Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Chirurgia plastyczna i medycyna estetyczna to zjawiska, które budzą ogromne zainteresowanie. Nie brak też kontrowersji. Jedni twierdzą, że to „nic takiego”, inni że „nigdy w życiu”. Andrzej Czuba i Wojciech Chełchowski prześwietlają odwieczne dążenie człowieka do bycia młodym z wielu stron. Wraz z nimi możemy przyjrzeć się pracy chirurga na sali operacyjnej, prześledzić chirurgiczną mapę ciała i rodzaje zabiegów, zgłębić ludzkie dramaty, poznać fascynujące dzieje lekarzy i ich dokonań, najstarsze i najnowsze technologie, zgłębić zagadnienia etyczne. Poszukać odpowiedzi na pytania: jakie zabiegi są najpopularniejsze, kto się im poddaje, jak silnie potrafią uzależniać, czym jest dysmorfobia?
"Mamy prawo do młodości i piękna" - to opinia jednej z prekursorek chirurgii plastycznej. Ale czy za wszelką cenę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 262
Projekt okładki: Urszula Gireń
Redakcja: Maria Śleszyńska
Redaktor prowadzący: Barbara Czechowska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Katarzyna Szajowska, Barbara Milanowska (Lingventa)
Zdjęcia na okładce:
© Alin 1306
© Egor Mayer
Grafika wewnątrz: starline/Freepik
© for the text by Andrzej Czuba i Wojciech Chełchowski
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.
ISBN 978-83-287-2793-9
Sport i Turystyka – MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Stasiowi – za szansę bycia dziadkiem
WOJTEK
Rodzinie – za wytrzymywanie objawów męki twórczej
ANDRZEJ
Te drzwi są jak poranione lustro. Choć nierdzewna blacha lśni czystością, odbija tylko rozmazane rozbłyski przemykających wokół postaci. Są wielkie. I w przeciwieństwie do zwyczajnych drzwi tych nie sposób otworzyć. Gdy znajdziesz się w środku, jesteś częścią sterylnego zestawu naczyń połączonych. Fartuch lub chirurgiczny strój, rękawice, czepek zakrywający włosy, maska. Jeśli chcesz wyjść, musisz pomachać do drzwi w okienku fotokomórki, żadnego dotykania rękami. Wtedy nagle dostają gracji i jak w filmie o zdobywcach kosmosu z szelestem się przesuwają. Witajcie w świecie operacji plastycznych…
Podłużne pomieszczenie sprawia wrażenie nieco chaotycznego. To pozory, bo wszyscy znają już procedury niemal na pamięć. Która to już operacja waginoplastyki chirurga Michała Barwijuka? Chyba sam przestał liczyć. Wokół kilka szafek, sprzęt monitorujący i oczywiście centralnie umieszczony, niebotycznie wąski stół operacyjny, a może raczej twarde łóżko na pół osoby. Tak się wydaje. Każdy, kto znalazł się kiedykolwiek w sali operacyjnej, zapewne zachodził w głowę, jak, do cholery, można się tam zmieścić? A jednak miejsca jest dosyć.
Pacjentka leży wygodnie, zresztą nie do końca nawet to czuje. Choć nie jest w pełnym znieczuleniu i słyszy wszystko, co dzieje się na sali, stan odrętwienia i sennej apatii robi swoje. Jej nogi, zadarte wysoko i osadzone na specjalnych podnóżkach, przytroczone są do nich taśmą z rzepami. Całe jej ciało pokrywa charakterystyczna niebieska tkanina. Chirurgiczna jałowa jednorazówka. Odsłonięty pozostaje jedynie niewielki fragment jej intymności precyzyjnie pozbawionej owłosienia. Pole operacyjne… Kobieta nie zobaczy, co będzie się działo; od zespołu operującego odgradza ją wysoka zasłona.
Tuż przy jej głowie znajduje się doktor Maciej, anestezjolog. Siedzi na krześle, ma chwilę wytchnienia, bo to, co najważniejsze, właśnie zrobił. Znieczulenie podpajęczynówkowe to blokada podawana w lędźwiowy odcinek kręgosłupa. Niby proste, ale to przecież kręgosłup, zatem rygor jest od początku surowy. Zero jedzenia na co najmniej sześć godzin przed zastrzykiem. A lepiej jeszcze więcej. Wraz z działaniem blokady przestaje funkcjonować fizjologiczny odruch wymiotny, więc żołądek nie powinien mieć czym atakować, inaczej pacjentka mogłaby się zadławić. Czasem wystarczy kilka minut, choć bywa, że trzeba poczekać nieco dłużej, żeby czucie w nogach i okolicach miednicy zaczęło znikać. Ten typ znieczulenia stosuje się właśnie podczas operacji dolnych partii ciała, także tych ginekologicznych. Ale teraz widać, że wszystko jest w porządku. I słychać. Sala pulsuje miarowym dźwiękiem z monitora śledzącego parametry życiowe. Jak kosmiczna sonda z każdą sekundą daje znać, że świat toczy się we właściwym kierunku.
Rozpoczyna się zabieg. Jedna z pielęgniarek sięga na stojący obok, także pokryty sterylnym błękitem stolik medyczny po pokaźne narzędzie. Rozchyla nim drogi rodne pacjentki, by chirurg miał swobodny dostęp. Mocny operacyjny reflektor dokładnie oświetla strategiczne miejsce. Doktor Barwijuk na początek zajmuje się przednią ścianą pochwy, pod cewką moczową, która musi zostać właściwie ustawiona, bo obniżenie narządów dna miednicy skutkuje już nietrzymaniem moczu. Rozluźniona śluzówka zostaje wycięta, wszystko dzieje się w naprawdę niezwykłym tempie. Nie ma zbędnych ruchów. Po ustawieniu odpowiedniego kąta cewki moczowej lekarz zajmuje się tylną ścianą pochwy. Wnętrze narządu zostaje obficie spryskane specjalnym roztworem. To proces hydrodysekcji, pozwalającej na rozdzielenie tkanek i pełny dostęp do tylnej ściany pochwy i mięśni dna miednicy. W międzyczasie podawany jest też kolejny preparat – adrenalina – dzięki której krwawienie stanie się znacznie mniejsze. Nawet gdyby coś poszło nie po myśli operatora i krew pojawiła się zbyt obficie, w odwodzie jest koagulacja plazmowa – procedura polegająca na wykorzystaniu zjonizowanego gazu, którego strumień kierowany jest na ranę, by niemal natychmiast zasklepić przerwane naczynia i zatrzymać krwotok. Gotowa do działania jest także pęseta bipolarna, elektronarzędzie złożone z dwóch elektrod, pomiędzy którymi przepływa prąd. Używa się jej do precyzyjnej koagulacji naczyń krwionośnych w delikatnych obszarach. Powietrze natychmiast wypełnia się wówczas zapachem, którego nie sposób pomylić z żadnym innym. Tak pachnie jedynie przypiekane ludzkie ciało.
Lekarz dokładnie sprawdza stan śluzówki, bada, jak bardzo jest rozciągnięta, bo to warunkuje rozległość cięcia. Krótki skalpel bardzo precyzyjnymi ruchami usuwa kolejny fragment tkanki. Po paru chwilach jej kilkucentymetrowy kawałek w zacisku chirurgicznych nożyczek ląduje na niebieskim stoliku. Niby niewiele, ale właśnie tyle decyduje o totalnej zmianie, jaka czeka operowaną pacjentkę. Od zlikwidowania kłopotów z moczem, przez zmniejszenie zagrożenia infekcjami, po przywrócenie doznań w trakcie współżycia.
Pod obszarem operacyjnym podwieszony jest duży worek z grubego plastiku. Tam co kilka chwil ląduje kolejny zakrwawiony kawałek jałowej jeszcze chwilę temu gazy. Na błękitnym stoliku czekają nowe, antyseptyczny octenisept leje się na nie strumieniami, bo jak mówi doktor Barwijuk, mokry gazik przyda się zawsze.
Wszystko posuwa się w swoim rytmie. Chirurg plastyk (bo to nieprawda, że w trakcie zabiegu nie ma nawet chwili, by pogadać) opowiada anestezjologowi i pielęgniarkom historię swojego poprzedniego auta, które w wojenny czas trafiło na Ukrainę, by wspomóc tamtejszą armię. I ten jego pajero, jak się okazało, woził na front javeliny, amerykańskie ręczne wyrzutnie rakietowe, doskonale sprawdzające się w zwalczaniu celów pancernych. Niestety, niedawno dotarła do doktora wiadomość, że po kilku miesiącach służby auto zostało ostrzelane, poszło na złom, a co gorsza, zginął żołnierz, który siedział za kierownicą. Życie bywa okrutne…
Minęło niespełna trzydzieści minut. Chirurg zajął się też mięśniami dna miednicy, o których ćwiczeniu jeszcze jakiś czas temu mówiło się szeptem i z wypiekami na twarzy. To ostoja kobiecego pęcherza, macicy i jelit. Poród potrafi dać się tym mięśniom solidnie we znaki i mocno je osłabić. Są przecinane podczas akcji porodowej, pękają i ulegają uszkodzeniom. To prosta droga właśnie do nietrzymania moczu, co może niekontrolowanie odezwać się w najmniej spodziewanych momentach, gdy nagle wzrasta ciśnienie w jamie brzusznej, chociażby podczas kaszlu czy wybuchu śmiechu. Mało śmieszne. Więcej, niesie ze sobą narastający dramat z wykluczeniem z życia włącznie. Strach zasłania codzienność. Dochodzi do tego coraz poważniejszy problem ze współżyciem, bo po uwolnieniu na świat dziecka pochwa rozciąga się bardzo mocno i nie umie już potem wrócić do pierwotnego stanu. Drugi poród, trzeci… Doznania w łóżku słabną, w końcu dochodzi do stanu, że orgazm może się raczej przyśnić niż ziścić. Więzi z partnerem stygną. Może i brzmi to nieco jak opowieść z brazylijskiej telenoweli, jednak tak właśnie często wygląda życie pacjentek, które w efekcie podejmują decyzję, by o siebie zawalczyć.
Zaczyna się zakładanie szwów. Powoli zbliża się koniec operacji. Lekarz posługuje się jeszcze pęsetą monopolarną, która działa jak skalpel i koagulator jednocześnie, i pozbywa się niepotrzebnych fałdek skóry wokół odbytu pacjentki. Czysto kosmetyczna procedura. Przypomina jeszcze, by przygotować worek z lodem, który trafi na krocze operowanej. Parę chwil i może wstać ze swego obrotowego krzesełka. Wchodzi do pomieszczenia, gdzie zdejmuje rękawice, czepek i fartuch. Za kilkanaście minut na stole operacyjnym wyląduje kolejna osoba, która czeka na pomoc. Salę nieustannie wypełnia pulsujący dźwięk monitora…
Pani Marta, bohaterka tej historii, jest już w łóżku na sali pooperacyjnej. Od razu sięga po telefon, by podzielić się z bliskimi emocjami, powiedzieć, że skończyło się tak, jak powinno. Po chwili jest krótki moment, by z nią porozmawiać.
– Jak się pani czuje?
– Bardzo dobrze, poza tym, że nie mam jeszcze czucia od pasa w dół… – mówi, próbując się szeroko uśmiechnąć, choć bardziej uśmiechają się jej oczy. Minie parę godzin, nim wszystko odpuści i będzie mogła w pełni panować nad własnym ciałem. – Jestem osiem miesięcy po porodzie drugiego dziecka, zrobiłam to, bo czułam, że potrzebuję takiego zabiegu ginekologicznego. Myślałam o nim już w czasie ciąży, bo po pierwszym porodzie pojawiły się problemy, także z nietrzymaniem moczu. Wiedziałam, że gdy tylko dojdę do siebie, chcę się naprawić, poprawić sobie komfort życia… – dodaje.
Potem przyjdzie czas ostrożności, uważania na każdy ruch, siedzenia na specjalnej poduszce przypominającej dziecięce kółko do pływania, a przez pierwsze dni drżenie z niepokoju, gdy pojawi się potrzeba pójścia do toalety. Jednak to minie. Zostanie to, co przyniosła transformacja. Tak, żeby było lepiej. Bo przecież lepiej być musi…
Joanna jest szczupłą ciemnowłosą kobietą o klasycznych rysach twarzy, które wielu określiłoby po prostu jako piękne. Krząta się po dużym, gustownie urządzonym domu. Wymarzonym i wyczekanym, bo przeprowadzka była zaledwie kilkanaście miesięcy temu, po tułaczce w wynajmowanych na czas budowy mieszkaniach. Zresztą wciąż jest tam jeszcze sporo do zrobienia. Tylko że ona ma już na to odrobinę mniej czasu, bo wreszcie, po wielu latach opiekowania się dwójką dzieci, mogła wrócić do pracy. Czekała na tę odmianę, czuła, że da jej to mnóstwo satysfakcji i oddech wolności. Jednak znacznie dłużej czekała na to, co w końcu zmieniła we własnym ciele. Zmieniła tym całą siebie.
W 2019 roku miała niemal trzydzieści dziewięć lat, starszy z chłopców był w podstawówce, młodszy jeszcze w przedszkolu. Gospodyni domowa na pełen etat właśnie wtedy, dzięki wsparciu męża, podjęła decyzję, którą nosiła w sobie od dawna.
– Od czasu, gdy byłam nastolatką. To chodziło za mną zawsze i wewnętrznie czułam taką potrzebę. Chciałam to zrobić – opowiada.
Przyczyna była dla niej prosta.
– Brak akceptacji siebie – dodaje.
Jej zmorą stały się zbyt duże, a z czasem opadające piersi.
– W szkole niemal wszystkie dziewczyny opowiadały, że chciałyby mieć większe piersi, że kiedy dorosną, to uzbierają i je sobie powiększą. Ja nie miałam z tym problemu, bo mój biust od młodych lat był obfity. I wśród koleżanek, chociażby w liceum, czułam się inna – przywołuje początki szkoły średniej. – Im to się podobało, być może nawet trochę mi zazdrościły. Bo oczywiście chłopcy na takie rzeczy bardzo mocno reagowali. Pojawiały się docinki, spojrzenia. Niektórym to odpowiadało, uśmiechały się pobłażliwie. Ja nie lubiłam i nie lubię być w centrum uwagi, nie podobały mi się takie reakcje. Moje piersi i wzrok, który się na nich zatrzymywał, stały się dla mnie sygnalizacją alarmową. W mojej głowie pojawiło się przeświadczenie, że w przeciwieństwie do tych, które marzą o powiększeniu piersi, chcę zrobić coś wręcz przeciwnego.
Joanna już wtedy zaczęła szukać sposobu, by sobie pomóc.
– Sprawdzałam ceny, robiłam rozpiski, ile i jak długo musiałabym oszczędzać. Kiedy kończyłam szkołę średnią, w telewizji był program, w którym doktor Sankowski przeprowadzał zabiegi, a pacjenci, za zgodę na pokazanie się, nie musieli za to płacić. Byłam zdesperowana do tego stopnia, że napisałam tam i wysłałam swoje zdjęcie. Miałam nadzieję, że uda mi się dostać do tego programu. Oczywiście nic z tego nie wyszło.
Gdy poznała Jacka, swego męża, jak wspomina, na chwilę zapomniała o tym problemie. Wielkość piersi nieoczekiwanie przestała jej przeszkadzać. Jego czułość i adoracja jej kobiecości wyzwoliły spokój. Ale porody i karmienie dzieci wywołały lawinę.
– Mam fajną skórę, jędrną, plastyczną, dobrze się rozciąga, dzięki czemu nie mam rozstępów. W trakcie ciąży brzuch szybko mi urósł, ale równie szybko wrócił do normy. Natomiast piersi po tym, jak jeszcze po ciąży urosły… A do tego grawitacja! Stały się obwisłe. Przeszkadzało mi to jeszcze bardziej. Czułam się niekobieco, źle, niesmacznie…
Ze zdwojoną siłą odżyła potrzeba zmiany. Tym razem była jednak bardziej realna.
– Zrobiłaś to dla męża?
– Nie! Wyłącznie dla siebie. On nigdy mi nie powiedział, że cokolwiek jest ze mną nie tak, wręcz przeciwnie. Tu chodziło tylko o mnie. Jeszcze przed ślubem, kiedy przyznałam mu się do tego, że coś mi w sobie nie pasuje, nie do końca to chyba rozumiał, ale już wówczas powiedział, że jak najbardziej mnie w tym wesprze i mi pomoże. Czasem się dziwię, jak on ze mną wytrzymywał, bo wracałam do tego co jakiś czas. Był cierpliwy i wyrozumiały. I tak naprawdę to, że miałam ten zabieg, stało się dzięki niemu. On to ogarnął, załatwił, no i na to zarobił, bo to przecież nie są małe pieniądze. Sama pewnie bym się nie odważyła – uważałam, że to coś wielkiego, potrzebowałam tego, ale nie umiałam pójść dalej, podjąć decyzji. Mam taki charakter, że siebie stawiam na końcu, dlatego pewnie bym czekała na to w nieskończoność. Przyszedł do mnie pewnego dnia i powiedział: „Słuchaj, byłem w klinice, rozmawiałem z lekarzem, jeśli jesteś zdecydowana…”. Zrobił to dla mnie, bo sam, jak wiele razy powtarzał, tego nie chciał i nie potrzebował.
– Bałaś się?
– To była tak wielka chęć i potrzeba zmiany, że nie myślałam o tym. Przed samym zabiegiem, gdy jechałam na salę operacyjną, oczywiście pojawił się niepokój i stres. Byłam jednak po dwóch cięciach cesarskich, wiedziałam, co to jest narkoza. Zresztą gdy doczekałam momentu, że mogę to zrobić, czułam tak wielką ekscytację, że przesłaniała dosłownie wszystko.
– Bardzo czekałaś na efekt, gdy byłaś już po zabiegu?
– Tak! Przez pewien czas trzeba nosić potem specjalny stanik, a robiłam to w czerwcu i to był akurat średni czas na taką operację – upały szczególnie dawały się we znaki. I nie zapomnę momentu, gdy po dwóch tygodniach poszłam i… kupiłam sobie kostium kąpielowy. Mąż zrobił mi niespodziankę i zabrał mnie na kilka dni do Barcelony. Patrzyłam na wodę, wiedziałam, że jestem po wydarzeniu, które w głowie planowałam dziesiątki razy. Docierało do mnie, że wreszcie się to spełniło. Nie mogłam się oprzeć. I choć musiałam bardzo uważać jeszcze na szwy pooperacyjne, na piasek na plaży, zdjęłam ten ochronny stanik i założyłam kostium. To było… takie uskrzydlające. Spełnienie marzeń po wielu latach…
Minęło kilka tygodni od naszego spotkania. Joanna, by podtrzymać efekt poprzedniego zabiegu i zapobiec ponownemu obniżaniu się piersi, zdecydowała się na kolejną, podobną do tej pierwszej operację…
Przypadek Joanny jest jedną z wielu – liczonych w dziesiątkach tysięcy – opowieści o poszukiwaniu akceptacji siebie. Bo z własną powierzchownością jesteśmy na dobre i na złe, bez względu na to, czy i jak nam się ona podoba i umiemy ją zaakceptować. Jak bardzo się nią przejmujemy?
– Bardzo. I za bardzo – odpowiada nam Monika Lewandowska, psycholog, która wyciągnęła z ciężkich depresji dziesiątki osób zmagających się z brakiem samoakceptacji. – Po prostu, tak do końca, to się nam nie opłaca, bo ogromnie nas obciąża. Są badania, które potwierdzają, że gdy widzimy kogoś, kto w naszej ocenie jest ładny, myślimy od razu, że jest też mądry. Myślimy o takiej osobie znacznie lepiej niż o tej, którą uznajemy za brzydszą. Jeśli jesteśmy, nazwijmy to, mało wnikliwymi ludźmi, to na etapie tego pierwszego wrażenia możemy zostać. Gdy jednak dokładnie to rozważymy, zrozumiemy, że nie ma żadnej korelacji pomiędzy wyglądem a intelektem. Można powiedzieć, że nasze zafiksowanie na wyglądzie jest efektem błędu poznawczego, funkcjonowania naszej głowy, choć przecież cała historia ludzkości to opowieść o upiększaniu się. Z mojej praktyki w pracy wynika, że wiele z tych kobiet, które można uznać, w zgodzie z jakimś kanonem, za piękne, jest w środku bardzo niepewnych siebie i nieszczęśliwych.
Czy zatem można powiedzieć, że czasem to dążenie do wizerunku ciężko wypracowanego na sali ćwiczeń oraz wspomaganego ingerencją medycyny estetycznej czy chirurgii plastycznej jest niejako mechanizmem obronnym?
– Tak, to swego rodzaju zbroja, którą się zakłada, by nas chroniła. Jestem ładna, więc jestem bezpieczna. Bo my nie mamy potrzeby bycia ładnym, mamy potrzebę czuć się ze sobą i myśleć o sobie dobrze – przyznaje Lewandowska. – Niektórzy ludzie mają więc taki pomysł, że jeśli będę ładny, zaspokoję swoją potrzebę – będę myśleć o sobie, że jestem w porządku. A to jest pudło, to nie działa! Nie jest to sposób na zabezpieczenie potrzeby samoakceptacji.
Nasza rozmówczyni dodaje przy tym, że presja, panująca szczególnie w mediach społecznościowych, to oczekiwanie, że będziemy się dobrze prezentować, kreować siebie, pokazywać się z jak najlepszej – czyli dla większości jak najładniejszej – strony, zbiera swoje żniwo.
– Ludzie w to wchodzą – wyjaśnia i dodaje: – Niektóre osoby mają wielką potrzebę, by inni je doceniali. Są tak kruche i delikatne, czasem poranione wewnętrznie, że to, jak postrzegają je inni, staje się dla nich ogromnie ważne. Zakładają, że jeśli świat się nimi pozachwyca, im samym zrobi się lepiej. I to też jest błędne koło, bo to uspokojenie czy ukojenie może się pojawić jedynie wówczas, gdy sami będziemy o sobie myśleć i mówić dobrze. Także sięgając do przeszłości, czasów dzieciństwa, gdzie najczęściej było dużo krytyki, zakazów, braku zrozumienia. Przekaz kulturowy u nas dotyka przede wszystkim dziewczynki, które od samego początku mają być grzeczne i… ładne. Chłopcom się to odpuszcza. Ale wszyscy uczeni są porównywania siebie z innymi w różnych aspektach, także wyglądu fizycznego. Przejmujemy to i w dorosłym życiu dokonujemy tego typu porównań. I jest to niedobra, toksyczna strategia. Co więcej, jest to akurat sfera naszego życia, na którą mamy wpływ, i mamy szansę nauczyć się tego porównywania nie robić. A przecież, powtórzę, do życia nie jest nam potrzebne to, byśmy byli ładni, ale to, żebyśmy umieli siebie zaakceptować.
Monika Lewandowska przytacza w związku z tematem naszej rozmowy historię, która spotkała ją jakiś czas temu – delikatnie zajechała autem drogę rowerzyście, jej ewidentny błąd. Właściciel jednośladu zaczął natychmiast złorzeczyć i przeklinać. Pytanie, dlaczego tak krzyczy, jedynie podniosło temperaturę i dosadność jego tyrady. W pewnej chwili mężczyzna doszedł do kresu swego agresywnego wybuchu, skończyły mu się argumenty, nabrał powietrza w płuca i wypalił Lewandowskiej prosto w oczy dwa słowa: „Głupia i brzydka!”. To jego zdaniem miało moc bomby atomowej.
– Zamiast rzucić mi się do gardła, postanowił mnie obrazić w najdotkliwszy wobec kobiety sposób, jaki przyszedł mu do głowy – przyznaje Lewandowska.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Sport i Turystyka – MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz