Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Opowieść taka jak ta nigdy nie mogła mieć szczęśliwego zakończenia.
Po raz pierwszy w splamionej krwią historii mroczny turniej zaczyna ulegać unicestwianiu. W momencie gdy zasady przestają obowiązywać, wszystko się zmienia.
Ci, którzy pragną złamać klątwę turnieju na dobre, nie cofną się przed niczym. Nieważne, ile osób będą musieli poświęcić po drodze. Jednak nie każdy chce, aby tragiczna tradycja się dobiegła kresu. Pozostali przy życiu muszą dokonać wyboru: walczyć na śmieć i życie, jak zaplanowano na długo przed ich narodzinami, czy zakończyć krwawą rozgrywkę, niszcząc turniej kawałek po kawałku.
Czy w takiej sytuacji istnieje dobre rozwiązanie?
„Wszystkie nasze klęski” to pełna mrocznej magii kontynuacja historii z książki „Wszyscy jesteśmy łotrami”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 774
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Kelly i Whitney, drugiej połowy naszego zespołu
Wczorajsze wydarzenia przy Filarze Mistrzów pokazały mieszkańcom Ilvernath, że tegoroczny turniej nie będzie się rozgrywał bezpiecznie poza granicą Krwawej Zasłony. Ta walka dotarła do nas.
– „Wieczór Ilvernath”: Przemoc turnieju uderza w Ilvernath
Rodzina Thorburnów w długiej, krwawej historii ich miasteczka odgrywała zawsze rolę bohaterów – i nikomu nie podobało się to mniej niż siostrom Thorburn.
Spotkały się przy bramie Wieży, zabytkowej budowli ze zniszczonego brunatnego piaskowca, porośniętej bluszczem i jeżynami, zwieńczonej krzywym szczytem przypominającym czubek kapelusza czarownicy. Przez całe ich życie ten Punkt Orientacyjny był tylko stertą gruzów, teraz jednak wznosił się dumnie pośród wzgórz, niedaleko od Ilvernath, stanowiąc triumfalny pomnik rodu Thorburnów.
Briony, starsza z sióstr, wyrastała w przekonaniu, że zajmie centralne miejsce w chwalebnych dziejach rodziny. Była wysoka, a życie spędzone na aktywności fizycznej zapewniło jej świetną kondycję. Jej dłonie zdobił arsenał kryształowych pierścieni zaklęć, których mocą tylko nieliczni potrafili władać. Gotowa stawić czoło wszelkim wyzwaniom, by osiągnąć swoje cele, i zapłacić każdą cenę, by odnieść zwycięstwo.
Idealnie nadawała się na bohaterkę. Albo przynajmniej kiedyś tak uważała.
– Nie wiem, co innego mogłabym powiedzieć – zaczęła niepewnie – poza tym, że cię przepraszam.
Innes skrzywiła się, przekraczając próg bramy.
– Przeprosiny nie wystarczą.
– A gdybym ci wyznała, że się zmieniłam?
Chociaż obie siostry miały taką samą jasną piegowatą cerę i delikatne rysy twarzy, w gruncie rzeczy ogromnie się od siebie różniły. Briony była śmiała i arogancka, Innes zaś – ostrożna. Briony miała porywcze usposobienie, natomiast Innes była wyrachowana, pełna rezerwy. Zazwyczaj Innes przyjmowała przeprosiny siostry i jej ustępowała, lecz teraz po raz pierwszy nie okazała uległości.
Przeszła szybko obok Briony i przyjrzała się spokojnie parterowi Wieży, a wyraz jej twarzy świadczył, że go rozpoznaje. Wnętrze Punktu Orientacyjnego dostosowywało się do upodobań mistrza bądź mistrzyni, którzy obejmowali go w posiadanie, toteż w chwili gdy Briony postawiła stopę w Wieży, komnaty budowli przyozdobiły się gobelinami o sielskich wzorach, miękkimi wełnianymi chodnikami i elegancko rzeźbionymi mahoniowymi meblami; wszystko to przypominało scenerię z baśniowych opowiastek. Briony sądziła, że poczuje się tutaj swojsko, lecz zamiast tego miała wrażenie, jakby utkwiła w dziwacznej kapsule czasu z jej dziecięcych fantazji.
Innes przystanęła przed filarem z chropowatego kamienia znajdującym się u podnóża schodów. Ten filar był ośrodkiem magicznej mocy Punktu Orientacyjnego, a na jego froncie widniały wyryte imiona i nazwiska dawnych mistrzów, większość z nich wykreślona. Kamienną powierzchnię przecinały pęknięcia – w każdym pulsowało płynne szkarłatne światło.
Dotknęła jednego z ostatnich napisów, wyrytego staranną kursywą.
Innes Thorburn
– Nie wierzę ci – rzekła chłodno. – Nikt nie zmienia się tak szybko.
I uniosła lewą dłoń, ukazując kikut małego palca z paskudną poszarpaną blizną.
Blizną po ranie, którą zadała jej siostra.
– No cóż, staram się – powiedziała Briony, zdając sobie sprawę, jak żałośnie to zabrzmiało.
– Nie obchodzą mnie twoje wyrzuty sumienia. Nie przyszłam tutaj, żeby usłyszeć przeprosiny.
– Więc po co przyszłaś?
– W Ilvernath nigdy dotąd nie było takiego turnieju. Reguły, które przez stulecia utrzymywały klątwę, teraz się rozpadają. Nasza rodzina pragnie się dowiedzieć, dlaczego tak się dzieje.
– Czyli przysłali cię, żebyś zdobyła odpowiedzi – stwierdziła Briony, szarpiąc nerwowo kosmyk kasztanowych włosów, który wymknął się z jej warkocza.
– Sama się tego podjęłam – skorygowała ją ostro Innes.
Podczas gdy większość obywateli Kendalle w ciągu minionych dekad skorzystała z rozwoju magii i technologii, senne miasteczko Ilvernath bardzo niechętnie wpełzało w nowoczesną erę. Jego uliczki brukowane porośniętymi mchem kocimi łbami nadal tworzyły splątane labirynty, z nielicznymi miejscami do parkowania. Lokalnych staroświeckich sklepów z zaklęciami i knajpek jeszcze nie wyparły modne supermarkety i sieci handlowe. Ilvernath chlubiło się skromnym lotniskiem, obiecującą sceną artystyczną oraz – wprawdzie niezbyt imponującą – reputacją uroczej miejscowości wypoczynkowej.
Wszystko to uległo zmianie przed rokiem, gdy opublikowana anonimowo książka zwróciła nagle na Ilvernath uwagę całego świata.
Magiczna moc istniała w dwóch odmianach: zwykła magia, która jak sugerowała jej nazwa, występowała powszechnie jako bogactwo naturalne, oraz wysoka magia – potężna, niebezpieczna, lecz niemal wyczerpana.
Z wyjątkiem jedynego zachowanego źródła, utrzymywanego w tajemnicy przez siedem najstarszych rodów Ilvernath. W ubiegłym roku bestsellerowa książka zatytułowana Tragiczna tradycja. Prawdziwa historia miasteczka, które posyłało swoje dzieci na śmierć ujawniła światu przerażającą prawdę o tym, jak rywalizowano o przejęcie kontroli nad ukrytym w Ilvernath sekretnym źródłem wysokiej magii – dopóki nie zawarto brutalnego kompromisu.
Osiągniętego dzięki klątwie, którą najznamienitsze rodziny rzuciły na siebie nawzajem.
Co pokolenie każda z tych rodzin posyłała mistrza, aby walczył na śmierć i życie w turnieju. Zwycięzca zyskiwał dla swoich bliskich wyłączne prawo dysponowania wysoką magią Ilvernath przez dwadzieścia lat. Kolejne pojawienie się na niebie Krwawego Księżyca zwiastowało koniec cyklu i początek nowego turnieju.
Przed dwoma tygodniami klątwa znów zaczęła działać.
Briony zawsze postrzegała tę klątwę jako coś zaszczytnego i przez całe życie marzyła, aby wziąć udział w inicjowanym przez nią turnieju.
A teraz starała się ze wszystkich sił ją zdjąć.
– Wiem, dlaczego sprawy ulegają zmianie – zwróciła się do Innes stojącej nadal u stóp spiralnych schodów, które zdawały się otaczać filar niczym imadło próbujące wziąć w ryzy cały Punkt Orientacyjny.
– To dobrze – odparła Innes, wchodząc na pierwszy stopień.
– Możemy porozmawiać o tym tutaj, na dole – rzekła Briony, nieprzygotowana na oprowadzanie siostry po całej Wieży. – Dlaczego…
– Dlatego że chcę obejrzeć miejsce, które powinno należeć do mnie.
Powiedziawszy to, Innes ruszyła w górę schodów. Siostra podążyła za nią w migotliwym blasku latarń z kutego żelaza osadzonych w kamiennych ścianach oraz ochronnych kamieni zaklęć o potężnej mocy tkwiących w zaprawie murarskiej. Według licznych baśniowych opowieści rodu Thorburnów kryształy umieściła tam ich pierwsza mistrzyni, aby broniły ją przed wrogami.
Briony i Innes w przeszłości bardzo lubiły te legendy. Stanowiły one dla nich źródło pociechy, odkąd jako małe dzieci były przenoszone od jednych kuzynów do następnych, po tym jak porzuciła je matka pogrążona w żalu po śmierci męża. W tych opowieściach Briony nie była samotną dziewczynką, mającą jedyne oparcie w siostrze, lecz obsadzała siebie w roli idealnej członkini rodu Thorburnów. Idealnej mistrzyni. Kogoś, kto dowiódł, że naprawdę należy do tej rodziny.
Innes dotarła do podestu u szczytu schodów i odwróciła się ku Briony znajdującej się kilka stopni niżej. Potargana grzywka spadła jej na czoło, zasłaniając oczy.
– To coś, o czym zawsze marzyłyśmy – rzekła beznamiętnym tonem. – Z pewnością jesteś zachwycona.
Briony się skrzywiła.
– Nie jestem.
Innes prychnęła.
– Dlaczego? Przecież zależało ci na zwycięstwie w turnieju bardziej niż na czymkolwiek innym. I na kimkolwiek.
To prawda, Briony wierzyła dawniej, że turniej jest jej przeznaczeniem. Wierzyła w to tak mocno, że odcięła siostrze palec, aby ukraść pierścień mistrzyni i zająć jej miejsce w turnieju. Tak, szczerze sądziła, że Innes zginie, jeśli weźmie w nim udział. Ale także wyobrażała sobie, że ona sama zostanie legendarną bohaterką, która złamie niezwyciężoną klątwę.
Okaleczenie siostry wydawało się jej godziwą ceną za osiągnięcie szlachetnego celu.
– Masz rację, kiedyś właśnie tak myślałam – przyznała. – Ale teraz już nie pragnę zwyciężyć w turnieju. Chcę położyć mu kres.
– Naprawdę wciąż udajesz, że zdołasz tego dokonać? – spytała Innes chłodnym tonem.
– Mówię serio. Jeśli mi nie wierzysz, rzuć na mnie zaklęcie prawdy.
– Nie dramatyzuj tak – rzekła z irytacją Innes. – Po prostu… wyjaśnij, jak zamierzasz to zrobić.
Do tego czasu Briony potrafiła już wyrecytować bez zająknienia swój plan, gdyż w ciągu minionego dnia musiała wyłożyć go wystarczająco wielu osobom. Jednak najważniejsze wydawało się jej przekonanie Innes.
Podobnie jak wszystkie inne klątwy, klątwa turnieju została stworzona w obrębie heptagramu – siedmioramiennej gwiazdy wyrysowanej zazwyczaj na desce zaklęć; każdy ze składników kładziono przy jednym z wierzchołków, a w centrum umieszczano kryształ napełniony magiczną mocą.
W tym przypadku deską czarów było samo Ilvernath. W trakcie turnieju siedem Punktów Orientacyjnych ożywało, a w każdym znajdował się filar pełniący rolę wierzchołka heptagramu. Składnikami klątwy były Relikty – siedem przedmiotów spadających z nieba w nieregularnych odstępach czasu w ciągu trzech miesięcy trwania turnieju.
– Ta klątwa stale się odnawia – wyjaśniła Briony siostrze. – Filar Mistrzów to kamień zaklęć w centrum heptagramu. Śmierć mistrzów napełnia go magiczną mocą w każdym kolejnym cyklu.
Klątwy wymagają złożenia ofiary. A sześć istnień unicestwianych niezliczoną ilość razy było olbrzymią ofiarą.
Opisując to wszystko, Briony przyglądała się twarzy Innes. Miała nadzieję ujrzeć na niej wyraz szacunku czy przynajmniej zrozumienia, ale mina siostry nie uległa zmianie.
– Interesująca teoria – rzuciła Innes zdawkowym tonem. – A jak właściwie zamierzasz zdjąć klątwę?
– Każda z rodzin uczestniczących w turnieju ma własną legendę dotyczącą konkretnego Reliktu i Punktu Orientacyjnego – odrzekła Briony. – Znasz naszą. Ja… próbowałam ci o tym powiedzieć, zanim…
Zanim zaatakowała siostrę.
Innes dotknęła jednego z ochronnych kamieni zaklęć. Ten gest przypomniał Briony, jak obie udawały, że wciskają kryształy w ściany rezydencji Thorburnów, naśladując legendarną opowieść.
– Jakbym potrzebowała jeszcze jednego przypomnienia naszej historii – mruknęła Innes. – Ale wielu członków rodu Thorburnów użyło Lusterka i zdobyło Wieżę, a jednak nic się nie wydarzyło.
– Nie chodzi tylko o to. Trzeba dopasować właściwy Relikt do filara w jego Punkcie Orientacyjnym i zainicjować próbę ostatecznej obrony, mającej powstrzymać cię przed zniszczeniem elementu turnieju. Wiem to, gdyż już pokonaliśmy jeden. – Przez „my” Briony miała na myśli siebie i Finleya Blaira, mistrza z innej rodziny. On także był w Wieży, ale zgodził się ulotnić, aby zapewnić siostrom prywatność. – A wszystkie te rzeczy, które zauważyła nasza rodzina? Pęknięcia filaru, zniknięcie Krwawej Zasłony pomiędzy Punktami Orientacyjnymi a Ilvernath? To dlatego, że część klątwy została zdjęta.
W momencie rozpoczęcia turnieju Ilvernath spowił szkarłatnym całunem magiczny fenomen zwany Krwawą Zasłoną, oddzielając miasteczko od terenu rozgrywki oraz izolując obydwa od reszty Kendalle. Ale kiedy Briony i Finley dopasowali Miecz i Jaskinię, mimo woli zniszczyli wewnętrzną Krwawą Zasłonę. Chociaż nie pojawiła się żadna możliwość ucieczki do zewnętrznego świata, mistrzowie mogli od tej pory wchodzić do miasteczka, a każdy mieszkaniec Ilvernath mógł swobodnie dostać się na teren turnieju – tak jak uczyniła to Innes.
Jednakże Briony pominęła ważny szczegół: istniało kilka sposobów położenia kresu turniejowi. Ona i Finley zaczęli go niszczyć kawałek po kawałku, co gwarantowało przeżycie pozostałych mistrzów, kiedy klątwa wreszcie zostanie zdjęta. Ale turniej mógł także sam się rozpaść, uśmiercając przy tym ich pięcioro. I właśnie ta ewentualność ją przerażała.
Inaczej niż w przypadku tamtej bezpieczniejszej opcji, rozpad turnieju wydawał się czymś zdecydowanie poza kontrolą Briony. Turniej był opowieścią, wzorcem, który umacniał się coraz bardziej w ciągu ośmiu wieków jego trwania, a ilekroć mistrzowie wyraźnie odstępowali od wzorca, filary pękały. Trzy śmiertelne szczeliny już rozłupały powierzchnię filaru z nazwiskami mistrzów, natomiast sukces Briony i Finleya spowodował tylko jedno pęknięcie po przeciwnej stronie, na której krąg siedmiu gwiazd symbolizował Relikty. Przetrwanie ich pięciorga nie zależało od prostego wyniku walki, lecz od rezultatu wyścigu, który jak na razie przegrywali.
– Przypuszczam, że być może dlatego to wszystko się dzieje – rzekła cicho Innes. – Czy naprawdę myślisz, że zdołasz zakończyć to na zawsze?
Briony uczyniła jeden niepewny krok w górę schodów, potem następny, aż wreszcie obie stały obok siebie.
– Mam taką nadzieję – odpowiedziała. – Nigdy nie przestanę żałować tego, co ci zrobiłam, ale zapewniam cię, że teraz staram się postąpić właściwie.
Innes pociągnęła nosem i otarła oczy, a Briony poczuła ucisk w piersi. Przez cale życie trzymały się razem. Teraz Briony nie potrafiła powstrzymać się przed odruchem pocieszenia siostry, wyciągnięcia do niej ręki, jak robiła wcześniej setki razy.
Ale w chwili gdy jej dłoń dotknęła ramienia Innes, zdała sobie sprawę, że popełniła błąd.
Siostra wzdrygnęła się i odsunęła, a jeden z jej pierścieni rozjarzył się bielą. Trysnęła z niego srebrzysta iskra i zaskwierczała przy dłoni Briony. Dziewczyna jęknęła z bólu, zachwiała się i obsunęła o kilka stopni w dół. Z trudem odzyskała równowagę i przywarła plecami do ściany.
– Co ty wyprawiasz? – wychrypiała.
– Nie dotykaj mnie. – W oczach Innes zabłysły łzy wściekłości. – Nie próbuj naprawić sytuacji między nami tylko po to, żebyś lepiej się poczuła. Być może wszystko, co mówisz, jest prawdą, ale dobrze cię znam. Wciąż masz obsesję na punkcie odegrania roli bohaterki. – Gniewnym gestem wskazała ściany Wieży i mówiła dalej, z każdym słowem podnosząc głos: – Jednak jesteś ostatnią osobą, która na to zasługuje. A nawet jeśli rzeczywiście położysz kres turniejowi, to w niczym nie zmieni tego, co mi zrobiłaś. Nie próbuj więc wykorzystywać tej sprawy, żeby złagodzić swoje poczucie winy.
Rozjarzył się kolejny pierścień Innes i po ścianach pomknęły kościste widmowe dłonie, a potem zaatakowały Briony, która rzuciła zaklęcie Pryzmatycznej Ochrony, zanim zdołały jej dosięgnąć. Zmaterializowała się przed nią tarcza w kształcie rombu, stworzona z dziesiątków migoczących kalejdoskopowo okruchów światła. Widmowe dłonie zderzyły się z nią i rozprysnęły w smugi dymu.
– Wiem, że to, co ci zrobiłam, było straszne – wydusiła Briony. – Ale nie musimy tak postępować. Proszę!
– Owszem, nie musimy – przyznała Innes. – Ale ja chcę.
Innes złapała ją w pułapkę nawet bez używania magii. Schody za Briony były zdradliwie strome – jeśli się odwróci i zbiegnie po nich, da siostrze sposobność do łatwego ataku. Gdyby dysponowała zaklęciem Stąd Tam, mogłaby się bezpiecznie teleportować, lecz nie pomyślała o tym, żeby nosić stosowny pierścień wewnątrz własnego Punktu Orientacyjnego. Rozpaczliwie usiłowała znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji, które nie skończy się tym, że jedna z nich runie ze schodów i skręci sobie kark.
Na szczęście Briony najsprawniej działała właśnie pod presją.
Rzuciła Promień Sygnałowy i osłoniła dłonią oczy. Zaklęcie pełniące funkcję flary rozświetliło jaskrawym błyskiem mroczne wnętrze Wieży. Gdy zaskoczona Innes krzyknęła, Briony pomknęła w górę schodów, przepchnęła się obok zdezorientowanej siostry i wpadła do najwyżej położonego pomieszczenia Wieży.
Ledwie zdążyła się odwrócić, gdy wystrzeliła w nią następna salwa klątw. Innes zachwiała się do przodu, mrugając oczami załzawionymi od rozbłysku zaklęcia. Briony pospiesznie znów wzniosła tarczę.
– Myślałam, że nie lubisz uciekać przed walką – powiedziała Innes.
– A ja myślałam, że nie lubisz jej wszczynać.
Twarz Innes wykrzywił grymas furii.
– To ty zaczęłaś tę walkę, kiedy zostawiłaś mnie nieprzytomną przed Filarem Mistrzów. Kiedy obcięłaś mój pieprzony palec.
Jej słowa odbiły się echem od kamiennych ścian. Wpadające przez trzy olbrzymie okna rubinowe światło, zabarwione przez widniejącą na niebie Krwawą Zasłonę, rzucało na Innes upiorny blask.
– Przecież już cię przeprosiłam – rzekła Briony drżącym głosem. – Nie wiem, co jeszcze mogłabym powiedzieć.
Błysnął następny z pierścieni Innes i wokół kostek nóg ich obydwu powiał wiatr. Przyspieszył i wzmógł się, aż wreszcie zawirował w pomieszczeniu. Na stojącym pośrodku olbrzymim stole zaszeleściły papiery i spadł z niego ze stukotem niewielki szkarłatny posążek przedstawiający któregoś z byłych mistrzów.
– Nigdy nie pojmiesz, jak bardzo to było upokarzające – warknęła Innes. – Jak się poczułam, gdy się ocknęłam i odkryłam, że zabrałaś mi pierścień mistrzyni. Nigdy dotąd nikt z Thorburnów nie okazał się tak słaby.
– Nie jesteś słaba.
– Och, daj spokój. Zawsze uważałaś mnie za gorszą od ciebie. Mniej utalentowaną. Mniej zdolną – powiedziała Innes. Wiatr się nasilił. Przewrócił jedno krzesło, potem drugie i Briony z wysiłkiem utrzymywała równowagę. – Tylko na tobie z rodziny mi zależało, Briony. Zrobiłabym dla ciebie wszystko. Ale ty zamiast mnie wybrałaś jakąś bajeczkę.
Porywy wiatru ryczały z siłą burzy i Briony w końcu straciła równowagę. Jej tarcza się rozpadła, a ona sama została ciśnięta do tyłu i uderzyła boleśnie ramieniem w najbliższe okno, roztrzaskując szybę, której odłamki spadły niczym deszcz. Przez jedną straszliwą chwilę Briony chwiała się na skraju parapetu. Ostre kamienie u podnóża Wieży sterczały daleko w dole, przypominając zęby w olbrzymiej rozdziawionej paszczy. Mistrzyni uchwyciła się kurczowo rękami framugi okna. Szarpnięciem wypchnęła się do przodu i upadła na podłogę komnaty Wieży, kalecząc dłonie o okruchy szkła.
Gdy podniosła wzrok, zobaczyła zbliżającą się do niej Innes.
Być może siostra rzeczywiście zamierzała ją zabić. Tu i teraz. Może Briony na to zasłużyła.
Ale nie – położenie kresu turniejowi było o wiele ważniejsze niż to, co Briony uczyniła siostrze. Jej misja miała większe znaczenie niż jej poczucie winy, niż życie którejkolwiek z nich dwóch.
– Co tu się dzieje? – zapytał Finley Blair.
Jego imponująca postać pojawiła się w otwartych drzwiach. W ręku trzymał skwierczącą Lancę Błyskawicy, gotowy nią cisnąć. Briony zawsze myślała o nim jako o współczesnym rycerzu – rzucającym zaklęcia, silnym, przystojnym młodzieńcu o ciemnobrązowej cerze, krótko ostrzyżonych włosach, mającym upodobanie do pasiastych wełnianych swetrów, jakie noszą rugbiści. Jego najgroźniejszą bronią nie było wszechstronne wyszkolenie czy szlachetne zasady rodziny, lecz strategiczny umysł. Od początku uważał spotkanie obu sióstr za zły pomysł, jednak Briony uparła się głupio i postawiła na swoim.
Innes odwróciła się szybko i westchnęła cicho, zaskoczona.
– Współdziałacie ze sobą? – spytała.
Finley był nie tylko sprzymierzeńcem Briony, lecz także jej byłym chłopakiem.
– Niespodzianka – rzucił kpiąco.
– Walka skończona, Innes – szepnęła Briony. – Nie zdołasz pokonać nas obojga.
Na policzkach jej siostry zapłonęły rumieńce wściekłości.
– Powiedziałaś, że jesteś już inna. Ale nie sądzę, abyś jakkolwiek się zmieniła.
Rozległ się trzask, błysnęło białe światło i Innes zniknęła. Briony uświadomiła sobie ponuro, że siostra użyła zaklęcia Stąd Tam.
Finley omiótł wzrokiem zrujnowany pokój.
– Domyślam się, że to nie było serdeczne spotkanie rodzinne.
Briony zadrżała. Innes rozpłynęła się w powietrzu, lecz jej słowa wciąż ją dręczyły.
– Moja rodzina miała kilka pytań dotyczących przyczyn zmian w turniej – rzekła z przygnębieniem, wyciągając z warkocza kawałek szkła. – Innes zaoferowała się, że mi je zada. Jak przypuszczam, wiedzieli, że ją wtajemniczę, ale… Myślę, że Innes zależało tylko na tym, żeby mnie ukarać.
– Jakby udział w śmiertelnym turnieju nie był dostateczną karą. – Finley podszedł szybko do Briony, która siedziała zgarbiona przy ścianie. – Jesteś ranna?
– Właściwie nie – odparła. Ręce miała pokaleczone w kilku miejscach, lecz nie było to nic takiego, z czym nie mogłoby sobie poradzić zaklęcie Bandaż. – W każdym razie nie ucierpiałam fizycznie.
Finley uśmiechnął się nieznacznie.
– To najlepsze, na co możemy mieć tutaj nadzieję, prawda?
Briony przełknęła z wysiłkiem.
– Prawda – przyznała.
Finley wyciągnął ku niej rękę. Ujęła ją, a on pomógł jej wstać. Dziewczynę zalały nagle wspomnienia z wczorajszego dnia, gdy oboje połączyli Miecz i Jaskinię.
Wyobraziła sobie ten Miecz sterczący z filara tam, gdzie go wbili. Deszcz kamieni spadających do podziemnego jeziora, ich dwoje biegnących szaleńczo, by znaleźć bezpieczne schronienie. I późniejsze uczucie triumfu, gdy Briony po raz pierwszy, odkąd pojawiła się Krwawa Zasłona, wiedziała na pewno, że zrobiła coś właściwego. Coś dobrego.
– Myślisz, że ona wróci? – zapytał Finley.
– Z pewnością nie zamierzam wpuścić jej ponownie do wnętrza Wieży. – Briony westchnęła. – Ja… powiedziałam jej o planie położenia kresu turniejowi. Sprawiała wrażenie, że nie obchodzi jej, czy mówiłam prawdę, czy nie.
– Nie ma znaczenia, co ona myśli. Mamy już dowód. I wiemy, co musimy zrobić – rzekł Finley.
Postawił jedno z krzeseł, a Briony zebrała z podłogi maleńkie szkarłatne figurki i umieściła je na stole. Przypomniała samej sobie, że chociaż rodzina być może jej nie wspiera, ona i Finley mają po swojej stronie przynajmniej jeszcze jedną osobę: Isobel Macaslan, która dołączy do nich w Wieży, gdy tylko dojdzie do siebie po brutalnej bitwie, jaką wczoraj stoczyli.
Kiedy Isobel się zjawi, ich cel będzie prosty.
Zniszczyć turniej – zanim on zniszczy ich wszystkich.
Zakazana miłość? Mistrzowie Isobel Macaslan i Alistair Lowe przyłapani na skandalicznym namiętnym uścisku.
– „Światowe Życie”: Tragiczny romans budzi zachwyt mieszkańców Ilvernath
Isobel Macaslan obudziła się przywiązana do krzesła, w ciasnym i ciemnym pokoju. Przez szczelinę między zaciągniętymi kotarami wciskały się tylko drobiny dziennego światła, roziskrzając pyłki kurzu unoszące się w powietrzu. Przy ścianach dostrzegła niewyraźnie półki pełne flakoników, słojów i plastikowych pojemników. Czuć było zapach ziół i woń stęchlizny.
Gdy przejaśniło się jej w głowie, zdała sobie sprawę, że rozpoznaje to miejsce: zaplecze sklepu z klątwami Reida MacTavisha. Albo ściślej, jedno z pomieszczeń na zapleczu. Wyczuwała, że w tym pokoju rzucono jakiś potężny czar, który stale zmieniał wszystko, co się w nim znajdowało, niczym slajdy w projektorze.
Desperacko szarpnęła magiczne więzy na nadgarstkach, przygryzła knebel w ustach, zawiązany na supeł z tyłu głowy pod jej rudym końskim ogonem. W przypływie paniki przywołała z pamięci ostatnie wspomnienia.
Walka przy Filarze Mistrzów. Klątwa, która ją trafiła i powinna była uśmiercić.
Reid MacTavish, aż nazbyt chętny, by otoczyć ją opieką i wyleczyć.
Własne zaklęcie, które umożliwiło jej wejrzenie w myśli Reida, przelotne dostrzeżenie prawdy o tym, kim on jest, co uczynił i co planuje. Każdemu z mistrzów groziło niebezpieczeństwo…
Za drzwiami pokoju coś zaszurało.
Isobel zastygła w bezruchu. Potem, gdy nikt nie wszedł, mocniej szarpnęła więzy, boleśnie ocierając swoją bladą skórę. Lecz magiczny sznur nie ustąpił. Z palców zdjęto jej wszystkie pierścienie. Zniknął także medalion.
Panika chwyciła ją za gardło, ale nie wydobył się z niego żaden krzyk ani jęk. Dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, że nie oddycha – nie musi. Jej serce nie biło, było tylko ołowianym ciężarem w piersi. I czuła zimno, przerażające zimno, z powodów wykraczających poza październikowy chłód.
Wprawdzie Reid wyjaśnił, co się z nią stało, jednak nadal nie potrafiła w to uwierzyć. Ojciec obiecał, że Pancerz Karalucha ją ochroni – i ta klątwa rzeczywiście uratowała jej życie – lecz nigdy nie dodał, jaką cenę córka za to zapłaci. Własne ciało wydawało się jej obce. Czuła się rozbita.
Uwięziona w potrzasku. W gruncie rzeczy martwa.
Kilkakrotnie gwałtownie wciągnęła powietrze przez nos, aż zakasłała w knebel.
„Jesteś z rodziny Macaslanów – zazgrzytał jej w głowie chrapliwy głos ojca. – Jesteś twardzielką”.
Powtarzał jej te słowa setki razy i teraz, nawet tylko wyobrażone, podniosły ją one na duchu. Zmusiła się, żeby się uspokoić, skupić. Wydawało się to w tej sytuacji niemożliwe, ale przez minione dwa i pół tygodnia Isobel straciła i odzyskała zdolność wyczuwania magii, zdradziła swoją byłą najlepszą przyjaciółkę i skazała na śmierć chłopca, na którym jej zależało.
Nawet jeszcze zanim jej serce się zatrzymało, była zimna jak lód.
Poruszyła stopami po podłodze i jej buty uderzyły w jakiś mebel – biurko, jeśli dobrze zapamiętała rozkład pokoju. Uniosła nogę i machnęła nią po blacie, zrzucając książki i słoiki, które spadły z hukiem.
Odczekała chwilę, potem jeszcze trochę dłużej. Nic. Widocznie Reid rzucił na ten pokój zaklęcie dźwiękoszczelne, żeby lepiej ją ukryć, dokładnie tak, jak miała nadzieję.
Przerzuciła ciężar ciała w bok. Jej krzesło się przewróciło. Skrzywiła się, gdy rąbnęła barkiem o podłogę. Pomacała wokoło, aż natrafiła palcami na odłamek szkła i go chwyciła.
To było trudne zadanie. Wkrótce zdrętwiała jej lewa ręka i dziewczyna niechcący rozcięła sobie dłoń. W końcu jednak ostre szkło przerżnęło więzy i magiczny sznur zniknął; lśniąca biała magia zamigotała wokół jej nadgarstków, a następnie rozpłynęła się w powietrzu. Isobel podźwignęła się na nogi i zerwała z ust knebel.
Najpierw podeszła do okna. Rozsunęła czarne aksamitne kotary i zmrużyła oczy przed dziennym światłem zabarwionym stonowaną czerwienią Krwawej Zasłony. Jej spojrzenie natrafiło na porośnięty mchem mur z szarej cegły, odległy o zaledwie metr.
– Jeśli wyjdę z tego turnieju z życiem – mruknęła – na zawsze opuszczę Ilvernath.
Nie mając szansy pomachania do jakiegokolwiek przechodnia, żeby jej pomógł, spróbowała otworzyć okno, ale było zabite gwoździami. Gdyby się przez nie rzuciła, ryzykowałaby groźny upadek z drugiego piętra.
Obróciła się dookoła i uważnie obejrzała pokój, w którym po rozsunięciu kotar zrobiło się widniej. Podbiegła z nadzieją do kamieni zaklęć leżących na blacie, lecz gdy ich dotknęła, zorientowała się, że kryształy są puste, nie zawierają żadnej magii. Mogłaby wprawdzie wytworzyć parę zaklęć – w pomieszczeniu nie brakowało odpowiednich składników – ale to wymagało czasu, a Reid mógł lada moment wrócić.
Jej jedynym wyjściem była ucieczka.
Ostrożnie nacisnęła klamkę i uchyliwszy drzwi, przez szparę przyjrzała się wąskiemu korytarzowi wyłożonemu brzydką tapetą w kwiatowy wzór. Reid MacTavish miał w tym względzie gust podobny do upodobań jej babci.
Szuranie, które wcześniej usłyszała, już się nie powtórzyło. Odczekała w napięciu jeszcze kilka sekund, a potem wymknęła się cicho na korytarz – beżowy dywan tłumił jej kroki – i popatrzyła kolejno w obie strony. Po lewej były sypialnie i bulgoczący kaloryfer, po prawej – klatka schodowa.
Podeszła do niej na palcach. Na ścianach wisiała kolekcja rodzinnych fotografii w ramkach. Najstarsze były czarno-białe albo w kolorze sepii, ale dostrzegła też bardziej współczesne, zrobione aparatem jednorazowym. Poświęciła chwilę na przyjrzenie się zdjęciu przedstawiającemu jej prześladowcę, Reida MacTavisha, jako dwulatka siedzącego na dziecięcym trójkołowym rowerku.
Na pierwszym piętrze znajdowały się kuchnia i salon podobnie jak w mieszkaniu jej matki nad sklepem z zaklęciami. Z pojemnika na śmiecie wylewały się tacki po daniach do podgrzewania w mikrofalówce.
– Przestań. Do mnie. Wydzwaniać. Ile razy mam ci powtarzać, że mnie to nie interesuje?
Isobel znieruchomiała w połowie schodów prowadzących na parter. To był głos Reida.
– Tak, jasne, widziałem, że wewnętrzna Krwawa Zasłona się rozdarła.
Isobel powstrzymała westchnienie zaskoczenia. Chociaż wiedziała, że bariera oddzielająca Ilvernath od terenu turnieju pęka, nie zdawała sobie sprawy, że całkiem zniknęła.
– A czego ludzie się spodziewali? – ciągnął Reid. – Klątwa Ilvernath liczy już osiemset lat; oczywiście, że jest niestabilna. A mnie nic to nie obchodzi.
W innych okolicznościach Isobel mogłaby się roześmiać z tego jawnego kłamstwa. MacTavisha turniej nie tylko obchodził – miał wręcz na jego punkcie obsesję. Ostatecznie przecież to on był owym anonimowym autorem Tragicznej tradycji, książki, która ujawniła głęboko skrywaną, szokującą tajemnicę Ilvernath i sprawiła, że ta dotychczas jedynie urocza miejscowość wypoczynkowa znalazła się nagle w centrum uwagi całego świata. Ale wiedziała o tym wyłącznie Isobel.
Wyjrzała ostrożnie zza rogu. Reid stał pochylony nad ladą sklepową. Był odwrócony plecami do Isobel, więc widziała tylko czarne strąki jego włosów i palec, na który nawijał skręcony przewód telefonu stacjonarnego.
– Nie, nie! Nie chcę spotkać się z nim osobiście. Ja… ja… Dlaczego nie chcę? Bo mam ciekawsze zajęcia.
Isobel rzucała wzrokiem we wszystkie strony, wypatrując możliwej drogi wyjścia. Zanim przywieziono ją do wytwórcy klątw, żeby udzielił jej pomocy medycznej, wcześniej tylko raz odwiedziła jego sklep, a wtedy weszła i wyszła frontowymi drzwiami, od których teraz on ją odgradzał. Wtem spostrzegła za sobą korytarz okrążający schody i poczuła przypływ nadziei. Ten korytarz z pewnością prowadził do tylnych drzwi.
Upewniwszy się raz jeszcze, że MacTavish nie patrzy w jej stronę, dała nura pod poręczą schodów. Minęła łazienkę i schowek, skręciła za róg korytarza i ujrzała wyjście.
Dopadła drzwi i nacisnęła klamkę.
Były zamknięte na klucz. Wcisnęła palce między listewki żaluzji i rozsunęła je na tyle, że mogła zobaczyć wąską alejkę. Za ogrodzeniem z siatki na niewielkim parkingu stało kilka pustych samochodów. Nigdzie nie dostrzegła żywej duszy.
– Co ma do tego mój młody wiek? Jestem najlepszym wytwórcą klątw w tym mieście! – prychnął Reid w sąsiednim pokoju. – Wiesz co? Rób, co chcesz. Zadzwoń do Aleshire. Zadzwoń do Calhouna. Zadzwoń, do kogo ci się spodoba. Jestem pewien, że znajdziesz wytwórcę zaklęć, który chętnie udzieli ci rady.
Isobel szybko rozejrzała się wokoło. Może gdzieś w pobliżu był schowany klucz. Przetrząsnęła kieszenie płaszczy wiszących na wieszaku obok niej, ale znalazła tylko puste kamienie zaklęć, pogniecione kwity, opakowania po gumie do żucia i ulotkę dorocznego jesiennego kiermaszu dobroczynnego wypieków w liceum w Ilvernath.
Klnąc w duchu, wyszarpnęła rękę z kieszeni ostatniej skórzanej kurtki. Ta ześliznęła się z wieszaka i spadła, przy czym zamek błyskawiczny uderzył z głośnym brzęknięciem o deski podłogi.
– Ja… muszę już kończyć.
Dziewczyna skamieniała ze strachu, a potem rzuciła się w kierunku schowka i wcisnęła do środka, lecz zanim zdążyła zatrzasnąć drzwi, Reid MacTavish przytrzymał je ręką. Na jego palcach lśniło kilkanaście kryształów w pierścieniach zaklęć.
– Próbowałaś wymknąć się tylnym wyjściem? – powiedział. Otworzył drzwi, odsłaniając Isobel przykucniętą pośród zimowych palt i akcesoriów do sprzątania. – Zawsze zamykam sklep od wewnątrz. Nikt nie może wejść ani wyjść. Sprytne, prawda? Ludzie mogą opuścić to miejsce tylko za moim pozwoleniem.
Kruche opanowanie, do którego dziewczyna się zmusiła, pękło. Nie chciała jednak, żeby Reid zobaczył jej strach. Za plecami wymacała plastikowy kij mopa.
– Nie możesz wiecznie mnie tutaj przetrzymywać.
– Och, wcale nie muszę, księżniczko. Będę cię potrzebował jeszcze tylko przez godzinę – odparł Reid.
Na jego twarzy pojawił się napuszony szyderczy uśmieszek. MacTavish napawał się tym, jak bardzo Isobel nie znosiła, gdy tak ją nazywał, jakby znali się o wiele lepiej niż w rzeczywistości.
Albo może po prostu sądził, że naprawdę dobrze zna Isobel Macaslan, dziewczynę, której twarz w ciągu minionego roku pojawiała się stale w czołówkach wiadomości telewizyjnych. Cały świat niewątpliwie uważał, że ją zna. Po tym jak Isobel wbrew jej woli okrzyknięto pierwszą z Siódemki Rzeźników Ilvernath, jej tożsamość została zredukowana do wysokości noszonych przez nią szpilek, marki kosmetyków do makijażu, jakich używała, i długości spódniczek. Ładna i popularna, szkolna prymuska, była gwiazdką paparazzich. Morderczą Panną Idealną.
Szczerze mówiąc, Isobel dotąd podobnie postrzegała Reida. Jego dziwaczny, niegustowny strój niegrzecznego chłopaka, dziesięć odmian prawie takiego samego czarnego T-shirtu, z których każdy wisiał bezkształtnie na jego chudej, tyczkowatej postaci. Kredkę do oczu, jeszcze bardziej podkreślającą bladość cery. Kilkanaście naszyjników z pierścieni zaklęć z pękniętymi, martwymi kamieniami. Srebrny kolczyk wkłuty w język. I wszelkie inne nonsensowne atrybuty, sprawiające wrażenie, że wyglądał jak podrabiany osiemnastoletni punk, który odziedziczył po rodzicach sklep z klątwami.
W rzeczywistości Reid MacTavish był większym łotrem, niż którekolwiek z nich sądziło.
– Co się zdarzy za godzinę? – spytała podejrzliwie Isobel i przesunęła dłoń w dół kija mopa, chwytając go mocniej.
– Finał – odrzekł Reid. – Nawet jeśli nie przebiegnie w sposób, na jaki liczę, myślę, że uczyni rozpad turnieju nieuniknionym.
Briony chciała bezpiecznie zniszczyć turniej, kawałek po kawałku, tak by wszystkich pozostałych pięciu uczestników wyszło z tego żywych. Ale MacTavish nie zamierzał cierpliwie czekać ani zdać się na przypadek w kwestii tego, komu przypadnie nagroda w postaci wysokiej magii Ilvernath. Pragnął zlikwidować turniej w taki sposób, aby klątwa uśmierciła żyjących jeszcze mistrzów. A wtedy on zażąda wysokiej magii dla siebie.
– Kto miałby zapewnić ci to w ciągu godziny? – zapytała Isobel.
Reid uśmiechnął się szeroko.
– Ty.
Wyciągnął dłonie w jej kierunku, a ona zamachnęła się mopem, celując w jego głowę. Reid złapał kij, gdy już niemal trafił go w szczękę, a potem skrzywił się i dziwnie przycisnął rękę do boku. Isobel stęknęła i wymierzyła kopniaka między jego nogi, lecz zanim tam dotarł, z pierścienia Reida wystrzeliła klątwa. Biała magia, wirując, pomknęła przez powietrze.
Zmierzała ku niej!
Isobel krzyknęła, kiedy czar oplótł ją niczym sznurki manipulujące marionetką, a jej noga mimowolnie cofnęła się i opadła na podłogę.
– Chodź – powiedział Reid i skinął na nią palcem wskazującym. – Pokażę ci.
Isobel spróbowała oprzeć się zaklęciu, lecz było zbyt silne. Stała się bezwolnym pasażerem we własnym ciele, które podążyło za Reidem do sklepu. Na stole leżała deska czarów z wyrytą na niej siedmioramienną gwiazdą. Aby zrobić dla niej miejsce, odsunięto na bok cynowe pierścienie i flakoniki z magicznymi składnikami, kilka nawet zrzucono na podłogę.
Pośrodku deski czarów znajdował się Płaszcz, jeden z siedmiu Reliktów turnieju – przedmiotów wyłaniających się z nieba niczym spadające gwiazdy i obdarzających mistrza, który je zdobył, wyjątkową i potężną mocą wysokiej magii. Płaszcz oferował swojemu właścicielowi zaklęcia czyniące go niezwyciężonym i niewidzialnym. Teraz leżał zwinięty w pognieciony kłąb.
– Ten Relikt należał do ciebie – rzekł Reid. – A to oznacza, że potrzebuję cię tutaj.
Gdy Isobel wpatrywała się w Płaszcz, gardło ścisnęło się jej pod wpływem bolesnych wspomnień. Przypomniała sobie, jak Alistair Lowe podarował jej ten Relikt, jak w ciemności opowiadał szeptem historie o potworach, jak kurczowo trzymał się życia, jak ofiarował jej swoją własną krew, żeby mogła odzyskać magiczną moc, którą przez przypadek utraciła.
Dopiero po dłuższej chwili zdołała wydobyć głos.
– Co… zamierzasz z nim zrobić?
– Siadaj – rzucił Reid lekceważącym tonem, ignorując jej pytanie.
Ciało dziewczyny osunęło się bezwładnie na drewniany stołek przed deską czarów. Reid puknął w kamień zaklęć osadzony w gniazdku przy drzwiach. Natychmiast w witrynie sklepu zgasł pomarańczowy neon przedstawiający ważkę. Zasłony w oknach opadły, ukrywając ich przed ewentualnymi wścibskimi spojrzeniami przechodniów i kierowców poruszających się właśnie w porannych godzinach szczytu. A kartonowa wywieszka na oszklonych drzwiach odwróciła się na zewnątrz stroną z napisem „ZAMKNIĘTE”.
Usatysfakcjonowany mężczyzna chwycił aluminiowe składane krzesełko, postawił je przed Isobel i usiadł na nim okrakiem. Przez głowę dziewczyny przemknęła myśl o fotografii małego Reida na trójkołowym rowerku.
– Czy kiedykolwiek rzuciłaś klątwę z poziomu dziesiątego? – zapytał.
Istniały dwa rodzaje czarodziejskich mocy: zaklęcia służące pożytecznym celom oraz klątwy przeznaczone do wyrządzania szkód. Poziom dziesiąty stanowił najwyższą kategorię wszelkich czarów wytworzonych ze zwykłej magii. W codziennym życiu rzadko potrzebowano zaklęć z poziomu wyższego niż drugi czy trzeci, a większość ludzi nigdy nie spróbowała rzucenia czaru z poziomu szóstego, gdyż nie miała do tego żadnego powodu.
– Wiesz, że tak – odrzekła Isobel.
Receptura klątwy Uścisk Kostuchy z poziomu dziesiątego, którą rzuciła na Alistaira, pochodziła z księgi czarów rodziny MacTavishów.
Przez twarz Reida przemknął jakiś niejasny grymas i gdyby Isobel nie wiedziała lepiej, pomyślałaby, że mu zaimponowała. Zresztą zaraz ta mina zniknęła, zastąpiona przez drwiący uśmieszek.
– Racja. Jak mogłem zapomnieć? – Reid wskazał głową leżący na półce na prawo od nich egzemplarz aktualnego wydania dziennika „Wieczór Ilvernath”, którego niemal całą pierwszą stronę zajmowało wielkie zdjęcie Isobel w ramionach Alistaira, całującej go. Przypuszczała, że w tym tygodniu w „Światowym Życiu”, najpopularniejszym krajowym tabloidzie, pojawi się równie skandalizujący artykuł na ten temat. – Zawsze uważałem to za nadzwyczaj romantyczne. Jak powiadają: „Śmierć sprowadzona pocałunkiem nigdy nie chybia celu”.
Jednak nie było w tym nic romantycznego.
W przeciwieństwie do większości śmiertelnych klątw Uścisk Kostuchy pochłaniał swoją ofiarę powoli, wraz z każdym popełnionym przez nią występkiem. Chociaż Alistair być może wciąż jeszcze żył i oddychał, był najokrutniejszym ze wszystkich mistrzów, jacy pozostali w turnieju. Nawet Isobel, która dostrzegła w nim dobro, nie mogła temu zaprzeczyć. Wątpiła, czy Alistair przetrwa dłużej niż kilka dni.
Zamrugała, powstrzymując niepotrzebne łzy. Chociaż rzucenie tej klątwy złamało jej niebijące serce, nie żałowała tego. W chwili gdy powrócił Hendry, Alistair był dla nich stracony. A gdyby nie Pancerz Karalucha, Isobel już by zginęła – z ręki Alistaira.
Spiorunowała wzrokiem Reida. Chciał ją sprowokować. Nie zamierzała dać mu tej satysfakcji, żeby zorientował się, że mu się udało.
– Czy wtedy zaczniesz mówić o tej kiepskiej muzyce, którą lubisz? – spytała beznamiętnym tonem.
Zmarszczył brwi.
– Wtedy wbijemy gwóźdź w wieko twojej trumny. My oboje.
Chociaż dziewczyna usiłowała to powstrzymać, jej lewa ręka wyciągnęła się nad stołem w kierunku Reida. Popatrzył z triumfalną miną na zakładniczkę i wsunął na jej palec serdeczny pierścień klątw z kryształem turmalinu, tuż obok jej pierścienia mistrzyni – jakby w geście odrażających oświadczyn. Podobnie jak większość innych w jego sklepie, pierścień był wykonany z niemodnej cyny, a kamień miał charakterystyczny owalny szlif.
– Twoja klątwa kontroluje moje ciało, ale nie mój umysł – powiedziała. – Nie możesz mnie zmusić do rzucenia żadnego czaru.
Reid ścisnął jej dłoń i obrócił swoją, tak że w świetle fluorescencyjnych paneli na suficie zabłysł arsenał jego brzydkich pierścieni.
– Zmora Wilczej Jagody. Żelazna Dziewica. Dar Gilotyny – wymienił przeciągłym tonem nazwę każdej z klątw. – Możesz wybrać.
A więc zamierzał ją zmusić, całkiem jakby przyłożył jej nóż do gardła.
– Nie zrobisz tego – rzekła Isobel.
Znów pomyślała o tamtych fotografiach. O wyściełanych meblach, tapecie w kwiatowy wzór i tym niegdyś szczęśliwym rodzinnym domu.
Reid przyjrzał się jej z niedowierzaniem. Śmiałe słowa Isobel nie pasowały do jej poplamionego krwią eleganckiego dresu z różowego weluru.
W końcu odparł poważnym tonem:
– Czyżby?
Mimo braku bicia serca strach Isobel wydawał się czymś obcym i przez to trudniej było go pokonać.
– Dobrze – wyjąkała. – Jaką klątwę mam rzucić?
– Rozpętanie Piekła, wprost na ten Płaszcz. Zdaję sobie sprawę, że wysoka magia podwaja poziom każdego czaru, a skoro Płaszcz jest stworzony z wysokiej magii, ma poziom jeszcze wyższy niż dziesiąty. Należał do ciebie, myślę więc, że ten efekt powinien zostać zniwelowany.
– Tak myślisz? – zapytała.
Ignorując ją, Reid poszperał w kieszeni i wyjął inny kamień, tym razem delikatny kwarc różowy, i położył go na Płaszczu. Z kryształu nie emanował żaden blask – ani białe światło zwykłej magii, ani czerwień wysokiej. Kamień był pusty.
– Po co to? – zaciekawiła się Isobel.
Cmoknął z dezaprobatą, jakby była marudnym dzieckiem.
– Zadajesz zbyt wiele pytań. Musisz się skoncentrować. Jeżeli nie uda ci się rzucić klątwy z poziomu dziesiątego, może się ona odbić się rykoszetem i trafić w ciebie albo stanie się coś jeszcze gorszego. I nawet nie próbuj skierować jej na mnie. Noszę osłonę z równie wysokiego poziomu, a klątwa Dar Gilotyny odetnie ci głowę, zanim zdążysz pożałować tego, co chciałaś zrobić.
Isobel rzeczywiście rozważała taki pomysł, ale niestety uwierzyła Reidowi. Nie był na tyle głupi, by wsunąć jej na palec pierścień klątw, nie przygotowawszy sobie uprzednio środka obrony.
Rozpętanie Piekła rzucone na Płaszcz zniszczyłoby Relikt i tym samym zrujnowałoby plany Briony i Finleya. Bez Reliktów jedynym sposobem złamania klątwy turnieju będzie poświęcenie życia przez mistrzów, tak że żadne z nich nie wyjdzie żywe spoza Krwawej Zasłony.
Żołądek ścisnął jej skurcz paniki. Chciała stawić opór Reidowi, przetrwać, lecz nie kosztem swoich sprzymierzeńców. A jeśli plan wytwórcy się powiedzie, ona i tak zginie.
Wybór powinien być oczywisty. Niewątpliwie lepiej umrzeć szlachetnie teraz niż później jako tchórz. Briony i Finley tak by postąpili. Nawet Alistair, chociaż okrutny i już stracony, zaryzykował życie dla tego, co było dla niego ważne – dla niej.
Jej opanowanie w końcu pękło. Zaszlochała. Miała naprawdę dosyć konieczności dokonywania nieznośnie trudnych wyborów. Pragnęła wrócić do domu, do swojego łóżka, do matki. Pragnęła znów poczuć, że jej ciało należy do niej. Przestać czuć się rozbita i przerażona.
Gdy snuła rozważania na temat swojej śmierci, przyszła jej do głowy okropna myśl. Jeżeli pozwoli, aby Reid ją zabił, kto przejmie Płaszcz? Według reguł turnieju tylko mistrzowie mogli mieć Relikty – ale turniej już się rozpadał. Nie powinno być możliwe, żeby ona znalazła się tutaj, w śródmieściu Ilvernath. A jednak tu była. Reid, jako nierywalizujący w turnieju, nie powinien móc z nią rozmawiać ani wyrządzić jej krzywdy, Jednak to robił.
Jeśli Reid ją zabije, kto sprzeciwi się temu, by ten człowiek zdobył Płaszcz, a potem go zniszczył? Mogło się to wydawać nieprawdopodobne, lecz Isobel nie była taka jak Briony, Finley czy Alistair. Nie potrafiłaby narazić życia tylko dlatego, że wydawałoby się to słuszne. Być może oznaczało to, że skazuje pozostałych mistrzów na śmierć. Albo kiedy Reid ją puści, uda się jej znaleźć jakiś sposób naprawienia tej sytuacji.
To jedyna decyzja, jaką mogła podjąć.
– Radzę ci, żebyś się odsunął – wydusiła.
I rzuciła klątwę Rozpętanie Piekła.
Nad Płaszczem eksplodowały białe płomienie, w których jego piękna tkanina skurczyła się niczym bibułka. W powietrzu rozeszła się intensywna woń przypominająca swąd spalonych włosów. Trzy kamienie zaklęć będące zapinkami pękły jeden po drugim, ze szczelin wydobyło się czerwone światło wysokiej magii, po czym rozwiało się i znikło.
Zgodnie z ostrzeżeniem Reida utrata koncentracji była groźna dla Isobel. Ale wytwórca klątw ani na moment nie oderwał wzroku od Płaszcza. W jego czarnych oczach odbijał się blask ognia.
Potem pusty kamień zaklęć leżący na Relikcie zapłonął szkarłatem.
Isobel westchnęła zaskoczona. Reid nie tylko zniszczył Płaszcz, lecz także ukradł jego wysoką magię. Nie powinien móc tego dokonać – zabraniały tego reguły turnieju. Isobel nie miała jednak czasu na rozmyślanie o tym niewiarygodnym zdarzeniu.
Niepewnie poruszyła palcami. Jej przypuszczenia się sprawdziły. Reid, zaabsorbowany przejęciem wysokiej magii, stracił kontrolę nad klątwą lalkarza czyniącą z Isobel bezwolną marionetkę.
Odważyła się ostrożnie zgarnąć ze stołu tyle kamieni klątw, ile zdołała, i schowała je do kieszeni.
Nie miała okazji nacieszyć się swoim drobnym sukcesem. Chwilę później klątwa Rozpętanie Piekła wypaliła się, pozostawiając z drogocennego Reliktu jedynie kupkę popiołu.
Gdy Reid wyciągnął z tego pogrzebowego stosu kamień zaklęć, Isobel otarła łzy z policzków i spytała:
– Co zamierzasz z nim zrobić?
– Oczywiście dołączę go do mojej kolekcji. – Reid podniósł kamień do oczu i przyjrzał się z podziwem emanującemu z niego szkarłatnemu blaskowi, oblizując wargi językiem z wkłutym kolczykiem. – Dzięki nam plan Briony jest teraz skazany na klęskę. Turniej znalazł się krok bliżej kresu i wkrótce wysoka magia Ilvernath przypadnie mnie.
Isobel tak mocno ścisnęła krawędź stołka, na którym siedziała, że aż zbielały jej kostki palców. Dzięki wysokiej magii można było jednym czarem zrównać z ziemią góry albo uciszyć huragan. Co uczyni z tą magiczną mocą Reid MacTavish, który wcześniej knuł i kłamał, a teraz zniweczył ostatnią nadzieję, jaką mieli mistrzowie?
– Zrobiłam to, co chciałeś – wyjąkała drżącym głosem. – Teraz pragnę odejść.
– Odejść? – powtórzył Reid i przechylił głowę na bok w geście drwiącego zaciekawienia. – Czy ktoś wspomniał cokolwiek o odejściu?
Z jego pierścienia wystrzeliła, wirując, nowa klątwa. Isobel w pierwszym odruchu próbowała unieść ręce i osłonić się przed gwałtowną śmiercią, jaką Reid jej obiecał. Lecz zamiast tego poczuła tylko ukłucie w palec i wszystko rozpłynęło się w ciemności.
Naoczni świadkowie twierdzą, że w starciu przy Filarze Mistrzów uczestniczyło siedem osób, jednak kimkolwiek były, żadna z nich nie pojawiła się na zdjęciach.
– „Wieczór Ilvernath”: Przemoc turnieju uderza w nasze miasto
Troje Lowe’ów z zakrwawionymi rękami wędrowało razem przez las. Ten kroczący na czele był w paskudnym morderczym nastroju. Gdy szedł przez poszycie sztywnym krokiem, drzewa i krzewy odchylały się, ustępując mu drogi – zapewne pod wpływem wiatru, jednak Alistair Lowe wolał wyobrażać sobie, że kulą się ze strachu i umykają przed nim. Ostatecznie przecież uwielbiał opowieści o potworach i niewątpliwie sam był potworem z jednej z nich.
– Na pewno wiesz, dokąd zmierzasz? – zapytał szeptem podążający za nim jego starszy brat Hendry.
Obaj chłopcy byli do siebie podobni: mieli zbyt długie włosy, od dawna niemyte i nieczesane, twarze o ostro wyrzeźbionych rysach, oczy koloru szarego asfaltu. Ale podczas gdy Hendry miał jasną, piegowatą cerę, ogrzaną popołudniowymi drzemkami w promieniach słońca, skóra Alistaira była blada, niemal ziemista w czerwonym świetle dnia. Hendry miał twarz łagodną, chłopięcą, natomiast wdowi szpic uformowany nad czołem przez pasmo włosów Alistaira nadawał mu groźny wygląd. Hendry często się uśmiechał, a wargi Alistaira wykrzywiał zawsze szyderczy grymas.
– Idziemy do domu – odpowiedział Alistair. – Nowego domu.
Minęło zaledwie kilka godzin, odkąd Alistair i Hendry wrócili do posiadłości Lowe’ów, aby dokonać zemsty. Alistair zastanawiał się, czy już znaleziono martwe ciała. Ich wuja, rozciągniętego na łożu z baldachimem. Ich babki, leżącej na brzuchu w salonie pod wiszącymi na ścianach portretami posępnych przodków. Ich matki, która osunęła się bezwładnie na umywalkę w łazience.
Alistair wciąż jeszcze miał w uszach echo jej krzyków, gdy spostrzegła go w lustrze – wyglądała, jakby ujrzała ducha. Chociaż wzdrygnął się na to wspomnienie, miał nadzieję, że nigdy go nie zapomni.
– A co, jeśli ja wcale nie chcę nowego domu? – zapytała trzecia z Lowe’ów, ośmioletnia Marianne. Wyglądała jak straszydło, ubrana cała na czarno, z wyjątkiem białych koronkowych lamówek skarpetek oraz plecaka, odrażająco różowego niczym balonowa guma do żucia. Lubiła cukierki toffi, sobotnie poranne kreskówki i kolekcjonowanie kości martwych zwierząt, zwłaszcza zębów. Nie lubiła Alistaira. Odkąd miała dwa latka, chłopak często po obudzeniu się spostrzegał ją stojącą w progu jego sypialni, jak gdyby usiłowała zarazić jego sen koszmarami.
– Nikt cię nie pytał o zdanie, Robaczku – burknął.
Hendry posłał bratu ostrzegawcze spojrzenie, które ten zignorował. Gdyby to zależało wyłącznie od Alistaira, zostawiłby Marianne, nieprzytomną pod wpływem zaklęcia, przed drzwiami domu burmistrza Ananda, ze znaczkiem pocztowym przyklejonym na czole, jak odrażającą przesyłkę, którą w istocie była. Lecz Hendry nalegał, aby pozostali przy życiu Lowe’owie trzymali się razem. Alistair wolałby zatrzymać przy sobie oswojonego skunksa.
Marianne zareagowała, wbijając pomalowane na czarno paznokcie w dłoń Alistaira. Chociaż nosił wełniane rękawiczki, był pewien, że skaleczyła go do krwi.
Nad nimi zaszeleściły wierzchołki drzew, gdy jakaś wrona zakrakała i odfrunęła. Alistair drgnął i na jego palcu rozbłysnął pierścień z klątwą Kołek Wampira, co oznaczało, że broń jest gotowa do użycia. Uschnięte liście opadły wokół nich z trzepotem niczym płatki martwej skóry.
Hendry także zesztywniał. Ale gdy minęło kilka sekund i nie pojawiła się żadna nowa potworność, odezwał się łagodnym tonem:
– To nic takiego, Al.
Pod wpływem skrótu imienia, jakim nazywał go brat, a nie własnego instynktu, Alistair się odprężył. Życie spędzone na przygotowaniach do roli mistrza uczyniło z niego rodzaj groźnego ostrza i tylko Hendry dostrzegał w nim coś więcej, coś ludzkiego.
Podążyli dalej i wkrótce ujrzeli przed sobą pochyłą leśną polanę, na której stała krzywa chata z topornie ciosanych kamieni. Na terenie turnieju, na opuszczonych obrzeżach Ilvernath, znajdowało się siedem starych budowli noszących nazwę Punktów Orientacyjnych, a każdy oferował mistrzom, którzy go zdobyli, niezwykłe magiczne atrybuty o potężnej mocy. Chata była najmniej pożądanym ze wszystkich Punktów Orientacyjnych, gdyż zawierała jedynie podstawowe środki niezbędne do przetrwania, takie jak jedzenie i woda. Jednak Alistair, który przez minione dwa tygodnie żywił się niemal wyłącznie makaronem błyskawicznym i batonami proteinowymi, nie pogardziłby godziwym posiłkiem.
Ale to nie dlatego wybrał Chatę. Zdecydował się na nią, ponieważ w całej historii turnieju żaden z mistrzów rodu Lowe’ów nigdy jej nie przejął.
– Wykluczone – jęknęła Marianne. – Chcę Kryptę.
– Będziesz mogła jako pierwsza wybrać sobie łóżko – zaproponował jej Hendry.
Ugłaskana dziewczynka pobiegła truchtem w kierunku wejścia, depcząc kwiaty uroczego ogrodu swoimi lakierowanymi czarnymi czółenkami typu Mary Jane. Ale gdy nacisnęła klamkę drzwi, krzyknęła za siebie:
– Są zamknięte!
Alistair ruszył za nią, wstrzymując oddech. Tylko mistrzowie mogli panować nad Punktami Orientacyjnymi, a nawet wówczas każdy mógł władać tylko jednym naraz. Szesnaście dni temu Alistair zdobył Jaskinię. Chociaż Jaskinia została już zniszczona, nie miał pojęcia, czy Chata go zaakceptuje – a jeśli nie, to dokąd udadzą się pozostali przy życiu członkowie jego rodziny.
Na szczęście, gdy tylko nacisnął drewnianą klamkę, magiczna moc Chaty zawibrowała pod jego dotknięciem, a z góry opadły bariery ochronne i otoczyły polanę niczym mglisty całun. Drzwi się otworzyły, ukazując ciasną kuchnię pełną glinianych garnków, słoików z różnymi marynatami i żelaznych patelni. Buchnął ogień w kominku, emanując żarem mile widzianym w październikowym chłodzie. Kotary w oknach się rozsunęły. Na palenisku zagwizdał czajnik z herbatą.
Gdy weszli do środka, Hendry przesunął palcem wskazującym po szybie, pozostawiając smugę na jej brudnej powierzchni.
– Brudno tutaj – zauważył. – Sądziłem, że Punkt Orientacyjny przystosowuje się do gustu mistrza, który go obejmuje.
To miejsce przypominało Alistairowi chatę wiedźmy rodem z historii, jakie matka niegdyś opowiadała im szeptem przed snem. Dawniej szukał oparcia w tych opowieściach. Na ich podstawie zbudował własne wyobrażenie o sobie jako kimś bezdusznym i niegodziwym. Ostatecznie przecież dorastał w lęku przed turniejem, do którego go przygotowywano, ale w opowieściach rodziny Lowe’ów łotry zawsze zwyciężały.
Teraz już nie potrafił pragnąć zwycięstwa. On i Hendry uśmiercili prawdziwych łotrów. Chata nie uległa jednak zmianie, jakby szydziła z Alistaira, że on też wcale się nie zmienił.
Alistair pozbył się z umysłu strachu i przyjrzawszy się ich nowemu skromnemu domowi, przystanął przed kominkiem. Z jego gzymsu sterczał olbrzymi kamienny słup przebijający sufit – filar, ośrodek magicznej mocy Chaty. Na jednym z jego boków był wyryty krąg siedmiu gwiazd symbolizujących siedem Reliktów. Trzy z gwiazd osunęły się do podnóża filara, co oznaczało, że trzy Relikty spadły z nieba: Miecz, już zniszczony, Płaszcz i Lusterko. Po przeciwnej stronie widniała lista nazwisk mistrzów; nazwiska tych, którzy nie żyli, przecinały pęknięcia.
Carbry Darrow. Uroczy, naiwny, pilny. Przeszyty kilkunastoma strzałami. Przypadkiem, jak przysięgała Briony Thorburn.
Elionor Payne. Przebiegła, bezwzględna, uparta. Pod wpływem klątwy Alistaira jej ciało pękło jak przekłuty balon. I to nie był żaden przypadek.
Alistair w zamyśleniu przesunął palcem po jednej z trzech szczelin na chropowatej powierzchni kamiennego filara, tej znajdującej się zaledwie kilka centymetrów pod nazwiskiem Elionor. Każda z wyrw krwawiła zamglonym, złowieszczym szkarłatnym światłem, jakby z turnieju wyciekała wysoka magia, czarodziejska moc, która go spajała. Drugą stronę filara rozszczepiał pojedynczy wyłom.
W sumie cztery pęknięcia, rozdarcie wewnętrznej Krwawej Zasłony – turniej naprawdę się rozpadał.
Lecz Alistaira już to nie obchodziło.
Za jego plecami zabulgotał kran. Alistair odwrócił się i przyjrzał, jak Hendry w kuchennym zlewie zmywał z rąk krew ich rodziny. Kiedy brat skończył, z chłodną miną spojrzał na Alistaira. Ten wyraz twarzy nie pasował do Hendry’ego, ale pasował do okropnej białej linii przecinającej jego gardło, blizny, która nawet temu uroczemu, dobrodusznemu chłopcu nadawała wygląd potwora.
– Jak się czujesz? – zapytał go ostrożnie Alistair.
– Żywy.
Tylko to się liczyło, ponieważ przed zaledwie dwoma dniami Hendry był martwy.
Alistair podniósł z podłogi plecak brata i wysypał zawartość na zakurzony stół. Wypadło z niego co najmniej sto kamieni klątw, wszystkie zabrane z rezydencji Lowe’ów. Spojrzenie Alistaira zatrzymało się na onyksie. Podniósł go lewą dłonią w rękawiczce i szlify kryształu zalśniły w blasku ognia na kominku.
Stos Pogrzebowy Demona. Ulubiona klątwa babki.
– Nie możesz ich użyć, Al – powiedział Hendry. – Żadnego z nich.
– Ponieważ jestem już ponad to? – zapytał drwiąco Alistair.
Obaj wymierzyli sprawiedliwość, lecz to nie uczyniło ich szlachetnymi.
Z drugiego plecaka wydobył, wetkniętą pomiędzy nową kolekcję broszur z krzyżówkami, deskę czarów i położył ją na stole przed nimi dwoma. W centrum deski umieścił pusty kamień po klątwie Stos Pogrzebowy Demona.
– Nie – rzekł Hendry. – Jeśli to zrobisz, twoja klątwa tylko jeszcze bardziej cię pochłonie.
Alistair, nie potrafiąc się powstrzymać, obciągnął w dół wycięcie swetra, jak robił to stale z niepokojem przez minione dwa dni. Po ich porannym spotkaniu rodzinnym wyblakła biała plama Uścisku Kostuchy rozpełzła się od czubków palców aż do barku.
Wzdrygnął się i puścił kołnierz swetra. Nie cierpiał spoglądania na piętno klątwy i rozmyślania o nadchodzącej nieuchronnie śmierci.
– Wiem, jak działa Uścisk Kostuchy – odparł zapalczywie. – Przecież pomogłem Isobel ją wytworzyć, prawda?
Wyrwał korek ze szklanej fiolki i opróżnił ją na deskę czarów. Surowa zwykła magia zawirowała w powietrzu, biała i migotliwa jak drobinki gwiezdnego pyłu. Jeśli osoba rzucająca zaklęcie wcisnęła w kamień jakiś czar, ten kamień musi zostać napełniony surową magią, zanim będzie gotowy do użycia. A surową magię łatwo zdobyć, można ją bez trudu kupić w każdym lokalnym supermarkecie czy aptece na rogu ulicy albo zebrać, jeśli jest się wystarczająco pracowitym, by jej poszukać. Magia często gromadzi się w cichych, spokojnych miejscach, takich jak cmentarze, lasy czy strychy. Kilka jej drobinek migotało nawet w Chacie, w kuchennym zlewie.
Alistair usiłował gwałtownymi, niecierpliwymi ruchami rąk zgarnąć surową magię do wnętrza kamienia klątw. Z surową magią należy się obchodzić delikatnie, lecz wzmianka o Uścisku Kostuchy jeszcze bardziej rozpaliła jego i tak już gniewny nastrój, jak benzyna dolana do ognia. Głęboko zabolało go wspomnienie tego, co uczyniła mu Isobel, pierwsza osoba, nie licząc Hendry’ego, która dostrzegła w nim coś więcej niż tylko łotra, niż Lowe’a.
Albo przynajmniej żałośnie w to uwierzył.
Dziś zdjęcie ich tragicznego pocałunku znalazło się na pierwszej stronie gazety „Wieczór Ilvernath”. Jutro z pewnością trafi tam zdjęcie jego zamordowanej rodziny. Wyobraził sobie, jak przedstawią go nagłówki: jako sprawiającego kłopoty syna, krwiożerczego mistrza, potwora. Wyobraził sobie, jak prasa zrekonstruuje przerażającą prawdę, której Alistair nie zdołał odkryć w ciągu szesnastu lat dorastania w rodzinnym domu – prawdę o powodzie, dla którego Lowe’owie zwyciężyli w tak wielu turniejach. Każdy z ich triumfów był okupiony ofiarą – śmiercią potrzebną do naładowania nieopisanie okrutnej, najpotężniejszej magicznej broni.
W tym pokoleniu ową ofiarą był Hendry.
Ponura atmosfera panująca w Chacie stała się dla Alistaira jeszcze bardziej nieznośna. Stojący na ogniu czajnik wydawał gęsty błotnisty bulgot niczym woda na trzęsawisku. Po podłodze przemknął cień jakiegoś gryzonia.
Hendry wyciągnął rękę do brata. Gdy się poruszał, ciągnęła się za nim rozmazana smuga czerwonego światła, jakby w jego obrazie występowało opóźnienie. Chociaż chłopak był na tyle rzeczywisty, by oddychać, spać i rzucać czary, żył tylko dzięki wysokiej magii turnieju. I jeśli turniej rozpadnie się w sposób, jakiego pragnęli Briony i pozostali mistrzowie – jakiego kiedyś pragnął także Alistair – wówczas Hendry znów stanie się martwy.
Starszy z braci przełknął nerwowo.
– Chcę, żebyś zwyciężył, gdyż chcę, abyś przeżył. Ale co, jeśli wygrasz turniej, a ja jednak umrę?
– To się nie stanie – warknął Alistair głosem zdradzającym panikę.
– Al, przecież nie wiesz…
– Wiem. Ponieważ gdy zwyciężę, wysoka magia przypadnie Lowe’om. A ona… – Zamilkł na sekundę, odpędzając od siebie widmowy dźwięk krzyku matki. – A ona po prostu już należy do nas.
Hendry mocno ścisnął dłoń Alistaira i posłał mu jeden ze swoich prawdziwie słonecznych uśmiechów. Alistair niemal zdołał sobie wyobrazić, że turniej dawno się skończył, a oni dwaj uciekli razem z Ilvernath, jak zawsze o tym marzyli.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz – szepnął Hendry.
– Nie mylę się – rzekł Alistair.
Spędził całe dzieciństwo na studiowaniu wysokiej magii swojej rodziny. Teraz był pewien, że ma rację.
– Ale jak mógłbyś zwyciężyć? – zapytał Hendry. – Jeżeli zabijesz pozostałych mistrzów, pochłonie cię klątwa Uścisk Kostuchy.
– Nie widzę innego wyjścia.
– A co, jeśli oni zabiją ciebie? Raz już niemal zginąłeś.
– To było kiedyś. Teraz wszystko się zmieniło – odparł Alistair.
Wsunął na palec serdeczny pierścień ze świeżo napełnionym kamieniem klątwy, przyglądając się, jak onyks zalśnił złowieszczym białym światłem. Będzie nosił ulubioną zabawkę swojej babki niczym trofeum. Jako przypomnienie tego, że nawet jeśli odrzucił nazwisko Lowe’ów i wszystko, co się z nim wiązało, nadal był najpotężniejszym mistrzem w turnieju, tym, którego wszyscy inni powinni się lękać.
– Teraz mam coś do stracenia – dodał.
Dziękujemy wszystkim, którzy wypełnili formularz naszego sondażu i przysłali go do nas pocztą! Chociaż przytłaczająca większość czytelników przewidywała, że śmierć Gavina Grieve’a z ręki Alistaira Lowe’a będzie pierwszym zabójstwem w turnieju, jak dotąd Grieve przeżył już dwoje spośród pozostałych mistrzów. Wypełnijcie uaktualnioną ankietę, aby mieć szansę wygrania DARMOWEGO pierścienia z czwartego poziomu, pochodzącego z Centrum Handlowego Wytwórni Zaklęć Aleshire!
– „Światowe Życie”: Zakłady pieniężne dotyczące rzezi!
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału:
All of Our Demise
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik
Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk
Redakcja: Ewa Pustelnik
Korekta: Małgorzata Denys
Projekt i ilustracja na okładce: © Will Staehle
Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski
Mapa: Jennifer Hanover
ALL OF OUR DEMISE © 2022 by Amanda Foody and Christine Lynn Herman
Copyright © 2023 for the Polish edition by Young
an imprint of Wydawnictwo Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Janusz Maćczak, 2023
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2023
ISBN 978-83-8321-405-4
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek