni, by wysłuchali do końca.
– Potrzebuję pracowników do specjalnych poruczeń. Z pracą dla mnie wiążą się ogromne przywileje, ale też i nietypowe obowiązki. Przede wszystkim to praca na wyłączność. Jak robicie dla mnie, nie ma mowy o dorabianiu na boku. Gwarantuję, że to, co zarobicie u mnie, wystarczy wam na życie i przyjemności, a może jeszcze zostanie coś, by odłożyć. Jednym słowem finansowo będzie nieporównywalne z tym, co teraz macie.
Mężczyźnie nie kryli już oburzenia. Jeden z nich spytał wprost Adriana:
– A kto ty jesteś, by takie rzeczy nam proponować? Skąd wiesz, ile teraz zarabiam? Skąd mogę wiedzieć, że nie jesteś parówą policji albo zwyczajną wtyką, co chce podejść Sołtysa? Muszę się wywiedzieć na mieście, coś ty za jeden, a przede wszystkim spytać szefa, dla którego robię, czy mogę dorobić u ciebie.
Adrian zmrużył stalowe oczy. Jego wyraz twarzy zmienił się. Bernard znał dobrze brata, wiedział, że gdy przybiera taką postawę, zaczynają się go bać nawet ci, którzy nic mu nie zrobili. W jego oczach pojawiały się wtedy okrucieństwo i dzikość.
– Wyjdź – powiedział cicho głosem nieznoszącym sprzeciwu. – I więcej się tu nie pokazuj. Nie zrozumiałeś nic z tego, co mówiłem. Za głupi jesteś, by dla mnie pracować. – Pozostałych spytał: – Też chcecie pyskować, czy pogadamy o biznesach?
Zapanowało pewne zamieszanie, wytypowany do opuszczenia sali zrozumiał, że zagrał zbyt ostro i dodał głosem niemal przepraszającym:
– Nie chciałem pana urazić. Normalne, że pytam, nie?
Adrian uciął jego tłumaczenia.
– Ja mówię tylko raz, nigdy nie powtarzam. Wyjdź. Nie nadajesz się, idź dalej robić u Sołtysa za te parę złotych jako goniec. No, zjeżdżaj.
Osiłek wstał, nerwowym ruchem chwycił ręcznik i rzucił na odchodne:
– Spotkamy się jeszcze, zobaczysz.
– Dla twojego dobra mam nadzieję, że nie – pożegnał go Adrian.
Poczekał, aż zamknie drzwi i wtedy spojrzał na pozostałych, jakby lekko zmieszanych.
– Zostajecie? Mam mówić dalej? Czy też wychodzicie, jak wasz kolega?
Wszyscy zgodnie pokręcili głowami, gotowi wysłuchać propozycji, jaką chciał im przedstawić brat Bernarda. Adrian mówił długo, ale bardzo precyzyjnie. Widział, których wypowiedzi nie są w stanie zrozumieć i tłumaczył wtedy dokładnie, czego będzie od nich oczekiwał. Nie zgodzili się od razu. Zwłaszcza propozycja zrobienia operacji plastycznych i zakaz stosowania używek wzbudziła u nich największe kontrowersje. Dopiero długi wykład Adriana, przekonujący ich, że osobliwy wygląd i trzeźwość umysłu spowoduje, że zyskają wręcz większą atencję u kobiet, do nich trafił.
Adrian zaproponował im, by zostali jego gwardią przyboczną. Płacił każdemu wielokrotność kilku dobrych miesięcznych pensji i oferował premie w zależności od efektywności ich pracy. System pracy był zmianowy. Zapewniał im za to prywatną siłownię, trenerów osobistych, dietetyków i stylistów, a wszystko po to, by pracując dla niego, robili na innych wrażenie. Adrian zdawał sobie sprawę, że większość spornych kwestii jest w stanie załatwić nie tyle siłowymi argumentami, dyskusją czy za pomocą broni, ile wyłącznie wizualnie. Sam wygląd jego obstawy powinien zadziałać. Jego gwardia miała na innych po prostu robić wrażenie. Chciał działać strachem. Dlatego warunkiem pracy dla niego był wygląd gladiatora o twarzy rasowego psychopaty zabójcy. Ponadto każdy z jego obstawy musiał przejść indywidualny kurs karate i walk ulicznych, tak by w razie fizycznego kontaktu dysponowali taktyczną przewagą nad przeciwnikiem. Gdy trzech ochotników wróciło po dwóch tygodniach z Dortmundu, gdzie wykonano im operacje plastyczne twarzy według dokładnych wskazówek Adriana, chłopcy robili na wszystkich wrażenie. Adrian w rozmowie telefonicznej z chirurgiem plastycznym wyjaśnił szczegółowo, jak powinni wyglądać po zabiegu jego pacjenci. Opisując ich wygląd, wzorował się na tablicach graficznych Cesarego Lombrosa i Francisa Galtona. Ich wygląd po powrocie z kliniki chirurgii plastycznej był tak osobliwy, że zaskoczył nawet samego pomysłodawcę. Ochroniarze budzili strach na pierwszy rzut oka. Powiększona masywna szczęka, duże, wystające kości policzkowe, małe uszy, krzywy nos, mięsiste wargi, karbowane włosy, liczne blizny i zwężone oczy przekazywały jednoznaczny komunikat: ochroniarzom od Adriana źle z oczu patrzy i należy im schodzić z drogi. O dziwo sami zainteresowania byli zadowoleni z metamorfozy, wyróżniali się w tłumie, ustępowano im wszędzie miejsca i schodzono z drogi bez zbędnych dyskusji. Czyniono to wyłącznie ze względu na ich wygląd. Teraz wszystkie ich prośby w miejscach publicznych spełniano bez zbędnych komentarzy. Adrian kazał Bernardowi ubrać chłopaków w najlepsze garnitury, szyte na miarę, by nie chodzili, jak dotychczas, w kreszowych dresach z bazaru. Z tak ubraną trzyosobową gwardią ruszył na pierwsze rozmowy handlowe z półświatkiem. W większości przypadków nie trzeba było używać siły, wystarczyło opanowanie Adriana, jego spokój, przywołana argumentacja i zimny, nieznoszący sprzeciwu wzrok, by przekonać oponentów do swoich racji i poddaństwa. Gdy jednak to nie wystarczało, do rozmów włączała się gwardia Adriana, która odpowiednio przeszkolona przez szefa dawała do wyboru rozmówcy listę proponowanych stanowisk negocjacyjnych, czyli tortur. Zwykle przytrzymywany oponent mający wybrać między nacięciem żyletką soczewki oka a wbiciem gwoździa pod każdy paznokieć ręki wybierał powrót do konstruktywnych rozmów. Adrian, zdając sobie sprawę z tego, że z trzyosobową gwardią jest w stanie działać wyłącznie na lokalnym rynku wpływów i to niedługo, nakazał każdemu z gwardzistów wprowadzenie trzech zaufanych kolegów, za których mogą ręczyć własną głową. Wraz ze zdobywaniem kolejnych wpływów rosły oczywiście dochody braci i liczba osób dla nich pracujących. Ambicją Adriana było opanowanie całego miasta, zdjęcie parasola ochronnego nie tylko znad głów lokalnych bossów przestępczego półświatka, lecz także zdobycie wpływów tam, gdzie dotychczas żaden z gangów nie miał dojścia. Dlatego kolejnym krokiem stało się zorganizowanie kilku płatnych prostytutek. Wedle Adriana miały mu one ułatwić rozmowy z klientami, których nie można było zastraszać fizycznie.
– Ile ich potrzebujesz? – spytał Bernard podczas wspólnego obiadu z bratem.
Adrian wytarł starannie usta w chustkę z monogramem i dopiero wtedy odpowiedział:
– Z cztery, może pięć. Na teraz wystarczy.
Bernard pokiwał głową, ale rzekł jakby z zakłopotaniem:
– Ciężko będzie wyciągnąć jakieś spod kurateli alfonsów. Poszukam raczej wśród cichodajek, które pracują na własną rękę, chociaż coraz mniej jest takich na rynku. Branża płatnych panienek działa dzisiaj jak sprawnie zarządzana korporacja, trudno w niej robić na własne konto bez zgody kogoś, kto tym zarządza. A może pogadam z kimś od nas, kto prowadzi burdel, niech oddeleguje kilka panienek, legalnie i za jego wiedzą.
Adrian zdecydowanie pokręcił głową i odparł stanowczo:
– Nie, absolutnie nie tego szukamy. Nic nie rozumiesz, Bernard. To mają być piękne kobiety, a nie jakieś dmuchawki, które można kupić za grosze. – Po chwili dodał: – Poszukaj raczej w modelingu czy w agencjach castingowych. Przyślij je do mnie, a ja już z nimi porozmawiam, przekonam, że opłaca się im pracować dla nas, a nie dla jakiegoś spoconego i śliniącego się dyrektora domu kultury. Ale wybrać je musisz ty, bo ja się na tym nie znam.
Bernard pokiwał głową ze zrozumieniem i niespodziewanie spytał:
– Skąd u ciebie taka niechęć do kobiet? Naprawdę, nie czujesz do nich pociągu, nie brakuje ci bliskości? Może przy tej okazji daj sobie szansę i sprawdź, z czego rezygnujesz?
Adrian odstawił talerz i zakończył rozmowę słowami:
– Na wtorek pięć kandydatek. I pamiętaj, mają mieć zadatki na wytworne kobiety, a nie urodę opony od ziła i aparycję sprzedawczyni z warzywniaka.
– Czyli?
Adrian spojrzał na Bernarda, dziwiąc się, że pyta go o tak oczywiste kwestie.
– Czyli, żeby nie było widać od razu, że panna to dyspozycyjna kurwa. Zastanów się, po co one nam są? My nie będziemy oferować pań do towarzystwa, to robią gangsterzy i agencje towarzyskie. My będziemy dyskretnie podsuwać kobiety, by potem romansem z nimi szantażować i łamać opornych. Im wytworniejsze kobiety, tym większe nasze zyski i szansa na powodzenie całego przedsięwzięcia. Dobre i wytworne kobiety pracujące dla nas są warte każdych pieniędzy, bo zyski, które nam zapewnią, gwarantuję ci, będą o wiele większe niż to, ile w nie zainwestujemy. Sam wiesz najlepiej, że są kobiety, którym trudno się oprzeć. Podobno to działa lepiej niż narkotyk. I takie mi załatw. Jak ktoś rozpozna, że to dyspozycyjna i opłacana kurwa, cały plan na nic. Rozumiesz?
– Teraz tak – odparł Bernard.
Kilka dni później Bernard przyprowadził pięć młodych kobiet o nieskazitelnej urodzie. Dalsza rozmowa z kandydatkami była wyjątkowo łatwa. Adrian, choć przygotował się do rozmowy i miał naszykowaną całą strategię perswazji oraz zachęt, nie musiał używać wielu słów, co przekonało go do tego, że kobiety są skrajnymi materialistkami i dla większego zysku potrafią zrobić naprawdę wszystko. Po długiej rozmowie z każdą z osobna Adrian zaoferował wszystkim podobne warunki pracy: wynajęty apartament w mieście, samochód i wysoka, comiesięczna pensja. Co więcej, zagwarantował dziewczynom, że przejdą kurs ogłady i manier, konwenansów towarzyskich oraz znajomości obyczajów obowiązujących w dyplomacji, reguł grzecznościowych i nauki uwodzenia, otrzymają nauczyciela wybranego języka obcego, a w wieku trzydziestu pięciu lat przejdą na godziwą emeryturę, którą zagwarantuje im notarialnie zastawiony po podpisaniu umowy weksel w banku. Dodatkowo przydzielił wszystkim dziewczynom stylistę, który miał zadbać o ich garderobę, kosmetyczkę i fryzjera. W zamian oczekiwał lojalności i gotowości do pracy o każdej porze dnia i nocy. Zapewnił też, że oficjalnie, dla rodziny i bliskich, zatrudnione będą w legalnych firmach jako asystentki, z umową o pracę i wszystkimi urzędowymi poświadczeniami.
◊◊◊
Wraz z rozwojem imperium wpływów zaczęły się też pierwsze kłopoty. Zresztą Adrian przewidywał, że pojawienie się nowego gracza w rozgrywkach przestępczych nie zostanie przyjęte przez półświatek pokojowo. Gdy Bernard po raz kolejny zauważył, że ktoś go śledzi, przekazał tę informację Adrianowi. Chciał, by brat poradził mu, co ma zrobić. Ten natychmiast kazał umówić spotkanie ze swym księgowym. Po długiej rozmowie w cztery oczy, mającej na celu precyzyjne określenie stanów finansów firmy, Adrian podjął decyzję o budowie dziwacznej posiadłości. Po intensywnych poszukiwaniach na rynku nieruchomości bracia kupili parterowy budynek na przedmieściach, w spokojnej i zielonej dzielnicy domków jednorodzinnych. Posiadłość spełniała ich wygórowane oczekiwania. Budynek sąsiadował od frontu z ulicą i szerokim podjazdem, nadawał się więc na siedzibę firmy lub sklep, ale co najważniejsze, był położony na ogromnej działce, zaniedbanej i porośniętej chaszczami. Bracia dokupili z tyłu dwie sąsiadujące parcele, które graniczyły z lasem nad rzeką. Dwa miesiące po zakupie postawiono, na czas remontu, wielki płot, szczelnie zasłaniający nieruchomość od ulicy. Zaniedbany dom praktycznie zburzono i zbudowano w jego miejsce nowy, z wielką witryną od frontu. Adrian po konsultacji z Bernardem stwierdził, że oficjalnie od ulicy budynek będzie siedzibą firmy zajmującej się filtrami do pomp wysokociśnieniowych. Chodziło o to, by do sklepu wchodziło jak najmniej interesantów, by pozostał sklepem wysokospecjalistycznym, a nie detalicznym. Niemiła obsługa miała dodatkowo zniechęcić klientów, by nie przychodzili do punktu ponownie. Każdego przypadkowego człowieka witały dwie starsze panie, które informowały zza monitora komputera, że sklep zajmuje się wyłącznie sprzedażą wysyłkową i nie obsługuje detalicznych klientów. Pod sklepem natomiast zrobiono osobne pomieszczenia, znacznie przekraczające powierzchnię górnego budynku. W podziemiach wybudowano wedle drobiazgowego projektu Adriana mieszkanie dla niego i siedzibę prawdziwej firmy.
Pomieszczenia w podziemiach były zaprojektowane w taki sposób, by choroba Adriana była dla niego jak najmniej uciążliwa. Całość była klimatyzowana – Adrian czuł się dobrze wyłącznie w temperaturze dwudziestu stopni. Zalecił też, by w pomieszczeniach panowała wilgotność na poziomie trzydziestu dwóch procent. Cała aparatura utrzymująca temperaturę i wilgotność kosztowała więcej niż wyposażenie fikcyjnego sklepu i pensje obsługi, ale Bernard rozumiał, że jest to konieczne i wynika z choroby Adriana, dlatego też nie dyskutował. Zresztą było ich stać na zbudowanie tej dziwacznej posiadłości. Oprócz tego w podziemiach obok salonu, kuchni, gabinetu i sypialni, zbudowano nietypową bibliotekę. Nie było w niej ani jednej książki beletrystycznej. Adrianowi nie sprawiało przyjemności czytanie tego rodzaju pozycji. W większości uważał je za skrajnie nudne albo w ogóle ich nie rozumiał. W jego księgozbiorze znajdowały się wyłącznie książki naukowe, głównie z dziedziny matematyki, fizyki czy nauk przyrodniczych. Oprócz tego w posiadłości znajdował się wyciszony specjalnymi matami akustycznymi pokój do gry na fortepianie. Całość podziemnej posiadłości wykończona była w czerni i bieli, gdyż tylko te kolory zyskały akceptację Adriana. Jeżeli którykolwiek ze sprzętów był dostępny wyłącznie w innym kolorze, dostawca za odpowiednią kwotę musiał go przemalować na biało lub czarno. Na dole, obok głównej sypialni, znajdował się też mały, ale w pełni wyposażony gabinet dentystyczny z dodatkowym minipokojem zabiegowym. Adrian, nieznoszący dotyku innych, wiedział, że z czasem będzie musiał przejść badania medyczne, przegląd dentystyczny czy choćby obcięcie włosów. Dlatego raz na jakiś czas aplikował sobie przez wenflon hydroksyzynę, która hamowała jego centralny układ nerwowy. Wtedy to leczono mu zęby i pobierano krew. Na koniec przychodziła zaufana fryzjerka, która strzygła mu włosy. Od momentu przeprowadzki do nowej posiadłości Adrian ograniczył drastycznie kontakt ze światem zewnętrznym – praktycznie nie opuszczał podziemnych pomieszczeń. Nie wynikało to bynajmniej ze strachu przed konkurencją, było raczej efektem jego choroby. Nie korzystał z telefonu ani poczty internetowej, wszystkie sprawy załatwiał przez brata. Po roku mieszkania w podziemnej posiadłości nakazał na tyłach ogrodu wybudować niewielką szklarnię, w której zamontowano skomplikowany system ogrzewania, oświetlenia i podlewania. Zatrudniony ogrodnik dbał o to, by utrzymać całoroczne plony warzyw, które miały zadowolić kulinarny gust Adriana. Nie było to trudne, gdyż był wegetarianinem i jadał wyłącznie pomidory, ogórki oraz cukinie. Dużo trudniej było wyhodować zboża, z których pieczono potem chleb, a także uzyskać nasiona kawy, które hodowano w specjalnym pomieszczeniu. Adrian pijał codziennie kawę zmieloną z sześćdziesięciu dwóch ziaren. Każde odstępstwo od normy wywoływało u niego irytację, a nawet agresję. Odpowiednio przeszkolony ogrodnik był odpowiedzialny nawet za proces palenia surowych ziaren kawy. Adrian akceptował wyłącznie ziarna wypalane w temperaturze dwustu dwudziestu pięciu stopni przez osiem minut – wtedy to ilość substancji aromatycznych i smakowych podwajała się, dając idealne połączenie. Tak wypalone ziarna musiały być zużyte do parzenia kawy w ciągu tygodnia, ponieważ szybko traciły swój aromat i walory smakowe. Ziarna były palone w piecu specjalnie sprowadzonym z Kolumbii. Zamontowano go w północnej części ogrodu, gdzie postawiono minipiekarnię, w której wypiekano chleb i hodowano drożdże w warunkach beztlenowych. Mocne przywiązanie do rytuału było u Adriana tak silne, że zażyczył sobie stałego codziennego jadłospisu, którego nie chciał zmieniać. Od lat jadał to samo na śniadanie, obiad i kolację. Nawet minimalna zmiana smaku poszczególnej potrawy wprawiała go we frustrację, której nie potrafił ukryć. Gdy kiedyś podano mu nie do końca dojrzały pomidor, kazał natychmiast odprawić ogrodnika pracującego w szklarni i zatrudnić na jego miejsce kolejnego.
W zasadzie cała podziemna posiadłość z czasem stała się samowystarczalna. Była formą minimiasta lub czymś na wzór średniowiecznego opactwa. Ogromne generatory prądu skryte w osobnym pomieszczeniu za magazynami służyć miały temu, by w czasie awarii elektrowni miejskiej posiadłość funkcjonowała bez zarzutu. W ogrodzie, obok szklarni i piekarni, stał najmniejszy z budynków, w którym pracował informatyk, dbając o zasilanie i utrzymanie całej aparatury elektronicznej. Po jakimś czasie do obiektu dobudowano kolejny, który został przeznaczony dla ochrony. Całodobowo, przy włączonych monitorach z podglądem posiadłości, czuwali co najmniej dwaj ochroniarze, którym zainstalowano obok minisiłownię i pokój rekreacyjny. Adrian po dwóch latach spędzonych w posiadłości wszedł w stały rytm dnia, który pozwalał mu w miarę normalnie funkcjonować. Od maja do października wychodził na tył ogrodu do oranżerii, ale wyłącznie wtedy, gdy temperatura zewnętrzna wahała się między dwudziestoma a dwudziestoma trzema stopniami Celsjusza i nie wiał wiatr. Gdy na zewnątrz panowały takie warunki, w dolnym salonie zapalała się zielona lampa sygnalizująca możliwość wyjścia do ogrodu. Pod lasem znajdowała się osobna konstrukcja, kształtem przypominała szklany pawilon, do którego prowadził osobny wjazd od ulicy. W oranżerii bracia spotykali się na rozmowy z gośćmi, których przywoził Bernard. Adrian poza bratem nigdy nie przyjmował w domu żadnych interesantów. Wyjątkiem był fałszerz Krajewski, któremu bezgranicznie ufał i którego darzył sympatią. Fałszerz był samoukiem, a dzięki swojemu talentowi i drobiazgowości potrafił podrobić niemal wszystko. Dla Adriana pracował od kilku lat i fałszował głównie dolary. Gdy pewnego dnia na spotkanie przyniósł podrobiony banknot studolarowy, Adrian nie mógł wyjść z podziwu. Był tak dobrze sfabrykowany, że ze sprzedażą nie było problemu ani w kantorze, ani w banku. Sprawdzano go pod światłem ultrafioletowym, lecz nie wzbudził żadnych obiekcji. Adrian kazał wydrukować na pierwszy rzut trzysta tysięcy dolarów.
Ciąg dalszy w wersji pełnej