Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co łączy Małgorzatę Szejnert z Marcinem Mellerem, Annę Dziewit-Meller z Mateuszem Marczewskim, a Ilonę Wiśniewską z Wojciechem Jagielskim?
Miejsce, w którym byli ostatnio, czyli Buda Ruska nad Czarną Hańczą, na Suwalszczyźnie, gdzie od kilku lat odbywa się festiwal literacki Patrząc na Wschód.
Zamieszczone w tej książce rozmowy, to pokłosie spotkań autorskich z wyżej wymienionymi, jakie miały miejsce w ramach festiwalu. A ponieważ miejsce, w jakim odbywa się festiwal, czyli północno-wschodnia Polska, zobowiązuje, to nie mogło być inaczej i rozmowy te dotyczą głównie Wschodu i Północy: Rosji, Kaukazu, Gruzji, Białorusi, Spitsbergenu i paru innych, nie mniej ciekawych miejsc na świecie.
Czy jest coś, co łączy Afrykę i Kaukaz, Australię z Białorusią, a Aborygenów z Białorusinami? Na te pytania także znaleźć można odpowiedź w tej książce…
Niespieszne rozmowy ze znakomitymi reporterami, to okazja, by poznać ich sposób patrzenia na świat, reporterski warsztat i by poznać powody, dla których wydeptują właśnie te, a nie inne reporterskie ścieżki...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 99
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
(ur. w 1936 r.) – dziennikarka, współzałożycielka „Gazety Wyborczej” i przez prawie piętnaście lat szefowa działu reportażu w tym dzienniku, opiekunka i mentorka najwybitniejszych polskich reporterów – Mariusza Szczygła, Wojciecha Tochmana, Jacka Hugo-Badera. Autorka wielu książek, m.in. Czarny ogród, Wyspa klucz, Dom żółwia. Zanzibar, Usypać góry. Historie z Polesia, Wyspa Węży. Czarny ogród został uhonorowany Nagrodą Mediów Publicznych COGITO oraz znalazł się w finałach Nagrody Literackiej Nike, Nagrody Literackiej Gdynia oraz Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus.
Jak rodzi się temat na reportaż? Ciekawych historii i opowieści wokół nas jest mnóstwo, ale nie każda z nich nadaje się na temat reportażu. W którym momencie wiesz, że dana opowieść będzie, rozpisanym na kilkaset stron, reportażem? Co o tym decyduje?
Nie ma na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi, tak jak i nie ma jednej recepty na reportaż. Te tematy wcale tak łatwo nie przychodzą, najczęściej objawiają się znienacka. Może być tak, że jakiś temat na reportaż tkwi w nas od dzieciństwa i nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. I nagle doznajesz małego olśnienia, widzisz coś w innym świetle niż dotychczas, bardziej ostro, wyraźnie i okazuje się, że właśnie chcesz o tym pisać.
Tak było właściwie ze wszystkimi moimi tematami. Książka Czarny ogród – o Śląsku, o dzielnicy Katowic, która nazywa się Giszowiec – wzięła się w pewnym stopniu z poczucia winy: bo przez całe swoje reporterskie życie w czasach PRL-u nie miałam odwagi pisać o Śląsku. Bałam się tego Śląska, bo był on wówczas bardzo pilnowany przez propagandę, pisanie o nim było niebezpieczne, trzeba było poddać się jakimś regułom gry narzuconym przez cenzurę.
Ale, poza poczuciem winy, zadziałał też przypadek. Gdy w stanie wojennym straciłam pracę w „Literaturze”, dostałam po znajomości kawałek etatu w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Wysłano mnie wówczas na Śląsk do ośrodka dla dzieci z chorobami neurologicznymi, żeby o tym ośrodku – na potrzeby instytutu – napisać takie doniesienie (nie mylić z donosem), jak powstał i co się w nim dzieje. Ten ośrodek był właśnie w Giszowcu, a jego powstanie i sposób działania były dla mnie zdumiewające. Został stworzony przez miejscową lekarkę – prawdziwą siłaczkę i mieszkańców Giszowca, rodziców chorych dzieci, którym udało się przekonać kierownictwo kopalni i lokalne władze, by dały pieniądze na jego funkcjonowanie i pomogły w tym organizacyjnie. Powstał ośrodek niezwykle nowoczesny, sprawny, wspomagany przez całą społeczność na różne sposoby. To było wówczas tak nieprawdopodobne społeczne osiągnięcie, że chciałam się temu bliżej przyjrzeć. Zaczęłam więc rozmawiać z ludźmi, którzy – jak to zwykle bywa – znajdując we mnie wiernego słuchacza, opowiadali mi nie tylko o ośrodku, ale także o Giszowcu, o swoim życiu tutaj… To było niezwykle ciekawe, ale nie myślałam wtedy o tym jako o temacie dla siebie. Poprzestałam na informacji dla instytutu. Potem wyjechałam do Ameryki z zamiarem emigracji, bo stan wojenny dał mi się mocno we znaki, a kiedy w 1986 roku wróciłam, bo do emigracji się nie nadawałam, w Polsce i całym obozie socjalistycznym można już było spodziewać się zmian.
W 1989 roku powstała „Gazeta Wyborcza” i przez piętnaście lat prowadziłam w niej dział reportażu. Na własne pisanie nie miałam wtedy czasu i sił. Dopiero kiedy przeszłam na emeryturę, pomyślałam – czas napisać książkę i przypomniałam sobie o Giszowcu.
Nie wiem, czy ja mam Państwu opowiadać o kolejnych tematach, o kolejnych moich książkach?
Tak!
Kolejną książką była Wyspa klucz – opowieść o Ellis Island położonej w Zatoce Nowojorskiej, gdzie mieściła się otwarta w 1892 roku, a ostatecznie zamknięta w 1954 roku, stacja emigracyjna, przez którą przeszło kilkanaście milionów ludzi, w tym co najmniej półtora miliona Polaków.
Zetknęłam się z tym tematem już jako potencjalna emigrantka, bo ja rzeczywiście w 1984 roku wyjechałam z dziesięcioletnim synem do Ameryki z myślą, że zostaniemy tam na stałe. Co prawda, szybko wróciliśmy, ale dzięki temu doświadczeniu temat emigracji stał mi się bliski. Zostać czy wrócić? Jaką cenę zapłacimy, gdy zostaniemy? Jakie koszty poniesiemy, gdy wrócimy? Syn koniecznie chciał wrócić, a ja właściwie bez przerwy przez te dwa i pół roku o tym myślałam… Na szczęście sytuacja w Polsce po 1989 roku zmieniła się na tyle, że – jak się okazało – miałam do czego wrócić, ale te lata zawieszenia pozostawiły we mnie trwały ślad.
Po napisaniu Czarnego ogrodu została próżnia i nie bardzo wiedziałam, czym ją wypełnić. Zazwyczaj reporter ma przygotowanych kilka tematów i po wyczerpaniu jednego zabiera się za następny, ale ja nie miałam. Któregoś dnia poszłam z wizytą do przyjaciółki, dziennikarki, która, korzystając z Internetu, szukała jakichś tropów genealogicznych. Poradziłam jej, żeby zajrzała na stronę poświęconą Ellis Island, że mogą tam mieć świetne programy ułatwiające poszukiwania rodzinne. Weszłyśmy razem na tę stronę i zaczęłyśmy grzebać. Tam było mnóstwo fantastycznych wiadomości, budzących ciekawość. Pomyślałam – co za wspaniały temat – organizacja tej stacji, jej losy, jej personel! Znowu olśnienie, po którym natychmiast zaczęłam sprawdzać, co Polska wie o Ellis Island i okazało się, że w Bibliotece Narodowej nie ma na ten temat ani jednej pozycji!
No a potem był Zanzibar i książka Dom żółwia. Ten temat wiązał się z moim dziewiętnastowiecznym dzieciństwem. Bo ja zahaczyłam w życiu o trzy stulecia: dziewiętnaste, dwudzieste i dwudzieste pierwsze. Urodziłam się, co prawda, w trzeciej dekadzie wieku dwudziestego, ale moje dzieciństwo w Białej Podlaskiej zanurzone było cywilizacyjnie, obyczajowo i nawet historycznie w wieku dziewiętnastym. W miasteczku nie było wodociągów, kanalizacji, a o tym, że ktoś umierał wiedzieliśmy stąd, że przez rynek przechodził ksiądz z olejami, a przed nim ministrant z dzwoneczkiem… Pierwszego dnia szkoły, w 1944 roku, poszłam do niej, niosąc krzesło na głowie, trzeba było przecież umeblować tę szkołę, ale w pustej klasie wisiał już na ścianie cykl sztychów Grottgera Polonia i Lithuania. Powstanie styczniowe wydawało się bliższe niż pierwsza wojna światowa. O drugiej dorośli chcieli zapomnieć. Bohaterami mojego dzieciństwa byli wielcy odkrywcy – na przykład Livingstone – lekarz, misjonarz, uważający niewolnictwo za przekleństwo i hańbę świata, niesiony po śmierci tysiąc pięćset kilometrów do brzegu Afryki przez wiernych tragarzy (o tym dowiedziałam się później, właśnie na Zanzibarze).
Gdy w 2008 roku poleciałam na Zanzibar, zaproszona tam przez przyjaciółkę, instruktorkę nurkowania, zwiedziłam oczywiście starą cześć jego stolicy, zwaną Kamiennym Miastem. Zobaczyłam tam odrapaną, piękną niegdyś, arabską rezydencję, w której mieścił się przed laty konsulat angielski. Tabliczka na zapuszczonej fasadzie informowała, że w tym domu David Livingstone oczekiwał w trumnie na ostatnią drogę do Anglii. Bardzo mnie to zainteresowało i tak – za sprawą Livingostone’a – zaczęłam myśleć o Zanzibarze jako temacie na reportaż. Wprawiający w zdumienie transport zwłok Livingstona przez dżunglę, który opisuję dokładnie w książce, to tylko szczegół, przyczynek do wielkiego tematu roli Zanzibaru w dziejach niewolnictwa. W XIX wieku był światowym centrum handlu niewolnikami. Ale niewolnictwo na Zanzibarze to nie tylko historia, ponieważ tam ciągle istnieją pewne formy niewolnictwa – Afrykanie są wypierani przez biały biznes turystyczny, i to właśnie starałam się w tej książce pokazać…
A potem pojechałaś na Białoruś i napisałaś książkę Usypać góry. Historie z Polesia…
Tak. Ten reportaż z kolei wziął się z buntu przeciwko zbitce słów „Polesia czar”, za którą krył się sielski obrazek Poleszuków, żyjących w swojej mitycznej krainie. Te słowa to cytat z piosenki, która ma historię miłosną. W latach międzywojennych poeta Jerzy Artur Kostecki pojechał na wakacje na Polesie i nieszczęśliwie się zakochał w córce właściciela jednego z tamtejszych majątków ziemskich. Była to miłość nieodwzajemniona i pozostała piosenka – tango.
„Pośród łąk, lasów i wód toni W ciągłej pustej życia pogoni Żyje posępny lud Brzęczą much roje nad bagnami Skrzypi jadący wóz czasami Poprzez grząską rzekę w bród
Czasem odezwie się łosia ryk Albo dziki w głębi głuszca krzyk I znów cisza, cisza tak niewzruszona Dusza śni pustką rozmarzona Piękny o Polesiu sen
Polesia czar, to dzikie knieje, moczary Polesia czar, smętnego wichru jęk Gdy w mroczną noc z bagien wstają opary Serce me drży, dziwny ogarnia lęk I słyszę jak w głębi wód jakaś skarga się miota Serca prostota wierzy w Polesia cud”.
Była to piosenka na tyle popularna, że trafiła do szkolnego programu wychowania muzycznego w polskich szkołach. Co prawda, jej tekst zawiera ponure obrazy, stada much, moczary, opary z bagien, ale zapamiętano przede wszystkim słowa „Polesia czar” i po wojnie traktowano ją niemal jak hymn czarownej, nieodwołalnie straconej krainy. Chciałam więc sprawdzić, co to za raj został utracony i czym Polesie jest dziś, w XXI wieku…
Impulsem do tego, by zabrać się na poważnie do pracy nad tą książką była rozmowa z Bożeną Dudko, która po śmierci Ryszarda Kapuścińskiego zaopiekowała się jego archiwum. Któregoś dnia, już po napisaniu przeze mnie Domu żółwia, zapytała: „Słuchaj, a nad czym Ty teraz pracujesz?”. Odpowiedziałam, że właściwie to nad niczym, mam dziurę… A ona na to: „To wypełnij tę dziurę Polesiem, Pińskiem. Kapuściński już tej książki nie napisze, trzeba to zrobić”. Ryszard Kapuściński, który pochodził przecież z Pińska, bardzo chciał napisać książkę o Polesiu. Przygotowywał się do niej… Niestety, nie zdążył, zmarł w 2007 roku. Zaczęłam czytać o Polesiu, ukazał się już wtedy, po raz pierwszy wydany, tom tekstów etnologa Józefa Obrębskiego, który przed wojną badał Polesie. To była pasjonująca lektura.
Postanowiłam więc pojechać na Polesie, na tę jego część, która po traktacie ryskim w 1921 roku została w Polsce, a obecnie jest częścią Białorusi. Poszłam więc do pani Alicji Kapuścińskiej, wdowy po Ryszardzie, która bardzo się ucieszyła i dała mi świetne kontakty w Pińsku.
Pamiętasz tę swoją pierwszą podróż na Polesie? Jaka ona była? Zaskakująca, rozczarowująca?
Wspaniała. Zaskakująca o tyle, że nie spodziewałam się tyle ciepła i życzliwości… Może dlatego, że nie występowałam oficjalnie jako dziennikarka, nie miałam żadnej akredytacji, bo bałam się jakiejś niepotrzebnej opieki, nie tyle ze strony jakichś służb specjalnych, lecz że ktoś będzie chciał moją wizytę potraktować bardzo oficjalnie i zechce mnie prowadzić jakimiś utartymi szlakami, jakoś kontrolować mój pobyt. I dlatego większość moich kontaktów, to byli ludzie, którzy starali się zachować swoją niezależność. W większości inteligenci, ale także ludzie ze wsi, różnych zawodów. Przed nikim jednak nie ukrywałam, że gromadzę materiały do książki, która wyjdzie w Polsce.
Przyznaję się więc od razu, że nie zachowywałam się na Białorusi jak rasowy reporter, nie próbowałam dotrzeć do administracji i władz partyjnych. Dlatego też moja książka nie jest obiektywnym obrazem życia na Białorusi, lecz pewnego rodzaju wyborem, który wydał mi się konieczny.
[Uczestnik spotkania]A dlaczego nie próbowała Pani z nimi rozmawiać?
Wie Pan… Bo co ja bym w gruncie rzeczy od nich usłyszała? Jeżeli piszę na przykład o zielonoświątkowcach, z którymi nawiązałam doskonały kontakt – to niezwykle ciekawy ruch religijny na Białorusi – i oni mi opowiadają z czym się borykali, przez co musieli przechodzić, zanim okrzepli, to co bym miała u tej drugiej strony potwierdzać? Ale też nie opieram się wyłącznie na rozmowach z zielonoświątkowcami. Sięgam do świadków, dokumentów, szukam w archiwach i drukach wydawanych w drugim obiegu, by znaleźć potwierdzenia, albo zaprzeczenia…
Jakim miejscem na ziemi była dla Ciebie Białoruś zanim ruszyłaś w tę podróż, a jakim jest teraz?
Przed napisaniem tej książki prawie nic o Białorusi nie wiedziałam, a do tego nie znam języka białoruskiego i bardzo słabo znam rosyjski. Gdy zabrałam się do tematu, to zaczęłam wiedzieć. Przeczytałam mnóstwo książek, mnóstwo dokumentów, relacji, wspomnień. To pochłania dużo czasu i wysiłku, ale jest znikomą częścią reporterskiej pracy, bo najważniejsze jest pojechać, zobaczyć, dotknąć, usłyszeć głos i spojrzeć w oczy człowiekowi podczas bezpośredniej rozmowy…
Białoruś teraz jest dla mnie miejscem oswojonym i znajomym, gdzie mieszka wielu ludzi, z którymi chętnie bym się spotkała ponownie. Nie zamierzam pisać już o Białorusi, więc prawdopodobnie tam już nie pojadę, ale ci znajomi przyjeżdżają do Polski, mamy więc ze sobą kontakt, piszemy do siebie listy. Białoruś stała się dla mnie zrozumiała…
Większość bohaterów mojego reportażu to ludzie, którzy uważają się za obywateli Białorusi, ale nie bardzo wiedzą, czy są Rosjanami, Białorusinami, Polakami. Mówią o sobie najczęściej, że są „tutejsi” i ta „tutejszość” jako określenie własnej tożsamości jest bardzo wyraźna w małych miastach, od Brześcia począwszy i dalej na wschód, i wiąże się często z poszukiwaniem w danym miejscu korzeni. Prawie wszyscy, z którymi spotykałam się na przykład w Pińsku, niezależnie od wykonywanych zawodów, byli historykami-amatorami. Interesowali się historią miejsca, po to, żeby się w nim zakorzenić, żeby poczuć, że są „stąd”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki