Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy można doświadczyć depresji i dwóch prób samobójczych, a potem zawalczyć o siebie i odbić się od dna?
Poruszająca opowieść chłopaka z Zagłębia, który ostatecznie zdecydował się żyć i sięgnąć po swoje marzenia.
Ta historia zaczyna się w domu rodzinnym Michała Czerneckiego. Wiedzie przez trudne dzieciństwo, starcie z demonami przeszłości i spotkanie miłości życia. Przejmująco szczera rozmowa o wszystkim, co ważne: miłości, męskich przyjaźniach, byciu ojcem, pieniądzach. O sukcesach i porażkach na planach najpopularniejszych polskich filmów, pracy z najlepszymi reżyserami. O kryzysach, które czasem wracają. O wieloletniej pracy nad sobą.
Michał Czernecki (ur. 1978 r.) ? absolwent krakowskiej PWST. Obecnie gra w najpopularniejszych polskich produkcjach ? Diagnoza, Leśniczówka, Wojenne dziewczyny, Ucho Prezesa.
Monika Sobień (ur. 1985 r.) ? absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego i Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. Stworzyła portal WeMen.pl, w którym najciekawsi mężczyźni w Polsce opowiadają jej swoje historie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Redakcja: Irena Słowik
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Projekt graficzny okładki: Katarzyna Borkowska
Projekt makiety i skład: IMK
Zdjęcia na okładce: Bartosz Kowal/LatajacyKowal.pl
Pozostałe zdjęcia: prywatne archiwum Autora; Bartosz Kowal/LatajacyKowal.pl; Andrzej Rubiś, Ryszard Kornecki; TVN/Mirosław Sosnowski; Wojciech Krzywkowski; Honorata Karapuda; dobrowolskiweddings.com; TVP/PAP/Tomasz Wawer; TVP/PAP/Ola Grochowska.
Redaktor prowadząca: Kinga Kościak
Redaktor projektu: Agnieszka Filas
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
© Copyright by Monika Sobień & Michał Czernecki
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
„Gdziekolwiek” by Czeslaw Milosz. Copyright © The Estate of Czeslaw Milosz, 2000, used by permission of The Wylie Agency (UK) Limited
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2018
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl, www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-366-4
Przygotowanie eBooka: Jarosław Jabłoński
Gdziekolwiek jestem, na jakimkolwiek miejscu na ziemi, ukrywam przed ludźmi przekonanie, że nie jestem stąd. Jakbym był posłany, żeby wchłonąć jak najwięcej barw, smaków, dźwięków, zapachów, doświadczyć wszystkiego, co jest udziałem człowieka, przemienić co doznane w czarodziejski rejestr i zanieść tam, skąd przyszedłem1.
„Gdziekolwiek”
Czesław Miłosz
1 Cz. Miłosz, [wiersz:] Gdziekolwiek, [w:] To, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2000, s. 32.
Pamiętam, jak obudziłem się w szpitalu. Czułem się wtedy, jakbym wyłonił się z ciemności. Nie widziałem twarzy ludzi, którzy pochylali się nade mną, a jedynie czarne kontury. Coś do mnie mówili. Zdałem sobie sprawę, że jestem przywiązany do łóżka. Ręce miałem przypięte profesjonalnymi, podbitymi od spodu filcem, skórzanymi pasami (jakich używa się na izbie wytrzeźwień albo w psychiatryku). Dzięki temu nie wrzynały mi się w nadgarstki, gdy się ruszałem. Na nogi już widocznie takich zabrakło. Przywiązano je bandażami, a te z każdym ruchem zaciskały się i blokowały krążenie. Chciałem powiedzieć, żeby mi je zdjęli, bo bardzo mnie boli, ale z jakiegoś powodu nie byłem w stanie wydawać z siebie artykułowanych dźwięków. Wydaje mi się, że krzyczałem i próbowałem się gwałtownie wyswobodzić. Ktoś się nade mną nachylił zbyt nisko i uderzyłem go mocno z główki. Nie wiem, kto to był, może lekarz, może ktoś z rodziny. A przecież nigdy wcześniej nie przejawiałem agresywnych zachowań. Nigdy nikogo nie pobiłem, nie zaczepiłem, zbierałem raczej baty albo uciekałem. W tym półświadomym stanie byłem uosobieniem nieposkromionej złości, gniewu i agresji. Później urwał mi się film. […] Gdy ponownie odzyskałem świadomość, zobaczyłem nad sobą twarze milczących krewnych. W końcu któraś z sióstr mojej mamy powiedziała, że fajnie, że się już lepiej czuję i że wszystko się dobrze skończyło. Po czym pochyliła się i na ucho wycedziła mi: „Coś ty nam zrobił?”. Nie jestem w stanie precyzyjnie określić, co wtedy poczułem. Wiem jedno – w tamtym momencie postanowiłem, że na pewno spróbuję to zrobić jeszcze raz. Poczułem w każdej komórce mojego ciała, że bardzo źle się stało, że się obudziłem, że nie udało mi się umrzeć.
Do rany przyłóż doktor Sadzik z „Diagnozy”, komediowe zwierzę z „Ucha Prezesa”, amant z filmów i seriali o wojnie, a prywatnie facet, który dwa razy próbował się zabić, popadł w depresję i miał niełatwe dzieciństwo. O jakim Michale Czerneckim będziemy rozmawiać?
O tym, który jest sumą tych wszystkich postaci. Przez wiele lat łatwiej mi było wierzyć, że jestem jednowymiarowym, raczej mrocznym i zagmatwanym typem. Potem ja sam, a za mną otoczenie, zaczęło dawać mi do zrozumienia, że ten obraz nie jest tak jednoznaczny. Że bywam i taki, i taki. Później zrozumiałem, że mogę wybierać, jaki będę i w którą stronę skieruję swoje życie, również to zawodowe. To zajęło mi sporo czasu i kosztowało niemało. O tej drodze chciałbym z tobą porozmawiać. Bo wiele osób taką drogę definiowania siebie na nowo przechodzi albo będzie musiało przejść.
Czterdzieści lat to wcześnie jak na udzielanie wywiadu rzeki. Dlaczego właśnie teraz postanowiłeś opowiedzieć o sobie?
Intuicyjnie czuję, że zbliża się koniec pewnego etapu mojego życia. Etapu ślepych uliczek, błądzenia, wątpliwości co do podstawowych wyborów. To był bardzo burzliwy czas nieustannego zmagania się ze sobą, spektakularnego upadania i mozolnego wstawania wbrew sobie i wszystkiemu. Nie chcę chować moich doświadczeń przed światem. Już teraz mam zamiar wyciągać wnioski i zmieniać się, a nie dopiero wtedy, gdy będę już stary. Poza tym chciałbym w końcu opowiedzieć historie, które z jakichś powodów przyciągam do siebie jak magnes. Noszę je w sobie, przerabiam, cytuję. Niektóre uratowały mi życie i myślę, że w wielu z nich odnajdą się osoby, które dziś są na krawędzi. Mam nadzieję, że moje opowieści im pomogą. Ale znajdą się tu też historie innego kalibru. Też bardzo ludzkie, bo pokazujące, jak różne mamy oblicza. Będą historie, na które podrywałem kobiety, a czasem usprawiedliwiałem nimi małe i duże kurewstwa swojego autorstwa. Tych przygód nazbierało się tyle, że momentami tracę w nich orientację. I choć mijają lata, one ciągle są we mnie. Jakby miały się do czegoś jeszcze przysłużyć. A im jestem starszy, tym jest ich więcej i stają się dla mnie większym ciężarem. Trochę chciałbym się ich pozbyć, a trochę się w nich przejrzeć. Zobaczyć siebie prawdziwego na tyle, na ile w ogóle się da. Nie jestem pewien, czy będzie to obraz, którego się spodziewam. Ale nie boję się. Myślę, że opowiem te historie ostatni raz.
Będziesz się cenzurował?
Może wtedy, kiedy będę mówił o innych osobach. Jeśli jednak uznasz, że przytoczenie konkretnych nazwisk ma sens, to powstrzymam się od cenzurowania.
Ciągniesz za sobą ciemną historię. Nie boisz się, że jak opowiesz o niej publicznie, twój aktorski wizerunek na tym straci i nie dostaniesz już pewnych ról?
Nie zastanawiałem się nad tym. Decyzję o tym, że chciałbym porozmawiać właśnie z tobą i opowiedzieć o swoim życiu, podjąłem z poziomu serca. Myślę (i moje życie jest na to dowodem), że decyzje podejmowane w wyniku racjonalnej kalkulacji nie przynoszą tak dobrych efektów. Jeśli wybór i działanie jest wynikiem głębokiej intuicji, to zawsze bardziej się opłaci, nawet jeśli od razu nie widać efektów. Jak w „Planecie singli” Mitii Okorna – nie zawsze to, czego chcesz, jest tym, czego potrzebujesz.
Odważnie, zwłaszcza że masz czterdzieści lat, w zawodzie pracujesz od piętnastu, a dopiero teraz zostałeś naprawdę odkryty. Grasz jednocześnie w czterech serialach, dostajesz propozycje filmowe, teatralne, kabaretowe. Dlaczego tak długo musiałeś czekać na swój czas?
Od skończenia szkoły powtarzałem za Janem Englertem, że nie muszę odnieść sukcesu do poniedziałku (śmiech). Nawet jakiś wywiad ze mną z czasów serialu „Na dobre i na złe” nosi taki tytuł. Ale tak całkiem serio, myślę, że to kwestia dojrzałości i nauki rzemiosła. Jedno i drugie szło u mnie dość mozolnie. Czułem, że najpierw muszę dojść do ładu ze sobą tak po ludzku, a rzemiosło rozwijać równolegle, żeby było jak by co gotowe. No i jestem w takim momencie, jaki sobie przepowiedziałem, a o jakim kiedyś nawet nie śmiałbym zamarzyć, nawet tak po cichutku, w najskrytszej skrytości. I nie chodzi o splendory ani o pieniądze. Dla mnie najważniejsza jest możliwość wyboru. Możliwość, której nigdy nie miałem albo na którą nigdy nie byłem w stanie sobie pozwolić. Wyboru materiału, na którym chcę bądź nie mam ochoty pracować, wyboru ludzi, z którymi mam dobre porozumienie, wyboru materii aktorskiej, w której czuję się swobodnie i w której moje umiejętności mogą zabłysnąć najpełniej. Wybór to niedoceniany komfort w naszych czasach.
To porozmawiajmy najpierw o tych czasach, kiedy daleko ci było do komfortu. A zaczęło się już w dzieciństwie…
Mam ogromne dziury w pamięci, jeśli chodzi o dzieciństwo i wczesną młodość. Jakby ten cud niepamięci mnie chronił. I tak jest od samego początku mojego życia, począwszy od żłobka. Nie pamiętam z tego okresu nic, poza tym, że płakałem tam cały czas, codziennie, od momentu wejścia do wyjścia. Chociaż pracowały tam bardzo fajne panie. Ale płakałem, bo chyba przeraźliwie się bałem, że zostanę sam. Może to lęk, który został we mnie po tym, jak moi rodzice wpadli na pomysł, żeby zostawić mnie z babcią, kiedy miałem zaledwie pięć miesięcy, i pojechać z moją siostrą na wakacje. Niby tego nie pamiętam w poukładanych obrazach, ale emocjonalnie bardzo silnie to odczułem. Co zresztą czarno na białym wyszło w terapii, którą później przechodziłem. Długo trawił mnie lęk przed byciem odrzuconym.
Ja w żłobku. Rok zapewne 1979 lub 1980. Płakałem tam, z tego co pamiętam, od momentu wejścia do wyjścia.Zdjęcie: prywatne archiwum Autora.
Zapytałeś kiedyś mamę, dlaczego wtedy cię zostawiła?
Ona już tego nie pamiętała. W tamtym momencie to była dla niej prosta, naturalna decyzja. Nie zastanawiali się z tatą nad tym. Chcieli odpocząć, wyjechać na urlop. W zasadzie cały ten czas przeleżałem w łóżeczku. Potrzebowałem wtedy bliskości ukochanej osoby, żeby ktoś wziął mnie na ręce, pokazał mi świat. A ja tego w ważnym momencie zostałem pozbawiony… I teraz dygresja.
Moja żona, Lenka, która jest psychologiem, opowiadała mi kiedyś, że w ramach praktyk studenckich poszli całą grupą do domu dziecka. Weszli do sali, gdzie przebywały dzieci w wieku od trzech do siedmiu lat. Kto był w takiej placówce, ten wie, że dzieci rzucają się na wszystkich ludzi, którzy je odwiedzają. Wieszają się na rękach, szyi. Tak bardzo potrzebują kontaktu fizycznego, jakiejkolwiek czułości. I na początku to jest podobno nawet przyjemne, ale kiedy po długim czasie nie można się ruszyć, staje się to krępujące. One nie chcą człowieka puścić, ściskają tak na śmierć i życie. Studenci wyszli z tej sali w poczuciu, że muszą się jakoś ratować, odetchnąć. I za chwilę nakłada się na to jeszcze smutniejszy obrazek, też ze wspomnień mojej żony. Tym razem był to ośrodek preadopcyjny. Otóż moja żona weszła kiedyś do sali, gdzie stało jakieś dziesięć łóżeczek, a w nich leżały niemowlęta. Choć nie spały, to w sali panowała dojmująca, niezakłócona niczym cisza. Te dzieci nie poruszały się, nie krzyczały, nie kwiliły nawet, po prostu patrzyły w sufit. Jakby pogodziły się z tym, że i tak nikt do nich nie przyjdzie. Moja Lenka powiedziała mi, że niemal w każdej książce o rozwoju człowieka jest napisane, że do pierwszego roku życia nikt z nas nie ma poczucia czasu, czyli nie uświadamia sobie, że coś będzie później. Dziecko czuje to tak, że jak cię nie ma przy nim teraz, to znaczy, że nie będzie cię już nigdy. Poza tym do jakiegoś momentu jako małe dziecko myślisz, że jesteś z mamą jednym organizmem. Nie odróżniasz siebie od niej. Więc kiedy moja mama wyjechała, to pewnie czułem, jakby i mnie nie było. Nie pamiętam detali, ale pamiętam sytuację, że leżę sam w pustym łóżeczku, długo patrzę w sufit i cały czas wywołuje to we mnie jakiś rodzaj lęku i smutku, na który chcąc nie chcąc się godzę. Nie oceniam moich rodziców. Po prostu zrobili coś dla siebie, a dla mnie miało to takie konsekwencje. No nie przewidzisz.
A pamiętasz coś z przedszkola?
W przedszkolu było już fajniej, bezpieczniej. W tamtym okresie miałem pierwsze doświadczenia erotyczne. Na przykład z moją koleżanką, nazwijmy ją A, bo teraz jest dorosłą i piękną kobietą i może byłoby jej jakoś niefajnie o tym czytać tak wprost, pokazywaliśmy sobie nawzajem intymne części ciała. Wydawało się to nam absolutnie normalne i naturalne. Pamiętam też posiłki. Często była legumina albo szpinakopodobna zielonkawa breja. Mniej zapamiętałem obrazów, twarzy i dźwięków, a więcej smaków. Ale najbardziej znamienne jest to, że mam ogromne, nieprawdopodobne wręcz luki w pamięci odnośnie każdego okresu z dzieciństwa. Patrzę na niektóre swoje zdjęcia i widzę obcą osobę. To znaczy rozpoznaję się fizycznie, ale nie wiem, skąd się w danym miejscu wziąłem, co to było za wydarzenie. Po latach chodzenia do terapeuty pewne obrazy wróciły, część się poskładało w całość, inne przyszły do mnie razem ze zrozumieniem emocji, które wtedy czułem. Wiele jednak przepadło w czarnej dziurze w pamięci. Kiedy poznasz historię mojego życia, być może stwierdzisz podobnie jak ja, że mózg wyparł je, żebym jakoś przetrwał i nie zwariował doszczętnie.
Jakie masz wspomnienia związane z twoją mamą?
Pamiętam, że bardzo szybko zacząłem się obrażać. I wszyscy mieli o to do mnie pretensje. Obrażałem się na wszystkich i o wszystko, w każdej możliwej sytuacji. Byłem w tym arcymistrzem. Pamiętam moje pierwsze wakacje nad morzem. Jak tylko wyszedłem zza wydmy na plażę i zobaczyłem tę masę falującej, szumiącej wody, natychmiast się obraziłem, w sensie zamknąłem w sobie. Stanąłem na tej pięknej słonecznej plaży, skrzyżowałem ręce i odizolowałem się, jak potrafiłem najlepiej. Myślę, że tak naprawdę bardzo mi się to morze podobało, być może też trochę się przestraszyłem, ale zachwyt był na bank. Do tej pory mam do morza ogromny sentyment. Kiedy dojeżdżam do Gdyni, jestem podekscytowany na samą myśl, że zaraz zobaczę tę przestrzeń i poczuję słony zapach wody. Mój młodszy syn też tak ma. Czasem jeśli dotyka go jakaś bardzo silna emocja, i nie ma znaczenia, czy jest ona przyjemna, czy nieprzyjemna, to decyduje się przeżywać ją w samotności, odcina się. A wracając do mojej mamy, to pamiętam, że proponowała mi często sojusze w stylu „Będę cię kryć, nie powiem o tym ojcu”. I to związywało mnie lojalnością – wiedziałem, że jestem jej coś winien, że mam jakiś dług wobec niej. Ponadto w naszej rodzinie nie rozmawialiśmy ze sobą o ważnych, trudnych sprawach. Zresztą o tych szczęśliwych też nie. Egzystowało się obok siebie, tworząc w miarę sprawny układ organizacyjny: jedzenie, spanie, obowiązki. Nie pamiętam, żeby mama kiedyś spytała o to, co przeżywam, co się w moim życiu dzieje, dlaczego jestem smutny, wesoły, jakich i czy w ogóle mam przyjaciół. Przez pierwsze lata podstawówki byłem takim dobrym, trochę okrągłym Michałkiem, który tylko grzecznie siedział i czytał, miał swój świat i nie trzeba było zwracać na niego uwagi, a w sklepie z zabawkami to nigdy nic nie chciał (sic!). Taki trochę niepokojący objaw, chociaż w sytuacji skromnego budżetu – jak znalazł. Gdyby moje dziecko, stojąc w sklepie z zabawkami, nigdy nic nie chciało i przekonywało mnie, że wszystko na półkach to, cytuję sam siebie z dzieciństwa – „belegówno”, to od razu bym pomyślał, że jest coś nie tak. Z tego, co pamiętam, głównie bawiłem się sam. Dużo czasu spędzałem, bawiąc się na przykład swoimi dłońmi, udając że to samoloty lub samochody. Myślę, że dziś na pierwszej wizycie w przychodni wlepiono by mi diagnozę zespołu-kogoś-tam-kogoś i skazano na dwa lata integracji sensorycznej pod okiem fachowca. Wydaje mi się, że po prostu szukałem jakiegoś kontaktu ze swoim ciałem, bo mało mi go było. Zawsze za mało.
Jako mały chłopiec nie przyznałeś się nigdy rodzicom, że jest ci smutno?
W naszym domu panowała niepisana zasada, że o emocjach i przeżyciach się nie rozmawia i nigdy nie komunikuje się ich wprost. To od rodziców nauczyłem się odwracania uwagi od własnych emocji. Jako dziecko musiałem nauczyć się odczytywania stanów emocjonalnych rodziców bez żadnych podpowiedzi. Na przykład czujesz od rana, że mama jest zła. Nie wiesz dlaczego i nie wiesz na kogo, ale wyczuwasz napięcie. Jednocześnie mama podśpiewuje pod nosem wesołą melodyjkę, robiąc różne rzeczy. Dorosłemu się to nijak do kupy nie złoży, więc zapyta w końcu, o co chodzi. Z dziećmi jest chyba inaczej. Tym bardziej takimi jak ja. Obserwujesz i po kilku latach takiego treningu już wiesz, a może czujesz, że jak ona tak podśpiewuje, to znaczy, że jest już bardzo źle. Z ojcem było niby podobnie, ale całkiem inaczej. On nie podśpiewywał. Było super albo w miarę OK i nagle bez ostrzeżenia wybuchała dzika awantura. Dlatego jego się bałem jak ognia. Czułem, że jest w jakiś straszny sposób nieprzewidywalny i groźny. Po setkach i tysiącach godzin podobnych obserwacji stajesz się mistrzem odczytywania takich niuansów i reagowania zawczasu. To znaczy schodzisz z drogi, stajesz się jak najmniej uciążliwy lub znikasz rodzicom z oczu. Teraz paradoksalnie przydaje mi się to w pracy. Na przykład gdy wypowiadane przeze mnie słowa przeczą stanowi emocjonalnemu postaci. Już w domu miałem szansę uczyć się od wirtuozów. Przez, by tak rzec, osmozę.
Nigdy nie usłyszałeś od rodziców „kocham cię”?
Od ojca nie usłyszałem tych słów nigdy. Tego jestem pewien. Natomiast mama po latach nauczyła się artykułować pewne zwroty, które wie, że chciałem i może teraz chciałbym usłyszeć. Czyli właśnie takie: „kocham cię”, „wierzę w ciebie”, „jestem z ciebie dumna”. Ja wiem, że ona w to wierzy i mówi to szczerze, ale ponieważ dużo w naszych relacjach było udawania, trudno mi potraktować te słowa jako coś więcej niż tylko deklarację. To rodzi patową sytuację. Jak się tego nie mówiło, było źle, teraz gdy się mówi – też jest źle. Tylko że nie da się kontrolować własnych emocji, tak jak i tego, w co się wierzy, a w co nie. Wiem, że mama naprawdę to czuje i pewnie czuła zawsze, ale coś we mnie każe mi odbierać to jako wykluczające się wzajemnie komunikaty. Bo ktoś na co dzień ci nie ufa, nie zadzwoni, jak jest mu źle, nie podzieli się niczym trudnym i udaje, że zawsze jest git, ale też chce dawać i brać tylko to, co dobre. To tak nie działa. Jak mawiał nieśmiertelny Jerzy Dobrowolski: „Niestety, niestety, niestety”.
Jakie obrazy z rodzinnego domu zapamiętałeś najlepiej?
Osamotnienie i takie poczucie, że każdy jest osobno. Że nie ma razem, nawet jak jest. W mojej rodzinie panowała zasada zamiatania wszystkich trudnych spraw pod dywan. Wyobraź sobie, że mój ojciec przez dwadzieścia pięć lat małżeństwa nie powiedział swojej żonie, że człowiek, którego wszyscy mieliśmy za jego ojca, czyli mojego dziadka, w rzeczywistości nim nie jest. Moja mama, ja i siostra dowiedzieliśmy się o tym dopiero po jego śmierci. Ja miałem wtedy dziewiętnaście lat! I tak w sumie dobrze, że w ogóle się dowiedziałem, zanim zmarła ostatnia osoba, która o tym wiedziała – ciocia Gienia, kuzynka mojej babci od strony taty. Mój ojciec po prostu nikomu nie ufał.
A okazywał miłość twojej mamie?
Nie pamiętam takiej sytuacji, żeby rodzice okazywali sobie czułość. Zawsze albo to był układ organizacyjny, albo słyszałem jakieś pretensje. Dopiero teraz gdzieś tam dochodzą do mnie mgliste informacje od mamy, kiedy wspomina pierwsze lata ich małżeństwa, że wyglądało to trochę inaczej. Ale ja tego nie doświadczyłem. Dla mnie mój ojciec był zupełną enigmą. Ze zmysłowych wspomnień pamiętam, że miał mocny, donośny głos i wiecznie pachniał tytoniem, bo jarał z entuzjazmem godnym lepszej sprawy. Żyłem z nim przez szesnaście lat i właściwie nie wiedziałem o nim nic i nadal niewiele wiem. Na przykład w naszym domu były takie piękne czarno-białe wielkoformatowe zdjęcia, zrobione przez profesjonalnego fotografa. Jedne z najładniejszych, a już na bank największe ze wszystkich, jakie mieliśmy. Zdjęcia przedstawiały ojca z jakąś kobietą. Nikt nigdy nie pytał, kto to jest, nie komentował, choć zdjęcia leżały na widoku.
Dlaczego sam nie zapytasz o to mamy?
W końcu nie wytrzymałem i zapytałem. Wymijająco odpowiedziała, że to jakaś znajoma ojca. Ale przecież to musiał być ktoś ważny. Widać zażyłość na tych zdjęciach, poza tym w latach sześćdziesiątych profesjonalne sesje zdjęciowe nie były na porządku dziennym. Gdyby to nie było ważne, to ojciec nie trzymałby tych zdjęć przez całe życie. W dodatku nie schował ich głęboko, żeby nie trafiły na przykład w moje ręce. Ale nikt o tym nie rozmawiał. To są właśnie takie białe plamy rodzinnej historii. Wiesz, że ja nawet nie znam okoliczności poznania się moich rodziców? Coś tam słyszałem, że to było w Gdańsku, gdzie mój ojciec wtedy studiował w Wyższej Szkole Marynarki Wojennej. Ale to są tylko strzępki opowieści. Odkąd pamiętam, ojciec nie angażował się w życie. Żadne. Ani moje, ani rodzinne, ani mamy. Myślę, że wewnętrznie był zajęty rozkminianiem swojej relacji z samym sobą i ojcem, którego nigdy nie poznał.
Ja na wakacjach z rodzicami nad polskim morzem.Zdjęcie: prywatne archiwum Autora.
Co to znaczy?
Myślę, że latami mierzył się z traumą po tym, że nie miał szansy go spotkać, porozmawiać z nim, a co za tym idzie, określić własnej tożsamości. Nie dano mu nawet prawa do pamięci o nim. I z miłości do niego wziął tę jego historię na siebie. To jego wyautowanie, odrzucenie, zmarginalizowanie. Ja to zobaczyłem, a w zasadzie doświadczyłem tego bardzo mocno, kiedy jeden jedyny raz brałem udział w ustawieniach hellingerowskich. To była sesja nie na ludziach, tylko na figurkach. Figurki miały ruchome głowy i ręce, można je było dowolnie względem siebie i w przestrzeni ustawiać. Miałem do dyspozycji wszystkich członków mojej rodziny i musiałem ich usytuować w grupie. Zrobiłem to w kilka sekund, bez namysłu. Kiedy ustawiałem te głupawe, plastikowe ludziki w zasadzie dobrze się bawiłem, ale gdy zorientowałem się, co mi z tego wyszło, to jakbym oberwał obuchem przez potylicę. Zobaczyłem czarno na białym, co drzemie w mojej podświadomości i jak ta moja rodzina naprawdę wyglądała, albo, dla tych, którzy nie wierzą w tę metodę, jak ja ją postrzegam.
Jak je ustawiłeś?
Ja z siostrą i ojcem staliśmy na przedzie, moja mama z tyłu, ojciec przodem do mnie, ale w znacznym dystansie. Dziadek był bardzo daleko, po prawej stronie. A mój ojciec, choć stał frontem do mnie, to patrzył na dziadka, nie na nas, nie na żonę, nie na swoje dzieci. I tak było przez całe moje dzieciństwo. Ojciec w odruchu solidarności ze swoim ojcem, zrezygnował ze swojego życia. Postanowił heroicznie dźwignąć tatowe brzemię, myślał, że da radę. A to jest tak, jakbyś chciała wyjść dziś na ring z Tysonem, mówiąc sobie, że jakoś to będzie. No można, ale…
Co takiego zrobił twój dziadek, że tak bardzo pochłonęło to życie twojego ojca?
Mój ojciec, jak to się mówiło dawniej, był dzieckiem z nieprawego łoża. Jego matka została zesłana w czasie II wojny światowej na roboty do Niemiec. Tam poznała mężczyznę. Dziś wiem, że nazywał się Józef Bąkała. Babcia zakochała się i zaszła w ciążę. Szczęśliwie zwolniono ją z robót, wróciła do Polski. Ale ten mężczyzna musiał zostać. Obiecał jej, że przyjedzie do niej po wojnie. I moja babcia czekała. Urodziła mojego ojca w 1942 roku i cały czas miała nadzieję, że Józek przyjedzie. Ale on nigdy się nie pojawił. Wiem, że babcia miała jedno jego zdjęcie i któregoś dnia je porwała, pogodziła się z tym, że on jednak jej i dziecka nie chce, że nie będzie jej szukał. A on nie przyjechał, bo został zamordowany w czasie wojny, pewnie jeszcze na tych robotach, dokładnie dwa lata po urodzeniu się mojego ojca. Babcia została sama z dzieckiem i jeszcze z podejrzeniami otoczenia, że to może być niemiecki bękart. Po kilku latach poznała Piotra Czerneckiego, którego przez całe życie mój ojciec podawał nam za swojego ojca. Ten człowiek ożenił się z moją babcią, narażając się na mezalians, bo niby było po wojnie, ale ludzie hołdowali nadal przedwojennym zasadom. Później urodził się brat przyrodni mojego ojca – Marek. I rodzina jakoś funkcjonowała.
Kiedy twój ojciec poznał prawdę o swoim pochodzeniu?
Nie wiem. Ja się dowiedziałem dopiero kilka lat po jego śmierci. Moja mama o tym nie wiedziała, pomimo że była z nim dwadzieścia pięć lat. Dla mnie i dla mojej siostry to jest najtrudniejsze do przełknięcia. Po co i na co komu taka tajemnica? Czasy przecież się diametralnie zmieniły, nie było powodu tego ukrywać. W mojej rodzinie w ogóle nie było miejsca dla mojego prawdziwego dziadka, Józka Bąkały. Myślę, że ani moja babcia o tym nigdy nie chciała rozmawiać, ani mój ojciec, ani krewni. Uznali to za sprawę, którą na zawsze jednym ruchem trzeba zamieść pod dywan. Bardzo jestem wdzięczny nieżyjącej już cioci Gieni, że przerwała ten zaklęty krąg milczenia, bo bym nie wiedział, żem nie Babinicz, żem Kmicic-Bąkała.
Wstydzili się tego?
Tak przypuszczam. W ogóle babci musiało być ciężko, bo popełniła mezalians. Rodzina Czerneckich to byli zamożni sklepikarze. A ich syn, Piotr, wziął sobie za żonę kobietę z kilkuletnim dzieckiem, w dodatku biedną jak mysz kościelna. Za to został kompletnie zmarginalizowany przez swoich rodziców, wykluczony z dziedziczenia. Dużo musiał zapłacić, również materialnie, za życie z moją babcią i jej synem. Wydaje mi się, że również babcia płaciła za to ogromną cenę. Dlatego właśnie mój prawdziwy dziadek w ogóle nie został wpuszczony do obiegu rodziny, pamięć o nim wyrzucono na śmietnik. Mój ojciec nie miał szansy, by swoją tożsamość uczciwie zbudować. A wiem też, że zdarzały się awantury, podczas których jego ojczym w największym gniewie wyzywał go od niemieckich bękartów. Myślę, że taka atmosfera w domu sprawiła, że jego poczucie własnej wartości było bliskie zeru.
Od lewej: ja, moja siostra Joanna, mama Maria i babcia Anna (mama ojca).Zdjęcie: prywatne archiwum Autora.
Ja na letnim wyjeździe z babcią Anną.Zdjęcie: prywatne archiwum Autora.
A jakie miał relacje ze swoim przyrodnim bratem?
Bardzo rywalizowali. Myślę, że to wujek dostał od świata i od rodziców więcej dobrych rzeczy, odrobinę lepsze narzędzia do życia, a mój ojciec był zawsze tym wybrakowanym. Co zresztą później bardzo wpłynęło na jego przyszłość, a my jako rodzina dostaliśmy rykoszetem. W tym sensie, że rodzina mojego wujka była znacznie lepiej sytuowana od nas, czuliśmy się przy nich jak ubodzy krewni. Wracając do ojca, myślę, że żył w poczuciu, w jakim i potem solidarnie ja żyłem przez lata – że wszyscy mają lepiej, na więcej zasługują, a jemu nic się nie należy. Ojciec na początku próbował coś dla siebie wywalczyć, ale szybko się wycofał. Miał być marynarzem, był w szkole morskiej, ale został wyrzucony. Ostatecznie podjął pracę jako galwanizer i to mu niby wystarczyło. Myślę, że to nie jest przypadek, że wyrzucono go z tej szkoły. On po prostu czuł, że na nią nie zasługuje. I sam skwapliwie odebrał sobie marzenia.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
SKĄD PRZYSZEDŁEM
GDZIE BYŁEM
GDZIE JESTEM