Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zastanawiałeś się kiedykolwiek, jak wysoką cenę ma postęp w dziedzinie medycyny i innych dziedzin wiedzy? Nauka jest potężną siłą, która działa na korzyść świata — zdarza się jednak, że obsesja naukowych osiągnięć bierze górę nad moralnością… Autor bestsellerowych książek popularnonaukowych, Sam Kean, w swoim niepodrabialnym stylu opowiada prawdziwą historię o tym, co się może wydarzyć, gdy nieposkromiona ambicja popycha skądinąd bardzo racjonalnych mężczyzn i kobiety do przekraczania granic i porzucania wszelkich zasad etycznych w imię nauki. Książka „Wszystkie podłości nauki” mistrzowsko prowadzi czytelnika przez dwa tysiące lat historii i przypomina, że niechlubne czyny szalonych badaczy niestety nie odeszły w przeszłość. Również współczesna nauka ma na swoim koncie naprawdę ciemne sprawki. Dość wspomnieć o licznych eksperymentach medycznych przeprowadzanych na ludziach i na zwierzętach czy zabiegach lobotomii u pacjentów psychiatrycznych w latach 50. ubiegłego wieku. Każdy rozdział tej fascynującej książki poświęcony jest innemu wykroczeniu przedstawicieli naukowego świata — oszustwom, morderstwom, sabotażowi, szpiegostwu, rabowaniu grobów i nie tylko. Niektóre z tych czynów są tak potworne, że wydaje się niewyobrażalne, żeby mogli ich dokonać ludzie. Wszystkie się jednak wydarzyły. Ta książka skupia się na powodach, które popychają mężczyzn i kobiety do przekraczania granic i popełniania przestępstw lub innych występków w imię nauki. Każdy rozdział poświęcono innemu naruszeniu zasad, m.in. oszustwu, morderstwu, sabotażowi, szpiegostwu, rabowaniu grobów; to dość wyczerpujący katalog przypadków łamania obowiązujących praw. Trzeba przyznać, że wiele z tych historii jest przy okazji ponuro-zabawnych – któż nie lubi soczystych opowieści o piratach lub zemście? Inne jednak wciąż mogą powodować ścisk żołądka, mimo że opisują wydarzenia sprzed setek lat. (fragment książki)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 506
Prolog
Dziedzictwo Kleopatry
Jak głoszą legendy, pierwsze nieetyczne doświadczenie w historii przeprowadził nie kto inny, jak sama Kleopatra.
Podczas jej panowania (51–30 r. p.n.e.) egipskich uczonych zafrapowało nietypowe pytanie. Od którego etapu ciąży można poznać, jakiej płci jest płód? Ponieważ nikt nie znał odpowiedzi, Kleopatra opracowała szatański plan, w którym główną rolę miała odegrać grupka jej ciężarnych służących.
Nie było to zresztą pierwsze podejście władczyni do nauk medycznych. Starożytne źródła głoszą – a współcześni historycy to potwierdzają – że Kleopatrę bardzo interesowała praca nadwornych medyków. Królowa osobiście opracowała też miksturę na łysienie, zapewne o dość wątpliwej skuteczności – pastę z upieczonych myszy i wyżarzonych końskich zębów, niedźwiedziego tłuszczu, szpiku jelenia, trzciny i miodu, którą należało wcierać w skórę głowy, „aż włosy zaczną kiełkować”. Jeszcze bardziej złowieszczo brzmią doniesienia greckiego historyka Plutarcha, który twierdził, że testowała ona trucizny na więźniach. Zaczęła ponoć od nalewek i substancji najprawdopodobniej pozyskanych z roślin i stopniowo coraz większą uwagę poświęcała truciznom pochodzenia zwierzęcego. (Urządzała też walki różnych jadowitych stworzeń i zafascynowana obserwowała, które z nich zwycięży). Wiedza ta okazała się przydatna, gdy Kleopatra postanowiła zakończyć życie, pozwalając żmii ukąsić się w pierś; wiedziała bowiem, że jad tego węża prowadzi do stosunkowo bezbolesnego zgonu.
Bez względu na to, jak źle brzmi historia o truciu więźniów, eksperymenty z płodami zdecydowanie ją przewyższały pod względem okrucieństwa. Nie wiemy, co kierowało Kleopatrą – dlaczego tak bardzo interesowała ją odpowiedź na podane wyżej pytanie. Za każdym razem, gdy jedna z jej służek zostawała skazana na śmierć (a ewidentnie działo się to dość często), królowa poddawała ją podobnej procedurze. Najpierw, by wykluczyć możliwość, że skazana już jest w ciąży, podawano jej paskudny środek, „serum niszczące”, które wywoływało poronienie. Po upewnieniu się, że „tablica została wyczyszczona”, jeden ze służących gwałcił skazaną do czasu, aż zaszła w ciążę. Następnie, w wyznaczonym wcześniej czasie, skazanej rozpruwano brzuch i wydobywano płód. Różne źródła przedstawiają wyniki tych doświadczeń w różny sposób, ale Kleopatra ustaliła, że płeć płodu można rozróżnić już 41 dni od zapłodnienia – co udowadniało, że płeć kształtuje się na bardzo wczesnym etapie rozwoju. W każdym razie królowa doświadczenie uznała za sukces.
No dobrze, czas jednak wspomnieć, że jedyny historyczny opis tego horroru pochodzi z Talmudu, i wypada podkreślić, że to jednak mocno wątpliwa relacja. Kleopatra miała niezliczonych wrogów, szkalujących ją ze względów propagandowych, a chyba trudno sobie wyobrazić historię oczerniającą ją bardziej niż ta przytoczona wyżej. W dodatku, zgodnie z dzisiejszą wiedzą medyczną, wyniki doświadczenia nie miały sensu. Sześć tygodni od zapłodnienia płody mają już oczy, nos i zaczątki palców, ale długość całego embrionu nie przekracza półtora centymetra, no i nie mają one genitaliów – co uniemożliwia rozpoznanie płci. (Genitalia powstają w dziewiątym tygodniu, gdy płód ma około pięciu centymetrów). Pomijając więc kwestie propagandowe, jest wysoce wątpliwe, że Kleopatra przeprowadziła takie doświadczenie.
Bez względu jednak na to, czy to tylko legenda, liczne pokolenia w tę historię wierzyły – co też świadczy o czymś istotnym. Kleopatra miała władzę, wielu ludzi jej nienawidziło, a upiorna plastyczność przekazu mocno działała na wyobraźnię. Po tyranach spodziewamy się wszak najgorszych rzeczy. Ale oprócz tego w tej historii pobrzmiewa coś przekonująco prawdziwego. Chodzi o pewien archetyp postępowania, napawający grozą i rozpoznawalny już dawno temu – związany z postacią, która posunęła się za daleko, straciła panowanie nad własnymi obsesjami, a te przejęły nad nią kontrolę. Dziś taką postać nazwalibyśmy szalonym naukowcem.
Szaleństwo szalonego naukowca jest specyficznego rodzaju. Nie chodzi mi tu o stukniętych oszołomów, zanudzających wszystkich dookoła spiskowymi teoriami dziejów. Wręcz przeciwnie, chodzi mi o ludzi myślących całkiem logicznie. W tym przypadku Kleopatra miała prowadzić doświadczenie na służkach skazanych na śmierć. Skoro i tak miały umrzeć, myślała sobie, czemuż by nie wykorzystać ich dla pożytecznego celu? A skoro już zaakceptowała tę myśl, zadysponowała podawanie środków poronnych, by przypadkowe ciąże nie zaburzyły wyników eksperymentu. Potem należało wyznaczyć odpowiednią datę gwałtu i zapłodnienia, by w końcu otrzymać ostateczną odpowiedź z dokładnością co do dnia. Jeśli oceniać to jedynie w kategorii planowania eksperymentu, Kleopatra spisała się na medal.
Jednak gdy spojrzy się na to z innej perspektywy, jej postępowanie było, rzecz jasna, pod każdym względem naganne. Władczynię owładnęła obsesja, zaślepiająca ją tak bardzo, że kobieta wyzbyła się wszelkiego współczucia i przyzwoitości, stała się głucha i ślepa na ból i cierpienia innych, dążyła do realizacji celu bez względu na koszty ludzkie. Albowiem tym, co czyni naukowca szalonym, nie jest brak zdolności logicznego rozumowania lub bystrości umysłu. Wręcz przeciwnie, chodzi o to, że realizuje on swój naukowy plan zbyt konsekwentnie, po drodze wyzbywając się człowieczeństwa.
Wprowadzenie
W dzisiejszym społeczeństwie naukowcy to postacie pozytywne – na ogół. Są mądrzy, są cool, myślą jasno i racjonalnie, spokojnie rozpracowując sekrety otaczającego nas świata. Czasem jednak, czego dobrą ilustracją jest historia Kleopatry, ogarnia ich obsesja. Wówczas wszystko im się odwraca, a ich chwalebne dociekania nabierają nagle mrocznego charakteru. W tym stanie pozyskanie wiedzy staje się nie tylko najważniejsze, lecz jest jedynym, co zaprząta ich uwagę.
Ta książka skupia się na powodach, które popychają mężczyzn i kobiety do przekraczania granic i popełniania przestępstw lub innych występków w imię nauki. Każdy rozdział poświęcono innemu naruszeniu zasad, m.in. oszustwu, morderstwu, sabotażowi, szpiegostwu, rabowaniu grobów; to dość wyczerpujący katalog przypadków łamania obowiązujących praw. Trzeba przyznać, że wiele tych historii jest przy okazji ponuro-zabawnych – któż nie lubi soczystych opowieści o piratach lub zemście? Inne jednak wciąż mogą powodować ścisk żołądka, mimo że opisują wydarzenia sprzed setek lat. A choć niektóre z opisanych incydentów trafiały w swoim czasie na okładki ówczesnych tabloidów, nie wszystkie na trwałe zapisały się w historii lub też pamięć o nich, mimo ich sensacyjnego charakteru, z czasem zbladła. Niniejsza książka niejako je wskrzesza; pochyla się także nad motywami, które kierowały ludźmi łamiącymi największe tabu.
Z zebranych tu opowieści dowiemy się też sporo zaskakujących rzeczy o zasadach, jakie rządzą nauką. Wszyscy wiemy, jak najczęściej dochodzi do nowych odkryć. Ktoś zauważa w przyrodzie niezwykłe zjawisko lub wpada na genialne wyjaśnienie przebiegu jakiegoś procesu, lub też przychodzi mu do głowy, dlaczego dana cząstka zachowuje się tak, a nie inaczej. Potem testuje swoją hipotezę, przeprowadzając eksperyment lub wyruszając w teren. Przy odrobinie szczęścia wszystko przebiega gładko (ha!). Znacznie częściej jednak pojawiają się liczne powody do frustracji: doświadczenia się nie udają, fundusze zostają przycięte, myślący utartymi schematami koledzy nie chcą przyjąć do wiadomości przełomowych wyników. W końcu, dzięki wytrwałości badacza, dowody stają się zbyt oczywiste, by można było dalej zamykać na nie oczy, i opór materii topnieje. Naukowiec powraca z zesłania, a inni okrzykują go geniuszem. Świat korzysta z nowej terapii, nowoczesnego materiału, a może dowiaduje się, skąd się wzięło życie albo jaka przyszłość czeka kosmos.
Aby podjąć tę rękawicę, potrzeba specyficznych cech charakteru, cierpliwości i gotowości do poświęceń. To dlatego nasze społeczeństwo na ogół uważa naukowców za bohaterów. Ale nauka to coś więcej niż ciąg odizolowanych od siebie momentów olśnienia. Podobnie jak pozostała część społeczeństwa, naukowcy i nauka jako taka podlegają, szczególnie ostatnio, moralnym rozrachunkom. Zdolność do rozpoznania, co w nauce jest dobre, a co złe, i jaka droga prowadzi z jednego z tych miejsc w drugie, stały się ważniejsze niż kiedykolwiek. Naukę obciążają różne grzechy, z których powinna się wyspowiadać.
Jeszcze bardziej zaskakujące dla niektórych może być uświadomienie sobie, że nieetycznie uprawiana nauka jest najczęściej, ipso facto, po prostu złą nauką – badania wątpliwe pod względem moralnym często są też wątpliwe naukowo. Na pierwszy rzut oka może się to wydać dziwne. W końcu wielu ludzi twierdzi, że wiedza sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła, jedynie jej wykorzystanie przez ludzi może być takie lub inne. Ale nauka to także przedsięwzięcie zbiorowe – otrzymane wyniki muszą być sprawdzone, zweryfikowane i uznane przez innych. W proces ten są bezpośrednio zaangażowani ludzie, a jak pokazują przedstawione w tej książce historie, nauka, która ignoruje ludzkie lęki lub nie zważa na prawa człowieka, często zatraca naukowy charakter. W najlepszym razie prowadzi do ostrych podziałów w środowisku badaczy, marnowania czasu i energii na spory; w najgorszym podkopuje same kulturowe i polityczne wolności niezbędne do jej rzetelnego uprawiania. Krzywdzenie i oszukiwanie ludzi szkodzi nauce i zdradza jej ideały.
Dlatego też znaczenie przedstawionych w książce historii wykracza poza wymiar akademicki czy biograficzny. Tylko w nielicznych opowieściach naukowi złoczyńcy pojawiają się w pełni uformowani, niczym Atena wyskakująca z głowy Zeusa. W większości przypadków rozkład zasad moralnych postępuje powoli; ludzie przechodzą na ciemną stronę mocy krok po kroku. Jeśli dobrze pojmiemy, czym właściwie opisani tu badacze się zajmowali i dlaczego uważali, że ich postępowanie jest usprawiedliwione, być może uda nam się dostrzec podobnie wątpliwe wnioskowanie w dzisiejszych czasach i badaniach, a może nawet zdusić w zarodku niektóre fatalne zjawiska. Rozłożenie na czynniki pierwsze niektórych haniebnych uczynków stwarza nam bowiem okazję, byśmy nauczyli się tłumić złe impulsy i zachęcać ludzi do słusznego postępowania.
Wiele z opisanych poniżej historii zgłębia motywacje towarzyszące danym występkom. Jacy są myślący naukowo przestępcy? Czym się różnią od zwykłych łotrów? Czy inteligencja i pogłębiona wiedza o otaczającym ich świecie pomagają w dokonywaniu złych czynów? W czwartym rozdziale zajmiemy się na przykład sensacyjnym morderstwem na Harvardzie, gdzie profesor medycyny wykorzystał wiedzę anatomiczną do pokawałkowania i pozbycia się ciała członka rady zarządzającej uczelnią. (Stał się też drugim w historii absolwentem Harvardu straconym za popełnione przestępstwo. W jednym z późniejszych rozdziałów poznamy też kogoś, kto niemal został trzecim). Wielu z nas wydaje się, że co bardziej inteligentni przedstawiciele społeczeństwa są też bardziej oświeceni i moralni; rzecz w tym, że naprawdę wiele przesłanek wskazuje na coś przeciwnego.
Wreszcie, dowiemy się, jak właściwie naukowcy usprawiedliwiają swoje grzechy przed sobą i innymi. Psycholodzy zidentyfikowali liczne sztuczki, jakie badacze wykorzystują, by racjonalizować swoje postępowanie i minimalizować poczucie winy – oto krótki skrypt pt. Dlaczego dobrzy naukowcy robią złe rzeczy. Na przykład osoby te są szybciej gotowe przekroczyć granice etycznego postępowania, jeśli czują nadmierną presję na osiągnięcie danego celu. Naukowi łajdacy często też posługują się eufemizmami, by zamaskować swoje uczynki, nawet przed samymi sobą. Albo uciekają się do złożonej umysłowej arytmetyki, według której ich wcześniejsze dobre uczynki mają jakoby „unieważniać” zło czynione obecnie.
Badacze są też szczególnie podatni na widzenie tunelowe. Wiadomo, że akurat w nauce intensywne skupienie na danej rzeczy popłaca. Widzenie tunelowe w tym wypadku to po prostu efekt uboczny. Pochłonięci swoimi badaniami, świata poza nimi nie widzą, a niektórzy gotowi są podporządkować im całe życie, poświęcić wszystko, nie wyłączając zasad etycznych. Wtedy kwestia moralności projektów lub też jej braku może w ogóle nie zaprzątać ich głów. W drugim rozdziale opisuję wielu słynnych europejskich pionierów nauki z XVII i XVIII wieku – w tym gigantów, jak Isaaka Newtona i Karola Linneusza – korzystających z transatlantyckiego handlu niewolnikami, dzięki któremu pośrednio pozyskiwali informacje i różne okazy z odległych zakątków globu. Dopóki napływały nowe dane, żaden z nich ani przez chwilę się nie zastanawiał nad swoim udziałem we wspieraniu niewolnictwa.
W jeszcze innych przypadkach etyczne rozumowanie ulega wypaczeniu. W porównaniu z, dajmy na to, polityką, nauka wydaje się czysta. Pomyślmy tylko o wszystkich przekleństwach, od których nas uwolniła, o lekarstwach i terapiach, technologiach oszczędzających nam pracy. Naukowcy mają dobre powody, by być dumni z tych osiągnięć. Ale zbyt łatwo przychodzi nam stawianie znaku równości między słowami „nauka” i „dobro”. Z tej perspektywy bowiem wszystko, co służy naukowemu postępowi, jest z definicji dobre. Rozwój nauki staje się więc celem samym w sobie, zyskuje przyrodzoną legitymację moralną. Na podobnej zasadzie badacze z urojeniami wielkości łatwo ulegają przekonaniu, że cel uświęca środki. Bezgranicznie wierzą, że wyniki ich badań dadzą początek idealnemu światu, a wiążące się z nimi powszechne korzyści zrekompensują po stokroć krótkoterminowe cierpienia, jakie towarzyszą dążeniu do ostatecznego celu. W rozdziale piątym dowiemy się na przykład, jak w tę pułapkę wpadł Thomas Edison, torturujący prądem elektrycznym psy i konie, by udowodnić wyższość jednego z rodzajów prądu elektrycznego nad innym. Jeszcze okropniejszą historię opisałem w rozdziale siódmym, dotyczącym badań nad chorobami wenerycznymi, w trakcie których celowo zakażano syfilisem i rzeżączką zdrowych ludzi. W obu tych przypadkach rozumowano dość prosto: cóż, musi jeszcze polecieć parę wiórów. Kiedy jednak poświęca się zasady moralne, by przyspieszyć postęp, często zostaje się i bez cnoty, i bez rubelka.
Jednak poza zagadnieniem mechanizmów racjonalizacji ciekawe jest też pytanie, czy występki czynione na ołtarzu nauki są w jakiś sposób wyjątkowe. Kiedy zwykli ludzie naruszają prawo, robią tak przeważnie dla pieniędzy, władzy lub czegoś podobnie przyziemnego. Tylko naukowcy sprzeniewierzają się zasadom, by uzyskać nowe dane – polepszające nasze rozumienie świata. Oczywiście, liczne z opisanych poniżej przestępstw były skomplikowane, podobnie jak motywacje ich sprawców; ludzie to w końcu złożone stworzenia. Jednak ponad wszystko występki te brały się z faustowskiej chęci pozyskania nowej wiedzy. Na przykład ze względu na silne tabu związane z sekcjami zwłok wielu dziewiętnastowiecznych anatomów zaczęło płacić tzw. zmartwychwstańcom za rabowanie świeżych grobów. Pobrudzenie sobie rąk było dla tych anatomów jedynym sposobem, by pozyskać wiedzę, jakiej pragnęli. Niektórzy z nich posuwali się nawet do samodzielnego rabowania grobów lub kupowali ciała od morderców. Obsesja na punkcie badań ogarnęła ich do tego stopnia, że wszystko inne przestało się dla nich liczyć, na czym ucierpiało ich człowieczeństwo.
Wbrew pozorom zebrane tu historie nie są zapomnianymi reliktami, z których można zdmuchnąć kurz, by potem troszkę postraszyć nimi studentów. Współczesna nauka wciąż zmaga się z następstwami wielu z nich. Weźmy choćby przytoczony wcześniej przykład badań, które zyskały dzięki handlowi niewolnikami. Wiele pozyskanych tą drogą okazów jest nadal wystawianych w muzeach, niektóre z nich to najważniejsze elementy kolekcji. I bez nich, i bez niewolnictwa wiele z tych muzeów dziś by nie istniało – i tak oto niewolnictwo setki lat później splata się z nauką. Albo weźmy doświadczenia wykonywane przez nazistowskich lekarzy na więźniach podczas drugiej wojny światowej. Wrzucano ich na przykład do lodowatej wody, by badać efekty hipotermii. Było to czyste barbarzyństwo, które często prowadziło do okaleczenia lub śmierci. Ale w kilku przypadkach pozyskano w ten sposób jedyne dane, z których korzystamy do dziś podczas przywracania do życia ciężko wyziębionych osób. Cóż więc powinniśmy zrobić, chcąc się kierować etyką? Zamknąć oczy na pozyskane w ten sposób informacje czy jednak z nich korzystać? Co pozwoli lepiej uczcić pamięć ofiar tych doświadczeń? Zło może prowadzić do dylematów w nauce nawet wiele lat po śmierci tych, którzy je wyrządzili.
Poza przytaczaniem historii z przeszłości niniejsza książka zawiera kilka opowieści osadzonych we współczesnych czasach, przypadków wciąż pamiętanych przez niektórych ludzi. Znajdziecie w niej też dodatek, w którym zastanowimy się nad możliwymi przyszłymi oszustwami w nauce. Jakie niegodziwe uczynki popełnią przyszli badacze? W niektórych przypadkach, jak choćby przestępstw, które się pojawią, gdy skolonizujemy Marsa i inne planety, możemy pokusić się o pewne przypuszczenia, opierając je na historii chociażby wypraw polarnych, gdy ponure przestrzenie i wysiłek doprowadzały ludzi na skraj szaleństwa. Będą jednak też precedensy. Jakie kategorie przestępstw mogą powstać, gdy w codziennym życiu zaczną towarzyszyć nam programowalne roboty lub gdy tania, genetycznie zmodyfikowana żywność zaleje świat?
Podsumowując, niniejsza książka łączy dramatyzm odkryć naukowych i ekscytujące historie o prawdziwych zbrodniach. Zebrane tu opowieści pochodzą z różnych okresów, od samych początków nauki w XVII wieku do wysoko wyspecjalizowanych występków przyszłości, i dotyczą bardzo różnych zakątków globu. Jeśli będziemy ze sobą szczerzy, prawdopodobnie przyznamy, że każdy z nas kiedyś wpadł w króliczą norę obsesji lub nagiął zasady, pragnąc uzyskać coś, na czym mu bardzo zależało. Ale też zapewne niewielu z nas uległo zepsuciu do szpiku kości, tak jak to się stało w niektórych przypadkach opisanych na kartach tej książki. Uważamy naukę za siłę postępu, siłę zmieniającą świat na lepsze. I na ogół rzeczywiście tak jest. Na ogół.
1
Piractwo: bukanier-biolog
Kiedy sędzia stuknął młotkiem i zamknął rozprawę, William Dampier ze wstydem zwiesił głowę. Oto jeden z najbardziej cenionych badaczy swojej ery został właśnie skazany za przestępstwo.
Wydarzenia te miały miejsce w czerwcu 1702 roku, a ponieważ sprawa dotyczyła marynarki, rozprawa odbywała się na pokładzie statku, w przesyconym solą powietrzu. Wszyscy zaangażowani wiedzieli, że większość zarzutów pod adresem Dampiera nie ma szans się utrzymać. Oskarżenia dotyczące zabójstwa miały bardzo wątłe podstawy, a te dotyczące braku umiejętności nawigowania były wręcz zabawne: chodziło bowiem o prawdopodobnie najlepszego z ówczesnych nawigatorów, światowej renomy eksperta w dziedzinie wiatrów, pływów i pogody. Jednak w miarę rozwoju sprawy Dampier – z długimi, opadającymi włosami, wzrokiem zbitego psa i wyglądem winowajcy – uświadomił sobie, że sąd zamierza go w jakiś sposób ukarać. I tak też się stało: sędziowie uznali, że podczas niedawnej wyprawy dopuścił się wychłostania oficera w stopniu kapitana i uznali go za „niezdolnego do pełnienia funkcji dowódczych na statkach JKM”. Ukarano go grzywną w wysokości trzyletnich poborów i wydalono z marynarki.
Dampier, podłamany i rozgoryczony, chwiejnym krokiem zszedł ze statku, zastanawiając się, jak właściwie do tego doszło. Wszak był też jednym z największych przyrodników swoich czasów, poważanym na tyle, że wiele lat później za jego ucznia podawał się sam Darwin. Sensacyjne zapiski z dziennika podróży Dampiera wpłynęły na powstanie Przypadków Robinsona Crusoe oraz Podróży Guliwera. Jednak bez względu na te osiągnięcia w oczach władzy William Dampier był winny i zasługiwał na karę. Tak, niewątpliwie był świetnym naukowcem i wybitnym nawigatorem. Problem w tym, że przez dużą część swego dorosłego życia był też piratem.
Biorąc pod uwagę ubóstwo Dampiera, a także jego obsesję na punkcie biologii zainteresowanie się przez niego piractwem można uznać zapewne za nieuniknione. Kiedy w wieku 14 lat został sierotą, odwiedził Jawę i Nową Fundlandię, a potem na krótko wstąpił do marynarki. W kwietniu 1674 roku, w wieku 22 lat, pożeglował na Karaiby. Po krótkiej poniewierce po tym rejonie osiadł na nieco dłużej w zatoce Campeche we wschodnim Meksyku, gdzie zarabiał na życie ścinaniem i obrabianiem modrzejców kampechiańskich, których miazgę wykorzystywano do produkcji doskonałego szkarłatnego barwnika. Dampier wspominał później, że inni drwale stanowili bardzo barwne towarzystwo „hulające i strzelające z muszkietów przez trzy lub cztery dni w tygodniu… nie potrafili się odnaleźć pod niczyimi rządami, pogrążając się w niegodziwościach”. Choć zapewne i sam Dampier nie stronił od hulanek, znajdował też czas na długie wyprawy terenowe po całym Campeche, gdzie urzekały go widoki morskich (i nie tylko) stworzeń, o których wcześniej słyszał jedynie w najróżniejszych bajaniach i przesadzonych opowieściach – jeżozwierzy, leniwców, kolibrów, pancerników. Dla kogoś zakochanego w historii naturalnej był to raj.
Pirat, biolog i wredna szumowina William Dampier wywarł wielki wpływ na Karola Darwina. Obraz Thomasa Murraya. Więcej ilustracji do każdego z rozdziałów można obejrzeć pod adresem http://samkean.com/books/the-icepick-surgeon/extras/photos/
Jego problemy rozpoczęły się w czerwcu 1676 roku. Któregoś z wyjątkowo uroczych dni wczesnego lata, sprawiających, że praca pod gołym niebem wydaje się niemal przywilejem, kiedy kompani Dampiera wylegiwali się na słońcu, zauważył on, że wiatr w dziwny sposób zmienia kierunki: „Najpierw wiało ku południowi, a potem na wschód”. Następnie drwale zobaczyli nad głowami wielkie stado fregat. Ptaki te często towarzyszą statkom płynącym w stronę lądu, dlatego większość kompanów Dampiera uznała to za dobry znak, myśląc, że być może nadpływają jakieś statki z zaopatrzeniem. Dampier jednak mocno się zaniepokoił. Stado fregat wyglądało niczym w filmie Hitchcocka, tak jakby ptaki przed czymś uciekały. Jednak najbardziej niepokojące zjawisko wiązało się z lokalnym strumieniem. Powodzie były stałym elementem rzeczywistości w Campeche; mieszkańcom tego rejonu często zdarzało się po przebudzeniu stawiać stopy na zalanej podłodze. Tego samego dnia jednak strumyk zaczął gwałtownie wysychać, jakby ktoś wyssał z niego wodę gigantyczną słomką, aż wysechł niemal całkowicie.
Dwa dni po tych dziwacznych zdarzeniach niebo zasnuło się prawdziwie demonicznymi czarnymi chmurami i rozpętało się piekło. Żaden z drwali wcześniej nawet sobie nie wyobrażał sztormu o takiej sile. Krople deszczu uderzały w nich jak szerszenie i kompletnie oślepiały, a wiatr niszczył ich chaty jedną po drugiej, aż ostała się tylko jedna. Mężczyźni brnęli do niej w błocie, krzycząc do siebie, by w ogóle się usłyszeć, a następnie zaczęli ją wzmacniać drewnianymi belkami i linami przywiązywanymi do kikutów drzew. Przemoczeni i trzęsący się z zimna, w końcu skryli się w jej wnętrzu. Chata ledwo ocalała, a kiedy mogli z niej bezpiecznie wyjść, ich oczom ukazał się zupełnie obcy świat. Niemal wyschnięty wcześniej strumień wystąpił z brzegów, zalewając wszystko wokół. Wszędzie leżały powalone drzewa, a ich odsłonięte korzenie tworzyły przeszkody nie do sforsowania. Dampier i reszta drwali powiosłowali jedynym ocalałym kanoe do zatoki, na której powierzchni unosiły się niezliczone, pływające brzuchem do góry, śnięte ryby. Siedem z ośmiu zakotwiczonych wcześniej w zatoce statków wiatr porwał w morze. Drwale zaczęli błagać załogę ocalałego statku o jedzenie, ale „spotkało nas bardzo chłodne przyjęcie” – wspominał Dampier. „Nie dostaliśmy ani chleba, ani ponczu, nie mówiąc już o kwaterce rumu”.
Obrazowa relacja Dampiera dotycząca sztormu to pierwszy znany i tak dokładny pod względem meterologicznym opis huraganu, a jego doświadczenie wyzwoliło w Dampierze trwające do końca życia zainteresowanie wiatrem i pogodą. Ale w krótkiej perspektywie huragan także zmienił bieg jego życia. Cały sprzęt, jakiego używał jako drwal – wszystkie siekiery, piły, maczety – zabrała powódź. Nie miał pieniędzy, a bez narzędzi – także żadnych widoków na ich zarobienie. Jak to później ujął, „zboczyłem nieco z kursu, poszukując źródła utrzymania”. To dość eufemistyczne określenie. „Zboczenie z kursu” oznaczało bowiem, że Dampier został bukanierem.
W tym czasie bukanierów uznawano za szczególną klasę piratów1. Inną byli korsarze, działający w służbie krajów pochodzenia, atakujący wrogie im statki. Angielscy korsarze na przykład zwykle skupiali się na napadaniu na statki hiszpańskie, w związku z czym w wielu angielskich domach na Karaibach można było się natknąć na jedwabie, naczynia z pewteru i rzeźbione krzesła, które początkowo miały trafić do Barcelony lub Madrytu. Korsarstwo więc, choć mało chwalebne, było tolerowane. Bukanierzy jednak nie mieli prawa atakować kogokolwiek. Byli to zwykli, wyjęci spod prawa rabusie, a ich macierzyste kraje pogardzały nimi tak samo jak inne. Załoga Dampiera sytuowała się w tej hierarchii jeszcze niżej, ponieważ zamiast napadać na statki przewożące luksusowe towary, okradała wieśniaków równie biednych jak ona.
Nie wiemy, jaką rolę odgrywał Dampier podczas tych wypraw, niemal w ogóle bowiem nie wspomina on o tym w swoich dziennikach, być może ze wstydu. Opisując na przykład atak na Veracruz, w kilku słowach prześlizguje się nad śmiercią tuzina kompanów, podobnie jak nie rozwija wątku, że był to zupełnie nieudany napad: na widok piratów wieśniacy wraz z całym dobytkiem uciekli, pozostawiając miasto ogołocone z jakichkolwiek cennych rzeczy. Skupia się za to na klatkach z papugami, które zabrano na statek, tak jakby były wyjątkowo cennym łupem. „Były wśród nich ptaki ubarwione na żółto i czerwono, z dużymi kolorowymi plamami”, a do tego „pięknie gadały”. Nie ma łupu, trudno – wystarczały mu papugi.
Dampier powrócił do Anglii w sierpniu 1678 roku, po czym w tajemniczych okolicznościach poślubił niejaką Judith, damę dworu pewnej księżnej. Starając się postępować właściwie, wykorzystał jej posag do zakupu różnych rzeczy na handel i w styczniu 1679 roku ponownie pożeglował na Karaiby, by sprzedać towary, obiecał przy tym oblubienicy, że powróci w ciągu roku. Obietnicę tę jednak złamał. Kilka miesięcy po przybyciu na miejsce dołączył do grupy żeglarzy i wyruszył w rejs handlowy do Nikaragui, w trakcie którego zatrzymano się na Jamajce, wówczas ulubionej przystani piratów. Później Dampier tłumaczył, że był zszokowany – tak, kompletnie zszokowany! – gdy załoga postanowiła zrezygnować z dalszej podróży i przystać do braci wybrzeża. Większość historyków jednak uważa, że tak naprawdę Dampier dobrze wiedział, iż na Jamajce spotka piratów, i wybrał się tam specjalnie po to, by wrócić do dawnego życia i pływania po morzach i oceanach.
Zrobił tak zapewne z kilku powodów. Przede wszystkim, jak chyba każdy w tej historii, Dampier chciał zostać bogaty, a wszak zawsze istniała szansa, że razem ze swoją bandą bukanierów natrafi na wyładowany dublonami hiszpański galeon i zdobędzie fortunę. Ale chyba bardziej niż ta myśl liczyły się dla niego wspomnienia z Campeche – włóczęgi po lasach, egzotyczna flora i fauna, całe dni spędzone na łonie natury. Piractwo było jedynym sposobem, by znów poczuć coś podobnego. Rzecz jasna piractwo to także brudne zajęcie, pełne przemocy i morderstw. Przez lata Dampier naoglądał się zasztyletowanych księży, więźniów wyrzucanych za burtę, Indian mordowanych przy użyciu strzelb i torturowanych dla pozyskania informacji. Nie ma powodów, by przypuszczać, że Dampier trzymał się od tego z daleka lub że był zbyt wrażliwy, by samemu się w to mieszać. Ale pobyt w Campeche obudził w nim też pasję do historii naturalnej, o sile dorównującej niemal pożądaniu seksualnemu, i bez względu na to, jak bardzo żałował udziału w pirackich przedsięwzięciach, chęć ujrzenia nowych lądów, przestrzeni, nowych roślin i zwierząt była zbyt silna. Wspominał, że „zawsze czerpał zadowolenie” z pobytu w miejscach, do których trafiał, bowiem, jak pisał: „Im dalej się udam, tym więcej Wiedzy i Doświadczenia zdobędę, co liczy się dla mnie najbardziej”.
Dampier dołączył do piratów z Jamajki jako nawigator, a jego pierwsza wyprawa była dość chaotyczną włóczęgą, w której uczestniczyło kilka statków i załóg i którą trudno zgrabnie podsumować w kilku słowach. Zaczął od rabowania osad w Panamie, potem pożeglował do Wirginii, gdzie z niejasnych powodów go aresztowano; w swoich wspomnieniach nazwał ten incydent tylko „kłopotami”. Potem znalazł się na pacyficznym wybrzeżu Ameryki Południowej, odwiedził też Galapagos.
Od czasu do czasu jego załodze trafił się dobry łup: kamienie szlachetne, bele jedwabiu, zapas cynamonu czy muślinu. Kiedyś w ich ręce wpadło osiem ton marmolady. Jednak znacznie częściej napotkany na pełnym morzu galeon zdołał uciec, a oni musieli wracać do portu. Nieraz prowadzili długie oblężenie nadbrzeżnego miasta tylko po to, by po jego zdobyciu przekonać się, że mieszkańcy zdążyli ukryć przed nimi co cenniejsze rzeczy.
Zamiast więc dorobić się w Ameryce Południowej fortuny, „spotykały nas tylko kłopoty, dotykało zmęczenie i straty” – wspominał Dampier. Czasem zmuszeni byli pijać „miedzianą czy aluminiową wodę” ze „śmierdzących dziur w skałach” i spędzać wiele nocy pod gołym niebem, z „posłaniem z chłodnej gleby i gwiaździstym niebem jako kołdrą”. Podczas pewnego silnego sztormu zdarzyło się, że – nie chcąc ryzykować utraty żagli – Dampier i jeszcze jeden załogant wdrapali się na olinowanie, a za napęd żaglowy posłużyły ich płaszcze.
Dampier i jego załoga niemal się potopili podczas gwałtownego sztormu w trakcie wyprawy do Indonezji (rycina – Caspar Luiken).
Licząc na odmianę losu, załoga postanowiła wreszcie popłynąć na wyspę Guam, co oznaczało przemierzenie ponad 7 tysięcy mil morskich. Do wybrzeży wyspy dotarli po 51 dniach podróży, ledwo żywi z głodu. Jak Dampier się potem dowiedział, załoga planowała już zamordowanie i zjedzenie kapitana i oficerów, jego nie wyłączając. (Kapitan przyjął to jednak pogodnie. Słysząc o tych planach, zwrócił się do Dampiera ze śmiechem i stwierdził: „Ach, Dampier, kiepski byłby z ciebie posiłek!”. Ponieważ, jak zaraz dodał ten ostatni: „Ja byłem szczupły, kapitan zaś krzepki i umięśniony”). Z Guam załoga wyprawiała się na wycieczki do Chin i Wietnamu, a jakiś czas później Dampier stał się pierwszym Anglikiem, który postawił stopę w Australii. Wszędzie, gdzie trafił, uważnie przyglądał się miejscowej florze i faunie, a ponadto, gdy przebywał na otwartym morzu, studiował układy wiatrów i prądów morskich, co sprawiło, że zmienił się w pierwszorzędnego nawigatora. Nawet ci, którzy go potępiali, przyznawali, że miał niemal nadnaturalną zdolność do rozpoznawania, gdzie za widnokręgiem skrywa się ląd, tylko na podstawie „czytania” wiatru i prądów morskich.
Podczas tych wypraw Dampier kilkukrotnie zmieniał załogi. Czasem odbywało się to na pokojowych zasadach: pragnął nowych podróży i „nie mógł przegapić żadnej możliwości udania się w miejsce, w którym jeszcze go nie było”. Ale zdarzało się też, że w dramatycznych okolicznościach musiał uciekać przed despotycznym kapitanem, w samym środku nocy przeciskając się przez iluminator. Podczas takich ucieczek zabierał ze sobą z reguły jedynie najcenniejszą dla siebie rzecz – notatnik z wpisami na temat napotkanych dziwów historii naturalnej.
Jego finałowa ucieczka, czy raczej powrót z południowego Pacyfiku, okazała się szczególnie trudnym przedsięwzięciem. Tęskniąc za domem, razem z grupą kompanów, w tym czterema indonezyjskimi więźniami, odłączył się od reszty załogi na jednej z wysp, na której zdobyli kanoe. Jednak podczas pierwszego rejsu łódź się wywróciła, a Dampier spędził trzy dni, strona po stronie susząc swoje notatki nad ogniskiem. Podczas drugiej próby mężczyzn dopadł sztorm, z powodu którego spędzili sześć dni na otwartym oceanie, modląc się, gdy żywioł robił z ich łódeczką, co chciał. „Wokół nas morze tylko ryczało, pokryte białą pianą… a naszej maleńkiej arce każda fala groziła pochłonięciem” – wspominał Dampier. Ku swojemu przerażeniu uświadomił sobie wówczas, że od lat nie był u spowiedzi, a na jego duszy ciążyły niezliczone grzechy. „Naszły mnie bardzo smutne refleksje… patrzyłem w przeszłość z przerażeniem i obrzydzeniem, na moje czyny, z których nie byłem dumny i wcześniej, lecz teraz trząsłem się na samo ich wspomnienie”. Jakimś cudem jednak mężczyźni wylądowali na Sumatrze, gdzie Dampier osunął się na ląd i przez sześć tygodni wracał do siebie, odzyskując siły. W końcu, przesiadając się ze statku na statek, we wrześniu 1691 roku znalazł się w Londynie, 12 lat po tym, jak złożył żonie obietnicę szybkiego powrotu.
Jako kobieta oczekująca2 Judith wiodła udane życie i świetnie sobie radziła bez męża-łajdaka. Były pirat musiał się teraz jakoś utrzymać. Nie mając zaś zbyt wielu możliwości – „doświadczenie w bukanierstwie” niezbyt się jednak przydaje przy poszukiwaniu pracy – Dampier przystąpił do porządkowania swoich notatek i tworzenia prawdziwego dziennika z podróży. Graniczyło z cudem, że te notatki przetrwały wszystkie jego wojaże. Kilka razy nieco zaszkodziła im woda, a raz, by je zabezpieczyć, musiał umieścić zwoje w wydrążonych łodygach bambusa. Ale te starania się opłaciły3. A New Voyage Round the World, które ukazało się w 1697 roku, z miejsca zyskało wielką popularność, a niektóre ustępy dotyczące historii naturalnej i antropologii to jedne z najlepiej czytających się fragmentów, jakie do tej pory napisano na ten temat.
Po pobycie na Sumatrze Dampier po raz pierwszy wspomina w języku angielskim o „gandzi”, czyli marihuanie: „niektórych usypia, niektórych rozwesela, inni dostają ataku śmiechu, a jeszcze inni wariują”. Opisuje widziany na Filipinach obrzęd, w trakcie którego przeprowadzono masowe obrzezanie dwunastolatków, po którym „chłopcy przez dwa tygodnie siadali okrakiem”. Wspomniał o tatuażach wykonywanych na Polinezji i krępowaniu stóp dziewcząt w Chinach (które potępił jako „fortel” służący mężczyznom do dominowania nad kobietami i trzymania ich zamkniętych w domu). Po zasłyszeniu lokalnej legendy w Indiach Zachodnich zjadł tuzin konserwowanych gruszek i z radością się przekonał, że mówiła prawdę – jego mocz zmienił barwę na czerwoną. Dampier doczekał się niemal tysiąca cytowań w Oxford English Dictionary, odnoszących się do jego zapisków, z których zresztą do angielszczyzny przeniknęło mnóstwo słów, m.in.: banana (banan), posse (grupa, paczka ludzi), smugglers (przemytnicy), tortilla (tortilla), avocado (awokado), cashews (nerkowce) oraz chopsticks (pałeczki).
Ale w jego zapiskach nie brakowało też naukowych fragmentów. Nawet dziś Dampier zasługuje na miano niezrównanego obserwatora przyrody. W porównaniu z jego charakterystykami inne opisy flory i fauny wydają się pozbawione życia – jakbyśmy porównywali wypchanego lwa stojącego w muzeum z żywą, ryczącą bestią. Zapewne częściowo są tak wyraziste dzięki temu, że podczas obserwacji Dampier wykorzystywał wszystkie zmysły, nie wyłączając smaku. Kosztował mięsa każdego nowo napotkanego zwierzęcia. Języki flamingów, jak stwierdził, mają „u podstawy tłuste zgrubienie, wręcz wyśmienite w smaku; danie z języków flamingów jest godne książęcego stołu”. Zdarzało mu się przyrządzać sznycel z manata, zupę z iguany, pierogi z tłuszczem żółwi i wiele innych niespotykanych dań. Jeśli nabraliście właśnie apetytu, zapiski Dampiera mogą go wam jednak szybko odebrać. W pewnej ich dość ohydnej części autor opisuje, jak pewnego razu przebił cystę na nodze, a potem powoli wyciągnął z rany śluzowatego robaka. Szczegółowo też opisał – z góry przepraszam – jeden z najbardziej epickich ataków rozwolnienia, jaki kiedykolwiek trafił do annałów angielskiej literatury. Rozpoczął się on tuż po tym, jak poszukując lekarstwa przeciwgorączkowego, dał się przekonać lokalnemu „lekarzowi” do przeprowadzenia kuracji przeczyszczającej. Nie był to dobry pomysł. Ataki biegunki utrzymywały się przez rok, a czasem Dampier dostawał 30 skurczów za jednym posiedzeniem, aż wydalił z siebie wszystko do ostatniej drobiny. Nikt nie mówił, że badania polowe to zajęcie pełne uroku.
Typowo Dampierowski styl opisywania przyrody spotykamy na przykład w opowieści o ataku aligatora. Historia zaczyna się od opisu różnic między krokodylami i aligatorami. Biorąc pod uwagę, że notatki te powstawały w czasach, gdy wielu naukowcom wieloryby myliły się z rybami, zdolność zauważania tak drobnych różnic musi budzić podziw, a dokładność ich opisu zapewne nawet dziś pozwoliłaby znaleźć dla nich miejsce w tekstach herpetologicznych. Nagle jednak narracja zbacza z kursu, przeskakując na opis pewnej nocnej wyprawy łowieckiej w Campeche. Podczas niej pewien Irlandczyk o imieniu Daniel potknął się o aligatora, który natychmiast się obrócił i pochwycił jego nogę. Mężczyzna zaczął krzyczeć na pomoc. Jednak jego kompani, jak zauważył Dampier, „przypuszczając, że ich kolega wpadł w ręce pewnych Hiszpanów”, zostawili go w ciemnościach na pożarcie.
Co niebywałe, Daniel jednak zachował przytomność umysłu i wymyślił pewien plan. W przeciwieństwie do ssaków gady nie mają warg i nie żują pokarmu. Pożerają wielkie fragmenty pożywienia, a co jakiś czas muszą rozewrzeć szczęki i spróbować przemieścić pokarm głębiej. Kiedy więc jego oprawca otworzył szczęki, Daniel szarpnął się do przodu, wpychając w miejsce swojej nogi strzelbę. Oszukany aligator chwycił za nią, a mężczyzna rzucił się do ucieczki.
Wciąż pod wpływem adrenaliny, wspiął się na drzewo i ponowił wołanie o pomoc. Jego kompani, uświadomiwszy sobie, że w pobliżu nie ma żadnych Hiszpanów, powrócili z płonącymi pochodniami, by odstraszyć bestię. Po wszystkim, jak stwierdził Dampier, Daniel „był w opłakanym stanie, niezdolny do stanięcia na nodze, której kolano aligator poszarpał zębami. Broń Daniela znaleziono następnego dnia, z ponaddwucentymetrowymi dziurami w kolbie, po dwóch jej stronach”. Ta opowieść to kwintesencja opisów Dampiera – pouczająca, dokładna i przyprawiająca o dreszcze.
Niektórzy historycy uznają A New Voyage za utwór, który zapoczątkował nowy gatunek pisania o podróżach, a po opublikowaniu tego dzieła jego autora zaproszono do wygłoszenia wykładu dla prestiżowego Royal Society w Londynie, najszacowniejszego wówczas klubu naukowego na świecie. Nie najgorzej jak na bukaniera. Dampier przyjął też wiele zaproszeń na obiady od słynnych mężów stanu, m.in. znanego diarysty Samuela Pepysa. Grube ryby chciały, rzecz jasna, pokonwersować o przyrodzie, ale też niewątpliwie wiele z nich odczuwało dreszcz emocji, że gości przy stole najprawdziwszego pirata.
Wskutek nacisków publiczności domagającej się więcej i więcej, w 1699 roku Dampier opublikował sequel A New Voyage. Zawierał on słynny esej Na temat wiatrów, który wielu późniejszych kapitanów, takich jak choćby James Cook i Horatio Nelson, uznawało za najlepszy z praktycznych przewodników pomocnych w żegludze, jakie zdarzyło im się czytać. Esej znacząco też zwiększył zasób ówczesnej wiedzy na temat wiatrów i prądów. Dwóch współczesnych Dampierowi naukowców, Isaac Newton i Edmond Halley (ten od komety), niewiele wcześniej opublikowało prace na temat źródeł pływów i burz (odpowiednio). Esej Dampiera zaś wyjaśnił, jak powstają wiatry i prądy morskie. Niemal za jednym pociągnięciem ta trójka rozwiązała więc liczące setki lat zagadki związane z morzem i cyrkulacją wód wokół globu. Zwykle nie wspomina się o piratach, mówiąc o Halleyu lub sir Isaacu, ale w tej dziedzinie Dampier był im równy.
Co może się jednak wydać dziwaczne, gdy dzieło to ukazywało się drukiem, Dampiera nie było już w Anglii. Na swej pierwszej książce zarobił bardzo niewiele, częściowo dlatego, że nie istniała wówczas ochrona praw autorskich i większość zysków ze sprzedaży dzieła trafiła w ręce – co za ironia – literackich piratów. Dampier wciąż musiał więc szukać źródła utrzymania. Co więcej, za wszelką cenę chciał porzucić piractwo i wymyślić się na nowo jako naukowiec. Kiedy więc przewodniczący Royal Society przedstawił Dampiera Pierwszemu Lordowi Admiralicji, a ten zaoferował mu kapitaństwo statku Roebuck, na którym miał się udać do Nowej Holandii (w Australii), mimo obiekcji, jakie mógł mieć, ponownie wstępując do marynarki, Dampier przyjął ofertę. Choć nakazano mu rozpoznać możliwości handlowe we wskazanym rejonie, główny cel wyprawy był naukowy; była to więc pierwsza przede wszystkim badawcza wyprawa w historii. Nie słyszano jeszcze o tak szlachetnym przedsięwzięciu. Niestety pod przywództwem Dampiera było ono skazane na porażkę.
Dampier miał w sobie wiele z Thoreau: on także był mrukiem i samotnikiem, zachwycającym się przyrodą, ale z wyłączeniem istot ludzkich. Był też arogantem. Na pirackich okrętach, z którymi Dampier wiązał swój los, wyznawano zaskakująco demokratyczny etos; na niektórych obowiązywało nawet coś w rodzaju ubezpieczenia zdrowotnego4 z przesuwną skalą odszkodowań za utratę oka lub kończyny. Chcąc wyraźnie zdystansować się od swej przeszłości, Dampier zadbał, by na pokładzie Roebucka nie było mowy o tego rodzaju braterstwie. Kapitan uznawał, że na wszystkim zna się najlepiej, zarówno w kwestiach naukowych, jak i innych – niestety brakło mu uroku osobistego i zdolności politycznych do tłumienia niepokojów, jakie to wywoływało.
Szczególnie wśród oficerów. Zastępca Dampiera, kapitan George Fisher, pogardzał nim jako pirackim nasieniem. Zaklinał się, że jest przekonany, iż Dampier zamierzał przejąć pełną władzę na Roebucku i zająć się korsarstwem od razu po wypłynięciu na otwarte wody. Roebuck postawił żagle w styczniu 1699 roku i jeszcze zanim zrobił pierwszy postój (na Kanarach, by uzupełnić zapasy brandy i wina), Dampier i Fisher wściekle się pokłócili. Jak to określił jeden ze świadków w dosadnym marynarskim języku, Fisher „zwrócił się do kapitana słowami najgłębszego potępienia, mówiąc, że ten go może w dupę pocałować i że w tejże dupie też go ma”.
Konflikt rozgorzał z nową siłą w połowie marca. Tak jak wiele kłopotów w życiu, wszystko zaczęło się od beczki piwa. Jest morską tradycją odszpuntowanie beczki z piwem po przekroczeniu równika, by załoga zmęczona spiekotą mogła się nieco wyluzować. Jednak ludzie Dampiera uporali się z beczułką bardzo szybko, po czym dalej narzekali na nieznośne wysuszenie gardeł. Zaczęli błagać Fishera o pozwolenie na otwarcie kolejnej. Ten zaś, nie konsultując tej decyzji z Dampierem, wyraził zgodę.
Trudno to uznać za bunt na pokładzie. Dampier jednak od dawna był na granicy wytrzymałości: krążyły plotki, że Fisher zamierza wyrzucić go którejś nocy za burtę, by nakarmić nim rekiny. To celowe naruszenie jego autorytetu spowodowało, że Dampier stracił resztki kontroli nad sobą. Kiedy zobaczył drugą beczkę, chwycił trzcinę, znalazł tego, który odbił szpunt, po czym wychłostał go po głowie. Następnie udał się do Fishera, domagając się wyjaśnień, dlaczego zgodził się na wydanie drugiej beczki. Zanim ten odpowiedział, Dampier zaczął go tłuc do krwi. Kazał zakuć w żelazne kajdany jego nogi i zamknął go w kabinie na dwa tygodnie, nie pozwalając mu nawet korzystać z toalety, tak że Fisher musiał siedzieć we własnych nieczystościach. Kiedy statek dotarł do Bahii, na wybrzeżu Brazylii, Dampier kazał oficera aresztować i umieścić w celi bez jedzenia.
Jeśli jednak Dampierowi wydawało się, że w ten sposób wygrał próbę sił, mocno się przeliczył. Gdy zamknięto drzwi celi Fishera, ten wspiął się do okna i zaczął krzyczeć do wszystkich przechodniów, skarżąc się na swoje uwięzienie i odsądzając Dampiera od czci i wiary na wszystkie możliwe sposoby. Później zaś przygotował liczne listy do władz w Anglii, przedstawiając pirata i naukowca jako tyrana. Na wszelkie sposoby chciał zniszczyć Dampiera.
Ten ostatni zaś radził sobie z kłopotami, uciekając od nich w świat historii naturalnej. Kiedy Fisher spiskował, Dampier znikał w buszu wokół Bahii, opisując indygowce, orzechy kokosowe i tropikalne ptaki. Jedno z jego poczynionych wówczas spostrzeżeń szczególnie się wyróżnia ze względu na znaczenie historyczne. Po zaobserwowaniu stad pewnych „długonogich ptaków” w kilku różnych miejscach Dampier uświadomił sobie, że choć każde z nich różniło się od pozostałych, to jednak nie na tyle, by można było je zaliczyć do osobnych gatunków. Dostrzegł, że istnieje pewne kontinuum odmienności. Ukuł więc nowe słowo, podgatunek, które dobrze oddawało to, co właśnie zaobserwował. Może nam się to wydać drobnym spostrzeżeniem, ale najwyraźniej Dampier zbliżał się do uświadomienia sobie pewnej ważnej idei, dotyczącej zmienności w przyrodzie i związkach między różnymi gatunkami, którą jego wielbiciel, Karol Darwin, zajmie się później na kartach książki O powstawaniu gatunków.
Terenowym wyprawom Dampiera kres położyła brazylijska inkwizycja. Nie podobało jej się, że jakiś protestant łazi po okolicy i sporządza notatki na każdy temat. Zaczęły krążyć plotki, że miejscowy Kościół zaplanował jego aresztowanie, a nawet otrucie. Być może obawiając się, że wkrótce skończy w kajdanach obok swego zastępcy, Dampier zaplanował szybkie wypłynięcie. Załatwił także transport na statku do Anglii dla Fishera, gdzie, jak mniemał, czekał na niego upokarzający proces za niesubordynację. Miał rację tylko połowicznie – w Anglii szykował się proces i sporo upokorzeń dla jego bohatera, ale to nie Fisher miał być oskarżony.
Bez Fishera napięcie na pokładzie Roebucka nieco opadło i w połowie sierpnia załoga ujrzała zachodnie wybrzeże Australii, w końcu wylądowano na lśniących białym piaskiem plażach Zatoki Rekina. Kilka kolejnych tygodni uczestnicy wyprawy spędzili, obserwując dingo, węże morskie, humbaki i wiele innych zwierząt – był to świetny początek ekspedycji badawczej.
Ale szczęście przestało jej sprzyjać. Australia Zachodnia to wypalona słońcem pustynia i mimo prowadzonych wzdłuż wybrzeża poszukiwań nie znaleziono źródła świeżej wody. Załogantom zaczęło wkrótce doskwierać nieznośne pragnienie, a niektórzy zdesperowani próbowali nawet zwracać się o pomoc do Aborygenów, zakładając, że ci muszą znać jakieś sposoby zdobycia wody (i rzeczywiście mieli oni swoje sztuczki – śledzili ptaki i płazy, ścinali też drzewa przy korzeniach). Kiedy jednak żeglarze próbowali się zbliżyć do Aborygenów, ci w popłochu uciekali. Dampier opracował więc desperacki plan. Po wyjściu na brzeg razem z dwojgiem kompanów ukrył się za wydmą, by zrobić zasadzkę na miejscowych. Plan był prosty – należało schwytać jednego z nich i zmusić, by zaprowadził ich do źródła. Kiedy jednak Anglicy wyskoczyli z ukrycia, Aborygeni rzucili się do ucieczki. Anglicy zaczęli więc ich ścigać, nie zdając sobie sprawy, że sami wpadają w pułapkę. Gdy tylko Dampier i spółka znaleźli się na otwartym terenie, Australijczycy natarli na nich z oszczepami. Jeden z towarzyszy Dampiera odniósł paskudną ranę twarzy, a on sam omal nie został przebity włócznią. Kiedy strzały ostrzegawcze nie odstraszyły miejscowych, Dampier wycelował i strzelił do jednego z nich, raniąc go. To jeden z nielicznych momentów w jego książkach, w których przyznaje się do stosowania przemocy5.
Uświadomiwszy sobie, że w tej sytuacji już z pewnością nie znajdą wody, pohańbiona załoga Dampiera opuściła Australię, a sprawy zaczęły się od tej pory jeszcze pogarszać. Po odpłynięciu od kontynentu Dampier zamierzał zrealizować cele wyprawy i pozyskać nowe okazy i próbki w Nowej Gwinei. Tyle tylko że angielska flota nie oddała pod jego komendę najlepszego i najbardziej zadbanego okrętu ze swoich zasobów. Roebuck mocno przeciekał, a jego kadłub był przeżarty robactwem; w końcu okręt stał się tak zawodny, że Dampier postanowił z podwiniętym ogonem wrócić do Anglii. Roebuck jednak nigdy tam nie dotarł. Nieopodal Wyspy Wniebowstąpienia na południowym Atlantyku w jego poszyciu doszło do poważnego przecieku. Dampier, obawiając się, że to przede wszystkim jego obciąży wina utraty okrętu, próbował zatamować rozszczelnienie wszystkim, czym się da, w tym połciami wołowiny i własną piżamą. Niestety, prowizoryczne rozwiązania nie zdały egzaminu. Załoga zmuszona była porzucić okręt u wybrzeży wyspy, a Dampier stracił praktycznie wszystkie okazy, które wcześniej zgromadził. Mężczyźni spędzili pięć tygodni, obserwując inne statki przepływające w pobliżu, zanim wreszcie pewna flotylla ich spostrzegła i uratowała.
Powrót do Anglii z pustymi rękami, bez okazów, nie wspominając już o okręcie, musiał być sporym upokorzeniem. Kiedy jednak Dampier dotarł na wyspy w sierpniu 1701 roku, przekonał się, że George Fisher nie tracił czasu i od dawna robił, co w jego mocy, by usposobić przeciwko niemu opinię publiczną – atakując byłego pirata z taką zajadłością, że admiralicja poczuła się zobowiązana do przeprowadzenia nad nim sądu polowego.
Dampier bronił się jak mógł, przedstawiając m.in. świadków wskazujących, że Fisher planował przeciwko niemu bunt. Grał też nie do końca czysto, oskarżając Fishera – nie wiadomo, ile w tym prawdy – o zgwałcenie dwóch majtków. (Piraci w pewnym stopniu akceptowali homoseksualizm; marynarka – nie). Fisher z kolei skupiał się na charakterze Dampiera, nazywając go tchórzem i łajdakiem. Wymyślił też zarzuty, według których Dampier jakoby zamordował buntowniczego członka załogi, zamykając go w kabinie; choć człowiek ten zmarł tak naprawdę 10 miesięcy po zakończeniu kary. Trzeba oddać, że sędziowie odrzucili to oskarżenie, podobnie jak to dotyczące zaniedbań, które miały doprowadzić do zatonięcia Roebucka. Nie mogli jednak zignorować wychłostania trzciną Fishera, czyli innego oficera, i w związku z tym uznali Dampiera winnego „ostrego i okrutnego postępowania” wobec swojego zastępcy. Ukarano go zakazem dowodzenia na angielskich statkach i grzywną w wysokości trzyletnich zarobków.
I tak, gdy William Dampier postanowił zachowywać się przyzwoicie, w żaden sposób na tym nie zyskał. Miał jeszcze mniej pieniędzy niż kiedykolwiek, no i stał się pariasem w kręgach rządowych. Pozostało mu tylko jedno: czterdziestodziewięcioletni przyrodnik postanowił powrócić do piractwa.
Życiorys Dampiera i jego czasy mogą się nam wydawać odległe, ale kwestie etyczne związane z jego postępowaniem wciąż są aktualne. Przede wszystkim związki nauki z piractwem nie skończyły się w XVIII wieku. W gruncie rzeczy prace terenowe podobne do tych, jakie przeprowadzał, są obecnie nawet bardziej niebezpieczne niż kilkaset lat temu.
Przez lata na podobnych wyprawach zmarła niezliczona liczba przyrodników. Większość na choroby tropikalne, malarię, żółtą febrę i inne przypadłości, ale na liście znajdziemy też ukąszenia jadowitych węży, krocionogów, pokiereszowanie przez pumę, osunięcia błota czy przypadkowe zatrucia. Niektórzy badacze padli ofiarą morderstwa. W 1942 roku samochód brytyjskiego biologa Ernesta Gibbinsa, badającego w Ugandzie przenoszące się przez krew choroby zakaźne, zatrzymali miejscowi wojownicy, którzy następnie zadźgali go na śmierć, ponieważ uznali, że kradnie krew miejscowych, by wykorzystać ją w „czarownictwie uprawianym przez białych”. Oficer policji wspominał później, że ciało Anglika było najeżone włóczniami tak, że przypominało „krwawego jeża”. Od tamtej pory nasilenie się konfliktów plemiennych, a także tych na tle etnicznym w XX wieku, pogłębione przez globalny handel bronią palną, w wielu miejscach świata jeszcze zwiększyło zagrożenie prowadzenia terenowych prac badawczych. Dampier i jemu współcześni często narażeni byli na różnego rodzaju cierpienia, ale nie groziło im na przykład uprowadzenie dla okupu w wysokości 6 milionów dolarów przez członków uzbrojonej milicji, co zdarzyło się pewnemu badaczowi ryżu w Kolumbii w latach 90. Z tych powodów obecnie wiele instytucji badawczych mniej tolerancyjnie podchodzi do przeprowadzania improwizowanych badań w terenie, znacznie bardziej popularnych w dawniejszych czasach.
Jeśli zaś chodzi o związki nauki z piractwem, ich charakter także się zmienił od czasów Dampiera. Przypomnijmy, że został on piratem głównie po to, by zadośćuczynić swoim naukowym obsesjom; nie miał innej możliwości dotarcia do odległych lądów. Z kolei prace późniejszych badaczy miały przestępcze zabarwienie w tym sensie, że wiązały się z rabunkiem zasobów naturalnych – tzw. biopiractwem.
Jednym z najbardziej pożądanych dóbr w czasach kolonialnych była chinina, pozyskiwana z kory drzewa o cynamonowym kolorze, chinowca. Starta na proszek kora podawana z wodą pomaga leczyć malarię, najbardziej zabójczą chorobę w historii ludzkości. (Według niektórych ocen przenoszone przez komary zarazy zabiły połowę z około 108 miliardów ludzi, którzy kiedykolwiek żyli na naszej planecie, a malaria ma wśród tych chorób największy udział). Niestety, gdy malaria zbierała śmiertelne żniwo na całym świecie – w Afryce, Indiach, Włoszech, Południowo-Wschodniej Azji – chinowce rosły jedynie w Ameryce Południowej. Europejskie państwa zaczęły więc wysyłać w te rejony botaników pod przykrywką, mających wykraść nasiona tego drzewa. Okazało się to zadaniem praktycznie nie do zrealizowania. Najbardziej wartościowe, bogate w chininę drzewa rosły w najbardziej stromych częściach Andów, przez trzy czwarte roku okrytych mgłą. W efekcie żadnemu z przemytników nie udało się zrealizować zamierzenia, a wielu z nich zginęło podczas prób jego realizacji.
Celu dopiął dopiero boliwijski Indianin Manuel Incra Mamani. Bardzo niewiele wiadomo na jego temat. Historie o tym, że pochodził z linii inkaskich królów, są niemal na pewno zmyślone, aczkolwiek mógł pochodzić z rodu zajmującego się medycyną, ceniącego wiedzę botaniczną. W każdym razie potrafił przemierzać Amazonię tygodniami, funkcjonując na niewiele większym napędzie niż liście koki, no i dysponował niezrównanym talentem dostrzegania wśród nieskończonej zieleni szkarłatnych przebłysków liści chinowca. Po napełnieniu w 1865 roku jego nasionami kilku woreczków przemierzył ponad tysiąc kilometrów na piechotę, poprzez mroźne andyjskie płaskowyże, aż dotarł do angielskiego zleceniodawcy. Za to dokonanie otrzymał 500 dolarów, cztery osły i nową strzelbę. Jego kraj skazał go za to in absentia na śmierć za zdradę. Chciwy Anglik wysłał go jednak w dżunglę ponownie, po więcej nasion – tym razem Mamani został schwytany i oskarżony o przemyt. Wtrącono go do więzienia bez jedzenia i wody, a następnie ciężko pobito. Wypuszczono po dwóch tygodniach w tak ciężkim stanie, że nie mógł nawet stać. Jego osły skonfiskowano, a sam Indianin zmarł kilka dni później.
Historycy wciąż się spierają, czy postępowanie Mamaniego można usprawiedliwić. Z jednej strony Peru i Ekwador kontrolowały podaż niezbędnego leku, każąc sobie płacić za niego bardzo wygórowaną cenę, czerpiąc w ten sposób korzyści z ludzkiego cierpienia i śmierci. Co więcej, tak kiepsko dbały o uprawy chinowca, że w połowie XIX wieku był to gatunek zagrożony wyginięciem. Dzięki Mamaniemu i przeszmuglowanym nasionom kilka europejskich państw założyło plantacje chinowca w Azji6, a to pozwoliło ocalić na całym świecie miliony istnień. (Tak się złożyło, że brytyjscy oficerowie przyjmowali sproszkowaną korę w postaci gorzkiej wody, którą mieszali z alkoholem, by lepiej się przyjmowała. W ten sposób narodził się gin z tonikiem). Z drugiej strony plantacje w Azji uderzyły w oryginalny przemysł chinowy w Ameryce, a z czasem doprowadziły do jego upadku, co z kolei spowodowało zubożenie wielu ludzi. A biorąc pod uwagę wartość chininy jako leku, pewien historyk nazwał wykradzenie nasion „największym skokiem w historii” i chyba tylko nieznacznie przesadził. Istotnie, był to akt kolonializmu w swej najbardziej rabunkowej postaci. Jednocześnie jednak pozwolił ocalić niezliczoną liczbę ludzi w Afryce i Azji.
Jednak dla innych przypadków biopiractwa trudno znaleźć usprawiedliwienie. Jednym z kluczowych surowców ery industrializacji była guma, pozyskiwana z żywicy pewnych drzew rosnących naturalnie w Amazonii. Bez gumowych opon nie narodziłyby się samochody i rowery, a gumowe probówki i korki przetarły szlak współczesnej chemii i medycynie, nie mówiąc już o gumowej izolacji przewodów elektrycznych. Ale guma długo pozostawała dobrem niszowym, aż do czasu, gdy brytyjski odkrywca Henry Wickham przełamał brazylijski monopol na jej produkcję w 1876 roku, przemycając 70 tysięcy nasion kauczukowca, które posłużyły następnie do założenia plantacji w Azji. Świat niewątpliwie na tym skorzystał, ale kradzież nasion służących do produkcji dobra użytkowego wydaje się mniej etyczna niż kradzież nasion drzewa przydatnego w medycynie. Inne przypadki podobnego przemytu wydają się jeszcze mniej moralne. Rozważmy choćby przykład szkockiego botanika, który w latach 40. XIX wieku założył lokalny ubiór, ostrzygł głowę, pozostawiając jedynie kucyk, dostał się na państwową chińską plantację, a następnie wykradł z niej 20 tysięcy cennych sadzonek krzewu herbacianego, przewiezionych następnie do Indii. Trudno dostrzec humanitarne uzasadnienie dla filiżanki earl greya.
Ale przypadki biopiractwa nie należą do rzadkości także w naszych czasach. Miliarderzy z Chin płacą fortuny za rogi nosorożców i innych specyfików jakoby poprawiających potencję. Firmy farmaceutyczne opracowują przełomowe leki z jadu żmii, barwinka albo jakichś innych surowców pozyskiwanych z tropików, jednak bardzo rzadko się zdarza, by jakiekolwiek pieniądze trafiły do przedstawicieli miejscowych ludów, którzy często odkryli ich lecznicze właściwości. Nie zawsze jednak chodzi tylko o bogaczy: także zwykli ludzie na całym świecie swoimi decyzjami podtrzymują istnienie czarnego rynku egzotycznych kwiatów i zwierząt. Choć dzisiaj wchodzący w konflikt z prawem nie polują już na dublony i hiszpańskie dolary, duch piractwa spod znaku Dampiera wciąż ma się dobrze.
W 1703 roku William Dampier zwietrzył okazję. Wybuchła kolejna wojna między Hiszpanią i Francją, a Anglia potrzebowała korsarzy, by atakować wrogów. Mimo że Dampier miał zakaz dowodzenia na statkach JKM, królowa Anna wyraziła łaskawą zgodę na audiencję pięćdziesięciojednoletniego pirata. Niczym uniżony sługa Dampier ucałował królewski pierścień i królewski tyłek i wkrótce potem objął kapitaństwo nad St. George.
Niestety pokład St. George’a także okazał się pełen zamieszania i buntowników. Ludzie Dampiera oskarżyli go o branie łapówek (na przykład srebrnej zastawy) od kapitanów przejętych statków. W zamian Dampier miał przeprowadzać jedynie pobieżną inspekcję ich ładowni i pozwalał odpłynąć z niemal nietkniętą zawartością. Plotki głosiły też, że Dampier sporo pił, choć chyba trudno mu się dziwić. Całe dni spędzał na pływaniu tam i z powrotem i niekończącym się halsowaniu, przepatrując widnokrąg w poszukiwaniu obcych statków. Było to śmiertelnie nużące, a nie mógł odpuścić sobie patrolowania i udać się do jakiegoś odległego portu, jak to robił w bukanierskich czasach. Teraz miał obowiązki, a brak możliwości oddania się przyrodniczej pasji mocno go unieszczęśliwiał. (Współczesne badania pokazują ścisłą korelację między IQ a nadużywaniem alkoholu i jest jasne, że ludzie piją więcej, gdy czują, że ich intelekt się marnuje). Kiedy wreszcie w 1707 roku wyprawa dobiegła końca, reputacja Dampiera jako kapitana sięgnęła dna, potem już nigdy więcej nie dowodził okrętem.
Choć Dampier był kiepskim kapitanem, to nawigator był z niego wyśmienity i kilka lat później dołączył do innego korsarskiego rejsu, który dosłownie przeszedł do historii. Podczas pobytu na Pacyfiku załodze zaczęło brakować wody, żeglarzy przetrzebiał też szkorbut. Dampier pokierował więc statek w stronę najbliższego lądu, ku wyspom Juan Fernandez nieopodal Chile. Zbliżając się do wybrzeży jednej z nich, załoga ujrzała na brzegu dziwnego dwunożnego stwora, wymachującego ku nim rękami. Był to rozbitek Alexander Selkirk. Przybrany w kozie skóry wyglądał – jak to określił jeden ze świadków – „bardziej dziko niż ich pierwsze właścicielki”. Przez cztery lata, cztery miesiące i cztery dni Selkirk jakoś sobie na wyspie radził – polując na kozy, pogryzając dziką kapustę, sporządzając noże i haczyki na ryby z części beczek wyrzucanych przez morze na brzeg. Skóra na jego podeszwach była równie gruba co skóra iguany, a po czterech latach osamotnienia ochrypł tak bardzo, że z trudnością mówił. Załoga Dampiera uratowała go i zabrała do Anglii. Jego historia zainspirowała następnie Daniela Defoe do napisania Przypadków Robinsona Cruzoe.
Ale zdarzenia, które przytrafiły się Dampierowi, zainspirowały znacznie więcej osób. Jonathan Swift podkradł sporo jego przygód i zamieścił w Podróżach Guliwera, podobnie jak Samuel Taylor Coleridge w Rymach o starym marynarzu. Najbardziej wpływowy ze wszystkich wielbicieli Dampiera, Karol Darwin, zabrał nawet jego książki w formacyjną podróż na okręcie Beagle w latach 30. XIX wieku. Darwin często z rozbawieniem wypowiadał się o pirackich wybrykach swojego duchowego przodka, nazywając go we własnych notatkach „Starym Dampierem”. Co jednak ważniejsze, uważnie przestudiował Dampierowskie opisy gatunków oraz podgatunków i obficie z nich w niektórych miejscach korzystał, jak choćby na Galapagos, wykorzystując je jako przewodnik. Bardzo możliwe, że Darwin nie zostałby tym Darwinem, gdyby nie stary pirat.
O ile pisarze książek przygodowych zawsze wybaczali Dampierowi grzechy przeszłości, o tyle wciąż znajdowali się też późniejsi Georgowie Fisherowie. Kiedy na początku XX wieku w miasteczku, z którego pochodził Dampier, dyskutowano nad uczczeniem go pamiątkową tablicą, pewien bogobojny obywatel wstał z miejsca i odsądził go od czci i wiary, nazywając „pirackim łotrem, który powinien był zawisnąć [sic!]”. Współcześni krytycy posuwają się nawet dalej. Twierdzą bowiem, że odkrycia i spostrzeżenia Dampiera, choć może przełomowe, przygotowały grunt pod nadejście kolonializmu, a tym samym były zbrodnią przeciwko ludzkości.
Rzecz w tym, że obie strony mają swoje racje. Dampier był nikczemny i genialny, inspirujący i łajdacki. Jego dokonania posunęły do przodu niemal każdą z ówczesnych naukowych dziedzin – nawigację, zoologię, botanikę, meteorologię – w międzyczasie ich autor dokonywał jednak również czynów haniebnych. Jak zauważył jeden z jego biografów: „Defoe, Swift i wielu innych skorzystało dzięki niemu, nie tylko odnosząc się do jego życiorysu. Można zupełnie szczerze stwierdzić, że dzięki niemu uchwycili ducha nowej epoki”. Niestety, w ramach tej nowej epoki popełniano też niewybaczalne okrucieństwa, z których najgorsze było chyba upowszechnienie niewolnictwa. Na pozór nauka i niewolnictwo nie wydają się mieć ze sobą wiele wspólnego. Oba te zjawiska okazały się jednak fundamentalnymi siłami, które ukształtowały współczesny świat, a historycy odkrywają obecnie niepokojące fakty dotyczące ich wzajemnych zależności.
2
Niewolnictwo: muchołap, który zszedł na złą drogę
Kiedy Anglik Henry Smeathman w październiku 1771 roku wyruszył w rejs do Sierra Leone, mógł zakładać, że jego wyprawa zakończy się sukcesem. Miał 29 lat, był więc w idealnym dla przyrodnika wieku – już na tyle stary, by nabrać nieco doświadczenia, ale też wystarczająco młody, by znosić trudy przygód. Biorąc zaś pod uwagę napływające do Europy z całego świata okazy niesłychanych zwierząt – orangutanów, chrząszczy goliatów, muchołówek, „latających kotomałp” (tj. polatuch) – miał wielkie nadzieje, że jemu także uda się dokonać w Afryce niezwykłych odkryć.
Nie tracąc czasu, Smeathman wraz ze swoim asystentem zaczęli zbierać okazy już podczas podróży na południe, rozpinając siatki na pokładzie i chwytając w nie motyle oraz szarańczę wywiane przez wiatr na morze. Co prawda większość schwytanych okazów była natychmiast pożerana przez mrówki i karaluchy – doskonale mające się na zapuszczonym statku, nazwanym zresztą bardzo trafnie Fly (mucha). Jednak zawsze pogodny Smeathman szybko odkrył na to sposób. Umieściwszy przypadkowo kilka okazów na beczce z rumem, spostrzegł, że jego wyziewy odstraszają szkodniki. Zapisał to w swoim dzienniku jako „użyteczną radę dla innych przyrodników”.
Ich statek dotarł do Afryki 13 grudnia, a kotwicę rzucono nieopodal archipelagu Îles de Los, miejsca handlu kością słoniową i drewnem; Smeathman opisał go jako „małe górzyste wysepki, porośnięte krzewami i drzewami”. Musiał to być przyjemny moment: koniec podróży w ciasnocie, rozpoczęcie pracy naukowej. Ale schodząc po trapie, Smeathman musiał odczuwać też spore napięcie. Na wyspach, na których wylądował, nie handlowano jedynie dobrami luksusowymi. Wszędzie było też słychać brzęki kajdan i świsty batów – było to bowiem także centrum atlantyckiego handlu niewolnikami.
Z pewnością przed wyruszeniem Smeathman zdawał sobie sprawę, że niewolnictwo będzie się przewijać w tle jego wyprawy. Był jego zdeklarowanym przeciwnikiem, a prezentując koncepcję wyprawy przed sponsorami, nawoływał do ujawnienia gorzkiej prawdy o losie „tych mało znanych i niereprezentowanych przez nikogo ludzi, Negrów”. Nawet jednak spora doza determinacji nie mogła przygotować go na szok, jakiego doznał po ujrzeniu niewolnictwa własnymi oczami.
Po dotarciu na wyspy Smeathman i współpasażerowie zwiedzili statek do przewozu niewolników Africa. Zanim jeszcze wkroczyli na pokład, zostały zaatakowane ich zmysły, co Smeathman opisał tak: „Do naszych uszu dotarły już z pewnej odległości zmieszane dźwięki szczękających łańcuchów i ludzkich głosów, które… napełniały każdego wrażliwego człowieka nieopisanym przerażeniem”. Na pokładzie statku niewolnicy mężczyźni byli nadzy, zapewne ze względów higienicznych, kobiety zaś miały na sobie jedynie przepaski biodrowe. Smeathmana wyprowadził z równowagi szczególnie widok dwóch kobiet, karmiących piersią dzieci pośród panującego wokół chaosu; jak stwierdził, nigdy nie widział „smutku wyraźniej malującego się na ludzkim obliczu”. Reszta grupy przechadzała się i dyskutowała, ale wzrok Smeathmana wciąż wracał do karmiących matek. „Z pewnością płakałyby – dodał – gdyby miały możliwość wywołania współczucia lub gdyby jeszcze pozostały w nich jakieś uczucia. Ogarnęły mnie niezliczone, melancholijne refleksje i prawie nie brałem udziału w dalszej rozmowie”.
Smeathman poznał też kapitana statku Africa, Johna Tittle’a, który był draniem nawet jak na standardy handlarzy niewolnikami, co zresztą kilka lat później doprowadziło do jego makabrycznej śmierci. Pewnego dnia wrzucił swój kapelusz do portowego basenu, po czym kazał małemu czarnoskóremu chłopcu zanurkować i go wyłowić. Chłopiec odmówił: bał się rekinów i nie umiał pływać. Tittle jednak i tak wrzucił go do wody, a chłopiec utonął. Gdyby chodziło o niewolnika, nikt nie odważyłby się wystąpić przeciwko kapitanowi. Ale Tittle zamordował syna lokalnego kacyka, który zażądał rekompensaty w postaci rumu. Tittle odpowiedział, wysyłając wodzowi kilka beczek – wypełnionych jednak nie rumem, a „odpadami jego niewolników”, być może także odchodami. Rozwścieczony kacyk zapolował na kapitana, dopadł go i zakuł w kajdany. Następnie głodził Tittle’a i torturował aż do śmierci, przy udziale lokalnych mieszkańców, którzy mając dość poczynań kapitana, wyli z radości, przyglądając się jego kaźni.
Mimo sadystycznej reputacji Tittle’a (a może ze względu na nią) spółki handlujące niewolnikami bez oporów powierzały w jego ręce los swojego „towaru”. Africa przewidziana była do przewozu 350 niewolników, ale niedługo po wizycie Smeathmana Tittle umieścił w ładowni 466 osób, po czym wyruszył na Karaiby. Podczas rejsu zmarło 86 mężczyzn, kobiet i dzieci.
Ku uldze Smeathmana ich statek wkrótce opuścił te wyspy i udał się ku położonej w rozlewisku wcinającej się w kontynent rzeki Sierra Leone wyspie Bunce (Bunce Island). Jednak ślady niewolnictwa również tam były wyraźnie dostrzegalne. Wyspa Bunce była dziwacznym, niemal schizofrenicznie rozdartym miejscem, opisanym pewnego razu jako w połowie port niewolniczy, a w połowie „posiadłość ziemska”, gdzie zadbano nawet o dwudołkowe pole golfowe. Stojący tam fort wyposażono w działa i pięciometrowe mury, tworzące zabezpieczenie przed najazdami piratów w rodzaju Dampiera.
Handlarze niewolników, spragnieni wieści z domu, zaczepiali Smeathmana i zasypywali pytaniami. Jeśli ubierali się jak typowi przedstawiciele tej profesji, mieli na sobie koszule w kratę i czarne chusty zawiązane wokół szyi lub nadgarstków. Smeathman z przyjemnością rozprawiał z nimi o starej Anglii, ale konwersacja się popsuła, gdy rozmówcy zaczęli go wypytywać o powody, które sprowadziły go do Afryki; kiedy wyznał, że przyjechał na kontynent ze względu na historię naturalną, zaczęli wręcz śmiać mu się w twarz. Jak stwierdził jeden z nich: „Im dłużej człowiek żyje, tym więcej się dowiaduje! Pomyśleć tylko, że ktoś przemierza dwa czy trzy tysiące mil, żeby łapać motylki i zbierać zielsko”. Inni wprost z niego szydzili.
Smeathman fuknął i porzucił ich towarzystwo – pocieszając się, że podczas gdy oni przybyli do Afryki sprzedawać w niewolę kobiety i dzieci, on zjawił się tu w roli naukowca, by poszerzać wiedzę i poprawiać los ludzkości. Nie miał z tymi barbarzyńcami nic wspólnego.
Utrzymanie tego poczucia wyższości okazało się jednak niełatwe. Wybierając się do Afryki, młody przyrodnik nie tylko zmierzał ku czemuś, ale też od czegoś uciekał – dawnego wcielenia Henry’ego Smeathmana. Tamten Smeathman był biedakiem, dorobkiewiczem, któremu nie wyszło, kimś, o kim chciał zapomnieć i kogo chciał na dobre zostawić w Anglii. Podczas tej ekspedycji miał się narodzić nowy Smeathman, dżentelmen i przyrodnik. Podobnie jak Dampier uważał, że nauka to także środek do stworzenia dla siebie nowego, lepszego życia. Nie chcąc mieć do czynienia z handlarzami niewolników, odrzucał zarówno ich moralność, jak i niski status społeczny.
W końcu jednak ambicja wymyślenia się na nowo jako naukowca okazała się silniejsza niż zasady moralne. Mimo jego oporów ekonomiczna rzeczywistość Sierra Leone była tak zdominowana przez niewolnictwo, że wkrótce nasz badacz musiał zaopatrywać się u handlarzy niewolników w sprzęt i prowiant. Nie upłynęło wiele czasu, a zaczął robić jeszcze gorsze rzeczy. Co było do przewidzenia, im bardziej sam wikłał się w układy z handlarzami, tym bardziej czuł się zobowiązany do znajdowania usprawiedliwień dla partnerów handlowych – i zarazem dla siebie. Był to wręcz podręcznikowy mechanizm psychicznej samoobrony: Jestem dobrym człowiekiem i nigdy nie przyjaźniłbym się ze złymi ludźmi. Tak więc ludzie, z którymi się zadaję, nie mogą być aż tak okropni. Kiedy jednak wkroczył już na drogę tego typu racjonalizacji, okazała się ona znacznie bardziej śliska, niż przypuszczał.
W zestawieniu z niezliczonymi okrucieństwami handlu niewolnikami stoczenie się pojedynczego „muchołapa” takiego jak Smeathman trudno uznać za wielką tragedię. (Może wydaje się to oczywiste, ale ze względu na to, jak drażliwy to temat, warto napisać wprost: prawdziwymi ofiarami byli tu Afrykanie, a nie biały Europejczyk). Mimo to życiu Smeathmana wciąż warto przyjrzeć się bliżej, ponieważ jego historia rzuca światło na pewien aspekt narodzin współczesnej nauki, który większość historyków zwykle pomija – jej ścisły związek z niewolnictwem. Historia Smeathmana pokazuje też, jak łatwo niewolnictwo mogło korodować moralność zwykłych, przyzwoitych ludzi. Handel niewolnikami nie był jedynie niewielkim elementem tła w Sierra Leone, ale zasadniczym komponentem ówczesnej rzeczywistości. Kroczek po kroczku, kompromis po kompromisie odwracał igłę moralnego kompasu przyrodnika.
Niewolnictwo jest tak stare jak cywilizacja, ale transatlantycki handel niewolnikami, odbywający się od XVI do XIX wieku, był szczególnie brutalny. Oceny się różnią, ale szacuje się, że podczas wojen i najazdów pojmano co najmniej 10 milionów Afrykanów, z czego połowa zmarła w portach lub nie przeżyła podróży przez ocean. Sama statystyka jednak nie oddaje okrucieństwa panującego na statkach do przewozu niewolników. Mężczyźni, kobiety i dzieci przykuwano łańcuchami w ładowniach tak gorących i cuchnących, że smród odczuwany na wejściu przyprawiał co wrażliwszych o wymioty. Małe dzieci wpadały czasem do zbiorników z odchodami i w nich tonęły. Szalały choroby zakaźne, a zainfekowanych często wyrzucano za burtę, by zmniejszyć ryzyko zakażenia pozostałych niewolników. (Rekiny lubiły podążać za statkami z niewolnikami i korzystać z częstych posiłków). Czasem zaś niewolników wyrzucano za burtę za nieposłuszeństwo lub karano w jeszcze okrutniejszy sposób. Po pewnym nieudanym buncie na statku z niewolnikami w latach 20. XVIII wieku kapitan zmusił dwóch prowodyrów do zabicia trzeciego, a następnie zjedzenia jego wątroby i serca.
Dlaczego więc naukowcy wchodzili w układy z ludźmi odpowiedzialnymi za ten horror? Chodziło o dostęp. Europejskie rządy od czasu do czasu sponsorowały naukowe ekspedycje, ale zdecydowana większość statków docierających do Afryki i Ameryk była prywatna i uczestniczyła w tzw. handlu trójkątnym – wymianie, w ramach której broń i gotowe wyroby trafiały do Afryki z Europy; niewolnicy do Ameryk, a barwniki, leki i cukier do Europy. Poza tym handlem praktycznie nie było innej możliwości odbycia podróży do Afryki lub Ameryk. Terenowi badacze zdeterminowani, by dotrzeć do wymienionych odległych lądów, korzystali więc z „podwózek” statkami przewożącymi niewolników. Z kolei w miejscach, do których docierali, byli zależni od handlarzy niewolnikami pod względem zaopatrzenia w żywność, wyposażenia, miejscowego transportu i poczty.
Z istnienia handlu niewolnikami korzystali także przyrodnicy, którzy pozostali w Europie7. Bardzo często współpracowali z członkami załóg statków niewolniczych, zbierającymi dla nich różne okazy – a już szczególnie z chirurgami pokładowymi8, mającymi pewne naukowe przygotowanie, a jednocześnie dysponującymi zasobami wolnego czasu, gdy po zacumowaniu reszta załogi sprzedawała niewolników i kupowała zaopatrzenie. Pozyskiwane przez nich próbki – strusie jaja, węże, motyle, gniazda, leniwce, muszle, pancerniki – trafiały do Europy przewożone na statkach niewolniczych, zanim ostatecznie docierały do instytutów badawczych i prywatnych kolekcji. Karol Linneusz, ojciec taksonomii i jeden z najbardziej wpływowych biologów w historii, w dużej mierze korzystał z tego typu kolekcji, przygotowując monumentalną Systema Naturae w 1735 roku – dzieło, w którym zaprezentował dwuczłonowy system klasyfikacji gatunków i rodzajów, dzięki czemu do dziś posługujemy się nazwami takimi jak Tyrannosaurus rex i Homo sapiens.
Ogólnie rzecz biorąc, kolekcje te były projektami „wielkiej nauki” tamtych czasów – scentralizowanymi repozytoriami wiedzy kluczowymi dla innych projektów naukowych. Wszystkie powstały dzięki infrastrukturze i ekonomii opartej na handlu niewolnikami.
Henry Smeathman sądził, że uda mu się ominąć moralne bagno. Do dziś nie zachował się żaden jego portret, a jedyny opis, jakim dysponujemy, brzmi dość enigmatycznie: „wysoki i szczupły, energiczny i bardzo interesujący, choć nie przystojny”. W szczenięcych latach kolekcjonował muszle i owady, ale jego formalna edukacja zakończyła się wraz z samobójczą śmiercią jego nauczyciela, wikarego. Później Smeathman próbował robić kabinety i tapicerować inne meble, sprzedawać ubezpieczenia, dystrybuować napoje alkoholowe i udzielać lekcji. Nie udawało mu się w żadnej z tych profesji i wyglądało na to, że nie osiągnie w życiu zbyt wiele. W końcu szansa na zmianę tego stanu rzeczy pojawiła się latem 1771 roku, gdy lekarz i botanik John Fothergill zapowiedział wyprawę mającą na celu sprowadzenie mnóstwa próbek z Sierra Leone. Fothergill był kwakrem i zaprzysięgłym wrogiem niewolnictwa. W tym wypadku poszedł jednak na kompromis i wysłał Smeathmana do kolonii handlarzy niewolników, ponieważ w Sierra Leone po prostu nie było do wyboru innych osad.
Mimo własnych skrupułów dotyczących niewolnictwa Smeathman z entuzjazmem przyjął ofertę, ponieważ zajmowanie się nauką było wówczas dobrą drogą do zostania szanowanym dżentelmenem. W karierze naukowca częściowo pociągała go możliwość zawierania różnych znajomości. Wiedział, że jeśli dobrze to rozegra, będzie miał szansę wstąpienia do prestiżowego Royal Society. Ale była też zachęta finansowa. Każdy z trzech głównych sponsorów wyprawy Smeathmana wykładał około 100 funtów (mniej więcej 12 tysięcy dolarów obecnie) na jej sfinansowanie. W zamian oczekiwał możliwości wybrania sobie okazów o tej samej wartości z kolekcji, którą prześle do kraju. Resztę Smeathman mógł sprzedać z zyskiem dla siebie. Takie porozumienia nie były wówczas rzadkością w przypadku aspirujących naukowców z rodzin o niskim statusie społecznym. Osiemdziesiąt lat później Alfred Russel Wallace, współodkrywca teorii ewolucji drogą doboru naturalnego, zawrze podobną umowę dotyczącą jego pobytu w Malezji9. W styczniu 1772 roku, kilka tygodni po dotarciu do Afryki, Smeathman założył bazę na Wyspach Bananowych, dwóch i pół piaszczystych spłachetkach u wybrzeży Sierra Leone (podczas przypływu wyspy są trzy, jednak przy odpływie między dwiema z nich ukazuje się połączenie; uśredniając – dwie i pół wyspy). Spędził tam kilka tygodni, wracając do siebie po pierwszych atakach malarii, które go dotknęły, a następnie spotkał się z rządzącym na wyspach Jamesem Clevelandem10, wyjątkowo barwną postacią.