Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna z najwybitniejszych powieści o II wojnie światowej
Prusy Wschodnie, styczeń 1945 roku. Wojska niemieckie są w odwrocie, nadciąga Armia Czerwona. Dworek rodziny von Globig, Georgenhof, popada w ruinę. Ciocia zarządza majątkiem najlepiej, jak potrafi, odkąd Eberhard von Globig, oficer specjalny niemieckiej armii, poszedł na wojnę, zostawiając w domu piękną żonę Katharinę i jej dwunastoletniego syna Petera. Niemcy uciekają z okupowanych terytoriów i w Georgenhof pojawiają się kolejni nieoczekiwani goście: nazistowska skrzypaczka, malarz-dysydent, bałtyckiego baron, a nawet żydowski uchodźca. Ale życie rodziny toczy się dalej tak samo banalnie jak zawsze.
Wszystko na darmo to najpełniejszy obraz zagłady niemieckiego świata w Prusach Wschodnich, jego moralnej, kulturowej i materialnej klęski. Kempowski przedstawia ją bez patosu i sentymentalizmu, nieraz z sarkastycznym poczuciem humoru, stawiając fundamentalne pytania o winę, odpowiedzialność i stopień uwikłania przedstawicieli elit – mieszczan, posiadaczy ziemskich, urzędników, nauczycieli, duchownych – w narodowy socjalizm.
Książka Wszystko na darmo ukazała się w Niemczech w 2006 roku i przez niemiecką, a później także anglojęzyczną krytykę zgodnie uznana została za dzieło wybitne. To ostatnia powieść w dorobku autora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 433
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Walter Kempowski
Wszystko na darmo
Przełożyła Małgorzata Gralińska
Dla Jörga
Me grzechy tylko łaska Twa Przebaczy mi obficie; Daremna jest zasługa ma Jak i najlepsze życie[1].
Marcin Luter (1524)
[1] Fragment pieśni Marcina Lutra Aus tiefer Not schrei ich zu Dir (pol. Z głębokiej nędzy) będącej parafrazą psalmu 130. Pieśń zajmuje szczególne miejsce w liturgii ewangelickiej, zwłaszcza w czasie nabożeństwa wielkopiątkowego. Tłumaczenie za: Śpiewnik Ewangelicki 438, Bielsko-Biała 2008, s. 608. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.
Nieopodal miasteczka Mitkau w Prusach Wschodnich znajdował się majątek Georgenhof – teraz, zimą, w otoczeniu starych dębów przypominał czarną wysepkę pośród morza bieli.
Posiadłość była niewielka, niemal wszystkie dobra wyprzedano, zaś sam dwór w niczym nie przypominał pałacu. Dwupiętrowy dom, na środku półokrągły szczyt zwieńczony sfatygowanym blaszanym morgenszternem. Za starym murem z polnych kamieni stał budynek mieszkalny, niegdyś pomalowany na żółto. Dziś w całości porastał go bluszcz, w którym latem gnieździły się szpaki. Zimą 1945 roku dało się słyszeć stukot dachówek – to lodowaty wiatr przywiewał z dalekich pól miałki śnieg i dmuchał w ściany dworu.
– Od czasu do czasu należy usunąć bluszcz, w przeciwnym razie wgryzie się w mur i zniszczy tynk – mówił ten i ów.
Wysłużone, zardzewiałe sprzęty rolnicze opierały się o popękane kamienne ogrodzenie, w gałęziach wysokich czarnych dębów dyndały grabie i kosy. Dawno temu wóz żniwiarzy uderzył w bramę, od tamtej pory wisiała krzywo na zawiasach.
Gospodarstwo ze stajniami, stodołami i niewielkim domkiem leżało nieco na uboczu. Obcy przejeżdżający szosą widzieli jedynie dwór. Kto może w nim mieszkać? – zastanawiali się i z odrobiną tęsknoty pytali siebie: – Dlaczego by się nie zatrzymać i nie przywitać? Oraz: Dlaczegóż sami nie mieszkamy w takim domu, z pewnością kryje się w nim wiele historii? Los jest jednak niesprawiedliwy, dodawali w myślach.
„Przejście wzbronione” – głosił napis na dużej stodole: nie wolno było wchodzić do parku. Na tyłach domu – parczek, a za nim las – miał panować spokój: gdzieś przecież trzeba odetchnąć.
„4,5 km”, wymalowano na pobielonym kamieniu kilometrowym obok domu przy szosie, która biegła w jedną stronę do Mitkau, w drugą zaś prowadziła do Elbląga.
Naprzeciwko majątku, po drugiej stronie drogi, w latach trzydziestych pobudowano osiedle z domami podobnymi jeden do drugiego i ustawionymi w szeregu. Każde gospodarstwo posiadało stajnię lub oborę, płot oraz mały ogródek. Mieszkańcy osiedla nosili nazwiska Schmidt, Meyer, Schröder albo Hirscheidt, to byli tak zwani prości ludzie.
Właściciele dóbr Georgenhof nazywali się von Globig. Katharina i Eberhard von Globigowie, wilhelmińska szlachta urzędnicza. Rodzina otrzymała tytuł w 1905 roku. Stary pan von Globig przed pierwszą wojną światową nabył majątek po dobrej cenie, a w czasach prosperity powiększył go o łąki i las. Młody pan von Globig sprzedał potem – z małym wyjątkiem – wszystkie posiadłości ziemskie, pola, łąki i pastwiska, pieniądze natomiast ulokował w angielskich akcjach stalowych oraz zainwestował w rumuńską fabrykę mąki ryżowej, co wprawdzie nie zapewniało małżonkom jakichś nadzwyczajnych zbytków, ale i tak pozwalało na w miarę wygodne życie. Sprawili sobie wanderera, samochód, jakiego w całej rejencji[2] nie posiadał nikt. Podróżowali nim przede wszystkim na Południe.
Teraz w czasie wojny Eberhard von Globig pełnił w niemieckich siłach zbrojnych funkcję sonderführera[3], w mundurze było mu do twarzy, latem nosił nawet białą bluzę mundurową? Wąskie naramienniki pozwalały jednak rozpoznać w nim oficera intendentury, który nie ma do czynienia z bronią.
Jego żona słynęła z urody – rozmarzona, czarnowłosa i niebieskooka. To z jej powodu latem zaglądali niekiedy do Georgenhofu przyjaciele i sąsiedzi, którzy przysiadłszy się do Kathariny w ogrodzie, nie mogli oderwać od niej oczu: Lothar Sarkander, burmistrz Mitkau ze sztywną nogą i bliznami na policzku – pamiątkami po pojedynkach korporantów, wujek Josef z Albertsdorfu wraz z rodziną albo profesor gimnazjalny doktor Wagner, stary kawaler ze szpicbródką i złotymi okularami na nosie. Zarost sprawiał, że wyglądał znajomo. Nawet obcy pozdrawiali go na ulicy. W szkole klasztornej w Mitkau uczył chłopców z wyższych oddziałów niemieckiego, historii oraz, jako przedmiotu dodatkowego, łaciny.
Niekiedy na wakacje przyjeżdżała z Berlina kuzynka Ernestine z dziećmi Elisabeth i Anitą. Uwielbiały jeździć konno. Podczas gwałtownych letnich burz zaszywały się w domu i zajadały wystawione na kuchennym parapecie zsiadłe mleko, które obsiadały muchy. Patrzyły na wozy wyładowane sianem, gdy te, kołysząc się, wracały do domu… Lubiły szukać jagód w lesie.
Teraz w czasie wojny przyjeżdżały głównie po zapasy. Przywoziły puste torby, odjeżdżały z pełnymi.
Państwo von Globigowie mieli syna, któremu dali na imię Peter: szczupła twarz, kędzierzawa, płowa czupryna. Dwunastolatek, cichy po matce i poważny po ojcu.
Siano na głowie – siano w głowie, mówili ludzie na jego widok, lecz kolor włosów – blond – i tak wszystko wynagradzał.
Młodsza siostra Elfie umarła przed laty na szkarlatynę. Jej pokój wciąż stał pusty, wszystko pozostawiono nietknięte: domek dla lalek, który zdążył pokryć się kurzem, oraz teatrzyk kukiełkowy. Ubrania nadal wisiały w szafie ozdobionej malowanymi kwiatami.
Pies Jago i kocur Zippus. Konie, krowy, świnie oraz pokaźne stado kur wraz z kogutem Richardem.
Był nawet paw, zwykle trzymał się na uboczu.
Katharina, czarnowłosa piękność, cała w czerni, przesuwała ręką po włosach chłopca. Peter lubił, gdy cicha matka głaskała go po głowie, jednak od pewnego czasu wzbraniał się przed tym, energicznie się odsuwając. Katharina nigdy nie zatrzymywała się przy chłopcu na długo, zostawiała go w spokoju, sama też chciała mieć spokój.
Do rodziny należała również „cioteczka”, żylasta, podstarzała panna z brodawką na brodzie. Latem krzątała się po domu w luźnej codziennej sukience, ciągle w biegu! Teraz z powodu zimna pod spódnicą nosiła męskie spodnie, do tego miała na sobie dwa rozpinane swetry. Pilnowała porządku w Georgenhofie, odkąd Eberhard jako sonderführer „wyruszył w pole”, tak mówiono, choć przecież przebywał tylko na tyłach. Bez niej nic nie mogłoby toczyć się własnym rytmem.
– To wszystko nie takie proste… – powtarzała, stawiając czoła codziennym obowiązkom.
– Drzwi od kuchni mają być zamknięte! – krzyczała przez cały dom, przecież powtarzała tysiąc razy. – Ciągnie we wszystkich pokojach! – Nie sposób wszystkiego „dogrzać”.
Narzekała na zimno, dlaczego wylądowała w Prusach Wschodnich? Dlaczego, na litość boską, nie pojechała do Würzburga, wtedy, gdy miała jeszcze jakiś wybór?
W rękawie trzymała chusteczkę, którą bez przerwy podnosiła do zaczerwienionego nosa. To wszystko nie takie proste.
Kiedy wybuchła wojna, wysechł strumień gotówki: angielskie akcje stalowe? Fabryka mąki ryżowej w Rumunii? Dobrze zatem się złożyło, że Eberhard otrzymał stanowisko w Wehrmachcie. Bez jego pensji nie dałoby się żyć. Kilka mórg ziemi, które się ostały, trzy krowy, trzy świnie, drób stanowiły dodatkowe źródło pożywienia, lecz przecież trzeba się było nimi zajmować! Pieczone gołąbki nie lecą same do gąbki!
Włodzimierz, zamyślony Polak, oraz dwie żwawe Ukrainki zajmowali się pracą w gospodarstwie. Korpulentna Wiera i Sonia z blond koroną z warkocza. Wokół dębów krążyły wrony, „ptaszyny” przylatywały po jedzenie do karmników, do których zimą regularnie dosypywano ziaren. „Ptaszyny” – tak nazywała je Elfie. Nie żyła już od dwóch lat.
W czasach, gdy pieniądze jeszcze płynęły obfitym strumieniem, małżonkowie urządzili sobie na pierwszym piętrze wygodne mieszkanie: trzy pokoje, łazienka i mała kuchnia. Okna salonu wychodziły na park, pomieszczenie było ciepłe i przytulne, Katharina mogła tu pisać listy lub czytać książki. A gdy przychodził Eberhard, nikt im nie przeszkadzał. Mogli, jak mawiali, „zamknąć za sobą drzwi”. Nie musieli przesiadywać bezustannie na dole w holu z cioteczką, która do wszystkiego się wtrącała i zawsze wszystko wiedziała lepiej. Ciągle wstawała, by coś donieść, nie ruszała się natomiast z miejsca, gdy jej obecność stawała się uciążliwa.
Teraz, w styczniu 1945 roku, w holu wciąż stała choinka. Peter od swojej matki chrzestnej z Berlina dostał w prezencie mikroskop. Siedział przy stole w skąpo oświetlonym pomieszczeniu niedaleko osypującego się drzewka. Obserwował przez tubus najrozmaitsze obiekty: kryształki soli i musze nóżki, kawałek nici i główkę od szpilki. Obok położył notatnik, zapisywał w nim swoje obserwacje: „Czwartek, 8 stycznia 1945 roku: szpilka. Na końcu wyszczerbiona”.
Z powodu przeciągu owinął nogi kocem. W holu zawsze ciągnęło chłodem, ponieważ kominek, w którym płonęły polana, zasysał powietrze, a do tego drzwi kuchenne „ciągle i nieustająco”, jak mawiała cioteczka, stały otworem. Ukrainki nigdy nie nauczyły się ich zamykać. Eberhard sprowadził dziewczyny ze wschodu. Zapytał w ich wiosce, czy chciałyby wyjechać do Niemiec, wielkiego i potężnego kraju. Do Berlina z kinami i metrem? A potem obie wylądowały w Georgenhofie.
Peter przesuwał tubus w górę i w dół, od czasu do czasu wkładając do ust lukrowane pikantne pierniki.
– I co tam? – spytała cioteczka, przebiegając przez hol. – Pilnie studiujesz?
Właściwie ktoś powinien był odgarnąć śnieg przed wejściem… Ale zanim się doprosisz, szybciej zrobisz samemu. Poza tym chłopak był przecież zajęty, kto wie, może zamiłowanie, jakie żywi do tego urządzenia, wyda w przyszłości owoce? Uniwersytet w Królewcu nie znajdował się znów tak daleko? Co innego, gdyby chłopiec się obijał.
– Daj mu spokój – powiedziała Katharina, gdy cioteczka nazwała go raz piecuchem.
Kiedy Peterowi znudził się mikroskop, stanął przy oknie i gapił się na ptaki, które nadaremno fruwały dookoła, ponieważ nikt nie dosypał ziaren do karmników. Potem popatrzył w dal przez lornetkę ojca, choć właściwie nie powinien tego robić. Powtarzano mu, że to nie zabawka. Bez przerwy dotyka soczewek tłustymi palcami, nie mówiąc już o tym, że potem trzeba od nowa ustawiać ostrość.
– Znów ktoś ruszał moją lornetkę – mówił von Globig, kiedy – jakkolwiek z rzadka – wracał do Georgenhofu.
Peter spoglądał w stronę Mitkau, obok wieży kościelnej dostrzegł komin cegielni. Szkołę zamknięto, ponieważ nastały niskie temperatury. „Ferie z powodu mrozów”, brzmiało nowe hasło. Uczniowie mogli zostać w domu, choć Hitlerjugend troszczyła się o to, by nie siedzieli bezczynnie. W jakiś mroźny, pogodny dzień chcieli wyciągnąć Petera z domowych pieleszy i zagonić do odgarniania śniegu na wielkim skrzyżowaniu w Mitkau. Lecz chłopak ponownie nabawił się przeziębienia, co uniemożliwiło mu wzięcie udziału w całej akcji.
– Znów ma nieżyt – oznajmiono.
Kaszel i katar nie przeszkadzały mu wszakże zjeżdżać na sankach z małego zbocza za domem. Z przodu, gdzie świeciło słońce, byłoby pewnie przyjemniej, lecz zabroniono mu się tam bawić, gdyż od czasu do czasu szosą przejeżdżało jakieś auto.
Wrócił do mikroskopu. Jago znalazł się u jego boku, położył pysk na prawej stopie Petera, zaś kocur zagrzebał się w psiej sierści.
Spójrzcie, jaki widok, powtarzano: kot leżący na grzbiecie wielkiego psa?
– Co za miły chłopiec – mawiali przybysze z Mitkau, którzy chętnie zachodzili do Georgenhofu, mimo że z miasteczka było półtorej godziny marszu – jaki ładny! – Oni również przychodzili z pustymi torbami, a wracali z pełnymi.
Dość często zaglądał „stary kawaler”, profesor gimnazjalny doktor Wagner. Kiedy zajęcia w szkole zostały zawieszone, roztoczył opiekę nad chłopcem.
Nieraz gdy młodzi ludzie dokazywali na krużganku szkoły klasztornej w Mitkau, profesor lubił zatrzymywać „blondaska” i pytać:
– I co tam, mój chłopcze? Ojciec pisał?
A teraz, podczas ferii z powodu mrozów, „zajmował się” Peterem.
Latem, w piękne, ciepłe dni doktor Wagner wędrował z uczniami kwarty przez żółte łany zbóż nad otoczoną wierzbami, cichą rzeczkę Helge, która płynęła przez okolicę, tworząc po prawej i po lewej stronie wielkie zakola. Na brzegu chłopcy zrzucali spodnie i koszule, a potem wskakiwali do ciemnej wody. Nieraz zdarzało się, że, biegnąc z piskiem przez las, docierali do Georgenhofu, gdzie dostawali w poczęstunku wodę z malinami, później zaś rozłożeni na trawniku w parku zjadali przyniesione ze sobą kanapki: wesołe szczygiełki!
Profesor wyciągał wtedy z kieszeni srebrny flet poprzeczny i wygrywał na nim ludowe piosenki; z domu melodiom przysłuchiwała się Katharina.
Teraz, podczas mroźnej zimy w szóstym roku wojny, doktor Wagner wpadał często z wizytą, przybywał na piechotę, mimo lodu i śniegu. On również zwykł przychodzić z pustą torbą i wracać z zapasami. Dostawał jabłka i ziemniaki. Niekiedy nawet brukiew. Za którą zresztą płacił, gdyż cioteczka mawiała:
– Ona też nie spada z nieba.
Za brukiew liczyła mu dziesięć fenigów.
Wagner lubił przysiąść się na chwilę do Kathariny, jeśli ta się zjawiała. Chętnie ująłby jej dłoń, lecz nigdy nie nadarzyła się po temu okazja. Kiedy przychodził, cioteczka miała w zwyczaju wysuwać szuflady, a potem ostentacyjnie je zamykać. Dawała do zrozumienia, że w tak dużym domu zawsze znajdzie się coś do roboty, nawet jeśli komuś wydaje się, że człowiek cały dzień próżnuje.
Wagner trochę się chłopcem zajmował, jak sam to określał. Szedł więc z nim do pokoju na górze i uczył go rzeczy, o których w szkole nigdy nie wspominano.
Lornetka i mikroskop? W gabinecie fizycznym szkoły klasztornej stał teleskop, można by go chyba sprowadzić do Georgenhofu i oglądać z chłopcem gwiazdy? Nikt nie zauważy zniknięcia urządzenia, zresztą odniesie się je na miejsce, gdy będzie już po wszystkim?
Doktor Wagner zajmował się Peterem zupełnie bezinteresownie. Nie żądał nawet pięćdziesięciu fenigów za godzinę. Zadowalał się kilkoma ziemniakami lub połową główki kapusty.
[2]Regierungsbezirk (niem.) – jednostka administracyjna wprowadzona początkowo w Prusach, a po zjednoczeniu Niemiec w większych krajach Rzeszy, następnie zaś przejęta przez nazistów. Rejencje istniały także po wojnie, zarówno w RFN, jak i w niektórych nowych landach utworzonych w 1990 roku. Obecnie jednostki te znajdują się w czterech krajach związkowych.
[3]Sonderführer (niem.) – dowódca specjalny, funkcja pełniona w siłach zbrojnych III Rzeszy przez specjalistów (np. lekarzy, fotografów, literatów, tłumaczy, techników itd.). Nie dysponowali oni odpowiednim przygotowaniem wojskowym, w armii wykorzystywano ich fachowe umiejętności. Stopień sonderführera miał swoje odpowiedniki w stopniach oficerskich i podoficerskich.
Pewnego ciemnego wieczoru rozległ się dzwonek do drzwi. Dzwoniącym okazał się starszy mężczyzna. Nosił zabawną czapkę i wspierał się na kulach.
Włodzimierz dostrzegł go, gdy ten w ciemnościach błądził po podwórzu z latarką w ręku. Ukrainki przerwały pracę i wyglądały przez okno kuchenne: któż to zbliża się do domu?
Jago podniósł się, wydał z siebie jedno czy dwa szczeknięcia, i oto obcy już stał na progu, dzwonek znowu zadźwięczał, dzyń! Katharina poszła otworzyć. Mężczyzna minął ją i, wspierając się na kulach, pokuśtykał do holu; chodził tam i z powrotem, wymachując nogami w przód i w tył. Jago nie odstępował go na krok. Przybysz ubrany był w zielony chłopski kaftan ze skośnymi kieszeniami po bokach oraz czarną uszankę. Wstążki od nauszników związał na głowie w kokardkę. Tułów mężczyzny opasywał rzemień, na którym wisiała ciężka, przypominająca akordeon aktówka.
Chciałby się tylko trochę ogrzać, rzekł do Kathariny i cioteczki, która wnosiła właśnie zupę na kolację, czy może? – Ani autobusu, ani pociągu, przerwana linia kolejowa, a do tego lodowaty wiatr? Wyruszył z Elbląga, przykuśtykał tu na piechotę aż z Harkunen: i to w jakich warunkach! Kto by pomyślał! Piętnaście kilometrów!? W taką pogodę? o tej porze?
Zmierzał do Mitkau, liczył na to, że przy drodze znajdzie gospodę, na jego mapie zaznaczono „leśny zameczek”, miejsce wycieczek i rodzinnych uroczystości?
Owszem, przechodził tamtędy, wszystko jednak było zamknięte na cztery spusty. Dookoła pałętali się obcy ludzie. Niewyraźne strzępy najrozmaitszych języków, czeski, rumuński…?
Trzymali ręce w kieszeniach i patrzyli w ślad za nim…
Mężczyzna nazywał się Schünemann, od dawna był w drodze, podróżował koleją, ostatni odcinek z Harkunen przemierzył chłopskim wozem, a na samym końcu pieszo! I to w takim śniegu!
Chciałby tylko trochę się ogrzać i odsapnąć, potem natychmiast się ulotni. Może gdzieś znajdzie się dla niego miejsce, powiedział, rozglądając się wokół…
Co go podkusiło, żeby włóczyć się po okolicy w taką porę roku? Żeby iść akurat do Mitkau?
Katharina przyglądała się mężczyźnie. Wizyta o tej porze? Przybysz też wpatrywał się w nią z niemałym zainteresowaniem. Do stu piorunów! Że też ktoś taki chowa się tutaj, na wsi… Przecież ta kobieta powinna być gdzie indziej! Berlin! Monachium! Wiedeń!
Pokuśtykał w jej kierunku, majtając nogami w przód i w tył. Powiedział, że nazywa się Schünemann, z zawodu jest ekonomistą, politycznym ekonomistą, i – bez obaw! – chciałby tylko nieco odpocząć…
– Ach, ciepło… – westchnął, po czym zdjął teczkę z rzemienia przewieszonego przez ramię i cisnął ją obok fotela stojącego przy kominku. Rozpiął kaftan i stanął bez kul przed paleniskiem, pozwalając, by ciepło rozeszło się po ciele. Ciepło! Pies stanął u jego boku, chcąc zobaczyć, co takiego mężczyzna widzi w ogniu, a potem pomerdał ogonem: może i ten człowiek ma rację.
Teraz podszedł również kocur: cóż tu się znowu dzieje?
Mężczyzna usiadł przy kominku i zapalił fajkę. Przeklinał dzień, w którym zdecydował się studiować „ekonomię polityczną”, ojciec bez przerwy go do tego nakłaniał.
– Mogłem zostać zwykłym stolarzem… – oznajmił, zwracając się do ciotki. – Ale akurat ekonomia polityczna! – wykrzyknął, jakby pragnął wziąć mieszkańców dworu na świadków swojej życiowej głupoty.
Peter zapytał gościa, co to znaczy „ekonomista”.
– Cóż – odpowiedział mężczyzna – nie da się tego tak prosto wytłumaczyć. Gdybym został stolarzem… – Czy mógłby popatrzeć przez mikroskop? Lusterko jest źle ustawione…
Cisza na wschodzie wydaje mu się podejrzana: już od kilku tygodni taka dziwna cisza?, powiedział, przekrzywiając głowę, jakby nasłuchiwał. A ponieważ ten spokój budzi w nim nieufność, z całą pewnością nie pójdzie do Insterburga[4], jak pierwotnie zamierzał, lecz spędzi kilka dni w Mitkau. Potem wróci jak najszybciej do Elbląga i przez Gdańsk uda się do Hamburga, gdzie mieszka jego kuzyn. U niego będzie mógł się zadekować.
– Czy łaskawa pani widziała ostatniej nocy łunę? – zapytał Katharinę, kiedy stawiała na stole lampę naftową, ponieważ znowu nastąpiła przerwa w dostawie prądu. Kobieta usiadła – nadszedł czas kolacji.
Łunę? Nic jej o tym nie wiadomo… To wszystko takie skomplikowane i zagmatwane… Każdy, kto zwracał się do Kathariny, nie mógł nie dostrzec, że buja w obłokach. Nigdy o niczym nie słyszała, nie mówiąc już o tym, by cokolwiek rozumiała.
– O niczym nie ma pojęcia – mówiono – ale jest piękna… bardzo piękna.
W towarzystwie zawsze znajdowała się w centrum zainteresowania, chociaż prawie się nie odzywała.
A najczęściej? Zaszywała się na górze w swoim „buduarze” i Bóg raczy wiedzieć, co tam robiła. Dużo czytała lub może lepiej byłoby powiedzieć „rozczytywała się w powieściach”, próżno by szukać pośród jej lektur Goethego czy Lessinga. W młodości pracowała jako pomoc u pewnej księgarki i od tamtej pory „podczytywanie” książek weszło jej w nawyk – nie sięgała po nazbyt wymagające pozycje.
Najpierw jednak należało coś zjeść. Termometr wskazywał szesnaście stopni poniżej zera, barometr zaś zapowiadał, że zrobi się jeszcze zimniej.
Być może mieszkańcy zwlekali odrobinę za długo z zaproszeniem przybysza do stołu, waza z zupą stała już na środku, lecz w końcu to uczynili: zaproponowali, by zjadł parę łyżek. Mężczyzna opróżnił fajkę, podszedł szybkim krokiem, usiadł i zatarł ręce, powtarzając przy tym raz po raz, że chciałby jedynie trochę odsapnąć.
Zajął miejsce naprzeciwko Kathariny i nie spuszczał z niej wzroku. Południowa piękność na takim pustkowiu? Gdzie diabeł mówi dobranoc? – Anselm von Feuerbach[5], wszyscy znają przecież jego obrazy.
Katharina wyglądała tak, jakby chciała powiedzieć, że przecież nic na to nie poradzi. Bawiła się trzymanym w ręku kluczem do buduaru, który zawsze za sobą zamykała. Klucz aż lśnił od ciągłego, nerwowego dotykania. Tam, na górze, nie ma czego szukać.
Ekonomista wybrał się w podróż nieco lekkomyślnie, mówiło się, że trasy wylotowe mają być od jutra kontrolowane, jemu udało się jeszcze prześlizgnąć. Sądził, że po drodze zabierze go jakiś wóz, lecz szosa wyglądała na wymarłą – a do tego, jak okiem sięgnąć, żadnej gospody! Przy leśnym zameczku pomyślał: stąd nic mnie już nie ruszy.
W ostatniej chwili dostrzegł jednak dwór, który przycupnął pod ciemnymi dębami za murem. Przyszło mu do głowy, że mógłby się tutaj ogrzać i odpocząć. Potem zostanie mu jeszcze tylko parę kilometrów do Mitkau.
Tyle z pewnością da radę przejść.
Leśny zameczek? Wielkie nieba! Niegdyś miejsce wypadów, lokal z kawiarnianym ogródkiem, idealny dla rodzin i młodzieży szkolnej, wokół gęsty las, z tyłu rzeka w otoczeniu wierzb? Dziś wielkie okna widokowe zabite były deskami, a sam zameczek służył za mieszkanie dla cudzoziemskich robotników: Rumunów, Czechów, Włochów – ludzi, których miejscowi nazywali „hołotą”. Rumuni nie myli nóg, Włosi w ogóle okazali się zdrajcami narodu niemieckiego, już podczas pierwszej wojny, a teraz znowu. To byli ludzie, którym nie należało ufać, ani za grosz.
Od czasu do czasu biegały do nich Ukrainki i zostawały w zameczku na dłużej, niż nakazywała przyzwoitość.
Georgenhof: ten dom kryje w sobie jakąś tajemnicę, kto wie, co mnie tam czeka, przemknęło mu przez myśl. A teraz siedzi przy stole wraz z drogimi, miłymi ludźmi i – to w tym wszystkim najcudowniejsze – choć nigdy wcześniej się nie widzieli, wydają się tacy bliscy!
Nie liczył nawet na „poczęstunek”, ale tutaj hołduje się chyba starym dobrym zasadom gościnności?
Wyjął z portfela kartki żywnościowe i podał pani von Globig, potem wręczył je jednak cioteczce, gdyż to raczej ona zajmowała się podobnymi sprawami. Katharina, na głowie wysoko upięte ciemne włosy, dotknęła broszki: kartki żywnościowe…? – pomyślała przelotnie. To takie skomplikowane…
– Niech pan je schowa – powiedział cioteczka, nalewając gościowi zupy. Potem spostrzegła jednak, że to kartki dla urlopowanych żołnierzy. Nie traciły ważności, poza tym zawsze i wszędzie dało się je wymienić. W takim razie z chęcią je przyjmie.
– Któż wie, co jeszcze się zdarzy?
To wszystko nie takie proste!
Mężczyzna podziękował i powiedział: zobaczymy, co dalej, na razie trzeba dostać się do Mitkau, następnie może jednak spróbuje dotrzeć do Insterburga, a jeśli nie, to do Olsztyna. Później, najszybciej jak się da, trzeba wrócić do Elbląga, a stamtąd udać się do Gdańska i do Hamburga. A potem kierunek południe. Ale najpierw zupa.
– Ach… – nie przestawał powtarzać, zacierając ręce i dokładnie przyglądając się temu, co wlewano mu łyżką wazową do talerza. Trafił mu się prawdziwy rarytas, do tego w środku pływało trochę mięsa.
We dworze przyjęło się odmawiać modlitwę przed jedzeniem – gościowi wydało się to słuszne. Gdy był dzieckiem, jego rodzice też pielęgnowali ten zwyczaj. Och, wciąż pamięta!
Niestrudzona cioteczka, chłopiec o blond włosach i bezradna Katharina z niebieskimi oczyma i meszkiem nad górną wargą, do tego na stole waza z gęstą zupą.
Bim! – zaczął bić stojący w holu zegar – bam!
Zupa była gorąca. Ekonomista – studiował w Getyndze, a potem, zanim wpadł na, jak się wyraził, niedorzeczny pomysł, żeby włóczyć się po Prusach Wschodnich, długi czas mieszkał w Smreczanach, – dmuchał mocno na łyżkę, aż stojąca na stole lampa naftowa zaczęła kopcić. Ważył srebrny przedmiot w dłoni.
– Ach! Co za kultura! – westchnął. Odwrócił sztuciec i pokazał chłopcu znak złotniczy. Natychmiast spostrzegł, że to srebro wysokiej próby. – Spójrz no tutaj, co widzisz? Osiemset! – Teraz uniósł też łyżkę Petera. – Srebro próby osiemset! I ta łyżka wazowa – wspaniała sztuka… Jak ci się wydaje, chłopcze, ile jest warta?
A porcelana! – Przecież – czy to nie…? – Nie dało się teraz odwrócić talerza. Do tej pory chłopiec ani razu nie zauważył, że w miarę ubywania zupy na dnie naczynia ukazywał się namalowany na niebiesko, kunsztowny pejzaż. Drzewa, staw, żurawie, łódka z rybakiem wyciągającym sieć z wody.
Katharinie przypomniał się Berlin, Tauentzienstraße, gdzie przed ślubem kupowała zastawę. Georgenhof? – wyobrażała sobie – może nieustannie trzeba będzie przyjmować gości? Licznych gości? Przecież w dworach, o ile jej było wiadomo, wydawano przyjęcia? W salach, przy blasku świec?
Dlatego kupiła komplet na dwadzieścia cztery osoby.
– Po co ci te wszystkie naczynia? – spytał mąż, kiedy po weselu jej wyprawa dotarła do Georgenhofu.
Katharina mieszkała w Berlinie, wcześniej tylko raz była w Prusach Wschodnich, w nadbałtyckim kurorcie Cranz[6], gdzie przypadkiem w kawiarni poznała Eberharda. Wzleć wysoko, czerwony orle![7] – grała kapela na plaży. „Cześć tobie, moja brandenburska ziemio!”. Jedli florentynki, Eberhard palił papierosy w okopconej cygarniczce z pianki morskiej – lufkę zdobił grawer przedstawiający mężczyznę i kobietę. Wieczorem na drewnianym podwyższeniu ustawionym na plaży tańczyli fokstrota.
Srebro? Porcelana? – Ekonomista dziwił się, że drogocenne przedmioty nadal są jeszcze w użyciu, że już dawno ich nie spakowano i nie ukryto, nie wysłano do Berlina albo Bóg raczy wiedzieć dokąd?
– A co, jeśli przyjdą Rosjanie?
Do tego jeszcze ta hołota po sąsiedzku? Ciekło mu z nosa, wyciągnął więc coś przypominającego chusteczkę, w oczy rzucił się sygnet z brylantem, który nosił na małym palcu.
– Jak państwo myślą: co się tu stanie, gdy los się odwróci?!
Nie oblizał łyżki, choć widać było po nim, że chętnie zjadłby dokładkę, ciotka wzięła zatem wazę w obie ręce i wylała mu resztę zupy na talerz, aż chlupnęło.
Katharina zaśmiała się nieznacznie, nie wiedziała jednak, czy wolno jej się z tego powodu śmiać, a jeśli ciotka będzie jej mieć to za złe?
– Jak mogłaś śmiać się w takim momencie? Jak mogłaś?
„Los się odwróci”? Co mężczyzna miał na myśli?
Mówił o Rosjanach, którzy stali na granicy. W każdej chwili mogli uderzyć, „a wtedy biada nam”!
Na stole stanęła misa z jabłkami, poczęstowano nimi również gościa, który pochwalił aromat owoców. Wyjął z portfela kolejne kartki dla urlopowiczów i podał je przez stół.
– „Wysławiajcież Pana, albowiem jest dobry; albowiem na wieki miłosierdzie jego…” – powiedziano. Tak, całym sercem się z tym zgadzał.
– Ach! Jak rozkosznie! – odezwał się mężczyzna. Rodzinne życie! – Małżonek zapewne na froncie? – Zadbanymi dłońmi obierał jabłko, które mu podano. Gdy je spałaszował, wręczono mu drugie.
Nie, nie na froncie, mąż przebywa daleko, we Włoszech, przysłał stamtąd wiele pięknych rzeczy, a kiedy tylko może, telefonuje.
– Najpierw był na Wschodzie, teraz jest we Włoszech.
– A te talerzyki na owoce – wykrzyknął Schünemann. Każdy pomalowany inaczej, urocze aranżacje, banany z ciemnym winogronem i migdałami, a tu pompela, porzeczki, figi… Pokazywał chłopcu misterne malunki, objaśniając, co to takiego owoc granatu.
Mężczyzna nie mógł nadziwić się ich lekkomyślności: wciąż używali talerzy i stołowego srebra. Natychmiast wszystko spakować! Na miłość boską! Nożyki do owoców z rękojeścią z poroża jelenia też! Przecież tej tam hołocie nie należy ufać, ani za grosz!
– Jeśli los się odwróci…
Któż wie, co się wydarzy? Rosjanie? Kto wie? W tej chwili front jest uśpiony, lecz to szybko może się zmienić, ma dziwne przeczucie… Rankiem uda się do Mitkau, później do Insterbuga, a potem wróci tak szybko, jak się da. No, może wybierze się jeszcze do Olsztyna. Nie powiedział, czego właściwie będzie szukał w Mitkau i w Insterburgu.
– Wszystko spakować! – krzyczał, jakby sam miał ponieść jakąś stratę, jeśli się tego zaniecha. Najlepiej owinąć sianem i ułożyć w skrzyni, a potem zakopać. A srebro wysłać, sztuka po sztuce, do Berlina lub Bawarii, albo lepiej do Hamburga. Może zapyta swojego kuzyna, czy ten nie mógłby przechować wszystkiego u siebie?
Następnie przyłożył palec do ust, jakby zdradzał tajemnicę, i wyszeptał: srebro nigdy nie traci na wartości. Większe sztućce wysłać, ale łyżeczki do herbaty lepiej zachować, będą służyć za walutę.
– Toż to czysta gotówka! – W czasie ucieczki, gdy chce się na przykład przedostać przez rzekę, wystarczy wręczyć przewoźnikowi łyżeczkę! Srebro! Przecież taki człowiek wyciągnie po nią obie ręce? Komu w obecnych czasach zależy jeszcze na pieniądzach?
Katharina skręciła sobie papierosa, a tymczasem cioteczka odniosła naczynia do kuchni. Właściwie nigdy tak dokładnie nie przyjrzała się talerzom… Srebro? Wysłać? Przecież to wszystko nie takie proste. Od dziś sama będzie myć talerzyki do owoców, lepiej nie zostawiać tego dziewczynom, jeszcze coś upuszczą i potłuką.
Ukrainki, Wiera i Sonia, kłóciły się w kuchni, skąd dobiegały ich podniesione głosy. I tak cały dzień, Bóg raczy wiedzieć, o co chodzi. Może zresztą wcale się nie kłócą, może tylko tak brzmi ich bełkotliwy język.
Albo poszło im o Rumunów z leśnego zameczku? Wśród mieszkających tam ludzi – Rumunów, Czechów, Włochów – znajdowało się kilku silnych chłopców. Dało się słyszeć ich pieśni. Przechodząc obok hotelu, za każdym razem można było złowić czyjś śpiew. Gdy pokazywały się dziewczęta, mężczyźni zsuwali czapki na kark. Włoch nawet wetknął do swojej pióro!
Pan Schünemann przyglądał się portretom wiszącym w holu. Ogromne i ciemne, przedstawiały pełnych godności mieszkańców Poczdamu i Borów Tucholskich. Choć tak naprawdę nikt nie wiedział, kogo dokładnie.
Tak, tak, Berlin. Wilmersdorf?
Na te słowa Katharina odwróciła wzrok. Na Boże Narodzenie zamierzała wysłać Petera do stolicy – kto wie, co może się zdarzyć – lecz mieszkańcy Wilmersdorfu ją zbyli.
Berlińczycy dawali znak życia tylko wtedy, gdy czegoś potrzebowali… Ziemniaki, warzywa, wszystkiego im dostarczano, przez całe lata, na święta posyłano nawet gęś. Chłopca jednak nie chcieli przyjąć. A może to i lepiej, biorąc pod uwagę wyniszczające ataki na miasto?
Jeszcze w zeszłe lato przysłali obie córki, Elisabeth i Anitę – dziewczęta naprawdę tu odpoczęły.
– Nasze relacje na zawsze zostały zerwane! – oznajmiła cioteczka. – Raz na zawsze!
– Rozumiem – odrzekł ekonomista.
Po kolacji mężczyzna wyruszył na zwiedzanie domu. Idąc o kulach, wymachiwał nogami i zręcznie przemierzał hol tam i z powrotem, popchnął nawet drzwi prowadzące do sąsiedniego pomieszczenia: z wnętrza powiało chłodem! Była to sala letnia, wybudowana jeszcze przed wojną za gotówkę pochodzącą ze sprzedaży ziemi i nigdy tak naprawdę nieużywana. Teraz piętrzyły się w niej skrzynie i pudła.
Mężczyzna zrobił rundę w lodowatym pomieszczeniu.
– A cóż to za skrzynie? – zapytał, stukając w jedną z nich kulą. Nie czekając na odpowiedź, zamknął drzwi i wrócił do reszty towarzystwa.
Należało zbadać jeszcze jeden pokój: Co takiego? – Sala bilardowa!… Prawdziwy stół do bilardu obity zielonym suknem… Przy oknie stoliki do gry z wypolerowanymi blatami, a w rogu szafa z intarsjowanymi drzwiami. Zapewne przechowuje się w niej wina i cygara?
Wiszące na ścianach w szeregu trofea myśliwskie – rogi, poroża, jedne obok drugich, oraz wypchana głowa lochy – pochodziły jeszcze z czasów starego von Globiga. A do tego pod sufitem lampa ze splątanych poroży? Stary von Globig był zapalonym myśliwym, jego trójlufka i drogi karabin powtarzalny znajdowały się w nowoczesnej szklanej gablocie, która zupełnie nie pasowała do tego wnętrza.
Cioteczka przez cały czas chodziła krok w krok za mężczyzną, w końcu się nie znali! Opowiadała mu, że dawniej panowie palili tutaj cygara i grali w wista.
– Lepiej zamknijmy już drzwi.
W sali po drugiej stronie urządzano uroczystości, mówiła… Co zresztą nie było prawdą – owszem, zamierzano wydawać przyjęcia, lecz potem wybuchła wojna. A teraz stały tam skrzynie z dobytkiem berlińczyków.
Cioteczka wepchnęła gościa z powrotem do holu. Mężczyzna pokuśtykał dookoła, przyjrzał się choince, z której opadały igły, a potem podwinął kulą róg dywanu:
– Oryginalny?
W końcu dostrzegł także filiżanki krzywo ustawione w sekreterze.
– Można? – zapytał. Otworzył oszklone drzwiczki i przyglądał się każdej sztuce z osobna. Niektóre filiżanki zdobił pejzaż, na pierwszym planie namalowano chłopców na łyżwach. W innych leżały zaschnięte muchy. Tutaj też kryła się należąca do Eberharda cygarniczka z pianki morskiej, trochę okopcona, lecz całkiem interesująca. Z przodu stały, oprawione w metalowe, fantazyjnie powykręcane ramki, sepiowe fotografie przedstawiające dziadków i babki. Ekonomista zapytał, kim są uwiecznione na nich osoby, nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi, spojrzał więc na Katharinę, lecz ta nawet nie wstała, nie zbliżyła się, siedziała dalej przy stole, paliła i bawiła się pudełkiem od zapałek.
Cioteczka pospieszyła z wyjaśnieniami, wskazując na zdjęcie carskiego oficera z 1914 roku w ozdobionej sznurem litewce i ze szpicrutą w ręku. Na jego temat krążyły rozmaite opowieści. O tym, że podczas rosyjskiego najazdu w 1914 roku kwaterował w Georgenhofie, że był przyzwoitym, starannie wykształconym człowiekiem. Posługiwał się biegle francuskim! Wiele mu zawdzięczano: zapobiegł grabieżom we dworze! I grywał tu w bilard, jak inni.
Niespodziewanie zjawił się ponownie w latach dwudziestych, zdołał umknąć Sowietom przez Finlandię. Wyglądał na obdartusa, po dawnej elegancji nie został nawet ślad, nosił futrzane nakrycie głowy. Pokazywał na wschód i wołał bez przerwy: „O! O! O!”. Pożyczył trochę pieniędzy, a potem przepadł na zawsze. Zostawił po sobie białą karakułową czapkę.
Na klapie sekretery stała również fotografia pana domu w białym mundurze – na piersi, choć bez mieczy, Krzyż Zasługi.
– Droga, łaskawa pani – zawołał pan Schünemann do Kathariny – czy to pani małżonek?
Tak, jej mąż, jakże by inaczej!
Eberhard von Globig należał do specjalistów, troszczył się, by zaopatrzenie ludności niemieckiej przebiegało bez zakłóceń, wiedział, jak dla dobra Rzeszy Wielkoniemieckiej eksploatować przestrzeń gospodarczą na Wschodzie. Podczas obecnej wojny wyglądało to zgoła inaczej niż w latach 1914–1918, kiedy Niemcy musieli odżywiać się brukwią. Tym razem nie należało niepotrzebnie drażnić ludności, władze próbowały zapewnić odpowiednią ilość produktów żywnościowych. Chleb, masło, mięso, pociągi towarowe wypełnione po brzegi melonami! Ukraina, Białoruś. Sporo dało się stamtąd wywieźć. Pszenica, olej słonecznikowy i kto wie, co jeszcze. Teraz pozostały tam jednak tylko dymiące zgliszcza.
Katharinie przypomniała się para pomalowanych kolorowo drewniaków, którą podarował jej Eberhard. Sztuka ludowa. Nigdy ich nie założyła.
– Tak, tak, na Ukrainie – powiedział znacząco doktor Schünemann, zwracając się do Kathariny. – Całe szczęście, że pani małżonek przebywa obecnie we Włoszech… Słyszy pani, to bardzo, bardzo dobrze.
Z wprawą sięgnął do wnętrza sekretery, pomacał szufladki: skrytka!
Skrytka? Może znajdzie w niej złote guldeny albo franki szwajcarskie? – Nie, skrytka była pusta.
Obok zdjęcia Eberharda leżał jego ostatni list z niebieskim znaczkiem lotniczej poczty polowej. Schünemann uniósł kopertę, zabrał ją do stołu i przysunął lampę naftową: ten znaczek…? Czyżby się mylił? Usterka druku? Prawe skrzydło samolotu zniekształcone z powodu szczerby? Usterka płyty drukarskiej? Nie? Chyba jednak nie. Cienie, które rzucały jego dłonie, tańczyły na ścianach, gdy trzymał list pod lampą.
Ale żeby obwąchiwać list dostarczony pocztą polową – tego już za wiele. Mało brakowało, a wyciągnąłby zapisany arkusz z koperty! W końcu sam się zorientował.
– Cóż za niedyskrecja – powiedział – lecz pasja, zamiłowanie…
Znów pokuśtykał w kierunku Kathariny i zaczął opowiadać o ludziach, którzy oddawali się zbieractwu, kolekcjonując najrozmaitsze przedmioty: stare książki, monety. Słyszał nawet, że zdolni byli popełnić morderstwo, byleby tylko uzupełnić swoje zbiory! Magister Tinius[8] zabił w Lipsku zamożną wdowę. Wszystko z powodu kilku starych książek…
Schünemann wymachiwał kulą, ogień rzucał na ścianę cudaczne cienie.
Trofea myśliwskie – okazy zawieszone obok siebie na ścianie – przecież także miały coś wspólnego ze zbieraniem i mordowaniem!
Katharina myślała o transportach pszenicy, które co roku odprawiał jej mąż, o wagonach towarowych wypełnionych ziemią orną przewożoną z Ukrainy do Bawarii. Warstwa próchnicy urodzajnych gleb miała w niektórych miejscach nawet metr grubości! Zdjęta z pól i wysłana długimi składami do Bawarii.
Niekiedy Eberhardowi udawało się uszczknąć coś dla siebie, na przykład brązowy cukier, kilka cetnarów brązowego cukru.
Teraz zaś Eberhard przebywał we Włoszech, gdzie zajmował się konfiskatą oraz wywozem wina i oliwy.
Katharina – smukła, długonoga – wstała, poprawiając włosy. Czarny żakiet, czarne spodnie, buty z cholewami! Podsunęła gościowi salaterkę z piernikami, które zostały jeszcze po świętach.
Tylko nie te, pomyślała zapewne cioteczka, przecież te są najlepsze, lecz dała spokój, w końcu ich gość posiadał wyższe wykształcenie.
– Jest pan profesorem? – spytała.
– Nie, profesorem nie. Ekonomistą politycznym.
Szkoda, że nie został stolarzem lub grafikiem…
Gość odłożył list, przepraszając za swoją niedyskrecję: kiedy widzi znaczki, zapomina o całym świecie. Sam bowiem jest kolekcjonerem, pasjonuje się filatelistyką… A ten tu okaz… jeśli się nie myli…
Sięgnął po skórzaną torbę i wyciągnął klaser upchnięty między bielizną a koszulami. Przerzucił parę kartek, chwaląc się, że zbiera tylko rzeczy najwyższej próby, najlepsze! Jego specjalnością są Dawne Niemcy. Ten oto album nabył wczoraj rano w Harkunen. Pomyślał: cóż to znowu…
Z kieszeni kamizelki wyjął pęsetę i zaczął opowiadać chłopcu o starodawnych znaczkach. Na większości z nich widniały liczby, lecz na niektórych znajdowały się także herby i korony. Ze sprzedaży tego znaczka – powiedział, wskazując pęsetką okaz przedstawiający saskiego króla Jana – można by spokojnie żyć cały miesiąc.
Meklemburgia, Prusy, Saksonia… Jak przyjemnie żyło się w starych, dobrych Niemczech. Ekonomista rozprawiał o łokciach, stopach i milach, o dyliżansach pocztowych, którymi podróżowało się z jednego kraju do drugiego bez paszportu i wizy. Mówił o grajcarach, guldenach i szylingach. Naśladował nawet sygnał rogu pocztowego.
Niestety, Prusacy zniszczyli tę cudowną różnorodność… „Lecz bądźcie jedni… jedni…”[9]. „Znaczek z głową Germanii”, trudno wyobrazić sobie coś mniej pomysłowego. Germania w zbroi? I te żelazne talerze na piersiach?
Po wojnie trzeba będzie zainteresować się znaczkami z dawnych kolonii, pewnie osiągną niebotyczne ceny… Nowa Gwinea Niemiecka…
– Po wojnie – westchnął, kartkując album.
I pomyśleć, że Brytyjczycy chcieli nawet oddać Hitlerowi kolonie… Ale nie.
Peter pobiegł na górę do swojego pokoju i przyniósł klaser Schaubeka[10]. Podał album gościowi, wskazując pojedyncze znaczki, czy one też są coś warte? – Ekonomista wybuchnął gromkim śmiechem: wielkie nieba, drogi chłopcze!
Ile ma lat? Dwanaście? Odpowiedni wiek, nigdy za wcześnie, by zabrać się za kolekcjonowanie. Te znaczki są jednak warte nie więcej niż kilka fenigów.
– Mój drogi, posiadasz wiele znaczków z Hitlerem.
Gdyby przyszli Rosjanie i zobaczyli te znaczki… co by powiedzieli? Nic, tylko portreciki Hitlera… Sam nie wie.
– Droga pani, chyba mogą spalić wam za to dom i pozbawić was dachu nad głową? – zwrócił się nagle do Kathariny. A potem powiedział do Petera:
– Przynieś pudełko z akwarelami. – Poprosił o miseczkę z wodą, wziął znaczki i na każdej podobiźnie Hitlera namalował czarną kropkę. Wystarczy, że Peter postawi wszędzie czarne punkciki, a po wojnie zmyje farbę. I po kłopocie. Zostawić te znaczki tak, jak teraz, no więc… Niech jakiś Rosjanin otworzy klaser, a tu co – Führer śmiejący mu się po stokroć w twarz?
Rosjanie? Tak, czy dojdą aż tutaj?, spytała cioteczka, ustawiając na nowo filiżanki w sekreterze. Chyba w tej właśnie chwili uświadomiła sobie, że rzeczywiście może się tak stać. Podczas poprzedniej wojny też przecież dotarli do Georgenhofu.
Pierwsza wojna światowa wyglądała jednak zupełnie inaczej. Ludzie nie byli tak na siebie szczuci. Tym razem chyba nie zakończy się to w cywilizowany sposób.
– My, Niemcy, też potrafimy się zabawić… – stwierdził Schünemann i uniósł brwi, czyniąc aluzje, których w tym domu nikt nie zrozumiał. Zrobiło się cicho, w kominku trzaskał ogień.
Tymczasem mężczyźnie przyszedł do głowy pewien pomysł. Zważył w dłoni klaser, który dopiero co zakupił tak tanio w Harkunen – całkiem ciężki – a potem poprosił o kopertę, wyjął znaczki, jeden po drugim, ostrożnie, ostrożnie, i wsunął je do środka.
– Człowiek targa ze sobą ciężki album, a przecież tak jest znaczenie łatwiej.
Chociaż – właściwie szkoda…
Na koniec powiódł pęsetą wokół małego, brązowego znaczka, położył go na stole, popatrzył przez lupę i przywołał chłopca.
– No i co?
Jak to co? O co chodzi? – Ekonomista poprosił o latarkę, a potem poświecił na ząbkowanie u dołu, po lewej stronie.
– I co? Nic nie widzisz?
Pokazał chłopcu, że ktoś naprawił ząbkowanie! Uzupełnił jedyny brakujący ząbek. Wygładził i tak już cienki papier, a potem dokleił maleńki ząbek od zupełnie innego znaczka. – Nawet obie kobiety przysunęły się do przodu, cioteczka z lewej, a Katharina z prawej strony, też chciały zobaczyć… Zachęcały Petera, by przyniósł swój mikroskop, może przy jego użyciu uda się lepiej przyjrzeć oszustwu?
Przy tej okazji mężczyzna wyczuł, że Katharina ma świeży oddech, czego nie dało się powiedzieć o cioteczce.
Ekonomista, śmiejąc się z cicha, rozprawiał o ludzkim sprycie. Fałszowanie banknotów!… Podrabiany atrament, spreparowany papier… Pamięta, jak kiedyś w dzieciństwie podrobił podpis swojego ojca na liście ze szkoły informującym rodziców, że może nie zdać do kolejnej klasy. Przeszło bez większych trudności, nikt niczego nie zauważył. Żyje do dziś! Matura, studia, wszystko w jak najlepszym porządku. Nieraz zastanawia się, czy może kiedyś mu tego nie odbiorą tylko dlatego, że jako dziecko sfałszował ojcowski podpis?
– Ekonomia polityczna – zwariowany pomysł ojca. – Powinienem był zostać stolarzem. Lub tokarzem… albo nie wiem, kim jeszcze.
Wsunął wszystkie znaczki do koperty. Co z pustym albumem? Z przodu na okładce orzeł z rozpostartymi skrzydłami. Wrzucić do ognia? Podszedł do kominka i wpatrywał się w polana, które z sykiem oddawały ciepło.
Położył opróżniony klaser na stosie drewna i patrzył, jak orzeł powoli zajmuje się ogniem i znika. Jak znikają stare, dobre Niemcy…
Potem wetknął kopertę ze znaczkami do portfela i westchnął:
– No cóż, zatem…
W portfelu bez trudu dało się dostrzec całe mnóstwo banknotów.
Ekonomista zaczął zbierać się do wyjścia, lecz gospodarze go powstrzymali. Wychodzić teraz, po nocy? To w ogóle nie wchodzi w rachubę, nie wyrzucą go przecież w ciemność i na zimno. Wokół domu wyje wiatr! W oddali słychać warkot samotnego samolotu. Mógłby po prostu przespać się na kanapie. Gościnność. Ilu to ludzi nocowało już w tym domu! Na pierwszym piętrze, w pokoju Elfie? Ale tam przecież panuje lodowaty ziąb.
Peter poprosił pana Schünemanna, by ten pozwolił mu przejść się o kulach po holu.
– Chłopcze, powinieneś mówić „doktorze” – orzekła cioteczka – „doktorze Schünemann”. – Gość tymczasem mościł się wygodnie na sofie. Katharina poprzynosiła koce i poduszki, które ekonomista wsunął sobie pod głowę. Domownicy stanęli wokół niego. Czy leży mu się wygodnie, czy potrzebuje czegoś jeszcze? Pożegnali się, a gdy mężczyzna został wreszcie sam, zawinął się w koce i patrzył, jak w kominku powoli dogasa ogień.
Czy w Mitkau jest jakiś sklep filatelistyczny? – chciał się jeszcze dowiedzieć. – O ile jej wiadomo: tak – odparła cioteczka.
Nazajutrz rano ekonomista zniknął.
Kiedy Katharina przyniosła mu śniadanie, niczego rzecz jasna nie brakowało, lecz znaczek z listu pana domu został oderwany. Mężczyzna nie zdołał się więc oprzeć. Za to na stole leżało kilka arkuszy kartek dla urlopowanych żołnierzy.
– Ładne rzeczy… – powiedziała cioteczka. – Ładne rzeczy…
Drzwi stały otworem. Mógł je przynajmniej zamknąć. Jago oczywiście wykorzystał okazję i czmychnął.
[4] Insterburg (niem.), Wystruć (pol.) – miasto położone w dzisiejszym obwodzie kaliningradzkim, w 1946 roku jego nazwę zmieniono na Czerniachowsk.
[5] Anselm von Feuerbach (1829–1880) – niemiecki malarz tworzący obrazy o tematyce historycznej i antycznej. Stworzył m.in. serię obrazów Nanny – Anny Risi – swojej modelki i kochanki.
[6] Cranz (niem.), Koronowo (pol. hist.) – miasto położone w Rosji, w obwodzie kaliningradzkim, obecnie Zielenogradsk.
[7]Steige hoch, du roter Adler! (niem.) – pieśń powstała w 1923 roku. Autorem melodii, a prawdopodobnie również tekstu, jest Gustav Büchsenschütz. W latach 20. i 30. była pieśnią młodzieżowego ruchu Wandervogel (Wędrownych Ptaków), który dał początek niemieckiemu skautingowi. W czasach narodowego socjalizmu tekst pieśni został zmieniony, śpiewano ją w Wehrmachcie, SA, SS i Hitlerjugend. Dzisiaj w swojej pierwotnej wersji uchodzi ona za nieoficjalny hymn Brandenburgii. Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytowane fragmenty przytaczam we własnym przekładzie.
[8] Johann Georg Tinius (1764–1846) – teolog i biblioman, został oskarżony o sprzeniewierzenie pieniędzy kościelnych, rozboje i zamordowanie dwóch osób. Popełnione przestępstwa miały mu pomóc w zdobyciu funduszy potrzebnych na zakup kolejnych książek. W wyniku trwającego latami procesu poszlakowego został skazany na dwanaście lat ciężkiego więzienia. Postać uwieczniona w kilku utworach literackich.
[9] Fryderyk Schiller, Wilhelm Tell, tłum. Jan Nepomucen Kamiński, Warszawa–Kraków 1925, s. 76. Znaczek z takim napisem (oryg. Seid Einig-Einig-Einig!) emitowany był w II Rzeszy.
[10] Schaubek-Verlag – założone w 1871 roku i istniejące do dziś wydawnictwo specjalizujące się w wydawaniu albumów filatelistycznych.
Na horyzoncie pojawił się kolejny gość, widoczny już z daleka, szedł przez pole otoczony wirującymi płatkami śniegu. Wrony z postrzępionymi skrzydłami zlatywały się do ludzkiej postaci w ubraniu, które łopotało na wietrze. Była to młoda kobieta. Ciągnęła dwie walizki umieszczone na sankach, które wciąż przewracały się na zaśnieżonych grudach ziemi. Przy ostrych porywach wiatru z trudem utrzymywała się na nogach, podmuchy rozwiewały poły jej płaszcza, zajęło jej dłuższą chwilę, nim dotarła do dworu. Przysłonięty ciemnymi dębami jawił się jako jedyne schronienie. Młoda kobieta niosła na plecach futerał na skrzypce, co przyciągnęło uwagę także mieszkańców osiedla.
Otrzepała buty, obiema dłońmi poprawiła na głowie włóczkową czapkę i, wziąwszy głęboki wdech, otworzyła drzwi do domu. Jago zaczął ją przyjaźnie obskakiwać, ponieważ jednak nikt się nie pokazywał, zawołała głośno w głąb holu:
– Heil Hitler! – Czyżby w tym miejscu świat się zatrzymał?
Trochę za mocno zmierzwiła psu sierść. Cioteczka nadeszła właśnie z kuchni, gdzie znowu głośno kłóciły się Ukrainki – że też nie można załatwić tego ciszej?… Obca kobieta z futerałem na skrzypce pośrodku holu? Przynajmniej, jak widać, wytarła buty… Peter zbiegał po schodach, przeskakując po trzy stopnie naraz. Gość!
W tym samym momencie zjawiła się Katharina, cała w czerni: czarne spodnie, czarny sweter, czarne oficerki, na piersi złoty owalny medalion z brylantową łezką. Ledwo zdążyła się położyć, zaciekawiło ją, cóż tam znowu się dzieje.
Okazało się, że młoda kobieta przyszła z Mitkau. Nazywała się Gisela Strietzel.
– Jestem Gisela.
Miała za sobą kilka tygodni występów dla żołnierzy w szpitalach polowych – teraz musiała przedostać się do Olsztyna – trzy dni w Królewcu, trzy w Insterburgu, dwa w Mitkau: wieczorami w lazarecie dawała radość pełnym wdzięczności rannym. Żołnierzom, których trafiła kula: ręce i nogi w białych opatrunkach, niejeden z obwiązaną głową!
Został jej jeszcze tylko Olsztyn, tydzień, a potem wreszcie wróci do domu, do Gdańska, tatulek już czeka. Niestety, bomba trafiła trasę kolejową, linia została zerwana, a na samochód, który miał ją podwieźć, musiałaby czekać – brakowało benzyny. Trwało to dla niej za długo, dlatego pożyczyła sanki, by móc zabrać bagaż, i ruszyła na przełaj: raz się żyje! Sanki trzeba by później odstawić z powrotem do lazaretu. No tak, z tym będzie kłopot… A może państwo mogliby w tym pomóc?
Należałoby się jeszcze dowiedzieć, jak dotrzeć do Olsztyna. To pewnie będzie diabelnie trudne?
Zagadką pozostawało, dlaczego panna Strietzel nie poszła po prostu szosą. Na przełaj? Dlaczegóż to?
– Lubię wyzwania – odparła. Pozostali musieli wziąć tę odpowiedź za dobrą monetę.
Zdjęła rękawiczki, buty i płaszcz, a potem odwiązała walizki od sanek. Sanki mogły zostać w wiatrołapie, był zamykany na klucz. Od kilku dni na drodze panował większy ruch. Pojawiały się pojedyncze zapakowane wozy, pomiędzy nimi ludzie z rowerami i wózkami dziecięcymi. Wszyscy ciągnęli ze wschodu na zachód. W takich czasach każdy wiedziałby, jak zrobić użytek z sanek.
To jasne, że nie można było jej tak od razu wystawić na szosę, przecież tygodniami występowała w lazaretach? A do tego to młoda kobieta. Oddała całe serce, by przynieść trochę radości nieszczęśnikom, którzy całkiem inaczej wyobrażali sobie żołnierski los?
Nie chcąc, by gospodarze za szybko ją wyprosili – w tych ciężkich czasach każdy zajęty jest samym sobą – otworzyła jedną z walizek i wyciągnęła z niej „pakiet żołnierza frontowego na wypadek wielkiej operacji”, w który w Mitkau zaopatrzono ją na drogę. Położyła paczuszkę na stole i pokazała jej zawartość: czekolada, herbatniki, papierosy i glukoza. Katharina von Globig, Peter i cioteczka przypatrywali się. Chłopiec dostał cukrowe pastylki, cioteczce przypadła puszka czekolady pilotów[11].
Katharina od razu zapaliła papierosa.
Panna Strietzel zapytała chłopca, czy jest już przywódcą Pimpfów[12]. Nie, nie jest. Kobieta nie mogła pojąć, że tutaj na wsi nie podchodzi się aż tak poważnie do służby. Po drugiej stronie, na osiedlu, owszem, a tu nie? Przeziębienie? Czy to wystarczający powód, by chować się na zapiecku? A co mają powiedzieć nasi żołnierze? Pośród śniegu i lodu?
Chłopiec włożył do ust pastylkę glukozy, Katharina zaciągnęła się papierosem. Panna Strietzel podeszła do okna sprawdzić, czy jednak nie nadjeżdża samochód, tymczasem ściemniało się, więc w końcu pokazano jej sofę przy kominku, będzie się mogła na niej bez trudu wyciągnąć i nieco odpocząć, do kolacji zostało jeszcze trochę czasu, i tak też zrobiła, położyła się i natychmiast zasnęła. Obudziła się dopiero, kiedy Polak Włodzimierz przyniósł drew do kominka. Rzucił polana na podłogę, tuż przy niej, przyglądając się przy okazji nowemu gościowi. Siekierę położył obok drewna.
Gdy do jej nozdrzy doleciał zapach smażonych ziemniaków, rozbudziła się już całkiem. Zdziwiła się, że Polak może, ot tak, wchodzić tu i wychodzić. Przyznawać tym ludziom prawa, o których mogliby sobie jedynie pomarzyć gdzieś tam u siebie na stepie? Dasz im palec, wezmą całą rękę. A w ogóle, czy to nie zabronione? Nie zapomnieliśmy przecież, że Polacy w czasie krwawej niedzieli w Bydgoszczy dokonali masakry na folksdojczach…
Przy świetle lampy naftowej – znów przerwa w dostawie prądu – każdy dostał na talerzu porcję ziemniaków, do tego ogórek i plasterek kaszanki. Von Globigowie siedzieli przy stole, obserwowali, czy kolacja smakuje gościowi, w końcu panna Strietzel była prawdziwą artystką. Przy okazji dało się zauważyć, że ma zepsute zęby.
Kobieta nie mogła się nadziwić, że w tym domu modlono się przed jedzeniem, i tylko zaszurała nogami. Zajmować się tym całym „pobożnym teatrzykiem”, modlić się? W żadnym wypadku. Oczywiście, istnieje jakaś nadprzyrodzona siła, los, przeznaczenie, jak zwał, tak zwał, czuć to na przykład w muzyce – ale Kościół to dla niej tylko jeden wielki interes. W domu mają książeczkę z sentencjami, tatulek nieraz serwował jej pochodzące stamtąd mądrości, Goethe, Schiller, Dietrich Eckart[13]… Zapytała Petera, czy zna jakieś rymowanki wygłaszane przy jedzeniu. „Kipi kasza, kipi groch, lepsza kasza niż ten groch, bo od grochu boli brzuch, a od kaszy człowiek zdrów?”.
Siedziała z pełną buzią i od czasu do czasu wskazywała widelcem na wiszące na ścianie ciemne portrety. Nie nazwała ich wprawdzie bohomazami, powiedziała jednak, że powstały chyba wieki temu, a co to za hrabia Wal-go-deską? Następnie zapytała, czy może dostać jeszcze jeden plasterek kaszanki? Ależ jest nienażarta… Nawet nie przyszło jej na myśl, żeby wyjąć z kieszeni kartki, w lazaretach nikt ją o nie nigdy nie pytał. Tam i bez kartek dawano jej zawsze dokładkę.
Przy kompocie z agrestu opowiadała o wielu nowych czołgach, które dotarły do Mitkau, widziała na własne oczy! – zasłoniła usta dłonią, czy w ogóle wolno jej o tym mówić – oraz o wspaniałych barykadach budowanych w mieście. Ruscy nigdy, ale to nigdy, tamtędy nie przejdą! Mitkau zaczęło przypominać prawdziwą twierdzę, widać, że zabrali się za to fachowcy, wróg na pewno połamie sobie na tym zęby!
Spokój panujący chwilowo na froncie nazwała zaczerpnięciem oddechu. Teraz cały front bierze głęboki wdech, cisza, która nastąpiła, może niejednego zwieść! Lecz pewnego dnia wypuścimy powietrze! Jak przy kichnięciu! To będzie jeden grzmiący ryk zemsty! Zdmuchniemy wroga! Niczym wiatr plewy!
Czy mają w tym domu jakieś strzelby myśliwskie? Od biedy mogliby sami się obronić.
Peter przyniósł dryling i wyjaśnił gościowi, że jeśli nie trafiło się po oddaniu strzału z pierwszej lufy, można spróbować pozostałymi dwiema lufami.
Panna Gisela uznała, że to wspaniałe! Zapytała, czy na froncie karabiny też mają trzy lufy.
Po jedzeniu znów rozpalono w kominku. Panna Strietzel ułożyła wyżej nogi. Mówiła o rannych z lazaretu w Mitkau, „kalekach”, jak ich nazywała, o mężczyznach z amputowanymi kończynami, sparaliżowanych, chorych. Wśród nich znajdowali się też ślepcy, i to cały oddział! Opowiadała również o miłych siostrach, które tak troskliwie się nią zajęły. Musiały karmić tych biednych chłopców. Jeden z nich był nawet i ślepy, i głuchy! – Przed kilkoma dniami przybył transport z ciężko rannymi, powinno się ich od razu przetransportować na zachód, lecz linia kolejowa została przecież zerwana.
Wczoraj zorganizowano dla żołnierzy wieczór towarzyski z bogatym programem, popisami magika, żonglera i dwóch kabarecistek. Głównym zaś punktem programu był jej występ! Na takie okazje zawsze zabiera ze sobą suknię wieczorową, przecież nie może grać na skrzypcach ubrana w spodnie…
A ci ranni w sali chorych! Cóż za wstrząsający widok! Wiele, nieskończenie wiele łóżek, jedno obok drugiego. Kiedy zaczęła grać, mężczyźni podnieśli na nią wzrok. Cisza jak makiem zasiał, tylko gdzieś z tylnej części pomieszczenia dobiegały ostre, rytmiczne pojękiwania, prędko jednak udało się je stłumić. Podniosła więc skrzypce, przyłożyła smyczek i przeciągnęła nim, wypuszczając pierwszy dźwięk w sam środek ciszy, po sali przemknęło westchnienie. Trudno wyobrazić sobie wdzięczniejszą publiczność! Płaczący mężczyźni!
Przyprowadzono do niej jakiegoś ślepca, prosił, by choć raz wolno mu było dotknąć jej ręki. Nigdy tego nie zapomni.
Mężczyźni, a płaczą – ona sama beczy przy byle okazji, dajmy na to w kinie. Swoją drogą podczas gry na skrzypcach nigdy nie płacze, tu bardziej liczy się technika, emocje trzeba trzymać na wodzy. Za to w kinie? Friedemann Bach[14]? Niezwykły film, spłakała się na nim jak bóbr.
Młoda kobieta sporo przeszła: osiem występów w siedem dni! Wyciągnęła ręce: odmrożenia! Prędko przyniesiono gorącą i zimną wodę, by mogła zanurzyć dłonie w naprzemiennej kąpieli, a do tego tubkę maści, którą grubo rozsmarowano na skórze. Jeśli natychmiast się temu nie zaradzi, nigdy nie będzie już mogła grać na skrzypcach! Odmrożenia popękają i dojdzie do zwyrodnienia stawów…
Skąd, dokąd… Z Gdańska? Ojciec, starszy lekarz sztabowy, wspaniały człowiek! „Jeśli istnieje coś potężniejszego od losu, to człowiek, który niewzruszenie go znosi…”[15]. – Opowiadał z zapałem o ostatniej komisji wojskowej, zostało jeszcze tyle cennego materiału, nie do wiary! Skąd on się bierze? Teraz kolej na rocznik 1928, siła naszego narodu jest wprost niewyczerpana. Spojrzała na Petera, na razie, oczywiście, za młody, lecz potem też będzie z niego dobry materiał. Jeśli przyszłoby co do czego, na pewno stanąłby na wysokości zadania.
Spośród jej siedmiu kolegów z klasy skrzypiec pięciu już poległo, w Afryce i Jugosławii, pod Stalingradem i na Atlantyku. Pięciu dzielnych chłopców. Gdyby tę krwawą daninę przemnożyć przez wszystkie konserwatoria i akademie muzyczne w Rzeszy… byłyby to chyba setki młodych mężczyzn. Mówiła to w taki sposób, jakby wróg polował głównie na skrzypków.
Nie wspomniała, że dzięki temu jako muzyczka będzie mieć później większe szanse, później, gdy wszystko się skończy. Wtedy nadejdzie godzina kobiet. To oczywiste, że będą musiały zapełnić powstałą lukę.
Od dawna nie miała żadnych wieści od swojego narzeczonego. Na szyi nosiła medalion z jego zdjęciem. Wyciągnęła go i pokazała trójce domowników, każdy mógł się mu przyjrzeć. Czołgista w czarnym berecie. O, piękny Westerwaldzie[16]. W Ardenach tyle się działo. A teraz zapadła cisza. Może dostał się do niewoli? Miejmy nadzieję, jankesi traktują swoich jeńców w humanitarny sposób – byle tylko nie dostać się w łapska Rosjan! Tych podludzi.
Na fotografii w medalionie znajdowały się resztki czterolistnej koniczyny, oboje znaleźli ją w tym samym momencie podczas jego ostatniego urlopu. Równocześnie się po nią schylili! Wtedy wydawało się to takie zabawne…
Przystawiła swój wisiorek do większego i cięższego medalionu pani von Globig. Cóż też mogło się w nim kryć? Pośrodku mała, brylantowa łezka?
„Cześć tobie, moja brandenburska ziemio!”.
Po kolacji cioteczka wyniosła naczynia. Kiedy otworzyła drzwi na korytarz, do środka znów wdarł się wrzask dziewcząt.
– A co to takiego?– zapytała panna Gisela. Ukrainki? Robią tu taki hałas? Czy nie pozwalają sobie na zbyt wiele? żeby tak tutaj krzyczeć? Gdyby to od niej zależało, natychmiast uciszyłaby całe towarzystwo.
Zagadką pozostawało dla niej, czemu w tym domu tolerowano takie zachowanie. Polak i Ukrainki, sama hołota? Przenosiła wzrok z jednej osoby na drugą: Czy ktoś może jej łaskawie wyjaśnić, dlaczego tamtym wolno się tak wydzierać?
Ósma. Peter powinien już właściwie iść do łóżka, lecz pozwolono mu zostać, panna Strietzel wyciągnęła skrzypce z futerału. W podziękowaniu za kaszankę chciałaby coś zagrać gospodarzom.
Instrument trochę ucierpiał: gryf przykręcony był do korpusu przy pomocy zwykłej śruby do drewna! Nadal nie włączono światła, cioteczka, oprócz lampy naftowej, zapaliła więc jeszcze dwie świece, a potem dom wypełnił się dźwiękami serenady, rozbrzmiał szlochem i silnie akcentowanymi tonami. Utwór trafiał do serc słuchaczy, wydawał im się dziwnie znajomy. Artystka nieraz prezentowała go w lazaretach. Każdemu, kto go usłyszał, natychmiast zapadał głęboko w duszę, a gdy już się w niej umościł, nie pozwalał tak łatwo się wyrugować. Wciąż natrętnie powracał, trawiąc ludzkie wnętrze.
Dziewczęta w kuchni też usłyszały muzykę, dotarło do nich boskie brzmienie. Przestały krzyczeć, zakradły się do korytarza i nasłuchiwały pod drzwiami.
Włodzimierz stał w drzwiach stajni, litera „P” na kurtce przekrzywiła się. Spoglądał na błyszczące nocne niebo. Oddawał się rozmyślaniom. Czy pomruk na wschodzie nie stał się głośniejszy? Ale najpierw trzeba jednak sprawdzić, co u koni.
Prawdziwy domowy koncert! Peter siedział wraz z matką na sofie. Chłopiec po lewej stronie, Jago po prawej, a matka pośrodku. Pies kilka razy zbierał się, by dać upust własnym uczuciom i włączyć się na swój sposób w występ, lecz w końcu dał spokój. Kocur oddalił się, nie przepadał za podniosłą muzyką. Koncert na flecie w Sanssouci, tak, znane. Gdy Wielki Król, Otto Gebühr, grał na flecie, a wokół niego damy dworu[17]?
Gdyby przypuszczali, że odwiedzi ich tak wspaniały gość, zaprosiliby wujka Josefa z Albertsdorfu, razem z ciotką Hanną, może nawet samego burmistrza z Mitkau? – W ubiegłym roku w wigilię Świętego Jana, wówczas, jakże to dawno temu!, z Eberhardem, berlińczykami, wujem Josefem i jego rodziną śpiewali pod purpurowym bukiem w parku stare, piękne pieśni. „Przy studni koło bramy, tam lipa rzuca cień…”[18]? Stał tam również doktor Wagner i nerwowo poruszał rękoma. Z pewnością wyglądałby dużo młodziej, gdyby zgolił tę swoją szpicbródkę.
Lecz to nie była ciepła noc świętojańska – świetliki, kruszon i wspólny śpiew – panowała zima, mrozy sięgały minus osiemnastu stopni, lodowate gwiazdy lśniły na czarnym niebie.
Czy Katharina też wspominała noc świętojańską? Czy myślała o tym, co mówiono o niej samej: że właściwie do niczego się nie nadaje? Że mogłaby choć raz w czymś pomóc? Nie widzi, ile jest do zrobienia? – Ciotka wyjaśniła nawet dziewczynom w kuchni, że Katharina ma dwie lewe ręce i niczym się nie przejmuje. Lothar Sarkander przyjechał z Mitkau, stał za nią tamtej letniej nocy, położył dłoń na jej ramieniu.
Katharina weszła z nim do sali, drzwi stały otworem, róże, od góry do dołu, pyszniły się z prawej i lewej strony pergoli. Lothar Sarkander, burmistrz Mitkau, wskazując na niewielkie grono zgromadzone na trawniku, powiedział:
– Czy to nie gotowy obraz?
Miał sztywną nogę i blizny na policzku.
Eberhard stał, poważny i milczący, na uboczu pod lasem.
Może powinnam przestać grać, zapytała panna Strietzel i odłożyła instrument. Nie, nie, już dobrze, odparła Katharina i sięgnęła po papierosa. Panna Strietzel w pełni rozumiała nastrój, w jakim znajdowała się Katharina. Immensee, motyw lilii wodnych… Theodor Storm[19]! Film wyświetlano właśnie w kinematografie w Mitkau. Podniosła znów instrument i odnalazła właściwą sekwencję dźwięków: trzeba skończyć to, co się zaczęło.
Cioteczkę zaprzątały jej własne myśli. Wstała i zaczęła chodzić tam i z powrotem, wszędzie leżały porozrzucane rzeczy. Doprawdy, muzyka była piękna, lecz przy okazji można trochę posprzątać, choinka, kiedyś trzeba by ją chyba wynieść? Ma tu zostać na zawsze? Czy to dziwne, że człowieka bierze rozpacz?
A skoro i tak palą się świece, to chyba lepiej zgasić lampę naftową?
Panna Strietzel wygrywała jeden utwór po drugim, Largo Händla, Serenadę Heykensa[20]… W przerwach podchodziła do okna i wyglądała w ciemność. Obiecano przecież, że ktoś po nią przyjedzie i zabierze do Olsztyna. Już dawno powinna była dotrzeć na miejsce. Przecież jej tam oczekiwano!
Na drodze ani śladu samochodu, nic się nie ruszało! Obietnice składa się po to, by ich dotrzymać… Nie może przecież grać tu w nieskończoność…
Ciemne pole niczym morze nocą – w oddali nie widać ani jednego światła.
Zrobiło się już dość późno, gdy rozległ się łomot do drzwi. Samochód nie przyjechał – kultura, nie kultura: benzyna w końcu kosztuje – za to zjawił się kapral, tak zwany kapsel, z lazaretu w Mitkau. Dotarł na piechotę. Nawet długa droga pośród nocy nie wydała mu się nadto straszna, by oznajmić pannie Strietzel, że dzisiaj nie ma już mowy o podwózce. Może jutro, zobaczymy… Chciał zadzwonić, lecz nie dało się nawiązać połączenia, dlatego wybrał się w drogę. Mężczyzna pochodził z Bawarii, nazywał się Alfons Hofer. Do młodej kobiety stojącej ze skrzypcami w ręku przed płonącym kominkiem zwracał się „panno Giselo”. Utkwił w niej dobroduszne spojrzenie. Jago też potrafił tak patrzeć, kiedy czekał na jedzenie. To cud, powiedział żołnierz, że w takiej ciemności odnalazł dwór. Teraz już nie przemarznie, teraz ma czas, by w spokoju zastanowić się, co dalej.
Cioteczka przyrządziła mężczyźnie grzane wino, posmarowała kromki chleba pasztetową. W tym czasie żołnierz mówił, jak wspaniale udał się wieczór towarzyski w lazarecie. Wszyscy wciąż o tym mówią, o magiku, rzecz jasna, i o kabarecistkach – wprawdzie trochę wulgarnych, naprawdę nie pojmuje, dlaczego do opowiadania dowcipów trzeba zakładać tak krótkie spódniczki. Wystąpił żongler podrzucający talerze, a potem przyszedł czas na główny punkt programu – tu zwrócił się do Globigów – grę na skrzypcach…
– Na jej koncert, koncert panny Giseli. – Ordynator zwrócił na to w przemowie szczególną uwagę, koledzy rozprawiali o tym, wciąż powtarzając: jeszcze nigdy nie słyszeli czegoś tak pięknego, tu zgadzali się wszyscy, bez wyjątku. Tak mówili. I właśnie on mógł jej akompaniować, dla niego stanowiło to wyjątkowe przeżycie. Usiadł do pianina i zaczął wygrywać skoczną melodię, mimo że jeszcze przed chwilą słuchali poważnych utworów. Okazało się zresztą, że panna Strietzel ma w repertuarze nie tylko serenady: zaczęła więc wykonywać stare i nowe szlagiery, a Alfons z uczuciem jej wtórował. Grali najróżniejsze kawałki, co tylko przyszło im do głowy.
– A to pani zna? – Albo: – A zna pan tamto?
Kiedy znów zakwitną białe bzy[21] lub Na pożegnanie powiedz cicho „serwus”[22]…?
Młody mężczyzna akompaniował jej. Doprawdy niezwykłe – grał tylko lewą ręką, gdyż prawą miał amputowaną.
Z tobą zawsze było tak pięknie, niezmiernie trudno mi odejść…[23]
Ten piękny przebój grano na okrągło. Cioteczce zaświtała myśl. Poszła do pokoju bilardowego, przyniosła gramofon i uruchomiła go. Wkrótce rozległy się dźwięki walca:
Tańczymy w siódmym niebie, w siódmym niebie miłości[24].
Młodych nic już nie mogło powstrzymać, zaczęli tańczyć, a pies im towarzyszył, jedną po drugiej zataczali rundy wokół stołu, raz z lewej, raz z prawej strony… zawsze o mały włos nie trącając choinki. Kapral przyjął pozę kawalera, panna Gisela zachwycona zwisała w jego ramionach – jeszcze jedna runda i jeszcze jedna – jakby chciała udowodnić, że potrafi też tańczyć, że umie cieszyć się życiem. To była upojna noc na balu[25], tak, znany film, zagrała w nim Zarah Leander[26]. Buchający na kominku ogień rzucał na ścianę cienie młodych sylwetek – ponad portretami przodków, nad głową hrabiego Wal-go-deską. Cioteczka wciąż dolewała grzanego wina, od którego poczerwieniała twarz panny Giseli.
A potem tanecznym krokiem przenieśli się do sali letniej, dużego, lodowatego pomieszczenia, całego w bieli i złocie. Okna wychodzące na park pokryły się szronem, przy ścianie stały rzędem skrzynie z surowego drewna mieszczące dobytek kuzynki z Berlina, która nie chciała utracić w ostatniej chwili na dodatek bielizny stołowej i ubrań. Rzeczywiście, było tu znacznie więcej miejsca na obroty w prawą i lewą stronę.
Padło pytanie, czy Peter już kiedyś tańczył.
– Chodź no tu! – powiedziała panna Strietzel, pokazując zepsute zęby. Złapała chłopca, nie przestając komenderować: lewa, dwa, trzy, prawa, dwa, trzy… Peter chwycił ją nieporadnie, czuł jej ciało przyciśnięte do swojego, przypominało deskę z wypukłościami, różniło się zupełnie od ciała matki, zwykle tak ciepłego i miękkiego.
W sali panował straszny ziąb, nastrój się zwarzył, towarzystwo znów usiadło przy kominku, wyłączono gramofon. Czy ma przynieść mikroskop? Może popatrzą na musze nóżki?, zapytał Peter, lecz nikt nie podchwycił tematu.
Nagle zapaliło się górne światło, wszyscy zaczęli przecierać oczy: gdzie my jesteśmy, co tu robimy?
– Bim – uderzał stojący zegar – bam!, a drugi, znajdujący się w pokoju bilardowym, wtórował mu: – dzyń, dzyń, dzyń.
Już czas.
– Peter, chodź, zrobiło się późno – oznajmiła Katharina i zabierając ze sobą syna, pożegnała się. Chłopiec dowiedziałby się z chęcią, co stało się z obciętą ręką żołnierza. Czy coś takiego po prostu się wyrzuca?
Cioteczka nie ruszała się z miejsca. Nasuwało się pytanie: zbliża się północ… czy żołnierz nie mógłby zostać tu na noc?
Zostać na noc? Dwoje młodych ludzi pod jednym dachem? Pełnych temperamentu? – Ależ wykluczone. Do czego to podobne…, rzekła cioteczka. Zaczęła się krzątać, ustawiła krzesła i czekała, co się wydarzy.
Mężczyzna ściągnął już oficerki i wciąż powtarzał, że boi się wracać po nocy i w śniegu, osiemnaście stopni mrozu to nie byle co, poza tym wydaje mu się, że za dużo wypił… A jednak i tak przyniesiono mu płaszcz. Odwrót na pełnej linii! Żołnierz zapisał na kartce numer poczty polowej, żeby panna Strietzel w każdej chwili miała z nim kontakt. Przy okazji mógłby też zabrać z powrotem sanki do lazaretu. Tym sposobem i ta sprawa zostałaby załatwiona.