Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyobraźmy sobie, że nasz rozleniwiony, przesypiający życie na kanapie kot staje się członkiem organizacji terrorystycznej. Nad porządkiem i prawem nadzór utrzymują konie chodzące na dwóch nogach, którym nieobce są ludzkie nałogi (fast foody z koniczyny i słodkie nalewki), oraz kury mieszkające w pałacu i żyjące według zasad zakonnych. Kanałami rządzą jeże-chemicy, które zaopatrzone w swoje magiczne fiolki, wzbudzają postrach w dzielnicy. Gdzie w tym wszystkim są ludzie? Wymarli dawno temu. Macie ochotę na więcej? Czeka Was jazda bez trzymanki po niesamowitym świecie postapo, pełnym zaskoczeń i zwrotów akcji, w środek szaleńczej pogoni za szczepionką na wirus zagrażający jednemu z gatunków.
Nigdy bym nie przypuszczała, że w moje dłonie trafi książka, w której ludzkość zniknie ze świata, a zapanują nad nim zwierzęta – kocie podziemie, kolonia kur, konie i... pijane szczury! Brzmi odjechanie? I takie jest! To niesamowita uczta dla wyobraźni! Świat ten – pełen tajemniczości, spisków, a nawet brutalności i wszechobecnego sarkazmu – pochłonie Was już od pierwszych stron i przysięgam – nie znajdziecie długo nic równie oryginalnego do przeczytania! Polecam z całego serca.
@sliwkowy.kompocik
Pierwsze strony „Wysadzonych z siodła” mogą zdenerwować (zwłaszcza kiedy tak jak ja jesteście kociarzami), jednak irytacja szybko przeradza się w ciekawość, a ta w fascynację opowieścią o Billu i jego towarzyszach. Magda Lewandowska pokazuje świat bez ludzi, więc mogłoby się wydawać, że lepszy. Czy na pewno? Resztę doczytajcie sami, do czego gorąco zachęcam.
Joanna Wlazło, magazyn Vege
Notatka o Autorce
Magda Lewandowska – ilustratorka, pisarka, architektka, chórzystka. Zakochana w zwierzętach wolontariuszka Fundacji Głosem Zwierząt. Przez wielu znana jako Koniauke – autorka setek zwierzęcych (i nie tylko!) portretów. „Wysadzeni z siodła” są jej debiutancką powieścią.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 381
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opieka redakcyjna
Agnieszka Gortat
Redaktor prowadzący
Monika Bronowicz-Hossain
Korekta
Słowa na warsztatAgata Czaplarska
Opracowanie graficzne i skład
Marzena Jeziak
Projekt okładki
Magda Lewandowska
Ilustracje
Magda Lewandowska
© Copyright by Magda Lewandowska 2024© Copyright by Borgis 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2024
ISBN 978-83-67642-84-2
ISBN (e-book) 978-83-67642-85-9
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Druk: Sowa Sp. z o.o.
Mamie
ROZDZIAŁ 1
Jak spaść, to z wysokiego konia
Nienawidzę smrodu kocich bazarków. Ta chora mieszanka zwietrzałego łososia, żwirku i konserwowanego chemikaliami sznura do drapaków od zawsze przyprawiała mnie o mdłości. Pierwsza wizyta skończyła się zarzyganym workiem na obrok. Minęło już piętnaście lat, a mnie wciąż skręca w żołądku na myśl o śniadaniu przeciekającym przez sparciałą torbę. Poluzowuję krawat, robię głęboki wdech i staram się nie oddychać, zanim nie minę stoiska z myszami. Pieczone, suszone, w cieście, liofilizowane. Wypuszczam oddech dwadzieścia kroków dalej, przeklinając w myślach wszystkie kocie szumowiny kultywujące ten popaprany zwyczaj zjadania innych zwierząt. Widzę majaczący na końcu alejki kolorowy stragan z piórkami. Czuję na sobie ciekawski wzrok wyliniałego sprzedawcy trawy. Jeszcze chwila i ten bazarkowy koszmar będzie za mną.
Staję przed masywnymi, rzeźbionymi drzwiami. Po raz kolejny stwierdzam z zaskoczeniem, że nawet łuszcząca się zielona farba ani zaklejone gazetami otwory po zbitych szybach nie odbierają im powagi. Górny zawias urwał się już kilka lat temu, więc drzwi przechylają się smętnie na prawo. Nic dziwnego. Powinny być zamontowane w jednej z tych opuszczonych kamienic, a nie w przeżartej rdzą przyczepie starego Toma. Fragment ściany przy klamce nosi ślady gaszenia setek petów. Tom wprowadził w nowej nakładkarni całkowity zakaz palenia po tym, jak stara poszła z dymem, gdy zasnął na stercie gazet z papierosem w zębach. Mój wzrok przenosi się z zabrudzonej ściany na leżący pod nią stosik petów. Dopiero w tym momencie zauważam niewielką klapkę w dolnej części drzwi. Nie zwróciłem na nią uwagi w czasie ostatniej wizyty. Najwyraźniej nawet Tom musiał się w końcu poddać nowym zarządzeniom i zamontować wejście dla sierściuchów. Poprawiam kołnierz płaszcza, naciskam klamkę i wchodzę do środka.
W przyczepie panuje półmrok. Zaklejone gazetami okna tłumią blask bezchmurnego, bazarkowego popołudnia. Wnętrze oświetla jedynie zwisająca z sufitu zabrudzona żarówka. Na stole, szafkach i podłodze wala się złom przemieszany z narzędziami, starymi czasopismami i sianem. Zapach unoszący się w niewielkim pomieszczeniu jest niepowtarzalnym połączeniem suchej trawy i smaru. Zaledwie kilka chwil spędzonych w tym chaosie pozwala zrozumieć, dlaczego Tom zaszył się na peryferiach obskurnego kociego bazarku, zamiast oferować swoje inżynierskie umiejętności w jednym z klinicznie czystych pałacyków Gildii.
– Tom?! – wołam w kierunku lekko uchylonych drzwi prowadzących do drugiego pomieszczenia. Odpowiada mi huk ciężkiego metalowego przedmiotu spadającego na podłogę pomieszany z czymś, co interpretuję jako siarczyste przekleństwo wysyczane w języku, którego nie znam.
Po trwającej jeszcze chwilę mieszance trzaśnięć, stęknięć, szelestów i bluzgów w drzwiach ukazuje się Tom.
– Bill! Co cię do mnie sprowadza? – wystękuje, próbując jednocześnie naprawić uszkodzoną protezę lewej nogi osadzoną w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się pęcina.
Czyli ten huk, który słyszałem wcześniej, był uderzającym o podłogę Tomem. Jak na genialnego inżyniera przykłada zatrważająco mało uwagi do stateczności konstruowanych przez siebie drabinek. Przyczepa jest niska. Każdy inny koń mógłby dosięgnąć jej sufitu, stojąc na dwóch nogach. Ale nie Tom ze swoim metrem w kłębie.
– To, co zawsze – odpowiadam. – Potrzebuję nowych rąk. Te, które ostatnio od ciebie dostałem, nie nadają się już nawet do zawiązania krawata. – Wskazuję na swoją szyję. – Ani rozwiązania. Śpię w tym cholerstwie od kilku dni. „Dostaniesz misję w białych rękawiczkach”, tak powiedzieli. Powinienem się domyślić, że skończy się moczeniem kopyt w błocie i ściekach kanałów.
Tom chwyta moją przednią nogę i delikatnie odpina klamry mocujące nakładki. Gdybym nie znał go lepiej, pomyślałbym, że ta łagodność jest kierowana troską o mnie, a nie o jego cenny wynalazek. Zamykam oczy i czekam cierpliwie na ten cudowny moment, kiedy pozbędę się metalowych końcówek. Wyobrażam sobie delikatny wiatr muskający moje kopyta, ignorując fakt, że jedyny powiew, na jaki mogę obecnie liczyć, to ten przesycony wyziewami kociego bazarku wtłaczany do przyczepy przez system wentylacyjny.
Moje rozmyślania przerywa mocne szarpnięcie towarzyszące odczepianiu nakładki. Jednocześnie dociera do mnie bolesna świadomość, że fetor bazarku jest niczym w porównaniu z niemytymi przez ostatnie dni kopytami. Uszczelki w nakładkach okazały się nie być tak szczelne, jak wskazywałaby na to ich nazwa. Woń kanałów oblepiająca moje nogi szybko roznosi się po całej przyczepie. Tom gestem pokazuje mi niewielką umywalkę wciśniętą w kąt pomieszczenia. Podchodzę do niej pośpiesznie, starając się nie dotknąć niczego po drodze. Umycie kopyt bez nakładek stanowi zazwyczaj nie lada wyzwanie, ale zlew w nakładkarni jest wyposażony w system szczotek i podajników, które ułatwiają to zadanie. W czasie, kiedy ja próbuję zmyć z siebie pozostałości aromatów ostatniej misji, Tom takiej samej kąpieli poddaje moje uszkodzone ręce w drugim zlewie. Po piętnastu minutach naszego szorowania i zdwojonej pracy kanałów wentylacyjnych zapach w przyczepie wraca do klasycznej kompozycji, którą zastałem, wchodząc tu pół godziny temu.
Przechodzimy do drugiego pomieszczenia, gdzie znajduje się niewielki, dobrze oświetlony stół warsztatowy. W podłodze zauważam wgłębienie kształtem przypominające zad Toma. To tutaj prawdopodobnie dzisiaj upadł. I chyba nie tylko dzisiaj – koryguję swoje spostrzeżenie po ponownej ocenie wklęsłości blachy. Podchodzę do stołu i odsuwam na bok przygotowane wcześniej krzesło. Wolę w pełni wykorzystać te krótkie chwile wolności i bezkarnego chodzenia na czterech kopytach. Trzy pokolenia to za mało, żeby ta pozycja przestała być tak anatomicznie kusząca. Tylko w takich zapomnianych przez Gildię miejscach, jak koci bazarek, można sobie dzisiaj pozwolić na momenty bezkarnej niesubordynacji.
Mechanik sprawia wrażenie, jakby nie dostrzegał mojego nielegalnego zachowania. W tej chwili całą jego uwagę pochłaniają moje zdemontowane nakładki rozłożone na warsztatowym stole.
– No… – Tom nigdy nie należał do wylewnych gości, ale jego eskalujące skróty myślowe coraz skuteczniej sabotują normalną komunikację. Tom nazywa je optymalizacją. – Nie – dodaje, po czym teatralnym gestem przesuwa nakładki do krawędzi biurka, przy której stoi karton ze zużytymi częściami.
– Wiesz, że nie mogę się pokazać na bazarku bez nakładek.
– Poczekaj tutaj. Do rana będą gotowe.
Rozglądam się krytycznie po zagraconej przyczepie. W sumie to i tak lepsze od kanałów. Tom szybko zauważa moje wątpliwości i dodaje:
– Nie TUTAJ, oczywiście.
Spoglądam na niego pytająco. W odpowiedzi odsuwa krzesło i wstaje z zauważalnym wysiłkiem. Jego świeżo uszkodzona metalowa pęcina skrzypi przy każdym ruchu. Mechanik podchodzi do kupki starych gazet leżących na podłodze i przesuwa je w kierunku ściany. Pod spodem znajduje się dywan. Gazety skutecznie ochroniły go przed plamami ze smaru i zabłoconych kopyt. Wygląda jak nowy. Jakim cudem nie zwróciłem na niego wcześniej uwagi? To błąd, który można wybaczyć nowicjuszowi, ale nie tak doświadczonemu infiltratorowi, za jakiego przywykłem się uważać. Próbuję pocieszyć się tym, że mogło być gorzej. Pod gazetami mogło być przecież ukryte przejście. W tym momencie Tom odsuwa dywan i moim oczom ukazuje się klapa w podłodze.
– Pomóż mi ją otworzyć – prosi.
Dręczony gorzkim smakiem własnej niekompetencji sięgam do uchwytu. Otwieramy klapę i opieramy ją delikatnie o półki uginające się pod ciężarem książek. Do ukrytego pod podłogą pomieszczenia prowadzą drewniane schody. Tom chwyta zębami latarkę leżącą na podłodze przy biurku i schodzi jako pierwszy. Nie dostrzegam nigdzie wokół dodatkowego źródła światła, którego mógłbym użyć do oświetlenia stopni, więc pośpieszenie schodzę za towarzyszem.
Pomieszczenie jest niewielkie. Szacuję, że mogłyby w nim wygodnie stanąć maksymalnie trzy dorosłe konie. Uderza mnie panujący tu porządek. Ułożony w kącie materac jest starannie zasłany derkami i niewielkimi poduszkami. Na małym drewnianym biurku stoją tylko lampka, oprawiona w ramkę stara fotografia w kolorze sepii i równy stosik książek. Pozostałe książki, także ułożone jak od linijki, znajdują się na półkach pokrywających całą przeciwległą ścianę. Drewnianą podłogę przyozdabia niewielki okrągły dywan. Chcąc uniknąć kolejnej kompromitacji, postanawiam przy najbliższej okazji obejrzeć go od spodu.
Siadam ze stęknięciem na materacu – moim stęknięciem, choć materac też wydaje niepokojący dźwięk – i przyglądam się Tomowi. Stoi w wejściu z kopytami opartymi o biodra i starannie skanuje wzrokiem całe pomieszczenie. Domyślam się, że to pokłosie paranoicznych zachowań, których nabawił się jeszcze w czasie pracy w Gildii, a które pielęgnuje po dziś dzień. Mechanik kończy analizę wzrokową i przechodzi do metodycznego przesuwania książek. Wyciąga je zębami, patrzy wnikliwie na ścianę za nimi, po czym wsuwa je z powrotem i starannie wyrównuje kopytem. Kiedy upewnia się, że nic się za nimi nie kryje, podchodzi do dywanu i przesuwa go pod ścianę. Z ulgą stwierdzam brak kolejnego przejścia, a Tom prychnięciem sygnalizuje zadowolenie z zakończenia kolejnego etapu inspekcji. Przesuwa dywan z powrotem na środek pokoju, przygląda mu się krytyczne i popycha kilka centymetrów w moją stronę. Prycha po raz kolejny z satysfakcją i spogląda znacząco na mnie, następnie na materac i znów na mnie. Wstaję, tłumiąc drugie stęknięcie, i pozwalam na kontynuację tego paranoicznego rytuału. Przerzuciwszy wszystkie koce i zajrzawszy pod materac, Tom kończy swoje poszukiwania.
– Będę na górze – rzuca w zamyśleniu, obracając się na sprawnym kopycie i ruszając w stronę schodów.
Słowu „górze” towarzyszy już tylko widok jego oddalającego się grzbietu. Zdaje się, że to szczytowy poziom gościnności i kurtuazji, na jaki mogę liczyć ze strony mojego osobliwego przyjaciela.
– Dzięki – odpowiadam z uczuciem autentycznej wdzięczności. Po trzech dniach spartańskich warunków z ulgą przyjmuję perspektywę spędzenia nocy w czystej pościeli.
Mimo rosnącej we mnie senności postanawiam przejść się po pomieszczeniu, a raczej obrócić się wokół własnej osi, bo jego gabaryty jedynie na to pozwalają. Spoglądam na oprawioną fotografię przedstawiającą stojących obok siebie konia i klacz. W tle widać ceglaną budowlę i rozległy park. Przesuwam lampkę, by rzucić na obrazek więcej światła. Koń jest uderzająco podobny do Toma, tylko zauważalnie wyższy i nieco młodszy. Klacz zdaje się w zbliżonym wieku. Oboje stoją na czterech kopytach, co sugerowałoby, że zdjęcie wykonano co najmniej pół wieku temu. Zgaduję, że fotografowana para to praprapradziadkowie Toma.
Zaintrygowany przyglądam się ujęciu jeszcze bliżej i dopiero teraz dostrzegam niewielką postać na tle parku. Otwieram szerzej oczy i prycham cicho z zaskoczenia. Na fotografii jest człowiek. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Na drugim roku Akademii jeden z profesorów wykładający historię pokazywał nam szkice i ryciny przedstawiające ludzi. Gildia nie pozwalała na prezentowanie fotografii, zresztą już wtedy mówiło się, że wszystkie wykonane przez człowieka zostały zniszczone w czasie Wielkiego Pożaru. A tu proszę. Podziemia przyczepy na peryferiach kociego bazarku kryły skarb, za który większość końskich historyków dałaby się podkuć.
Ta rodzinna pamiątka to zapewne kolejny powód, dla którego Tom z takim namaszczeniem pielęgnuje własne paranoje. Gildia od lat przymykała oko na jego dziwactwa. Eksperymenty ze spontanicznie wybuchającymi maszynami to zdecydowanie mniejszy kaliber przewinienia niż przechowywanie zdjęć sprzed Pierwszego Wymierania. Zastanawiam się jednocześnie, jak dużym zaufaniem musi darzyć mnie Tom, skoro zdecydował się na pozostawienie fotografii na widoku. Czy to możliwe, by nie zdawał sobie sprawy z wagi takiego znaleziska? Odrzucam szybko tę myśl. Tom może i jest dziwakiem, ale bystrości i znajomości realiów odmówić mu nie można.
Cała ta sprawa mocno mnie zaintrygowała, więc postanawiam przy okazji rozpocząć dyskretne śledztwo. Rozmowa z Tomem nie wchodziła w grę. Gdyby ktoś nas podsłuchał, a na kocim bazarku podsłuchu można być pewnym jak ochwatu po cukierkach, oboje znaleźlibyśmy się w poważnych tarapatach. Będę to musiał mądrze zaplanować.
Rozbudzony ekscytującym odkryciem postanawiam rozejrzeć się dokładniej po małym pomieszczeniu. Obracam się w kierunku ściany z książkami. Mając świeżo w pamięci pedantyczną procedurę wyciągania, odkładania i wyrównywania woluminów w czasie dzisiejszej inspekcji, powstrzymuję się od ich dotykania. Przeglądam zatem ułożone jak od linijki grzbiety w poszukiwaniu intrygującego tytułu. Większość górnych półek pokaźnego zbioru to pozycje z listy zalecanych lektur aktualizowanej co roku przez Resort Słowa Pisanego. Stary koń i jezioro, Opowieści ze stajni. Chabeta, osioł i nowe siodło, W sianie i w trawie, Bucefał, czyli tam i nazad…
Na półkach środkowych – ich wysokość oceniam na odpowiadającą umiejscowieniu oczu stojącego Toma – ułożone zostały książki techniczne. Taki przynajmniej wniosek nasuwa mi się po połączeniu niezrozumiałych dla mnie tytułów z plamami smaru przesłaniającymi część liter. Żadna z tych pozycji nie zaspokoiła mojego słabnącego już oczekiwania na kolejne sensacyjne odkrycie.
Znudzony i lekko zawiedziony schylam się do ostatniej półki, którą Tom wypełnił słownikami, encyklopediami, atlasami i innymi książkami, jakich najwyraźniej nie udało się przyporządkować do żadnej kategorii z wyższych półek. Między atlas źdźbeł polnych i książkę kucharską został nawet wepchnięty wiekowy już egzemplarz Brzydkiego koniątka. Uśmiecham się na wspomnienie dzieciństwa i czasów, kiedy wierzyłem jeszcze, że i ja okażę się niezwykłym jednorożcem. Rzecz jasna mimo kompulsywnego pocierania czoła żaden róg się nie pojawił i byłem zmuszony również historie o jednorożcach włożyć między bajki.
Rozczarowany i zmęczony, czy może zmęczony rozczarowaniem, odwracam się w kierunku posłania. Siadam z klasycznym już stęknięciem, po czym kładę się na lewym boku, korzystając z wyuczonej techniki mdlejącej kozy. Jakoś trzeba sobie radzić, skoro Gildia w naturalnym następstwie nakazu chodzenia na dwóch nogach wydała również zakaz spania na stojąco. Choć ten pierwszy traktuję z dużą niechęcią, tak drugi okazał się bliski moim upodobaniom. Przynajmniej do czasu pobudki, bo kozie techniki działają tylko w jednym kierunku. Kierunku grawitacji.
Naciągam na siebie derkę. Bez nakładek stanowi to pewne wyzwanie, ale połączenie chwytnych zębów i nieporadnie kompromitującego turlania po posłaniu daje ostatecznie oczekiwany efekt.
Zamykam oczy i wsłuchuję się w odgłosy dochodzące z przyczepy osadzonej na ceglanym sklepieniu. Pojedyncze stuknięcia kopyt pracującego Toma, szelesty papierów i siana rozrzuconego po podłodze zaczynają płynnie uzupełniać pierwsze senne obrazy. Piórka kocich wędek, powiewające na polu koniczyny, głuche uderzanie o podłogę, wiatr niosący liście i babie lato, mała, szklana fiolka turlająca się ze schodów. Namacalny szelest mlecznego dymu. Ciemność.
ROZDZIAŁ 2
Coś mi tu śmierdzi
Koń zwany Billem przerywa swoją opowieść. Diody przyczepione do jego skroni mrugają, po czym zmieniają kolor z zielonego na czerwony. Ciężki łeb uderza bezwładnie o blat. Siedzący obok wyliniały jeż podchodzi bliżej. Wyciąga przed siebie kikut łapy i doczepioną do niego protezą z nadwęglonych zapałek zaczyna nerwowo dźgać końskie chrapy. W odpowiedzi Bill prycha z niezadowoleniem i turla się niezgrabnie na drugi bok, spychając przy okazji jeża, który z plaśnięciem ląduje na podłodze. Stosunkowo ciche do tej pory pomieszczenie wypełniają odgłosy końskiego pochrapywania i jeżowych bluzgów. Te ostatnie mogłyby obudzić zmarłego, jednak na uśpionego Billa nie działają.
– Czy hipnoza zawsze tak wygląda? – Kotka siedząca na przysuniętym do blatu krześle ma zatroskany wyraz pyszczka.
– Przecież tłumaczono nam już, że to nie jest zwykła hipnoza – chrypi jeż, wspinając się z powrotem na stół po przystawionej do niego pochyłej desce. Jego igły są nastroszone bardziej niż zazwyczaj. Przynajmniej te igły, których nie skleja podejrzana zielonkawa maź. – Ustrojstwo, które mu wszczepili, odcięło go od połowy wspomnień. Środek nasenny musiał przypadkiem aktywować jakieś blokady. To, że naszej czarującej nieznajomej udało się do niego podpiąć, to jedno, teraz musimy jeszcze odtworzyć jego pamięć. – Odwraca się w kierunku siedzącej obok zakapturzonej klaczy i puszcza oko. Ta ignoruje zaczepkę. Uznała najwyraźniej, że puszczenie oka, gdy ma się tylko jedno, to po prostu mruganie.
– Czy możemy go chociaż obudzić? – dopytuje niezrażona kotka.
– Nie możemy, Nitko – odpowiada spokojnym głosem klacz. – Odzyskaliśmy dopiero kilka procent. Jeśli wybudzimy go teraz, wypalimy jego neurony. Musimy najpierw uzupełnić brakujące elementy. – Spojrzała na monitory ustawione przy stole. – Widziałam już kiedyś takie zabezpieczenia. Teoretycznie zdejmuje je wpisanie właściwego hasła. Można jednak próbować odblokowywać pojedyncze wspomnienia. Odzyskanie odpowiedniej ich ilości powinno doprowadzić do kaskadowego przywrócenia całej reszty.
– Ale jak mamy to zrobić? Słyszeliście przecież, że Bill był w stanie opowiedzieć jedynie o wydarzeniach wczorajszego popołudnia, tuż przed tym, jak po niego przyszliśmy.
– Coś musiało poruszyć te wspomnienia. Czasem wystarczy jedno słowo, innym razem rozbudowane opowieści. Zdarza się, że takimi wyzwalaczami są dźwięki, zapachy lub dotyk.
– Co w takim razie odblokowało jego pamięć? – zastanawia się na głos kotka Nitka. – Nagrywałaś to, co mówił?
Klacz potakuje i wpisuje kilka komend na klawiaturze. Po chwili z niewielkich głośników umieszczonych przy monitorze rozlega się zarejestrowany głos Billa:
„Nienawidzę smrodu kocich bazarków. Ta chora mieszanka zwietrzałego łososia, żwirku i konserwowanego chemikaliami sznura do drapaków od zawsze przyprawiała mnie o mdłości…”.
Klacz zatrzymuje nagranie i spogląda wymownie na jeża, który z trudem utrzymując równowagę, drapie się tylną nogą za nadgryzionym uchem. Nadpalona proteza prawej łapy ślizga się po blacie, pozostawiając czarne smugi.
– Zdaje się, że przynajmniej na to pytanie znamy już odpowiedź – komentuje. W jej głosie nie ma jednak cienia złośliwości.
– Co? Co się stało? – Jeż przestaje się drapać i spogląda na klacz.
– Twój fetor w końcu się do czegoś przydał. – Nitka nawet nie próbuje ukrywać drwiny. W końcu nadarzyła się okazja, by dopiec małemu zgryźliwcowi.
– Fetor? Fetor?! – charczy wściekły. – Wolę chodzić brudny, niż myć się własnym jęzorem i wylizywać swój…
– Dość tego! – przerywa podniesionym głosem klacz. – Mamy teraz ważniejsze sprawy na głowie niż wasza rasowa wojenka. Odzyskaliśmy pierwsze wspomnienia. Teraz musimy się zastanowić, jak dotrzeć do pozostałych.
– Poczekam, aż zaśniesz – mamrocze pod nosem jeż, łypiąc swoim jednym okiem na kotkę. Wyciąga z grzbietu obluzowaną igłę. Klacz spogląda na niego karcąco spod kaptura. Jeż przyczepia z powrotem igłę i dalej mamrocze, przechodząc tym razem na znany tylko jeżom starożytny język fuknięć i parsknięć.
– Tego też nie zrobisz – klacz ucina ostro jeżowe groźby, po czym zwraca się do Nitki: – Spróbujmy odblokować nieco wcześniejsze wspomnienia. To, co stało się w pałacu, z pewnością odcisnęło piętno na psychice Billa. Nie wiemy niestety, według jakiego klucza ani jakich skojarzeń jego myśli będą wychodzić spod blokady. Postaraj się opowiedzieć dokładnie, co się tam wydarzyło.
Kotka siada na blacie i przykrywa ogonem przednie łapy. Spogląda na śpiącego Billa i na wpatrującą się w nią klacz. Upewniwszy się kątem oka, że jeżowe igły znajdują się w bezpiecznej odległości, zaczyna opowieść:
– Cofnijmy się o dwa dni. Do poranka, kiedy znalazłyśmy Pytię.
ROZDZIAŁ 3
Pierwsze koty za płoty
Obudziłam się jak zwykle z kurami. Leżąc z zamkniętymi jeszcze oczami, przysłuchiwałam się pierwszym porannym pogdakiwaniom. Mimo szczelnego zwinięcia w kulkę i wtulenia w kupkę słomy czułam chłód poranka wciskający się przez szczeliny w murze i ziąb wczesnej wiosny bijący od marmurowej podłogi. Otworzyłam powoli jedno oko i spojrzałam w kierunku nieszczelnego zardzewiałego lufcika otulonego blaskiem pierwszych promieni poranka. Otworzyłam drugie oko i zmusiłam się do powolnego rozprostowania łap. Zadrżałam z zimna, zsuwając z siebie pierzynę ze słomy, po czym wstałam na ugiętych łapach, uważając, by nie uderzyć głową o spód kamiennej ławy.
Pomieszczenie, w którym ugościły mnie kury, było fragmentem zachodniej części pałacu, czy raczej fragmentem zachodniego skrzydła pałacu, jak to z dumą podkreślali moi ptasi gospodarze. Panował w nim półmrok rozświetlony jedynie pojedynczymi promieniami słońca przeciskającymi się przez szczeliny okalające lufcik. Kamienne mury wzniesiono na planie okręgu i zwieńczono ozdobioną freskami kopułą. Liczne przerdzewiałe wsporniki wystające ze ścian i ułożone na nich zbutwiałe deski sugerowały, że przestrzeń ta pełniła dawniej rolę biblioteki. Próbowałam wyobrazić sobie, jak wyglądała w czasach swojej świetności, kiedy półki pokrywały setki książek, a strzeliste otwory okienne wypełnione były witrażami, a nie jak dziś – fragmentami pozbijanych desek.
Wskoczyłam na kamienną ławę i usiadłam przodem do zamkniętych drzwi. Pomyślałam o dwóch zwiniętych kartkach z przepowiedniami schowanych pod siedziskiem. Jak dotąd wieszczka nie była zbyt pomocna. Miałam nadzieję, że trzecia audiencja coś zmieni.
Strużka lufcikowego światła padała już na drugą półkę, a to oznaczało, że Przewodniczka się spóźniała. Wszystkie pałacowe kury słyną z punktualności, a Przewodniczki postrzegają ją wręcz jako kwestię honoru. Przedłużające się oczekiwanie na jedną z nich budziło nie tyle frustrację, co raczej pogłębiający się niepokój.
Zeskoczyłam z ławki i podbiegłam do drzwi. Przyłożyłam ucho do zimnego drewna. Pojedyncze pogdakiwania, które słyszałam tuż po przebudzeniu, zastąpiła złowróżbna cisza. Chodzenie po pałacu bez Przewodniczki stanowiło poważne naruszenie protokołu, ale rosnący niepokój, intuicja i swędzący wibrys podpowiadały mi, że nie mam innego wyboru. Odsunęłam się od wejścia i skoczyłam na klamkę, która z piskiem opadła pod moim ciężarem. Lekko uchylone drzwi wpuściły do pomieszczenia poranne słońce. Zmrużyłam oczy i przez powstałą szczelinę wyszłam na zalany światłem krużganek.
Na ugiętych łapach przemknęłam szybko do najbliższej kupki kamieni będących pozostałością po murku okalającym niegdyś dziedziniec. Chciałam uniknąć ciekawskich spojrzeń Nowicjuszek, które co dzień o tej porze dokonywały pierwszego przeglądu świeżo wysianych ziaren, sprawdzając, czy nie zostały wydziobane przez kruki krążące nocą nad pałacem.
Planowałam pozostać niezauważona tak długo, jak było to możliwe. Konsekwencje samotnego poruszania się po posiadłości stanowiły otwarty wachlarz możliwości – od dotkliwego podziobania przez wyszkolone w sztukach walk kury, po dożywotni zakaz zbliżania się do pałacu. Wychyliłam ostrożnie głowę zza kamieni, chcąc ocenić, ile kur zaangażowało się w doglądanie wciąż jeszcze ukrytego pod ziemią plonu. Nie dostrzegłam nikogo, zaryzykowałam więc wysunięcie całej głowy. Pusto. Spóźnianie się Przewodniczki było niepokojące, jednak w połączeniu ze zniknięciem Nowicjuszek błyskawicznie awansowało na alarmujące. Niewiele myśląc, wyskoczyłam zza murku i pognałam w kierunku głównego budynku. Drzwi prowadzące do pałacu zastałam otwarte.
Wbiegłam zdyszana do przedsionka. Chcąc skręcić w prawo, wpadłam w poślizg na gładkiej kamiennej posadzce i uderzyłam głową o rzeźbiony postument. Bolesne zderzenie pozostawiło rozmazany ślad krwi i kępkę czarnej sierści na jednym z ornamentów. Otrząsnęłam się i pobiegłam dalej, ignorując narastający w lewej skroni ból.
Minęłam trzy amfiladowe pomieszczenia i znalazłam się w głównym holu. Na osi reprezentacyjnych drzwi wejściowych i monumentalnych schodów, prowadzących na pierwsze piętro, ułożony był szeroki czerwony dywan. Odciśnięte w miękkiej tkaninie świeże ślady kurzych stóp potwierdziły obrany przeze mnie kurs. Pełna obaw ruszyłam w pośpiechu dalej.
Wyhamowałam gwałtownie na widok kur stłoczonych w korytarzu prowadzącym do Łaźni. W powietrzu unosił się zapach mokrej ziemi. Stopy Nowicjuszek oderwanych niespodziewanie od porannych zajęć wciąż nosiły na sobie ślady polnej gleby.
Kury były czymś wyraźnie wstrząśnięte. Część z nich stała w małych grupkach i rozmawiała przyciszonymi głosami. Kilka młodszych kurek kuliło się pod ścianą. Inne zerkały nerwowo w kierunku Łaźni, bojąc się jednak przekroczyć jej próg. Wszystkie zignorowały moje nagłe przybycie, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że stało się coś tragicznego.
Ruszyłam pomału przez korytarz, omijając niespokojne Nowicjuszki. Łagodny zapach mokrej ziemi, który poczułam, wchodząc do pomieszczenia, z każdym kolejnym krokiem był wypierany przez inny – ostry i duszący. Znałam go dobrze z moich dwóch audiencji, jednak tego ranka wyczułam w nim nową nutę. Minąwszy ostatnią kurę, stanęłam w otwartych drzwiach Łaźni.
W pomieszczeniu panowała pełna napięcia cisza. Pod bogato rzeźbioną ścianą oddzielającą salę spotkań od komnaty wyroczni stały Opiekunki. Część z nich pochylała się nad ciemnym kształtem znajdującym się na podłodze. Z miejsca, w którym stałam, nie potrafiłam go zidentyfikować, przekroczyłam więc bezszelestnie próg pomieszczenia i rozejrzałam się w poszukiwaniu kryjówki.
Pod każdym z dwunastu witraży ustawione były kamienne postumenty, na których wciąż tkwiły pozostałości po alabastrowych rzeźbach. Upewniwszy się, że żadna z kur znajdujących się w Łaźni nie odnotowała mojej obecności, wskoczyłam szybko za znajdujący się najbliżej mnie filar.
Pogdakiwania dobiegające z przedsionka nasiliły się nieznacznie. Odwróciłam się i spojrzałam w kierunku wejścia. Kilka Nowicjuszek wpatrywało się na przemian to we mnie, to w krąg Opiekunek. Żadna z nich nie zdecydowała się jednak na zaalarmowanie starszych kur. Najwyraźniej obecna sytuacja nie mieściła się w granicach przyjętych protokołów, a większość kur w obliczu braku precyzyjnych wskazówek przyjmowała strategię wstrzemięźliwej decyzyjności. Patrząc im po kolei w oczy, położyłam niespiesznie łapę na pyszczku, sugerując tym samym, by zachowały ciszę. Bezradne kury, z braku innych wytycznych, z ulgą przyjęły zaproponowaną procedurę i ucichły.
Przysunęłam się do prawej krawędzi postumentu, skąd, jak przypuszczałam, mogłam mieć lepszy widok na rozgrywającą się w głębi pomieszczenia scenę. Wychyliłam ostrożnie głowę i wtedy ujrzałam, nad czym pochylały się strwożone Opiekunki. Na podłodze leżała martwa Kura Pytyjska.
Łapy odmówiły mi posłuszeństwa. Zachwiałam się i opadłam ciężko na podłogę za filarem. Przez moją głowę w jednej sekundzie przetoczyły się dziesiątki myśli. Czy to oznacza koniec? Czy wraz z kapłanką umarła również nadzieja? Czy moje poszukiwania dobiegły końca? Nie, nie, nie. Nie byłam gotowa, by się poddać. Nie chciałam się poddać. Nie teraz, kiedy cel był tak blisko. Koty pokładały we mnie nadzieję, a ja nie mogłam ich po raz kolejny zawieść. Podniosłam się z trudem i zebrawszy całą siłę i odwagę, jaką jeszcze w sobie znalazłam, wyjrzałam ponownie zza postumentu.
Wieszczkę ułożono na brzuchu na uformowanym naprędce niewielkim kopczyku słomy. Jej głowa zwisała na piersi przechylona lekko na lewą stronę, skrzydła były rozpostarte na boki. Zarówno ułożenie ciała, jak i zebrany wokół niego krąg starszych kur sugerowały, że rozpoczęto pierwszy etap skomplikowanego obrzędu pogrzebowego. To z kolei mogło oznaczać, że kapłanka nie zmarła w tym miejscu, lecz została tu przeniesiona.
Z przedsionka prowadzącego do Sali Przepowiedni wyszły dwie kury, niosąc na skrzydłach trzecią, pogrążoną w głębokim śnie. Minęły krąg żałobny i położyły ją delikatnie pod ścianą. Dopiero w tym momencie zauważyłam, że leżą tam również pozostałe dwie Przewodniczki zmorzone głębokim snem. W jednej z nich rozpoznałam tę, która miała mnie dziś prowadzić na audiencję.
Starsza Opiekunka skierowała się do stojącej nieopodal skrzyni i wyciągnęła z niej niewielką buteleczkę wypełnioną przeźroczystym płynem. Sprawnym ruchem dzioba wyciągnęła korek i już po chwili poczułam nieprzyjemną woń soli trzeźwiących. Podtrzymując jednym skrzydłem cuchnącą fiolkę, podeszła do pierwszej Przewodniczki i podstawiła buteleczkę pod otwory w jej dziobie, sama zasłaniając przy tym swoje. Kury nie mają tak dobrego węchu jak koty, jednak zastosowany specyfik cechowała wyjątkowa intensywność. Przebudzenie ptaków było kwestią minut, jeśli więc chciałam dowiedzieć się czegoś więcej na temat wydarzeń dzisiejszego poranka, musiałam działać szybko.
Korzystając z nieuwagi Opiekunek, przemknęłam cicho do przedsionka prowadzącego do komnaty wieszczki. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do panującego w pomieszczeniu półmroku, dostrzegłam trzy wgniecenia w sianie pokrywającym podłogę – zapewne miejsca, w których leżały śpiące Przewodniczki. Drzwi prowadzące do sali wyroczni były otwarte. Z pomieszczenia wydobywał się ostry zapach, który czułam już w korytarzu. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i nasilającym się zawrotom głowy weszłam do komnaty Kury Pytyjskiej.
Kontrast pomiędzy zasłyszanymi wcześniej określeniami „sala wyroczni” i „komnata wieszczki”, a tym, co ujrzałam, był uderzający. Niewielkie pomieszczenie przypominało bardziej składzik niż majestatyczną siedzibę, którą spodziewałam się zobaczyć. W sali – pozostańmy mimo wszystko przy tym określeniu – podobnie jak w prowadzącym do niej przedsionku, panował półmrok. Niewielki otwór w sklepieniu, przez który nieśmiało wpadały pojedyncze snopy światła, pełnił rolę nie tyle okna, co raczej wentylacji. Kamienną podłogę pokrywała gruba warstwa siana. Stawiałam kroki ostrożnie w obawie, że łagodny szelest suszonych traw może zaalarmować znajdujące się za ścianą kury.
Na środku pomieszczenia znajdowała się szeroka drewniana żerdź, będąca zapewne siedziskiem wyroczni. Naprzeciw niej umieszczono odwrócony do góry nogami gliniany dzban, spod którego wydobywała się cieniutka strużka gryzącego dymu. Zaparłszy się plecami o żerdź, przepchnęłam ciężkie naczynie. Pod spodem znajdowała się niewielka, przerdzewiała kratka ściekowa. Spomiędzy jej prętów wydobywały się gęste śmierdzące opary. Gruntowne zbadanie źródła ich pochodzenia uznałam za kluczowe dla rozwiązania zagadki śmierci wyroczni, nachyliłam się więc nad kratką. Niestety nawet mój koci wzrok nie był w stanie spenetrować znajdujących się za nią ciemności.
Zakręciło mi się w głowie. Odniosłam wrażenie, że siano wokół mnie zmieniło kolor i zaczęło lekko falować. Wyprostowałam się i na chwiejnych nogach podeszłam do dzbana. Jeśli opary wydobywające się z otworu były rzeczywiście szkodliwe, ponowne zabezpieczenie go wydawało się rozsądne. Walcząc z nasilającymi się zawrotami głowy, pchnęłam dzban na pierwotne miejsce. Zgrzyt przesuwanej po kamieniu wazy rozszedł się echem w całym pomieszczeniu.
Po chwili z przyległej sali dobiegł mnie odgłos kurzych pazurów skrobiących po marmurowej posadzce. W drzwiach pojawiły się trzy Przewodniczki. Dwie z nich zostały w przejściu i wachlując skrzydłami, zwiewały dym w głąb pomieszczenia. Trzecia wbiegła do komnaty i chwyciwszy moje łapy, pociągnęła mnie w kierunku przedsionka. Pomiędzy kolejnymi obezwładniającymi zawrotami głowy i nasilającymi się halucynacjami jeszcze przez pewien czas przez moje myśli przebijała się wizja próby ucieczki. Straciłam przytomność, nim zdecydowałam się na przekucie tych zamiarów w czyny.
*
Obudził mnie tępy ból głowy i zapach amoniaku. Moje powieki były cięższe niż kiedykolwiek, zbyt ciężkie, bym mogła je podnieść. Ich cienka skóra filtrowała ciepłe światło. Przez gęstą barierę bólu do moich uszu docierały pojedyncze szelesty. Próbowałam podjąć walkę z więzieniem, jakim stało się moje ciało, lecz jedynym efektem tego zmagania był cichy pomruk, który wydobył się z mojej krtani. Poczułam na głowie delikatny dotyk i usłyszałam szept:
– Leż spokojnie, jesteś bardzo osłabiona. Twoje ciało potrzebuje czasu, by zwalczyć toksynę. Do wieczora objawy powinny ustąpić, teraz spróbuj zasnąć.
Słowa te napełniły mnie dziwnym spokojem i posłusznie, niczym zlękniona Nowicjuszka, zapadłam ponownie w sen.
*
Było już po południu, gdy po raz drugi odzyskałam przytomność. Słońce znajdowało się poza krawędziami lufcika, który teraz, zamiast znanej mi już aureoli ciepłych promieni, otoczony był ramką błękitnego nieba. Leżałam na ławie grubo wyściełanej sianem i trocinami. Część wiórów była bordowa od zakrzepłej krwi. Z trudem podźwignęłam się na przednich łapach. Nie miałam jeszcze dość sił, by stać, usiadłam zatem ciężko na kupce siana.
Ból, który nocą ściskał całą czaszkę, skupiał się teraz w lewej skroni. Chcąc ją rozmasować, trafiłam na warstwę z opatrunków i bandaży, która przywołała wspomnienie bolesnego zderzenia z postumentem. Ta pojedyncza retrospekcja w ułamku sekundy odblokowała w mojej pamięci pozostałe wydarzenia poranka. Na powierzchnię przywołanych obrazów wypłynął jeden szczególny, przedstawiający martwego ptaka otoczonego wianuszkiem żałobnic. Kura Pytyjska umarła, a wraz z nią ostatnia szansa na odnalezienie Billa.
Za drzwiami usłyszałam gwałtowny trzepot piór. Klamka opadła, a ciężkie drewniane skrzydło z piskiem uchyliło się w kierunku pomieszczenia. Do pokoju weszła Przewodniczka, trzymając w dziobie niewielkie zawiniątko. Naparłszy na drzwi, zatrzasnęła je za sobą. Przeszła przez pokój i podbiwszy się sprawnie wielkimi skrzydłami, wskoczyła na ławę. Drobny pakunek położyła przed sobą, po czym pojedynczymi piórami dotknęła delikatnie mojej zabandażowanej głowy. W końcu się odezwała:
– Jak się czujesz, Nitko?
– Lepiej. Ja… przepraszam – dodałam, przypomniawszy sobie o złamanych wczoraj przepisach pałacowego protokołu. – Macie moje słowo, że jeszcze dzisiaj stąd odejdę.
– Nie – przerwała mi Przewodniczka. – Nie mogę się na to zgodzić. Twoje karygodne zachowanie wywołało głębokie zgorszenie wśród sióstr. Rozumiem, że dla kogoś z zewnątrz zasady obowiązujące w pałacu zdają się jedynie efektem kodyfikacji naszych fanaberii. W istocie są one czymś więcej. Są zbiorem mądrości, które pozwalają nam żyć w harmonii i pokoju. Nawet pojedyncze rysy na tych filarach wywołują u nas głęboki lęk, że powtórzy się los naszych przodków, że…
– Znów odbiorą wam dzieci, zamkną w ciasnych klatkach – dokończyłam ściszonym głosem, zwiesiwszy głowę.
– Widzę, że znasz naszą historię. Tym bardziej powinnaś zdawać sobie sprawę z wagi swoich występków. Ale dość już tych moralizatorskich wykładów. Wybacz. Zbyt długo byłam Opiekunką, a tego typu sytuacje rozbudzają we mnie uśpioną potrzebę dydaktyki. Przychodzę tu jako Przewodniczka i chcę prosić cię o pomoc.
Ból rozbitej głowy był silny, lecz nie na tyle, by wpłynąć na moją zdolność rozumienia mowy. Począwszy od usłyszanego: „Nie mogę się na to zgodzić”, moje myśli krążyły pomiędzy możliwością ucieczki a chęcią honorowego poddania się adekwatnej do wykroczenia karze. Słowo „pomoc” było w tym kontekście zbyt abstrakcyjne, by mój świeżo oczyszczony z toksyn mózg poradził sobie z umieszczeniem go w którymkolwiek ze scenariuszy. Podniósłszy powolnym ruchem głowę, spojrzałam pytająco na Przewodniczkę.
– Tak, pomoc – powtórzyła kura, bezbłędnie odczytując moje zaskoczenie. – Moim obowiązkiem, jako Przewodniczki, była ochrona Pytii. Wczorajszego poranka zawiodłam, wszystkie zawiodłyśmy. Jednak nasza misja nie kończy się wraz z ostatnim oddechem wieszczki. Żadna z nas nie wierzy, by jej śmierć była wolą Podziemnych. Obawiamy się, że kapłanka została zamordowana. – Przewodniczka zawiesiła głos, pozwalając wybrzmieć ostatniemu słowu. – Jesteśmy jednak boleśnie i pokornie świadome własnych ograniczeń. Poezja i filozofia, którym poświęciłyśmy życie, tym razem nie pomogą nam w odkryciu prawdy. Wiemy, że jesteś agentką, że szkolono cię, by dostrzegać niewidzialne i rozumieć niepojęte. Pomóż nam odnaleźć zabójcę Pytii.
Słowa Przewodniczki zaskoczyły mnie. Skąd kury mogły wiedzieć, że pracuję jako agentka kociego podziemia? Najwyraźniej ich nie doceniłam, pozwalając wyznawanej przez nie pokojowej filozofii uśpić moją czujność. A może Pytia rzeczywiście była wieszczką? Do tej pory dopuszczałam jedynie pogląd, iż mam do czynienia ze zwykłą kurą o podejrzanie rozległej wiedzy, a narkotyczny trans, w którym utrzymywały ją pozostałe ptaki, stanowił jedynie element dawnych wierzeń zaadaptowanych zgrabnie do wymogów współczesności. W tym momencie w mojej głowie zaświtała jeszcze jedna myśl. A co, jeśli śmierć kapłanki miała jakiś związek z moimi poszukiwaniami? Być może rozwiązanie tej zagadki pozwoli mi podjąć urwany trop i namierzyć Billa. Szanse były nikłe, ale na tym etapie nie dostrzegałam alternatywy, a od powodzenia mojej misji zależała przecież przyszłość wszystkich kotów.
– Pomogę wam – odpowiedziałam. – Macie moje słowo, że zrobię wszystko, by znaleźć winnego.
– Wierzę ci. Kruki zapewniły mnie o twojej lojalności i skuteczności.
Kruki? Kruki, które rzekomo nocami plądrowały dziedziniec? Te pałacowe intrygi zaczynały rozbudzać moją wyobraźnię. Być może błędem było oparcie powodzenia misji na relacjach Kury Pytyjskiej. W końcu Przewodniczki, obcujące z nią każdego dnia, mogły wejść już wcześniej w posiadanie kluczowych dla mnie informacji. Pytanie tylko, czy były w stanie wyłuskać ziarna prawdy z narkotycznych majaków wieszczki.
– Rozpoczniemy śledztwo jutro o świcie. Tymczasem najedz się i odpocznij – to powiedziawszy, przesunęła w moim kierunku leżące przed nią zawiniątko. – Koty broniące naszych magazynów upolowały je dla ciebie – wyjaśniła.
Skinęłam głową w podziękowaniu. Przewodniczka zeskoczyła z ławy i ruszyła w kierunku wyjścia. Drzwi uchyliły się z piskiem, zanim zdążyła do nich dotrzeć. Najwyraźniej na zewnątrz postawiono strażniczki. Rozsądnie, pomyślałam. Biorąc pod uwagę wydarzenia wczorajszego poranka, brak zaufania do obcych był w pełni uzasadniony. Po wyjściu Przewodniczki skrzydło ponownie zatrzaśnięto, a wnioskując po chrobocie metalicznych zapadek i zasuw – również zakluczono. To także oceniłam jako roztropne, choć z mojego punktu widzenia raczej niedogodne. Westchnęłam, rozwinęłam zawiniątko i napoczęłam mój pierwszy więzienny posiłek.
*
Usnęłam ponownie kilka chwil po przełknięciu ostatniego kęsa. Obudziłam się już po zmroku. Na podłodze przy drzwiach ktoś postawił trzy zapalone świece. Najwyraźniej byłam bardziej zmęczona, niż chciałam przed sobą przyznać, bowiem nie obudziły mnie żadne dźwięki, które musiały towarzyszyć ponownym kurzym odwiedzinom. Koty naturalnie przesypiają większą część doby, jednak proporcje snu i jawy w ciągu ostatnich dni były ewidentną aberracją. Pocieszał mnie jedynie fakt, że pomimo niefortunnego zatrucia oparami, czułam się wypoczęta i w pełni sił.
Przewodniczka chciała rozpocząć śledztwo o świcie, ja jednak nie zamierzałam czekać tak długo. Pozycja więźniarki uniemożliwiała zdobywanie nowych poszlak, dawała jednak ciszę i spokój pozwalające na analizę tych, którymi już dysponowałam. Założyłam, że najrozsądniej będzie zacząć od ponownej próby interpretacji przepowiedni, które otrzymałam w czasie dwóch pierwszych audiencji. Początkowo uznałam je za bezwartościowe, jednak wczorajsze wydarzenia mogły rzucić nowe światło na ich treść. Sięgnęłam pod kupkę słomy ułożoną przy ławie i wyciągnęłam dwa kawałki papieru zapisane czarnym atramentem. Ich czytelność pozostawiała wiele do życzenia. Przypomniało mi się zasłyszane kiedyś powiedzenie o kurach piszących pazurami. Na szczęście Przewodniczka, najwyraźniej zaznajomiona z ludowymi mądrościami, odczytała mi te zapiski jeszcze w czasie audiencji.
„Pierwotny obłęd był potknięciem pragnącego fałszywej sprawiedliwości”.
Westchnęłam. Zadając wyroczni pytanie, gdzie znajdę Billa, oczekiwałam mniej zagadkowej odpowiedzi. A przynajmniej takiej, która nie będzie oderwana od interesującego mnie tematu. Domyślałam się, że Kura Pytyjska, mówiąc o pierwotnym obłędzie, nawiązywała do pierwszego zarażonego wścieklizną kocura. Kocie podziemie nigdy nie odkryło, kto był pacjentem zero. Wydawało się wątpliwe, by wieszczka posiadała takie informacje.
Fragment mówiący o „pragnącym fałszywej sprawiedliwości” mógł nawiązywać do Gildii. Taką przynajmniej odpowiedź podsunął mi umysł od dziecka karmiony antykońską propagandą. Przepowiednia mogła zatem sugerować, że to Gildia stoi za uwolnieniem wirusa. Oświadczenie miałoby może jakąś wartość, gdyby było poparte dowodami. Samo wypowiedzenie na głos krążącej od miesięcy plotki nie czyniło jej prawdziwą. Tym bardziej, gdy wygłaszała ją odurzona oparami kura, przed którą stanęła kotka poszukująca konia. W tym kontekście przepowiednia nie była wartościową wskazówką, a jedynie połączeniem trywialnych skojarzeń.
Sięgnęłam po drugą kartkę ze słowami wieszczki.
„Światła zgrzytające w mroku”.
I to tyle. Wpatrywałam się jeszcze przez chwilę w kawałek papieru, po czym z rezygnacją schowałam oba świstki pod słomę. Myliłam się, sądząc, że ponowne ich przeczytanie wniesie coś do prowadzonego śledztwa. Czas uciekał, a ja kolejny raz znalazłam się w punkcie wyjścia.
Spis treści
Rozdział 1. Jak spaść, to z wysokiego konia 7
Rozdział 2. Coś mi tu śmierdzi 19
Rozdział 3. Pierwsze koty za płoty 23
Rozdział 4. Ściany mają uszy 39
Rozdział 5. Pańskie oko konia tuczy 41
Rozdział 6. Kto pyta, nie błądzi 57
Rozdział 7. Nocą wszystkie koty są czarne 63
Rozdział 8. Cel uświęca środki 83
Rozdział 9. Łaska pańska na pstrym koniu jeździ 89
Rozdział 10. Lepiej późno niż wcale 105
Rozdział 11. Jak kot na cztery łapy 111
Rozdział 12. Jak kot z pęcherzem 137
Rozdział 13. Brzydkie jeżątko 143
Rozdział 14. Nieszczęścia chodzą parami 183
Rozdział 15. Trafiła kosa na kamień 195
Rozdział 16. Nie mów hop 205
Rozdział 17. Kot w worku 231
Rozdział 18. Jak łyse konie 263
Rozdział 19. Jedna jaskółka wiosny nie czyni 275
Rozdział 20. Klapki na oczach 289
Rozdział 21. Apetyt rośnie w miarę jedzenia 309
Rozdział 22. Jak ślepej kurze ziarno 329
Rozdział 23. Najciemniej pod latarnią 339
Rozdział 24. Komu w drogę, temu czas 371
Rozdział 25. Wszystkie drogi prowadzą na bazarek 381
Rozdział 26. Stara miłość nie rdzewieje 383
Rozdział 27. Między bajki 413