Wszystkie mroczne miejsca - Parlato Terri - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Wszystkie mroczne miejsca ebook i audiobook

Parlato Terri

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Mroczny thriller, w którym morderstwo odsłania sekrety grupy przyjaciół…

W śnieżny styczniowy wieczór, grupa przyjaciół spotyka się w domu Molly Bradley, by uczcić czterdzieste urodziny jej męża Jay’a. Jubilat jest uwielbiany przez zebranych gości, a jednak następnego ranka Molly znajduje w gabinecie ciało ukochanego męża z poderżniętym gardłem.

Detektyw Rita Myers po dekadach współpracy z bostońską policją wie, że podłoże zła bywa banalne – morderstwa są często przypadkowym zbiegiem okoliczności. Jednak zabójstwo Jay’a nie jest przypadkiem. Rita jest przekonana, że zabił go ktoś z grupy przyjaciół.

Zdruzgotana Molly nie może pogodzić się ze śmiercią męża, który był dla niej zawsze oparciem i jedyną osobą, która znała jej mroczną przeszłość. Tylko on znał sekret skrywany przed przyjaciółmi. Szokujące odkrycie sprawia jednak, że Molly uzmysławia sobie, że nie znała swojego męża tak dobrze jak jej się wydawało, i że ktoś jeszcze może znać jej przeszłość.

Dopóki nie odkryje komu może ufać, musi być przygotowana na to, że sama może zostać następną ofiarą…

 

„Porywający thriller. Parlato ma bardzo mocny start!” – Publishers Weekly

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 31 min

Oceny
4,1 (776 ocen)
360
237
118
49
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ada345

Nie polecam

zupełnie nie rozumiem zachwytu nad tą książką. nudne, nieskładne. zdecydowanie szkoda czasu.
40
izawalczak

Nie polecam

Tragiczne tłumaczenie.
40
Justyna929

Nie oderwiesz się od lektury

Wciaga od pierwszych stron.
30
dorotadomagala

Nie oderwiesz się od lektury

Jeden z lepszych kryminałów jakie przeczytałam. Naprawdę ciężko oderwać się od tej książki.
30
YogiPett

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam! Świetnie poprowadzona historia i budowanie napięcia, na koniec nieźle się wszystko "ułożyło"... Ogromny plus dla lektorki, szczególnie na koniec - słuchałam dosłownie z zapartym tchem! Ta książka to chyba debiut, jeśli tak to bardzo udany!!! 🆒️💥❤️ Czekam na kolejne książki Autorki!
20

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuALL THE DARK PLA­CES
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieMagda Wit­kow­ska
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund, Ja­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Co­py­ri­ght © 2023 by Terri Par­lato First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All Ri­ghts Re­se­rved Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2023 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2023 Magda Wit­kow­ska
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83291-65-9
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla mo­jego męża i dzieci – z mi­ło­ścią.

PO­DZIĘ­KO­WA­NIA

Bar­dzo je­stem wdzięczna wszyst­kim oso­bom, które wspie­rały mnie w pra­cach nad tą książką. Ta­cey De­renzy, R.H. Buf­fing­ton and San­dra Erni z mo­jej grupy pi­sar­skiej za­słu­gują na ser­deczne po­dzię­ko­wa­nia za ciężką pracę, cenne spo­strze­że­nia i słowa za­chęty. Tak wiele wnie­śli­ście do tej mo­jej opo­wie­ści. Mam na­dzieję, że udało mi się speł­nić pra­gnie­nia, które wy­ra­ża­li­ście ha­słem: „Wię­cej Rity”. San­drze pra­gnę po­dzię­ko­wać za po­nad dwa­dzie­ścia pięć lat pi­sa­nia, czy­ta­nia i śmie­chu.

Char­lotte Smal­l­wood je­stem wdzięczna za to, że za­wsze była go­towa coś jesz­cze prze­czy­tać. To wła­śnie tacy lu­dzie mo­bi­li­zują pi­sa­rza, aby każ­dego dnia da­wał z sie­bie wszystko. Mam na­dzieję, że speł­ni­łam wa­sze ocze­ki­wa­nia.

Mo­jemu cu­dow­nemu wy­dawcy, Joh­nowi Sco­gna­mi­glio, ser­decz­nie dzię­kuję, że za­ak­cep­to­wał ten rę­ko­pis i z en­tu­zja­zmem od­niósł się do tej opo­wie­ści. Za sprawą jego su­ge­stii ta książka stała się na­wet lep­sza niż to, co so­bie pier­wot­nie wy­obra­ża­łam. Dzię­kuję rów­nież ca­łemu ze­spo­łowi z Ken­sing­ton Bo­oks, który tyle pracy wło­żył w ten tekst.

Bar­dzo dzię­kuję mo­jej agentce, Mar­lene Strin­ger, dzię­kuję, że dała mi szansę. Za­jęła się mi­lio­nem róż­nych spraw, ale mię­dzy in­nymi bar­dzo wpraw­nie za­rzą­dzała mo­imi lę­kami, gdy od­zy­wały się z całą mocą. Nie ma ta­kich słów, które by w pełni wy­ra­ziły moją wdzięcz­ność.

Z ca­łego serca dzię­kuję moim dzie­ciom, Brit­tany, Becce i Nic­kowi. To nie­sa­mo­wi­cie lu­dzie, z któ­rych je­stem bar­dzo dumna. Za­in­spi­ro­wa­li­ście mnie, że­bym po­dą­żała za ma­rze­niami. Wa­sze wspar­cie jest dla mnie czymś ab­so­lut­nie bez­cen­nym. Na ko­niec zaś pra­gnę po­dzię­ko­wać mo­jemu mę­żowi Fre­dowi za to, że na­wet mu po­wieka nie drgnęła, gdy po­sta­no­wi­łam rzu­cić pracę w szkole i sku­pić się na pi­sa­niu. Gdyby nie jego nie­usta­jące wspar­cie, ni­gdy bym nie do­tarła do tego miej­sca. Gdyby nie jego ciężka praca, na­sza ro­dzina mo­głaby tego nie udźwi­gnąć. Do końca świata będę za to wdzięczna jemu i na­szym cu­dow­nym naj­bliż­szym.

ROZ­DZIAŁ 1

MOLLY

Cza­sami chcia­ła­bym móc uchwy­cić ja­kąś szczę­śliwą chwilę, żeby zo­stała ze mną na za­wsze. Nie w po­staci fo­to­gra­fii czy fil­miku, tylko jako uczu­cie. Ta­kie uczu­cie, które mo­gła­bym prze­ży­wać na nowo do końca mo­ich dni. (Z ja­kie­goś po­wodu do tej roli garną się tylko kosz­mary senne...) Wzdry­gam się lekko i prze­cho­dzę z mroku ko­ry­ta­rza w ja­sną prze­strzeń sa­lonu, w któ­rym mój mąż stoi na tle pło­mieni bu­zu­ją­cych w ko­minku i opo­wiada na­szym zna­jo­mym ja­kąś za­bawną hi­sto­ryjkę. Go­ście za­pro­szeni na jego uro­dziny śmieją się zu­peł­nie szcze­rze. Wszy­scy uwiel­biają Jaya. Ale nikt nie ko­cha go bar­dziej niż ja.

Pierw­szy ty­dzień stycz­nia to nie naj­lep­sza pora na uro­dziny, po­nie­waż jed­nak w tej aku­rat kwe­stii nic spe­cjal­nie od nas nie za­leży, zro­bi­łam, co mo­głam, żeby za­pew­nić temu wy­da­rze­niu swo­bodną, ale uro­czy­stą oprawę. Za­mie­rzam za­dbać o to, aby czter­dziestka Jaya na długo za­pa­dła wszyst­kim w pa­mięć. W rogu cią­gle jesz­cze roz­bły­ska świa­teł­kami cho­inka, a na półce nad ko­min­kiem zdję­cia mie­nią się w bla­sku pło­mieni bia­łych świec. Na­sze uśmie­chy, które zo­stały na nich uwiecz­nione, ilu­strują trzy lata szczę­śli­wego mał­żeń­stwa.

W środku jest zu­peł­nie ina­czej niż na ze­wnątrz. Zimą w No­wej An­glii mrok za­pada bar­dzo szybko. Już po­nad go­dzinę temu niebo za oknem przy­brało ko­lor wę­glo­wego pyłu. Śnieg otu­la­jący oko­licę wi­dać tylko w tym jed­nym miej­scu, w któ­rym drogę oświe­tla la­tar­nia. Miesz­kamy tu od nie­spełna roku i jesz­cze nie do końca czu­jemy się jak w domu. To stary bu­dy­nek, nie­mal za­byt­kowy. Jego za­ka­marki i po­ły­sku­jąca bo­aze­ria od razu mnie za­uro­czyły. Wnę­trza są ja­sne i tęt­nią ży­ciem – za sprawą mo­jego ide­al­nego męża i na­szych przy­ja­ciół. Czuję się tu bez­pieczna.

Tort, małe dzieło sztuki, stoi w kar­to­nie w lo­dówce. Czeka tam na swoją wielką chwilę. Jay nie chciał hucz­nej fety, wo­lał za­pro­sić nie­wiel­kie grono naj­bliż­szych przy­ja­ciół na po­si­łek przy do­brym wi­nie. To po­wi­nien być cu­downy wie­czór. Na­prawdę po­wi­nien. Mam na­dzieję, że go nie po­psuję.

Stoję przy gra­ni­to­wym bla­cie i ukła­dam prze­ką­ski, które za­mó­wi­łam w na­szej ulu­bio­nej lo­kal­nej ka­wiarni. Wy­glą­dają prze­pysz­nie, ale ja zu­peł­nie nie mam ape­tytu. Się­gam tylko po kie­li­szek wina. To mal­bec, które przy­wieź­li­śmy ubie­głego lata z wy­prawy do Ka­li­for­nii. Upi­jam łyk. Jay staje za mną i bie­rze mnie w ob­ję­cia, a pod­bró­dek opiera na czubku mo­jej głowy. Uwiel­biam jego do­tyk, w jego sil­nych ra­mio­nach czuję się na miej­scu, czuję się bez­piecz­nie. Nuta drewna wy­czu­walna w jego za­pa­chu nie prze­staje mnie za­chwy­cać. Wzdy­cham, a po po­liczku spływa mi łza.

– Hej! – On mnie od­wraca i ociera ją kciu­kiem. – Tylko bez ta­kich, do­brze? Wszystko mamy pod kon­trolą.

Ki­wam głową i po­cią­gam no­sem.

– Prze­pra­szam.

– Nie prze­pra­szaj. – Ści­ska mnie mocno i mu­ska war­gami ką­cik mo­ich ust i frag­ment po­liczka. To taki po­ca­łu­nek dla do­da­nia otu­chy. – Wszystko bę­dzie do­brze, Molly.

Go­ście za­częli się scho­dzić o wpół do siód­mej, wno­sząc przez próg zi­mowe po­wie­trze i po­je­dyn­cze płatki śniegu. Wi­tali się ser­decz­nie i wrę­czali pre­zenty, choć wszyst­kich uprze­dza­łam, że Jay wo­lałby ich nie otrzy­my­wać.

Kim, z którą znam się od dru­giej klasy pod­sta­wówki, i jej mąż Josh, stary przy­ja­ciel Jaya, sie­dzą na so­fie. Przed­sta­wi­li­śmy ich so­bie krótko po tym, jak sami za­czę­li­śmy się spo­ty­kać. Kim to drobna, ciem­no­włosa ko­bieta o du­żych brą­zo­wych oczach. Kie­dyś była che­er­le­aderką. Tyle w niej eks­tra­wer­ty­zmu, ile we mnie ci­szy, przez co się pew­nie do­brze do­peł­niamy.

Cal, z któ­rym Jay gra w ho­keja, i jego żona La­ken, piękna, wy­soka blon­dynka, zaj­mują krze­sła, które przy­nie­śli­śmy z ja­dalni, żeby wszy­scy mieli na czym sie­dzieć. La­ken pro­wa­dzi w mie­ście wła­sne spa i jesz­cze w progu wrę­czyła Jay­owi grubą kre­mową ko­pertę. Za­pewne ta­lon na ma­saż. Po­lu­bi­ły­śmy się z La­ken.

Są też Elise i Scott. Dok­tor Elise West­more pro­wa­dzi wraz z Jayem ga­bi­net te­ra­pii ro­dzin­nej i z cza­sem do­łą­czyła do kręgu na­szych naj­bliż­szych zna­jo­mych. West­more’owie są od nas tro­chę starsi, ob­cho­dzili już pięć­dzie­siąte uro­dziny. Jay po­znał Elise na stu­diach i od razu się do­ga­dali. Mówi o niej, że za­stą­piła mu star­szą sio­strę, któ­rej ni­gdy nie miał.

– Kto na co ma ochotę? – pyta Jay, uno­sząc mal­beca. Kie­liszki idą w górę, więc on je na­peł­nia, a po­tem sięga do barku po ko­lejną bu­telkę. – Cal, czy dla cie­bie piwo? By­łem nie­dawno po za­pasy w Tril­lium.

Cal uśmie­cha się i wstaje.

– Jak ty mnie do­brze znasz, przy­ja­cielu. Przy­niosę so­bie. – Zwraca się do Scotta, który sie­dzi obok Elise w po­zie sta­tecz­nego męża stanu. – Dla cie­bie też piwo?

– Chęt­nie – pada od­po­wiedź.

Do­brze się do­ga­du­jemy w gro­nie tej ósemki. Z uśmie­chem sta­wiam na sto­liku tacę, na któ­rej wy­ło­żone zo­stały cro­stini z grzy­bami i se­rem gruy­ère. Do­le­wam so­bie wina i sta­ram się roz­ko­szo­wać jego sma­kiem, a przy tym całą uwagę sku­pić na Jayu. Po­dzi­wiam go za to, jak swo­bod­nie się czuje przy in­nych lu­dziach. Pew­nie to wła­śnie czyni z niego do­brego psy­cho­loga. Lu­dzie da­rzą go za­ufa­niem. Wie­dzą, że mogą so­bie na to po­zwo­lić. Uśmiech wiecz­nie gosz­czący na jego ustach i życz­li­wość w jego zie­lo­nych oczach też na pewno nie szko­dzą.

Wy­pi­li­śmy po kilka drin­ków, zje­dli­śmy po­łowę prze­ką­sek. Mamy już za sobą roz­mowę o tym, co u kogo sły­chać no­wego. La­ken roz­piera się na krze­śle, a jej dłu­gie nogi się­gają te­raz kra­wę­dzi sto­lika.

– A jak tam twoja nowa książka, Jay?

On robi głę­boki wdech i od­po­wiada:

– Po­woli.

Prze­nosi wzrok w stronę ko­minka, w któ­rym z trza­skiem mi­go­czą pło­mie­nie.

Jay pi­sze książkę na­wią­zu­jącą do jed­nego z ar­ty­ku­łów, które opu­bli­ko­wał jesz­cze na stu­diach. Nie za wiele opo­wiada mi o swo­jej pracy. Twier­dzi, że to nudna i przy­tła­cza­jąca strona jego oso­bo­wo­ści.

– O czymś po­twor­nie mrocz­nym mia­łeś pi­sać, do­brze ko­ja­rzę? – do­py­tuje La­ken. – O ja­kichś pa­skud­nych zbrod­niach i za­bu­rzo­nej psy­chice?

Jay się krzywi.

– Mo­men­tami rze­czy­wi­ście bywa mocna.

Elise pro­stuje się na krze­śle, wbija wzrok w La­ken.

– Za­bu­rze­nia psy­chiczne to bar­dzo sze­ro­kie po­ję­cie, obej­mu­jące roz­le­gły wa­chlarz za­cho­wań, z któ­rych nie wszyst­kie mają cha­rak­ter gwał­towny czy choćby na­wet szcze­gól­nie nie­po­ko­jący.

Na­gle po­ja­wia się mię­dzy nami na­pię­cie. Niby nie­wiel­kie, ale jed­nak wi­doczne na po­szcze­gól­nych twa­rzach. Ci­szę prze­rywa Kim.

– Mia­łam taką ciotkę – za­czyna, na­chy­la­jąc się lekko do przodu, za­nu­rza usta w kie­liszku i kon­ty­nu­uje: – która zbie­rała sierść swo­ich psów, gdy je cze­sała. Trzy­mała ją w worku w sza­fie w przed­po­koju. Zna­leź­li­śmy to kie­dyś z moim bra­tem, jak by­li­śmy jesz­cze dzie­cia­kami. Ale się na­je­dli­śmy stra­chu. To mu­siało tam le­żeć ze trzy­dzie­ści lat. To była sierść z sze­ściu róż­nych psów.

Jay za­czyna się śmiać. Kim po­trafi go roz­śmie­szyć.

– Umysł to coś nie­zwy­kle fa­scy­nu­ją­cego – stwier­dza, po czym wstaje i pod­nosi ze sto­lika nie­mal pu­stą tacę. – Je­dze­nia nam za­bra­kło.

W jego gło­sie wy­chwy­tuję ton nie­po­koju. Od ty­go­dnia coś mu cho­dzi po gło­wie, ale wszyst­kie moje py­ta­nia zbywa uśmie­chem i za­pew­nie­niem, że wszystko jest w naj­lep­szym po­rządku. Idę za nim do kuchni, pod­cho­dzę do drzwi i wy­glą­dam na po­dwórko.

– W two­jej pra­cowni świeci się świa­tło – mó­wię, spo­glą­da­jąc w kie­runku sta­rego bu­dynku.

To nie­za­leżny ga­raż, który stoi po­śród śniegu na końcu pod­jazdu. W środku za­miast sa­mo­cho­dów znaj­dują się: biurko Jaya, prze­no­śny grzej­nik i parę in­nych sprzę­tów, które zwy­kle wsta­wia się do do­mo­wego ga­bi­netu.

– Wi­docz­nie nie zga­si­łem. – Otwiera ko­lejną bu­telkę wina. – Zajmę się tym póź­niej. Może zresztą jesz­cze tro­chę po­pra­cuję, jak go­ście wyjdą – rzuca i sku­pia wzrok na czer­wo­nym trunku, który wła­śnie prze­lewa się do jego kie­liszka.

– Dzi­siaj?

– Po­trze­bo­wał­bym tylko chwili. Przed przy­ję­ciem nie zdą­ży­łem cze­goś do­koń­czyć i zo­sta­wi­łem roz­grze­bane. To nie po­trwa długo.

Pod­cho­dzę do blatu i opie­ram się dło­nią o jego kra­wędź. Do­pi­jam wino i wy­mow­nie wy­sta­wiam kie­li­szek w stronę Jaya. Przez mo­ment spo­glą­damy so­bie w oczy, a ja uśmie­cham się, żeby go uspo­koić.

– Ja­sne, nie ma sprawy.

On na­peł­nia mój kie­li­szek, sta­wia go na bla­cie i bie­rze mnie w ra­miona.

– Nie po­trzeba mi ni­czego poza tym, co mam tu­taj – za­pew­nia.

Do kuchni wcho­dzą Cal i Josh. Drugi z nich wy­ma­chuje pu­stym kie­lisz­kiem.

– Co to za opóź­nie­nia? – Śmieje się. – Oni się nie po­tra­fią od sie­bie ode­rwać – zwraca się do Cala.

– Dzi­wisz mi się? – od­po­wiada Jay, od­gar­nia­jąc moje dłu­gie włosy z ra­mie­nia na plecy.

Uwal­niam się z jego ob­jęć i pod­cho­dzę do lo­dówki.

– Czas już na tort, mój drogi ju­bi­la­cie.

Wy­sta­wiam kar­ton na blat i wyj­muję tort. Po­łać błę­kit­nego lu­kru zdo­bią po­ły­sku­jące po­ma­rań­czowe i żółte kwiaty.

– Wow! Nie­sa­mo­wi­cie wy­gląda. Aż żal bę­dzie go roz­ci­nać – za­chwyca się Jay.

– Świet­nie so­bie po­ra­dzili u An­dré – stwier­dzam, wyj­mu­jąc z szu­flady nóż.

– Cze­ko­la­dowy czy wa­ni­liowy? – pyta Cal.

Do kuchni wkra­cza La­ken.

– Rany bo­skie, Cal. Prze­cież to tort Jaya. Oczy­wi­ście, że cze­ko­la­dowy.

Cal wzru­sza ra­mio­nami.

– A może zew przy­gody się w nim ode­zwał?

Na­gle wszy­scy tu są, więc się­gam po świeczki uro­dzi­nowe.

Jay chwyta mnie za rękę.

– Szkoda bę­dzie ze­psuć ta­kie cudo. – Za­raz po­tem się jed­nak uśmie­cha. – Ale co tam! W końcu tylko raz w ży­ciu koń­czy się czter­dzie­ści lat.

Otwie­ram oczy i nie czuję za­pa­chu kawy. Od razu wiem, że coś jest nie tak. Leżę sama w du­żym łóżku, Jaya nie ma obok mnie. Zwy­kle bu­dzi się przede mną, ale zwy­kle też cały dom wy­peł­nia za­raz po­tem woń jego ulu­bio­nego na­poju. Jay to jedna z tych osób, które sy­piają za­le­d­wie po cztery czy pięć go­dzin na dobę. To rów­nież za­go­rzały mi­ło­śnik kawy. Wy­pija jej z pięć, a cza­sem na­wet sześć fi­li­ża­nek dzien­nie. Po ta­kiej dawce więk­szość lu­dzi mia­łaby kło­pot, żeby za­pa­no­wać nad drże­niem rąk, ale jemu to służy. Zdą­ży­łam się już przy­zwy­czaić, że rano bu­dzi mnie ten cha­rak­te­ry­styczny za­pach. Gdy się po­ja­wia, po­wieki mi się uno­szą. Działa to jak w ze­garku.

Te­raz zaś w kuchni jest zimno, a ka­wiarka stoi na bla­cie, pu­sta, nie­tknięta.

– Jay?! – wo­łam go, a mój głos nie­sie się echem po domu.

Serce od razu mi przy­spie­sza. Udaję się do drzwi fron­to­wych, wy­glą­dam na ze­wnątrz. Drzwi do pra­cowni Jaya są otwarte na oścież. Zbie­gam po schod­kach i pę­dzę przez po­dwórko. Bo­symi sto­pami przez śnieg...

Po­ty­kam się o próg. Nie za­staję go w wej­ściu.

– Jay?

Nikt nie od­po­wiada. Wcho­dzę do środka, mi­jam biurko i prze­no­śny grzej­nik. I wtedy go do­strze­gam. Leży na pod­ło­dze z głową w ka­łuży krwi, któ­rej ślady za­uwa­żam rów­nież na ścia­nach. Opa­dam na ko­lana, chwy­tam go za rękę.

– Jay!

Nic to nie daje. On mnie nie sły­szy. Leży zimny i bez ży­cia. Pod li­nią wczo­raj­szego za­ro­stu do­strze­gam ranę na jego szyi. Ma na so­bie to samo ubra­nie, co wczo­raj pod­czas przy­ję­cia. Po­wieki na wpół mu opa­dły, a włosy na­sią­kły ma­zią roz­le­wa­jącą się wo­kół jego głowy. Co­fam się i opie­ram ple­cami o szafę kar­to­te­kową, a gdzieś z głębi mo­jej du­szy wy­do­bywa się wrzask.

Sie­dzę w kuchni na krze­śle, a po ca­łym domu kręcą się gli­nia­rze. Moja sio­stra Cor­rine już do mnie je­dzie. Ktoś mi przy­niósł z góry szla­frok i po­mógł go za­ło­żyć. Chyba ta młoda po­li­cjantka. Ta, która przy­je­chała jako pierw­sza i od­pro­wa­dziła mnie do domu. Bar­dzo to było miłe z jej strony, ale na­dal nie czuję swo­jego ciała. Wszystko mam odrę­twiałe, od stóp do głów.

W domu pa­nuje chaos. Pod­no­szę wzrok i zer­kam w kie­runku sa­lonu. Bu­telki po pi­wie i kie­liszki do wina stoją na wszyst­kich sto­li­kach, a na­wet na półce nad ko­min­kiem. Na bla­cie roz­pły­wają się resztki di­pów i po­je­dyn­cze prze­ką­ski. Wy­gląda to obrzy­dli­wie, ale prze­cież za­kła­da­łam, że to uprząt­niemy, za­nim kto­kol­wiek do nas za­wita. Nie spo­dzie­wa­łam się, że ran­kiem w dzień po przy­ję­ciu znajdę mar­twe ciało mo­jego męża w jego pra­cowni. Cho­wam twarz w miękki rę­kaw i pła­czę. Kto mógł Jay­owi zro­bić coś ta­kiego? Moje ży­cie na­gle się roz­pa­dło jak do­mek z kart, a ja czuję się tak, jak­bym le­ciała w ciemną ot­chłań.

Od strony fron­to­wych drzwi do­biega mnie ni­ski głos Cor­rine. Ona mówi jak Lau­ren Ba­call. Roz­ma­wia z jed­nym z po­li­cjan­tów, a za­raz po­tem jest przy mnie i się nade mną na­chyla. Czuję wy­raź­nie za­pach jej per­fum. Przede wszyst­kim jed­nak czuję za­pach krwi.

– Co się tu, do li­cha, stało, Molly?

Pod­ciąga mnie do po­zy­cji pio­no­wej i bie­rze w ob­ję­cia, a ja cho­wam twarz w jej weł­nia­nym płasz­czu.

– Pro­szę pani, mie­li­by­śmy kilka py­tań – od­zywa się zza jej ple­ców mę­ski głos.

Cor­rine od­wraca się do po­li­cjanta i pyta:

– Co tu się wy­da­rzyło?

– Wła­śnie pró­bu­jemy to usta­lić. Usiądźmy, do­brze?

Chwilę póź­niej sie­dzimy z Cor­rine obok sie­bie, a bar­czy­sty po­li­cjant w mun­du­rze opada na krze­sło na­prze­ciwko nas.

– Je­stem sier­żant Sim­mons – mówi i kła­dzie na stole no­tat­nik. – Pani Bra­dley?

Od­chrzą­kuję i ocie­ram nos chu­s­teczką.

– Tak?

– Chciał­bym, żeby mi pani opo­wie­działa, co się wy­da­rzyło.

Pró­buję za­pa­no­wać nad łka­niem i na­brać w płuca choć tro­chę po­wie­trza.

– Do­brze – wy­krztu­szam z sie­bie, po czym wra­cam my­ślami do mo­mentu, w któ­rym otwo­rzy­łam oczy. Pró­buję po­skła­dać wszyst­kie po­roz­rzu­cane ob­razki w jedną ca­łość. – Wsta­łam rano, a mo­jego męża nie było, to zna­czy w łóżku. On wcze­śnie wstaje... Nie było kawy. – Znów za­czy­nam pła­kać, a po­li­cjant roz­piera się na krze­śle.

Cor­rine stuka pal­cami w blat.

– Czy to się na­prawdę musi od­być te­raz? Ona nad sobą nie pa­nuje.

– Przy­kro mi, ale ktoś zgi­nął, pani...

– Cor­rine Al­worth. Je­stem jej sio­strą.

Po­li­cjant przyj­muje to do wia­do­mo­ści.

– No do­brze, pani Bra­dley. Czyli obu­dziła się pani rano. O któ­rej?

Czuję się zu­peł­nie za­gu­biona. Dudni mi w gło­wie. Nie mam po­ję­cia, o któ­rej to było, spo­glą­dam więc na wy­świe­tlacz ze­gara w mi­kro­fa­lówce i pró­buję to wy­de­du­ko­wać.

– Hm. – Te­raz jest kwa­drans po dzie­sią­tej. – O dzie­wią­tej, może tro­chę póź­niej.

– Nie jest pani pewna?

– Nie.

On roz­gląda się wo­kół sie­bie, na pewno do­strzega ba­ła­gan.

– Wczo­raj wie­czo­rem od­było się ja­kieś przy­ję­cie?

– Uro­dziny mo­jego męża.

Głowa mi opada, wspie­ram się na Cor­rine. Naj­chęt­niej prze­sta­ła­bym ist­nieć.

– A pani tu była, pani Al­worth?

– Nie, nie było mnie – brzmi od­po­wiedź.

Czyżby miała do mnie żal? Z moją star­szą sio­strą ni­gdy nic nie wia­domo. Ona czę­sto mówi ta­kie rze­czy, jakby była na mnie zła. Ale prze­cież miała inne plany. Kładę prawą dłoń na le­wym przed­ra­mie­niu i pal­cami szu­kam kra­wę­dzi rę­kawa.

– No do­brze, pani Bra­dley. Więc pani wstała, a męża nie było w łóżku. A co pani zro­biła po­tem?

– Ze­szłam na dół i zo­ba­czy­łam, że drzwi do jego pra­cowni są otwarte. Wczo­raj wie­czo­rem wspo­mniał, że po przy­ję­ciu jesz­cze tam pój­dzie, bo ma coś do zro­bie­nia.

– Czyli udał się do pra­cowni ze­szłej nocy?

– Tak. Twier­dził, że taki ma za­miar.

– A o któ­rej to było go­dzi­nie?

Twarz sier­żanta Sim­monsa przy­po­mina księ­życ w pełni. Po­li­cjant jest spo­kojny i cier­pliwy. Chcia­ła­bym od­po­wie­dzieć na wszyst­kie jego py­ta­nia. Chcia­ła­bym mu po­móc, ale my­śli wi­rują mi w gło­wie jak ptaki, któ­rych nie po­tra­fię uchwy­cić.

– Nie wiem. Późno.

– A on za­wsze pra­cuje o ta­kich póź­nych po­rach?

– Tak, wła­ści­wie to tak.

– Do­brze. A czy za­mknęła pani drzwi przed uda­niem się do łóżka?

Wła­ści­wie to nie wiem. Moje wspo­mnie­nia roz­pły­wają się jak we mgle. Na­prawdę sporo wy­pi­li­śmy, a w każ­dym ra­zie ja na­prawdę sporo wy­pi­łam. Le­dwo przy­po­mi­nam so­bie, jak się wspi­na­łam po scho­dach. Na­gle do­ciera do mnie, że rzęsy kleją mi się od po­kru­szo­nego tu­szu i że czuję w ustach nie­przy­jemny, kle­isty smak. Po­ło­ży­łam się spać bez wie­czor­nej to­a­lety.

Prze­ły­kam płacz i znów od­chrzą­kuję.

– Chyba Jay to zro­bił.

– Ale nie wie pani na pewno?

Sier­żant Sim­mons chciałby chyba, że­bym spoj­rzała mu w oczy, ale nie po­tra­fię się na to zdo­być. Wo­la­ła­bym, żeby go tu nie było. Nie po­doba mi się, że po­li­cjanci kręcą się po domu i do­ty­kają róż­nych na­szych rze­czy, że spi­sują te wszyst­kie ra­porty. Chcia­ła­bym, żeby Jay stał przy ku­chence i sma­żył na­le­śniki. Ja bym za­jęła miej­sce obok niego, żeby do­pil­no­wać skwier­czą­cego be­konu. Chcia­ła­bym cof­nąć się do wczo­raj­szego dnia. Po­trzą­sam głową i ocie­ram twarz prze­mo­czoną od łez chu­s­teczką.

– Czyli obu­dziła się pani dziś rano. Zo­ba­czyła pani, że męża nie ma w łóżku. Ze­szła pani na dół, żeby spraw­dzić, co się dzieje, i zo­ba­czyła otwarte drzwi. A co po­tem?

– Po­bie­głam przez po­dwó­rze, żeby go po­szu­kać.

Cor­rine sta­wia przede mną pu­dełko, z któ­rego wy­cią­gam so­bie kilka świe­żych chu­s­te­czek. Cała je­stem za­smar­kana i za­pła­kana, jak­bym się miała za­raz roz­pu­ścić.

– Pro­szę się nie spie­szyć, pani Bra­dley.

Ro­bię głę­boki wdech, po­tem wy­dech.

– Po­szłam do pra­cowni i tam zo­ba­czy­łam Jaya na pod­ło­dze. Na jego szyi... On nie żył.

Opusz­czam głowę i za­czy­nam pła­kać. Cor­rine mocno mnie przy­tula.

Sły­szę ja­kieś głosy. Inni po­li­cjanci mó­wią coś do Sim­monsa, a po­tem się od­da­lają.

– Już pra­wie skoń­czy­li­śmy, pani Bra­dley. Bę­dziemy po­trze­bo­wali li­sty wszyst­kich osób, które brały udział we wczo­raj­szym przy­ję­ciu, do­brze?

Pró­buję na niego spoj­rzeć, po­ta­kuję. Chry­ste Pa­nie! Czy oni my­ślą, że zro­bił to ktoś z na­szych przy­ja­ciół? To nie­moż­liwe.

Cor­rine ma­suje mi ra­mię.

– Zaj­miemy się tym, pa­nie sier­żan­cie. A na ra­zie chcia­ła­bym zro­bić mo­jej sio­strze coś do pi­cia. Trzeba ją też cie­plej ubrać.

– Pro­szę się nie spie­szyć. – Wstaje od stołu. – Za chwilę będą tu tech­nicy kry­mi­na­li­styczni. – Przy­wo­ław­szy po­li­cjantkę, do­daje: – Con­nors bę­dzie wam asy­sto­wać, bo nie wolno do­ty­kać ni­czego, co mo­głoby się oka­zać istotne.

Ki­wam głową i zbie­ram się do odej­ścia.

– A wła­śnie – woła za mną – bę­dziemy mu­sieli za­brać ubra­nie, która miała pani na so­bie wczo­raj­szego wie­czoru.

Zerka przy tym wy­mow­nie na funk­cjo­na­riuszkę na­zwi­skiem Con­nors.

Łkam, za­miast od­dy­chać.

– Do­brze.

Czyżby on są­dził, że ja mia­łam coś wspól­nego ze śmier­cią Jaya? Ta my­śli nie­mal zwala mnie z ko­lan.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki