Wygrywa pierwsze kłamstwo - Ashley Elston - ebook + książka

Wygrywa pierwsze kłamstwo ebook

Ashley Elston

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jeden z najgłośniejszych thrillerów 2024 roku!

Evie Porter prowadzi wymarzone życie miłej dziewczyny z amerykańskiego Południa. Ma kochającego chłopaka, dom z ogrodem i grono przyjaciół.Jest tylko jeden problem: Evie Porter nie istnieje.

Najpierw otrzymuje nową tożsamość: Evie Porter. Kiedy jej tajemniczy szef, pan Smith, podał jej to imię i miejsce zamieszkania, Evie stara się dowiedzieć jak najwięcej o miasteczku i jego mieszkańcach. Następnie pojawił się cel: Ryan Sumner. Ostatnim elementem układanki jest wykonanie pracy.

Evie nie może popełnić błędu, zwłaszcza po tym, co wydarzyło się ostatnim razem. Jednak kiedy w miasteczku pojawia się nowa kobieta, jej prawdziwa tożsamość zostaje zagrożona. Stawka tej gry jest wysoka – teraz Evie Porter musi być o krok przed swoją przeszłością, jednocześnie nie tracąc szansy na to, by mieć jakąkolwiek przyszłość.

Ta książka ma wszystko, co powinien mieć dobry thriller: fałszywe tożsamości, tajemniczego zleceniodawcę oraz grę w kotka i myszkę, która do końca lektury trzymała mnie w niepewności.

Reese Witherspoon

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 370

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ashley Elston Wygrywa pierwsze kłamstwo Tytuł oryginału First Lie Wins ISBN Copyright © 2024 by Ashley Elston This edition is published by arrangement with Sterling Lord Literistic, Inc. and BookLab Literary Agency. First published by Viking, an imprint of Penguin Random House LLC. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2025 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2025 All rights reserved Redakcja Dorota Jastrzębowska Korekta Agnieszka Dudek, Alicja Laskowska Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak Projekt okładki Fecit studio Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Millera, Rossa i Archera

Rozdział 1

Zaczyna się od drobnych rzeczy: dodatkowej szczoteczki do zębów przy umywalce, kilku ubrań w najmniejszej szufladzie, ładowarek do telefonów po obu stronach łóżka. Potem te drobne rzeczy zmieniają się w większe: maszynki do golenia, płyn do płukania ust i pigułki antykoncepcyjne walczą o miejsce w szafce, a pytanie zmienia się z „Wpadniesz?” na „Co jemy na obiad?”.

Chociaż bardzo się tego obawiałam, ten następny krok jest nieunikniony.

Może i spotykam ludzi zebranych przy stole po raz pierwszy — ludzi, których Ryan zna od dzieciństwa — lecz nikt nie przegapił faktu, że solidnie się zadomowiłam w jego życiu. Da się to poznać po detalach, w których widać kobiecą rękę, na przykład ozdobnych poduszkach na kanapie albo delikatnym zapachu jaśminu z dyfuzora stojącego na regale z książkami — takie rzeczy każda inna przedstawicielka naszej płci zauważy od razu po przekroczeniu progu.

Znad spowitego blaskiem świec stołu niesie się głos, omijając dekorację — według zapewnień obsługi sklepu „delikatną, lecz zdecydowaną” — i dosięga mnie.

— Evie to nietypowe imię.

Odwracam się do Beth, zastanawiając się, czy odpowiedzieć na to pytanie, które właściwie nie jest pytaniem.

— To skrót od Evelyn. Dostałam imię po babci.

Kobiety wymieniają ukradkowe spojrzenia, porozumiewając się bez słów. Każda udzielona przeze mnie odpowiedź jest starannie katalogowana do późniejszego omówienia.

— Och, jak cudownie! — piszczy Allison. — Ja swoje też. A możesz powtórzyć, skąd jesteś?

Jeszcze tego nie mówiłam i dobrze o tym wiedzą. Są jak sępy, będą drążyć i drążyć, aż dostaną wszystkie informacje, których chcą.

— Z małego miasteczka w Alabamie — odpowiadam.

Zanim zapytają, jakiego małego miasteczka w Alabamie, Ryan zmienia temat.

— Allison, widziałem twoją babcię w sklepie w zeszłym tygodniu. Jak się trzyma?

Kupuje mi kilka cennych chwil spokoju, w czasie których Allison wyjaśnia, jak się miewa jej babcia po śmierci męża. Wiem jednak, że zanim się obejrzę, znowu będę w centrum uwagi.

Nie muszę znać tych ludzi, by wiedzieć o nich wszystko. Chodzili razem do przedszkola i pozostali przyjaciółmi aż do końca liceum. Potem rozjechali się dwójkami i trójkami do różnych uczelni, do których można stąd dotrzeć autem. Dołączyli do siostrzeństw i braterstw złożonych z innych dwójek i trójek o podobnym pochodzeniu, by później powoli wrócić do tej małej luizjańskiej miejscowości, raz jeszcze tworząc krąg przyjaciół. Greckie litery zamienili na członkostwo w Junior League, uroczyste kolacje i sobotnie popołudnia na polu golfowym, o ile nie wchodzi to w paradę meczom futbolu.

Nie dziwię się, że prowadzą takie życie. Właściwie to im zazdroszczę. Też chciałabym się czuć swobodnie w tego typu sytuacjach, też chciałabym wiedzieć, czego mogę oczekiwać i czego się oczekuje ode mnie. Zazdroszczę im pewności siebie, jaka nierozerwalnie łączy się ze świadomością, że to miasteczko widziało ich w najgorszych momentach i nadal ich akceptuje.

— A jak się poznaliście? — pyta Sara, znów skupiając się na mnie.

To dość niewinne, lecz i tak wzbudza mój niepokój.

Uśmiech na twarzy Ryana zdradza, że on wie, jak się czuję, odpowiadając na takie pytania, dlatego jest gotów mnie wyręczyć, ale go uprzedzam.

Ocieram delikatnie usta jedną z białych serwetek, które kupiłam specjalnie na tę okazję, po czym mówię:

— Ryan pomógł mi wymienić koło.

Gdyby to on udzielał tych wyjaśnień, powiedziałby znacznie więcej, niż sobie zasłużyli, dlatego go powstrzymałam. Nie wspominam, że to było w zajezdni tirów na obrzeżach miasteczka, gdzie pracowałam w knajpie jako kelnerka. Ani o tym, że chociaż one mogą się pochwalić jakimiś skrótami przed imieniem i nazwiskiem, ja skończyłam tylko szkołę średnią.

Po takiej informacji nabraliby uprzedzeń, nawet wbrew swoim intencjom. Choćby nie zdawali sobie z tego sprawy.

Powiedziałam Ryanowi, że się obawiam, jak mnie ocenią, gdy się dowiedzą, że moje pochodzenie jest zupełnie inne. Zapewnił mnie, że nie obchodzi go, co sobie pomyślą, ale to nieprawda. Sam fakt, że się poddał, zaprosił ich wszystkich, a potem spędził tydzień, pomagając mi w przygotowywaniu perfekcyjnego menu, mówi więcej niż wyszeptane w ciemności słowa o tym, jak to podoba mu się, że jestem inna niż dziewczyny, z którymi dorastał.

— Ale z ciebie złota rączka — rzuca do niego Allison.

Obserwuję Ryana. Podsumowałam całe nasze spotkanie jednym zdaniem i na razie pozwolił, by uszło mi to płazem.

Widzę uśmieszek na jego twarzy i wiem, że uznaje to za moje show — przynajmniej teraz — i nie będzie się wtrącał.

— Nie zdziwiłbym się, gdyby ci przebił oponę wyłącznie po to, by potem pomóc ją wymienić — dodaje mąż Allison, Cole.

Śmiech niesie się nad stołem, a sądząc po tym, że chłopak łapie się za bok, właśnie dostał kuksańca od żony. Ryan kręci głową, nadal nie odrywając ode mnie wzroku.

Uśmiecham się, a potem śmieję, niezbyt głośno i niezbyt długo, by pokazać, że mnie też bawi ta myśl — że Ryan mógłby użyć takiego fortelu, by mnie poznać.

Myśl, że ktoś mógłby obserwować kogoś dostatecznie długo, by wiedzieć, że zawsze napełnia bak na tamtej stacji w czwartki wieczorem, po dniu spędzonym w biurze we wschodnim Teksasie. I że woli dystrybutory po zachodniej stronie budynku, a jego wzrok niemal zawsze zatrzymuje się trochę zbyt długo na każdej kobiecie, która stanie mu na drodze, szczególnie jeśli ma krótką spódniczkę. I że ten sam ktoś mógłby zwrócić uwagę na inne detale, na przykład bejsbolówkę z logo LSU na tylnym siedzeniu albo koszulkę braterstwa widoczną spod białej koszuli, albo naklejkę klubu w lewym dolnym rogu przedniej szyby — wszystko po to, by zyskać pewność, że kiedy się spotkają, będzie o czym porozmawiać. Ten sam ktoś mógłby delikatnie rozkręcić zawór, spuszczając powietrze z koła.

Cóż, to bardzo zabawne wierzyć, że ktoś mógłby zadać sobie aż tyle trudu, by kogoś poznać.

— Dałam czadu — oznajmiam, wkładając ostatni talerz do zlewu wypełnionego wodą z płynem.

Ryan przystaje za mną, jego dłonie przesuwają się po moich biodrach i zatrzymują w pasie. Kładzie brodę na moim ramieniu i przytyka usta do tego miejsca na szyi tak, jak to uwielbiam.

— Byli tobą zachwyceni — szepcze.

Wcale nie. Co najwyżej zaspokoiłam pierwszą falę ciekawości. Wyobrażam sobie, że zanim jeszcze pierwsze auto wyjechało na ulicę, każda kobieta siedząca na fotelu pasażera weszła na grupowy czat, żeby obgadać ten wieczór w najdrobniejszych szczegółach i wyszukać we wszystkich możliwych mediach społecznościowych moje nazwisko, próbując dowiedzieć się, kim jestem i z jakiego dokładnie małego miasteczka w Alabamie pochodzę.

— Ray właśnie wysłał mi wiadomość. Sara chce twój numer, żeby cię zaprosić na lunch w przyszłym tygodniu.

Szybciej, niż się spodziewałam. Chyba właśnie płynie w moją stronę druga fala ciekawości, napędzana odkryciem, że w internecie na mój temat można znaleźć jedynie absolutne minimum informacji, a one pragną ich więcej.

— Wysłałem. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko — ciągnie Ryan.

Obracam się do niego, przesuwam dłonie po jego klacie i obejmuję twarz.

— Oczywiście, że nie. To twoi przyjaciele. Liczę, że w przyszłości zostaną również moimi.

Czyli teraz czeka mnie lunch, a na nim pytania zadawane bez ogródek, ponieważ Ryan nie będzie mógł tam być i zaprotestować.

Staję na palcach, przyciągam go bliżej, aż nasze usta znajdą się tuż obok siebie. Oboje uwielbiamy ten moment, to oczekiwanie, kiedy mieszają się nasze oddechy, a moje brązowe oczy wpatrują się w jego błękitne. Jesteśmy blisko, lecz nie dość blisko. Jego dłonie ześlizgują się pod rąbek mojej koszulki, palce wpijają się w miękką skórę w pasie, a ja wędruję swoimi po jego karku, wczepiając palce w ciemne kosmyki. Włosy Ryana są teraz dłuższe, niż kiedy się poznaliśmy, kiedy zaczęłam go obserwować. Powiedziałam, że takie mi się podobają — że lubię mieć za co złapać — więc przestał je obcinać. Zauważyłam, że jego przyjaciele byli tym zaskoczeni, ponieważ zdjęcia z jego mediów społecznościowych pokazują, że nigdy nie nosił włosów dłuższych niż nad kołnierzyk. A potem popatrzyli na mnie i widziałam pytania w ich oczach. Dlaczego Ryan się zmienił? Czy to przez tę dziewczynę?

Przesuwa dłonie niżej, łapie mnie za uda pod krótką spódniczką i podciąga w taki sposób, bym objęła go nogami.

— Zostaniesz? — szepcze, chociaż jesteśmy w domu tylko we dwoje. Zadaje mi to pytanie każdego wieczoru.

— Tak — odpowiadam równie cicho. Zawsze tak samo.

Jego usta wiszą nad moimi, lecz ich nie dotykają. Nie mogę skupić wzroku na jego twarzy. Chociaż ciężko mi wytrzymać, czekam, aż pokona do końca dzielący nas dystans.

— Nie chcę dłużej o to pytać. Chciałbym, żebyś spędzała tutaj wszystkie noce, ponieważ to także twój dom. Zgodzisz się? Zamieszkasz ze mną?

Wsuwam palce głębiej w jego włosy, zaciskam nogi mocniej na jego biodrach.

— Już myślałam, że nigdy tego nie zaproponujesz.

Czuję jego uśmiech na ustach i zaraz zaczyna mnie całować, a potem niesie przez kuchnię i korytarz do sypialni.

Naszej sypialni.

Rozdział 2

Odkąd pięć dni temu Ryan poprosił, żebym się do niego wprowadziła, a ja się zgodziłam, bardzo się niecierp­liwi. Obudziłam się rano następnego dnia po kolacji z jego przyjaciółmi, a on już dzwonił do firmy transportowej, żeby wynająć ją na popołudnie, co było możliwe dzięki temu, że ktoś zrezygnował w ostatniej chwili.

Przekonałam go, żeby poczekał, choćby tydzień, by zdążył się upewnić, że naprawdę tego chce, zamiast działać pod wpływem emocji wywołanych drogim winem i perfekcyjnie przygotowaną polędwicą wołową. Poza tym wspomniałam, że trochę przesadza, dzwoniąc do ekipy w momencie, gdy ja jeszcze niczego nie spakowałam.

— Gdybyś tak naprawdę nie chciała się do mnie wprowadzić, powiedziałabyś mi o tym, prawda?

Ryan stoi przed lustrem w łazience, wiąże swój granatowy krawat w szare paski i próbuje udawać, że wcale nie zadał ważnego pytania. Ma smutną minę. Już mu się zdarzało taką robić, kiedy coś nie szło po jego myśli.

Wskakuję na blat i przysuwam się do niego po białym marmurze. On spogląda na lustro zza mojego ramienia, jakby nadal był w stanie śledzić wiązanie. Dzisiaj rano zachowuje się jak dziecko.

Zapamiętałam jego twarz, lecz mimo to przyglądam się jej za każdym razem, gdy mam okazję. Szukam detali, które mogłam przegapić. Ryan jest klasycznie przystojny. Ma ciemne, gęste włosy, które zaczynają się kręcić, jeśli są odpowiednio długie, na przykład teraz. Jego niebieskie oczy są uderzająco piękne, a chociaż dopiero co się ogolił, wiem, że kiedy zobaczymy się wieczorem, na jego szczęce pojawi się cień zarostu i dostanę gęsiej skórki, gdy się otrze o moją szyję.

Strącam jego dłonie i sama kończę węzeł.

— Oczywiście, że chcę się wprowadzić. Skąd te wątpliwości?

Ryan patrzy na krawat i poprawia go, chociaż już jest idealnie prosty, ale musi coś zrobić z rękami. Nie dotykał mnie dzisiaj i prawie na mnie nie patrzył. Tak, totalny dzieciuch.

— A ty zmieniłeś zdanie? — dodaję, bo nie uzyskałam odpowiedzi. — Wiem, że według ciebie unikam pakowania, ale zarezerwowałam sobie na to cały dzień, a ludzie z Goodwill mają przyjechać po wszystko, czego nie będę już potrzebować. Mimo to mogę zadzwonić i odwołać…

Wreszcie czuję na sobie jego wzrok i ręce.

— Nie zmieniłem zdania. Nie wiedziałem, że planowałaś zająć się tym dzisiaj. Akurat wybrałaś ten jeden jedyny dzień, kiedy nie mogę ci pomóc. Tkwię po uszy w robocie.

Mamy czwartek, a Ryan będzie jakieś osiemdziesiąt kilometrów stąd, w swoim drugim biurze. Tak jak w każdy czwartek.

— Wiem, że słabo wyszło, ale akurat tylko dzisiaj mogłam wziąć wolne w pracy i tylko dzisiaj ci z Goodwill mogli wysłać ciężarówkę. Nie mam zbyt wielu rzeczy, więc nawet sama szybko się z tym uporam.

Ryan ściska mnie i wychyla się do pocałunku. Już nie robi smutnej miny, zahaczam piętami o jego nogi i przyciągam go blisko.

— Może zadzwonię i powiem, że się rozchorowałem. W końcu to ja tu jestem szefem i najwyższy czas nadużyć trochę tej władzy — mówi ze śmiechem.

Chichoczę między jednym a drugim pocałunkiem.

— Zachowaj sobie ten wybieg na lepszą okazję niż pakowanie. Naprawdę nie ma tego wiele, bo i tak większość oddaję potrzebującym. — Zerkam na sypialnię. — Moje rzeczy nie są takie ładne jak twoje, więc nie ma sensu ich zachowywać.

Jego dłonie wędrują do mojej twarzy.

— Mówiłem już, że cokolwiek zechcesz ze sobą zabrać, znajdziemy na to miejsce. Nie musisz się wszystkiego pozbywać.

Przygryzam usta i odpowiadam:

— Przysięgam, że nie chcesz mojej brzydkiej używanej kanapy w swoim salonie.

— Skąd wiesz, że nie chcę twojej brzydkiej używanej kanapy w swoim salonie? Nie pozwoliłaś mi jej zobaczyć.

Próbuję obejść tę minę, uciekając wzrokiem, lecz on przyciąga palcem moją brodę z powrotem, żebyśmy dalej patrzyli sobie w oczy.

— Nie ma się czego wstydzić — dodaje.

— Owszem, jest — odpowiadam, mierząc go wzrokiem, po czym nachylam się do pocałunku, żeby znowu się nie zasępił. — Sam się przekonasz w sobotę, kiedy spotkamy się z ekipą. Wczoraj ich umówiłam. Niedzielę spędzimy na szukaniu miejsca na moje rzeczy. Zachowaj sobie wolne na poniedziałek. Wtedy będziemy wykończeni i na pewno przyda się dzień w łóżku. W piżamach albo bez.

Dotyka czołem mojego czoła, jego uśmiech jest zaraźliwy.

— Umowa stoi. — Po ostatnim szybkim buziaku odsuwa się i wychodzi z łazienki.

Dwadzieścia minut po tym, jak tahoe Ryana wyruszy sprzed domu, odjeżdżam swoim dziesięcioletnim 4runnerem. Lake Forbing to średniej wielkości miasteczko w północnej Luizjanie, znane ze swoich płodnych ziem oraz dużych złóż gazu naturalnego. W tej okolicy jest mnóstwo pieniędzy, ale to ciche fortuny. Z domu Ryana do Lake View Apartments jedzie się kwadrans i po tym poznaję, że nie znajduje się blisko jeziora, z którego wzięła się jego nazwa.

Parkuję na pustym miejscu, przeznaczonym dla mieszkania numer dwieście trzy, tuż obok ciężarówki Goodwill.

— Wcześnie jesteś, Pat — mówię do kierowcy po tym, jak oboje wysiadamy.

On kiwa głową.

— Pierwszy kurs zajął mniej czasu, niż sądziliśmy. Który to numer?

Pat podąża za mną schodami, a jego człowiek otwiera naczepę. Zatrzymuję się przed drzwiami, wyciągam klucz z torebki.

— To tutaj.

Kiwa jeszcze raz głową i rusza na dół. Potrzebuję kilku prób, żeby wreszcie odblokować dawno nieużywany zamek. Właśnie przekręcam gałkę, kiedy rozlega się dudnienie metalowego wózka, odbijającego się od stopni.

Przytrzymuję drzwi, a Pat i jego pomocnik z trudem przeciskają wózek przez wąską framugę.

— Gdzie mamy je wypakować? — pyta.

Rozglądam się po pustym mieszkaniu i mówię:

— Na środku pokoju.

Spoglądam na pierwszą stertę kartonów, każdy z nich jest wypełniony rzeczami, które starannie wybierałam przez ostatnie cztery dni. Pat trzymał je w tej ciężarówce do czasu, aż będę gotowa, by zabrać je tutaj. W sobotę przeniosę je do domu Ryana i powiem, że jestem ich właścicielką od lat, a nie zaledwie od paru dni.

Przenoszą je na dwa razy. Wyciągam pięć dwudziestek z tylnej kieszeni i przekazuję je Patowi. Goodwill nie oferuje takiej usługi, ale za trochę gotówki był skory do pomocy.

Chłopaki już przechodzą przez próg, kiedy wołam za nimi:

— A zabraliście puste kartony?

Pat wzrusza ramionami i spogląda na pomocnika, który mówi:

— Tak, mamy je w ciężarówce. Przynieść?

Nawet jeśli uważają tę prośbę za dziwną, nie dają tego po sobie poznać.

— Nie. Możecie je zostawić na chodniku przed moim autem.

Wychodzę za nimi. Gdy wypakowują stertę rozpłaszczonych kartonów, podchodzę do bagażnika swojego samochodu i wyjmuję małą czarną torbę. Dziękuję chłopakom jeszcze raz, gdy wsiadają do kabiny. Zostało już tylko kilka spraw do załatwienia.

Rozkład mieszkania jest prosty. Przez frontowe drzwi wchodzi się do niewielkiego salonu z aneksem kuchennym w głębi. Wąski korytarz prowadzi do łazienki i sypialni. Beżowy dywan, beżowe linoleum, beżowe ściany.

Otwieram czarną torbę i wyjmuję menu pobliskich knajp oraz trzy zdjęcia z Ryanem, które wydrukowałam w CVS, do tego siedem magnesów, którymi przypinam je do lodówki. Potem sięgam po różnego rodzaju sosy, wylewam z każdej butelki połowę do zlewu, po czym ustawiam w lodówce. Przechodzę do łazienki, zabierając ze sobą torbę, z której wyjmuję szampon i odżywkę, po czym znowu opróżniam do połowy i ustawiam na krawędzi wanny. Rozpakowuję kostkę mydła i kładę na odpływie umywalki, po czym odkręcam wodę i przekładam mydło co kilka minut na inną stronę, aż logo się zmyje, a brzegi staną się bardziej obłe, a potem wrzucam je do małej wnęki pod prysznicem. Teraz kolej na pastę do zębów. Zaczynając od dołu, wyciskam solidną porcję i zostawiam ze dwie kapki na krawędzi umywalki, dokładnie tak, jak to robię w domu Ryana, chociaż wiem, że będzie się o to czepiał. Odkładam odkręconą tubkę obok kranu.

Została jeszcze sypialnia. Wyjmuję druciane i plastikowe wieszaki, to już ostatnie rzeczy w torbie, po czym umieszczam je na metalowej rurce w szafie. Wracam do salonu i rozrzucam puste kartony po podłodze, aż jest nimi zasłana. Sięgam po dwa pudła, jedno z książkami i drugie z różnymi starymi buteleczkami po perfumach. Książki łatwo wypakować, więc po chwili mam już kilka stert obok kartonu, który jakby czekał, by je do niego władować.

Buteleczki po perfumach wymagają trochę więcej pracy. Przenoszę je na blat w kuchni i odpakowuję cztery z samej góry, stawiając je na laminacie. Światło z okna pada na nie pod idealnym kątem, a cienkie, kolorowe szkło działa jak pryzmat, rozszczepiając promienie i barwiąc obskurne pomieszczenie na niebiesko, fioletowo i różowo.

Ze wszystkich moich zakupów z tego tygodnia buteleczki sprawiły najwięcej kłopotu, lecz przy tym zaskakująco dużo frajdy. To w sumie szczęśliwy traf, że wpadłam na post, w którym został oznaczony Ryan, i od razu się zorientowałam, że właśnie coś takiego muszę „kolekcjonować”. W zeszłym roku kupił taką buteleczkę swojej matce na urodziny — w stylu art deco, okrągłą i oplecioną srebrem, ozdobioną maleńkimi kwadratowymi lustereczkami — wyglądała jak coś, co Jay Gatsby mógłby podarować Daisy. Była piękna, a sądząc po uśmiechu na twarzy jego matki, wzbudziła zachwyt.

Jeśli więc miałabym być dziewczyną, która coś zbiera, to właśnie coś takiego.

Obrzucam pokój ostatnim spojrzeniem. Wszystko wygląda dokładnie tak, jak bym sobie tego życzyła: jakbym była prawie spakowana, nie licząc kilku przypadkowych rzeczy, którymi nie zdążyłam się zająć.

— Puk, puk — mówi ktoś w progu.

Odwracam się gwałtownie. Kobieta, która pracuje w biurze tego kompleksu. Od niej wynajęłam to mieszkanie od poniedziałkowego popołudnia.

Wchodzi do pokoju i spogląda na bałagan na podłodze.

— Martwiłam się, gdy nikt nie przyjeżdżał tutaj od poniedziałku.

Wsuwam dłonie do kieszeni i opieram się o ścianę obok blatu kuchennego, krzyżując nogi w kostkach. Poruszam się powoli, lecz rozmyślnie. Martwię się, że tutaj przyszła. Sprawdza mnie i tę samą potrzebę poczuje w sobotę, kiedy zjawi się Ryan. Wybrałam miejsce, gdzie sąsiedzi nie nawiązują żadnych relacji, a w czynszu zawiera się ryczałtowa opłata za media, ponieważ mieszkania można wynajmować na tygodnie. Siedem dni w zupełności mi wystarczało.

Musiałam wzbudzić zainteresowanie tej kobiety, kiedy wybrałam nieumeblowany lokal. Zazwyczaj, kiedy ktoś zadaje sobie trud przewożenia mebli, planuje dłuższy pobyt, ale nie chciałam, by Ryan pomyślał, że nie mam nawet własnej kanapy, więc umeblowane mieszkanie odpadało. I tak oto nadszedł czwarty dzień i nic nie świadczy o tym, że tu przebywam, nie licząc ośmiu strategicznie rozstawionych kartonów.

Kobieta przeciąga dłońmi po najbliższym z nich i zerka na stojące w kuchni buteleczki. Znam ten typ. Ma ciężki makijaż i obcisłe ubrania, kiedyś była zapewne uważana za piękność, lecz czas nie okazał się dla niej łaskawy. Obrzuca wszystko dokoła badawczym spojrzeniem. Tego rodzaju lokale wynajmuje się do różnych nielegalnych procederów, a ona nimi zarządza, nieustannie szukając okazji, by na czymś skorzystać. A teraz przeszła przez parking i wmaszerowała prosto do mojego mieszkania, bo wie, że coś kombinuję, ale jeszcze nie rozgryzła, jak tego użyć przeciwko mnie.

— Chciałam się tylko upewnić, że się pani rozgościła — mówi.

— Owszem, rozgościłam się — odpowiadam, potem zerkam na identyfikator z imieniem na jej bluzce. — Shawna, twoja troska jest zbędna. I niemile widziana.

Shawna sztywnieje. Mój obcesowy ton zadaje kłam wyluzowanej postawie. Weszła tutaj, myśląc, że jest królową tego miejsca, jednak właśnie ją zdetronizowałam.

— Mam nadal zakładać, że do siedemnastej w niedzielę ten lokal zostanie opróżniony, a klucze oddane? — pyta.

— Ja zakładam, że nie będzie więcej niezapowiedzianych wizyt — odpowiadam, wskazując głową drzwi i uśmiechając się lekko.

Kobieta cmoka niezadowolona, po czym odwraca się do wyjścia. Potrzebuję dużo silnej woli, by nie zamknąć za nią drzwi na klucz. Jednak prawie już tutaj skończyłam, a mam jeszcze sporo spraw do załatwienia, zanim o siedemnastej trzydzieści Ryan przekroczy granicę stanu Luizjana.

Rozdział 3

Dziadek Ryana zmarł trzy lata temu, zaledwie rok po żonie, i zostawił wnuczkowi spadek w postaci domu razem ze wszystkimi meblami i wyposażeniem, co do ostatniego talerza w szafce czy obrazka na ścianie. No i do tego jeszcze całkiem pokaźną sumkę w gotówce.

Z opowieści Ryana wynika, że pewnego dnia pojawił się u dziadka i znalazł go martwego w łóżku, po czym po tygodniu się tutaj wprowadził. Jedyne rzeczy, jakie zabrał ze sobą, to ubrania, przybory toaletowe i nowy materac do sypialni. Pewnie znalazłby miejsce na brzydką używaną kanapę… gdybym ją miała.

Przy jego ulicy rosną wielkie dęby, ich gałęzie rzucają cień na chodnik. Wszyscy sąsiedzi są starsi, mieszkają tu o wiele dłużej i uwielbiają mi opowiadać o tym, jak oglądali „tego uroczego chłopca”, odkąd był berbeciem. W takim domu mieszkają ludzie, którym się udało — którzy wychowali już dzieci i nie muszą dłużej przejmować się tym, czy wystarczy im na rachunki.

Jednak dla Ryana ten dom jest za duży. Ma dwie kondygnacje, szeroki frontowy ganek i wielkie podwórko, do tego ciemnozielone okiennice, przystrzyżone rabaty i wyłożoną cegłami ścieżkę prowadzącą do drzwi. Gdyby chcieć sprawdzić każde pomieszczenie, trzeba by chodzić dobre kilka minut — pokoje są tak duże, że ktoś mógłby wejść od strony wiaty dla samochodów i nie usłyszałabym tego z głównej sypialni.

Podjeżdżam autem pod same drzwi, żeby nie nosić zbyt daleko kartonów. Dopiero kiedy otwieram bagażnik, zauważam sąsiadów po lewej stronie, Bena i Maggie Rogersów, którzy obserwują mnie ze swojego ganku. Jak w zegarku. Ich poranny spacer zbiega się w czasie z naszym wyjazdem do pracy, a gdy wracamy, oni już popijają wieczorne koktajle na ganku. Jednak tak to mniej więcej wygląda na całej tej ulicy, ponieważ niemal wszyscy tutaj są na emeryturze albo tuż przed.

Pani Rogers śledzi mnie wzrokiem, gdy wyjmuję pierwsze pudło z 4runnera. Ten jasny znak, że stałam się kimś więcej niż regularnie nocującym gościem, zostanie przekazany reszcie mieszkańców ulicy podczas jutrzejszego porannego spaceru. Rogersi traktują pełnienie sąsiedzkiej straży nadzwyczaj poważnie.

Są moimi cichymi widzami, kiedy rozładowuję kolejne kartony. Ryan zajeżdża pod dom w momencie, gdy sięgam po ostatni. Wysiada i od razu podbiega, żeby mi pomóc.

— Daj, ja wezmę — mówi.

Staję na palcach i całuję go, a karton nie pozwala nam dotykać się innymi częściami ciała oprócz ust. Zanim wejdziemy do środka, Ryan wita jeszcze sąsiadów.

— Dobry wieczór!

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki