Wyspa zaginionych głosów - Mikel Santiago - ebook + książka

Wyspa zaginionych głosów ebook

Mikel Santiago

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mikel Santiago wraca do księgarń, aby na stałe znaleźć się w gronie największych mistrzów thrillerów. Naprawdę uzależnia.

„Publishers Weekly”

Więzi czytelnika aż do ostatniej strony.

„Library Journal”

Zacznij czytać Mikela Santiago, jakby jutra nie było.

„El Mundo”

Thriller, który podbił świat.

Zagubiona wyspa na Morzu Północnym. Zbliża się burza. Niemal wszyscy uciekli ostatnim promem. Na wyspie pozostało nie więcej niż pięćdziesiąt osób, w tym Carmen, Hiszpanka, która pracuje w małym lokalnym hotelu, i kilku rybaków. To oni znajdą tajemniczy metalowy pojemnik w pobliżu klifów.

Dziwną skrzynię wyrzuconą przez fale...

Od sekretów pełnych niuansów postaci, przez tajemnice uwięzione w sercu burzy... Mikel Santiago podnosi pytanie, które strona po stronie przewija się przez całą powieść: Jak bardzo musisz chcieć przeżyć, żeby przeżyć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 486

Oceny
3,6 (55 ocen)
14
21
8
9
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Manhira

Nie polecam

Strata czasu
00

Popularność




Część pierw­sza

DARY MORZA

Godzinę póź­niej…

Mia­łem na sobie kurtkę z lodu, czapkę z cierni na gło­wie i krwawą maskę na oczach.

Kapi­tan Davis, szko­le­nio­wiec rekru­tów, dmu­chał w gwiz­dek wprost do mojego ucha.

„Bie­gnij Dupree, na wszyst­kich two­ich pie­przo­nych umar­la­ków, rusz ten kamienny tyłek!”.

W naj­bar­dziej bez­względ­nym bólu, tak wiel­kim, że mylił się z pustką, sły­sza­łem swój oddech, powolny, bar­dzo powolny. Żyłem? Jak można być żywym w tej czer­wo­nej komo­rze bólu?

Zamkną­łem oczy. Spró­bo­wa­łem myśleć o czymś przy­jem­nym, ale nic nie przy­cho­dziło mi do głowy. Tylko szmer wła­snych płuc i gwiz­dek kapi­tana Davisa.

„Obudź się, Dave!”.

Dave

Nie pamię­tam zbyt dobrze tego, co wyda­rzyło się wcze­śniej. Może mój umysł się zablo­ko­wał, a może w trak­cie upadku wspo­mnie­nia poprzew­ra­cały się i roz­pierz­chły, gro­ma­dząc się w nie­go­ścin­nych zaka­mar­kach mojego zaku­tego łba. Mogło tak być, a może miało to coś wspól­nego z tam­tym snem, który nawie­dził mnie pod­czas lotu. Byłby on, na prze­kór wszyst­kiemu, pierw­szą rze­czą, jaką chciał­bym opo­wie­dzieć, gdyby któ­ryś z tych jajo­gło­wych mnie zapy­tał: Od czego pan zacznie swoją opo­wieść, sier­żan­cie Dupree?

No więc, panie geniu­szu, lecie­li­śmy w dzie­się­ciu samo­lo­tem, który nie ist­niał. Sły­szał pan coś o czar­nym ptaku? O lotach, które nie są reje­stro­wane na rada­rach wież kon­tro­l­nych. Nie wiesz nic i nie zada­jesz pytań. Nawet my nie zna­li­śmy miej­sca lądo­wa­nia. Sęk w tym, że wieź­li­śmy to: Skrzy­nię. Rzecz co naj­mniej z pie­kła rodem. Ja, a zda­rzało mi się trans­por­to­wać ludzi wsa­dzo­nych do kla­tek, samo­chody-bomby, zbior­niki tru­ci­zny, powiem panu, że wyglą­dała pię­cio­gwiazd­kowo źle. Zna pan te teo­rie o aurze rze­czy? No więc karma tej wpa­dała w gów­nianą czerń.

No tak, ale jesz­cze o tym opo­wiem. Wcze­śniej chciał­bym wspo­mnieć o moim śnie. Śnie, który mia­łem tuż przed tym, zanim wszystko zaczęło iść gorzej niż źle. Poja­wił się w nim ktoś nie­spo­dzie­wany i opo­wie­dział, co się sta­nie. Nie wiem, czy słu­żyło to temu, żebym prze­żył, ale naj­wy­raź­niej wycią­gną­łem zwy­cię­ski los. Spo­śród tych dzie­się­ciu dusz przy­padł on mnie. Na dobre lub na złe. To rów­nież wyja­śnię panu póź­niej.

Ale od początku. Lecie­li­śmy, jak mówi­łem, tam­tym samo­lo­tem, byli­śmy już cztery godziny w powie­trzu, gdy wpa­dli­śmy w burzę. Jak wszystko w tam­tej misji, burza rów­nież nie była pro­gno­zo­wana i pierw­sza tur­bu­len­cja nade­szła bez zapo­wie­dzi.

Samo­lot nagle opadł o dwa lub trzy metry i jed­nemu z tych face­tów w gar­ni­tu­rach (Pasha zdą­żył już wymy­ślić im ksywę „zjawy”) roz­lała się mię­dzy nogami coca-cola. Zaklął jak roz­hi­ste­ry­zo­wana dziew­czynka. Czysz­cząc sobie spodnie, mówił coś w stylu „kurwa, kurwa, kuuurwa mać”, a Dan i Pavel oczy­wi­ście śmiali się i pokpi­wali.

Ja rów­nież się śmia­łem, to była wielka chwila. Poważ­nie: tam­ten typ – nazy­wał się Bau­man – był żywym obra­zem dupka. W tej swo­jej kami­zelce z norek, oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych i sza­rym gar­ni­tu­rze milio­nera. Z jakiej dziury wycią­gnęli tych ludzi? Ale zaci­sną­łem wargi. Prze­czy­ta­łem brie­fing poprzed­niej nocy (musia­łem, bo byłem sze­fem) i wie­dzia­łem, że w tej wymia­nie cho­dzi o wielce deli­katną sprawę mię­dzy dwoma bar­dzo potęż­nymi pań­stwami. Czyli żad­nych żar­ci­ków z tych typów w gar­ni­tu­rach. Jed­nym spoj­rze­niem zmy­łem uśmiech z twa­rzy chło­pa­ków: „Prze­stań­cie, powaga i do roboty” prze­ka­za­łem im tele­pa­tycz­nie. „Nudź­cie się, marząc o Ibi­zie”. Moi czte­rej chłopcy ski­nęli gło­wami i zdu­sili śmiech.

Następna tur­bu­len­cja, tym razem musie­li­śmy opaść co naj­mniej o pięć metrów. Nasze żołądki uno­siły się w nie­waż­ko­ści przez dwie lub trzy sekundy, dopóki nie usły­sze­li­śmy na zewnątrz ryku sil­ni­ków i nie zła­pa­li­śmy odde­chu. Cho­lera – pomy­śla­łem – dla­czego nie wznie­siemy się wyżej i nie wyle­cimy z tego pie­kła?

Zaufaj pilo­tom – odpo­wie­dział głos w mojej gło­wie. – Oni też nie chcą umrzeć, co nie?

Tak – powie­dzia­łem sobie w duchu. – Przy­pusz­czam…

Nie­mal w tej samej chwili, jakby czy­tał w moich myślach, ode­zwał się Stu, pilot, jego słowa w gło­śni­kach ładowni brzmiały nie­wy­raź­nie przez zakłó­ce­nia.

– Mamy roz­kazy, żeby utrzy­my­wać wyso­kość, spró­bu­jemy jed­nak tro­chę się pod­nieść, żeby umknąć tej burzy.

– Tak, kurwa, zrób coś – ode­zwał się Bau­man, gar­niak, który oblał sobie jaja coca-colą. A potem zaklął po rosyj­sku.

Samo­lot prze­chy­lił się pod­czas wzno­sze­nia. Puszka coca-coli stur­lała się po pod­ło­dze ładowni i ude­rzyła w Skrzy­nię – inter­mo­dalny czarny kon­te­ner, który kró­lo­wał samot­nie na sze­ro­kiej ram­pie prze­ła­dun­ko­wej Boeinga C-17.

Skrzy­nia.

Zała­do­wa­li­śmy ją trzy godziny wcze­śniej na Jan Mayen, dale­kiej, pokry­tej lodem wyspie, zagu­bio­nej gdzieś mię­dzy Nor­we­gią i Gren­lan­dią. Cze­kała na nas w cię­ża­rówce na początku pasa star­to­wego. Sta­lowa skrzy­nia dłu­go­ści dwu­na­stu metrów. Przy­po­mi­nała reefer, kon­te­ner mor­ski z rodzaju tych, które prze­mie­rzają wody, trans­por­tu­jąc buty, rowery lub tony pie­luch. Tylko ten nasz był jakby „edy­cji spe­cjal­nej”. Dziwna pan­cerna stal, nie­wi­doczny zamek i mnó­stwo małych apa­ra­tów pod­łą­czo­nych po bokach; prócz tego spa­do­chrony i pły­waki EFS, zapo­bie­ga­jące uto­nię­ciu. Było oczy­wi­ste, że nie prze­wozi pie­luch. Podej­rze­wa­li­śmy, że może cho­dzi o jakąś broń, ale nie płacą nam za myśle­nie, a jesz­cze mniej za gada­nie. Musie­li­śmy tylko dopil­no­wać, żeby „to” zostało zała­do­wane do samo­lotu i dotarło bez pro­ble­mów tam, gdzie miało dotrzeć.

Puszka coca-coli tur­lała się wzdłuż boku Skrzyni, bacz­nie obser­wo­wana przez nas wszyst­kich sie­dzą­cych na ster­bur­cie: Pavela, Dana, Alexa i jed­nego z tych geniu­szy, któ­rzy wsie­dli w bazie na Jan Mayen. Pro­fe­sora Pauls­sona? Chyba sły­sza­łem jego nazwi­sko, kiedy gar­niaki ści­skali mu dłoń, paląc u stóp C-17. Ten Nor­weg, kim­kol­wiek był, wyglą­dał źle. Wyda­wał się chory, i Alex, star­szy sze­re­gowy, zaofe­ro­wał mu pastylki na mdło­ści, ale typ ich nie przy­jął. Wów­czas Alex prze­siadł się o kilka miejsc z obawy, że ten na niego zwy­mio­tuje, ale ja nie uwa­ża­łem, by o to cho­dziło. Facet po pro­stu był naprawdę wystra­szony, podob­nie jak jego kolega – nauko­wiec sie­dzący na bak­bur­cie. Obaj wbi­jali śle­pia w kom­pu­tery z roze­dr­ga­nym wyra­zem twa­rzy kogoś, kto umiera ze stra­chu. Wpa­try­wali się w te lap­topy pod­łą­czone do reefera i od czasu do czasu któ­ryś z nich pod­no­sił wzrok, aby spoj­rzeć na kolegę. Wyda­wało się, że chcą sobie coś powie­dzieć, ale obec­ność waż­nia­ków ich powstrzy­my­wała.

Bar­dzo źle to wygląda – pomy­śla­łem. – Cho­lera, mam tylko nadzieję, że wylą­du­jemy w Kana­dzie.

Wtedy spo­strze­głem, że Pavel patrzy na mnie i się uśmie­cha, zapewne odga­du­jąc moje myśli. Uniósł brwi, jakby mówił „nie­złe zle­conko, co?”, a ja przy­tak­ną­łem z pół­u­śmie­chem.

Ibiza – powie­dzia­łem war­gami.

Uśmiech­nął się.

Zamkną­łem oczy i pró­bo­wa­łem zapo­mnieć o wszyst­kim. Każdy czło­wiek, który stara się to zro­bić, ma swoje triki, roz­rywki umy­słowe, spo­soby na prze­trwa­nie ner­wo­wej sytu­acji czy nudy. Są tacy, któ­rzy myślą o niczym, kon­cen­tru­jąc się na sto­pach, rękach lub na jakiejś innej rze­czy. Inni modlą się albo roz­ma­wiają z Bogiem. Moja metoda polega na myśle­niu o jakiejś kobie­cie. Ład­nej kobie­cie. Myślę o jej nogach, wło­sach, o jej per­fu­mach. Nie cho­dzi o jakąś jedną kon­kretną kobietę ani żadną ze sław­nych, tylko o zna­jomą. Byłą narze­czoną, kole­żankę z bazy, ste­war­dessę z mojego lotu lub kel­nerkę z któ­re­goś z barów, do któ­rych wpa­dam w swoim mie­ście. I rów­nież nie jest to nic spro­śnego, ni­gdy nie two­rzę sobie w gło­wie por­no­gra­ficz­nego show. Nie byłoby zbyt bez­piecz­nie wal­czyć lub ska­kać ze spa­do­chro­nem ze sztyw­nym człon­kiem mię­dzy nogami. Wyobra­żam je sobie, ow­szem, dobrze ubrane, ele­ganc­kie, na jakimś przy­ję­ciu albo spa­ce­ru­jące po nad­mor­skim molo. Kon­cen­truję się na przy­wo­ła­niu obrazu ich uśmie­chu, wło­sów falu­ją­cych na wie­trze i woni per­fum. Wyobra­żam sobie ich nogi opięte poń­czo­chami, a także jak spa­ce­rują w ład­nych kolo­ro­wych butach. I to mnie odpręża, spra­wia, że napię­cie całego ciała obniża się o jeden lub dwa stop­nie. Tego triku nauczy­łem się w trak­cie selek­cji, pod­czas jed­nej z tych kosz­mar­nych nocy, kiedy trzeba było przejść przez „filtr”. Nie­żywy z zimna, wystra­szony, udrę­czony dźwię­kami i głodny, byłem z moimi dziew­czy­nami i w ten spo­sób prze­trwa­łem.

Dla­tego, gdy wle­cie­li­śmy w śro­dek burzy tam­tym C-17 Glo­be­ma­ster, spra­wia­ją­cym wra­że­nie szmelcu, który zaraz się roz­pad­nie, zaczą­łem myśleć o kobie­cie, którą pozna­łem dwa tygo­dnie wcze­śniej na przy­ję­ciu w ogro­dzie Pavela. Ład­nej i wyga­da­nej dziew­czy­nie – Chloe Ste­wart.

Okej, wyobra­zi­łem ją sobie tak, jak ją zapa­mię­ta­łem: wysoka, smu­kła blon­dynka, z tych, które wywo­łują u mnie „widze­nie tune­lowe”, czyli ina­czej mówiąc, wyraz twa­rzy kre­tyna. Dżinsy, nie­bie­ski żakiet i cygań­ska apaszka. Gdy tylko ją sobie przy­po­mi­na­łem, bicie mojego serca nabrało głębi, a hałasy samo­lotu przy­ci­chły.

Kiedy już odtwo­rzy­łem jej wygląd, byłem tak daleko od C-17, że nie­mal usły­sza­łem pio­senkę, która roz­brzmie­wała na przy­ję­ciu ogro­do­wym u Pavela. Suspi­cious Minds Elvisa.

Był pogodny dzień. Trzy­ma­łem w ręce mojito. Byłem w koszuli z krót­kimi ręka­wami.

Gorąco.

Pavel zaj­mo­wał jeden z sze­re­go­wych dom­ków na obrze­żach bazy mor­skiej w Coro­nado Beach, w któ­rych miesz­kali żoł­nie­rze i ofi­ce­ro­wie, ale rów­nież tro­chę cywili.

W ogro­dzie krę­ciło się wiele nowych osób, wśród nich z pew­no­ścią ona, tro­chę zdez­o­rien­to­wana, piła z pla­sti­ko­wego kubka i obser­wo­wała kolo­rowe gir­landy, zawie­szone wzdłuż całego domu. Tuż obok niej stał Mac­Book Pavela, dla­tego pod­sze­dłem i zaczą­łem prze­glą­dać Spo­tify, jak ktoś, kto niczego szcze­gól­nego nie szuka. Wtedy się do mnie ode­zwała:

– Nie chcesz chyba zmie­niać muzyki?

– Cóż, myśla­łem, żeby ją tro­chę uroz­ma­icić…

– A co chciał­byś włą­czyć?

C-17 dalej pod­ska­ki­wał i wyda­wał dźwięki jak cyr­kowa przy­czepa tar­gana hura­ga­nem, jed­nak nawet tego nie zauwa­ży­łem. Wła­śnie sku­pi­łem się na dziw­nym, ale atrak­cyj­nym tiku oczu Chloe, nie­prze­sad­nie poma­lo­wa­nych. Udało mi się rów­nież skon­cen­tro­wać na sub­tel­nym zapa­chu szam­ponu, jaki uno­sił się z jej wło­sów.

Sta­ra­łem się, jak mogłem, pod­trzy­mać roz­mowę, gdy tym­cza­sem cho­lerna część mojego mózgu ata­ko­wała reper­tu­arem „kla­sycz­nych kastra­cji”: To laska, Dave, i ty to wiesz, to nie twoja liga. Nawet o tym nie myśl. Jak sądzisz, ile czasu wytrzyma, zanim zacznie ci opo­wia­dać o swoim narze­czo­nym? Pewno przy­po­mi­nasz jej młod­szego brata. Tego niskiego, z gęstymi brwiami.

Chloe jed­nak dalej ze mną roz­ma­wiała, uśmie­chała się i była nie­zwy­kle sym­pa­tyczna. Przy­naj­mniej w moim śnie, bo wtedy już pew­nie spa­łem. I to jest jeden z dziw­nych aspek­tów tej sprawy, ponie­waż ni­gdy wcze­śniej nie zasną­łem w pracy.

Nawet nie potra­fił­bym powie­dzieć, ile trwała ta obie­cu­jąca roz­mowa z Chloe Ste­wart w ogro­dzie Pavela. Wiem jedno, że nagle pociem­niało. Zaczął wiać bar­dzo zimny wiatr, przy­no­sząc fale wody. Goście znik­nęli i sły­chać było hałasy, jakby za ogro­dze­niem sta­czał się wyko­le­jony pociąg.

– Ej? Gdzie ty się podzia­łaś, Chloe?

Wsze­dłem do domu, który się zmie­nił, jak to zazwy­czaj bywa w snach. Nie był to już dom Pavela, ale nasz stary chlew w Colum­bus Hill. Długi kory­tarz pro­wa­dził do kuchni. Pobie­głem nim, a na końcu ktoś na mnie cze­kał. Ale to nie była Chloe.

– O, Dave. Jak się masz, chłop­cze?

Sie­dział tam na tym swoim krze­śle, na któ­rym zazwy­czaj go znaj­do­wa­łem. Stary. Z butelką i paczką papie­ro­sów. W tym swoim ubra­niu zawsze pach­ną­cym mie­sza­niną alko­holu i tyto­niu.

– Co tu robisz, tato? – zapy­ta­łem.

Wów­czas Stary poniósł wzrok, bar­dzo powoli, jakby fale mojego głosu docie­rały do jego uszu z sekun­do­wym opóź­nie­niem. Spoj­rzał na mnie tymi smut­nymi oczami, w któ­rych zawsze miał wyraz prze­gra­nej. Ale zamiast tego zoba­czy­łem w nich stud­nię bez dna, krą­żącą jak galak­tyka.

– Podejdź, Dave, dawno cię nie widzia­łem.

Pod­sze­dłem i mia­łem ochotę go uści­skać. Choć śmier­dział alko­ho­lem i wszyst­kim nam spie­przył życie. Tak już jest z wię­zami krwi, nie?

– Ja cie­bie rów­nież, tato – odpo­wie­dzia­łem.

Zupeł­nie jak­by­śmy wró­cili do dni wina i róż (zwłasz­cza wina). Stary zła­pał mnie za rękaw koszuli i mocno przy­cią­gnął, aż zna­leź­li­śmy się twa­rzą w twarz.

– Spójrz na to, chłop­cze. Wła­śnie to przy­sze­dłem ci powie­dzieć. Przyj­rzyj się dokład­nie. Ważne, żebyś to zoba­czył…

Stary poka­zał mi to w swo­ich oczach. Wewnątrz wszystko się obra­cało i cię poły­kało. A na dnie studni coś było. Jakieś obrazy. Na ich widok szyb­ciej łapa­łem oddech.

– Musisz się ura­to­wać, Dave, bo zosta­łeś wybrany do cze­goś waż­nego.

I tam, pośrodku pie­kła roz­trza­ska­nych ciał, ster­czała czarna i wspa­niała Skrzy­nia.

Prze­klęta Skrzy­nia.

Car­men

To tak jakby cho­dzić po lodo­wej pla­ne­cie – pomy­ślała Car­men.

Z na wpół zamknię­tymi oczami szła mozol­nie ścieżką przez Corb­bet Hill, wal­cząc z podmu­chami wia­tru i desz­czem, który chwi­lami zamie­niał się w drobny grad ogra­ni­cza­jący jej widocz­ność na nie­wiele wię­cej niż dwa metry.

Uran lub Plu­ton… Coś w tym stylu.

Była dopiero czwarta po połu­dniu, a już pano­wał mrok. Słońce, ta mała tchórz­liwa piłka, które led­wie się poka­zy­wało w ciągu dnia, poszło sobie bez poże­gna­nia i teraz kró­lo­wała abso­lutna ciem­ność. No dobrze, pra­wie abso­lutna. Na szczy­cie Corb­bet Hill świe­ciły latar­nie hotelu Kir­kwall, wyglą­dały jed­nak jak małe, odle­głe gwiazdy, w poło­wie roz­myte przez burzę.

Tyle dobrego, że znała drogę.

Szła sku­lona z tor­bami na zakupy w obu rękach i z cięż­kim ple­ca­kiem, do któ­rego wsa­dziła kilka kilo­gra­mów ziem­nia­ków i jabłek. Kon­ty­nu­ując porów­na­nie do lodo­wej pla­nety, czuła się jak astro­nauta powra­ca­jący z misji zbie­ra­nia księ­ży­co­wych skał, z tą róż­nicą, że astro­nauci na Księ­życu cho­dzili, rado­śnie pod­ska­ku­jąc, a ona szła wyczer­pana cię­ża­rem ziem­skiego przy­cią­ga­nia i zaku­pów z Dur­ran Gro­cery Store. Jedy­nym plu­sem było to, że minus pięć stopni mrozu nie pozwa­lało jej wypo­cić choćby kro­pli.

Poza tym astro­nauci nie wysta­wiali nosa na powie­trze, a Car­men czuła, że jej nos zama­rza. Że potłu­cze się jak szkło i roz­pad­nie na kawałki (w ten spo­sób utra­ci­łaby jedną z naj­lep­szych czę­ści swo­jej twa­rzy). Na szczę­ście miała na sobie ter­miczny pod­ko­szu­lek, gruby polar i kurtkę prze­ciw­wia­trową z wiel­kim kap­tu­rem, który chro­nił jej szyję. Nie osło­niła jed­nak nosa. Błąd nowi­cjuszki. I jedyne co mogła zro­bić, mając zajęte obie ręce, to przy­spie­szyć kroku i dojść jak naj­prę­dzej.

Prze­szła ostat­nie metry ze wzro­kiem utkwio­nym w brzegi ścieżki, zanim dotarła do przy­strzy­żo­nego traw­nika przed fron­tem hotelu. Pod­nio­sła wzrok, a wtedy wiatr zerwał jej kap­tur z głowy, roz­wie­wa­jąc dłu­gie, brą­zowe włosy, które zatań­czyły jej na twa­rzy.

Zauwa­żyła świa­tło w salo­nie. Jakiś nie­za­po­wie­dziany klient z popo­łu­dnio­wego promu? Para szu­ka­jąca roman­tycz­nego schro­nie­nia na Boże Naro­dze­nie? Choć ozna­czało to pracę, było o wiele bar­dziej atrak­cyjne niż nuda zimo­wych godzin. Poza tym zaro­bią tro­chę kasy, któ­rej teraz bra­ko­wało.

Prze­szła przez ogród do dróżki bie­gną­cej wzdłuż murów dużego, sta­rego domu i go obe­szła. Była tam dobu­dówka miesz­cząca kuch­nię. Naprze­ciw niej stał zapar­ko­wany rover defen­der. Teraz żało­wała, że nie poje­chała nim do mia­steczka. (Tro­chę ruchu dobrze mi zrobi – pomy­ślała. – I gów…). Dalej za szopą i ogro­dze­niem naj­wyż­szy szczyt wyspy, Bealach Ba, nie­mal w cało­ści przy­kry­wała jedna z wiel­kich chmur, będąca jakby bytem z innego świata, żywią­cym się górami.

Zde­cy­do­wa­nie Plu­ton – pomy­ślała Car­men.

Otwo­rzyła drzwi do kuchni, a deszcz i wiatr wci­snęły się do wiel­kiego domu jak wyjące zjawy.

– Cześć!

Wie­działa, jak bar­dzo prze­szka­dzają wiatr i zimno wpa­da­jące do nagrza­nej kuchni, dla­tego wcho­dziła powoli, uwa­ża­jąc, żeby ani na chwilę nie puścić drzwi. Trzy mie­siące, które spę­dziła na „wyspie wia­trów” nauczyły ją nie lek­ce­wa­żyć wście­kłych i nagłych podmu­chów, które nio­sły ze sobą szkło i kawałki murów.

Posta­wiła jedną torbę, potem drugą, na koniec zamknęła drzwi i dwu­krot­nie prze­krę­ciła klucz w zamku.

Ame­lia Doyle stała ple­cami do drzwi, szat­ku­jąc coś na drew­nia­nym stole. Tego popo­łu­dnia była ubrana w różową flu­ore­scen­cyjną bluzę Quick­si­lver, którą zeszłego lata poda­ro­wał jej jeden z gości, po dwóch tygo­dniach spę­dzo­nych na łapa­niu fal w Layon Beach – austra­lij­ski sur­fer. Oprócz bluzy miała na sobie dżinsy i conversy z różo­wymi sznu­rów­kami.

Gdyby nie to cho­lerne zwy­rod­nie­nie sta­wów, które codzien­nie nad­gry­zało odro­binę moc­niej Ame­lię Doyle, Car­men chcia­łaby w wieku sie­dem­dzie­się­ciu lat być taka jak ona.

– Joder! – krzyk­nęła po hisz­pań­sku. – Na dwo­rze panuje pie­kło.

– Joder! – odpo­wie­działa Ame­lia z wła­ści­wym sobie akcen­tem. – Wła­śnie widzę!

Objęło ją cie­pło kuchni. W radiu leciało I Wanna Be Your Boy­friend Ramo­ne­sów, prze­bi­ja­jąc się przez zakłó­ce­nia (zapewne wywo­łane burzą). Pach­niało smacz­nym duszo­nym mię­sem, które przez kilka godzin goto­wało się powoli na piecu opa­la­nym drew­nem.

Prze­szła przez kuch­nię, żeby zanieść ple­cak z ziem­nia­kami do spi­żarni. Tam posta­wiła go obok drew­nia­nej skrzyni i uło­żyła kar­to­fle jeden po dru­gim w stos.

– Już się o cie­bie mar­twi­łam – powie­działa Ame­lia. – Gdzieś ty się podzie­wała?

– Wpa­dłam na chwilę do Didi – odparła Car­men. – Prze­cież wiesz, jak te „chwile” wyglą­dają…

– O, ta a. Co mówiła?

– Cóż, wydaje się, że burza, którą zapo­wia­dali na syl­we­stra, pospie­szyła na Boże Naro­dze­nie. Prawdę mówiąc, sądzę, że to jej pierw­sze kroki. – Nie­mal jak na potwier­dze­nie tych słów, dał się sły­szeć następny wście­kły podmuch wia­tru. – Popo­łu­dniowy prom przy­pły­nął pusty, a wypły­nął pełen ludzi. Zostało nas sześć­dzie­się­cioro na wyspie.

– Jesz­cze wię­cej wyje­dzie – odpo­wie­działa Ame­lia. – Na ogół na Boże Naro­dze­nie zostaje około trzy­dzie­stu dusz. Ci, któ­rzy nie mają rodzin, i ci, któ­rzy ich nie zno­szą. No i my, sta­rzy scho­ro­wani, któ­rych nie wycią­gniesz z tych skał nawet siłą. – Car­men się roze­śmiała, a Ame­lia spy­tała: – A sio­strzeńcy Didi? Już wyje­chali?

– Nie, byli dziś w kawiarni, wylu­zo­wani i nieco znu­dzeni. Może się zda­rzyć i tak, że jutro prom nie wypły­nie.

– Żeby ci sza­leńcy zde­cy­do­wali się zacu­mo­wać swoją prze­klętą sko­rupę, morze musia­łoby być jesz­cze gor­sze.

Ame­lia miała na myśli kapi­ta­nów Gighi, promu, który kur­so­wał do Port­mad­dock „ze sta­łego lądu” (jak mawiali wyspia­rze, cho­ciaż cho­dziło o inną, więk­szą wyspę). Dawni rybacy, dla któ­rych prom stał się nowym źró­dłem utrzy­ma­nia, rów­nie złym jak rybo­łów­stwo, nie ugi­nali się przed nie­spo­koj­nym czy sztor­mo­wym morzem. Car­men kilka razy pły­nęła na zakupy do Thurso pośród fal wiel­kich jak góry, gdy w tym cza­sie stary Torain O’Hara popi­jał her­batę i opo­wia­dał spro­śne dow­cipy. Nie­mniej jedną kwe­stią była odwaga gra­ni­cząca z głu­potą sta­rych wil­ków mor­skich, a drugą kon­trola przy­lądka Ger­tru­dis i święte zasady mor­skiego prze­wozu ludzi.

Car­men pode­szła do stołu i popa­trzyła na dwa tale­rze pełne posie­ka­nych ziem­nia­ków i cebuli.

– Dobra robota – zauwa­żyła. – Wszystko drob­niutko.

– Od tej chwili to wszystko jest twoje, skar­bie – powie­działa Ame­lia po wyko­na­niu ostat­niego cię­cia nożem i zdję­ciu oku­la­rów. – Chcia­ła­bym zoba­czyć, jak obra­casz ją w powie­trzu.

Cho­dziło jej o tor­tillę z ziem­nia­kami, która miała być pierw­szym daniem na kola­cję tego wie­czoru.

– Już ci mówi­łam, że nie należy jej pod­rzu­cać – odrze­kła Hisz­panka. – Kła­dzie się talerz na patelni i następ­nie prze­wraca.

– Och! Ale to jest nudne! Dobra, powiemy Char­liemu, żeby to zro­bił.

Na te słowa Car­men otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Char­lie? – zapy­tała. – Jest tutaj?

Prze­nio­sła torby z zaku­pami na stół, sta­ra­jąc się nieco ukryć emo­cje.

– Poja­wił się po połu­dniu – oznaj­miła Ame­lia (i cho­ciaż Car­men była do niej odwró­cona tyłem, przy­się­głaby, że uśmie­cha się od ucha do ucha). – Tym pro­mem, który nie przy­pły­nął cał­kiem pusty… Dałam mu ten sam pokój co zwy­kle.

Dziew­czyna wyjęła kilka puszek z mię­sem i wło­żyła je do szafki. Nie mogła powstrzy­mać ruchu warg, które uło­żyły się w uśmiech.

– W porządku, pójdę się z nim przy­wi­tać. Jest w salo­nie?

– Nie – odpo­wie­działa Ame­lia. – Zszedł do mia­steczka… Zapewne, żeby cie­bie poszu­kać. Sądzę, że oba­wiał się, czy nie wyje­cha­łaś na Boże Naro­dze­nie do Hisz­pa­nii. – Car­men odwró­ciła się i zoba­czyła Ame­lię spo­glą­da­jącą na nią z sze­ro­kim łobu­zer­skim uśmie­chem. – Co?

– Nic… Ja…

– Przy­nio­słaś lampki cho­in­kowe? – zapy­tała Ame­lia, żeby prze­ła­mać krę­pu­jącą ciszę. – Teraz, skoro mamy gościa, musimy stwo­rzyć w hotelu bożo­na­ro­dze­niowy nastrój.

Nad kon­tu­arem w recep­cji zegar rekla­mowy guinessa wska­zy­wał osiem­na­stą trzy­dzie­ści na wyspie St. Kilda i wpół do dwu­na­stej w Nowym Jorku. Pod zega­rem wielka mapa wyspy poka­zy­wała miej­sco­wość Port­mad­dock na połu­dniu (z cho­rą­giewką wska­zu­jącą hotel na szczy­cie Corb­bet Hill) oraz roz­ma­ite drogi i ścieżki pozwa­la­jące zwie­dzić wyspę na pie­chotę lub rowe­rem (rowery – trzy euro dzien­nie, tan­demy – pięć). Z boku leżały ulotki kon­nych wycie­czek i rej­sów żaglówką, tra­cące kolor w ocze­ki­wa­niu na następne lato, kiedy może znowu staną się dla kogoś przy­datne.

Car­men roz­mie­ściła świa­tełka na pniu pla­sti­ko­wej cho­inki, którą tego popo­łu­dnia wycią­gnęły ze stry­chu. Kiedy skoń­czyła, wesoło roz­bły­sły kolo­rowe żaró­weczki.

No to już mamy Boże Naro­dze­nie…

Nagle wiatr ude­rzył w drzwi, poczuła lęk.

– Cho­ler…

Jęzor zim­nego wichru poru­szył dzwon­kiem, a potem zagwiz­dał wokół domu. Car­men przy­po­mniała sobie, co po połu­dniu powie­działa jej Didi, że jeśli cyklon Luza­bel będzie taką bestią, jak zapo­wia­dają, moż­liwe, że przez kilka dni będą odizo­lo­wani na wyspie. „Pięć, sześć… Kie­dyś, w tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym doszło aż do dzie­się­ciu”.

Cóż, mam nadzieję, że wszystko to okaże się kla­sycz­nym czar­no­widz­twem – pomy­ślała.

Miała wła­śnie wró­cić do kuchni, gdy w salo­nie znowu spo­strze­gła blask. Zmie­niła kie­ru­nek i weszła do jadalni, w któ­rej prak­tycz­nie pano­wała ciem­ność. Sie­dem z ośmiu sto­łów było nakry­tych cera­tami i miało dosu­nięte krze­sła, ale w głębi obok kominka ktoś przy­go­to­wał ósmy. Przy­kryty był czer­wo­nym obru­sem, z kie­lisz­kami, szklan­kami, tale­rzami i kwiet­nym stro­ikiem ze świecz­kami. Ame­lia posta­wiła na nim butelkę wło­skiego wina, które trzy­mała na spe­cjalne oka­zje.

Sto­lik dla dwojga.

– Nic z tego, kochana – Ame­lia powie­działa nie­wzru­sze­nie, kiedy Car­men, wró­ciw­szy do kuchni, zapro­te­sto­wała. – I to jest moje ostat­nie słowo.

– Ale Ame­lio! – Car­men poczuła, że się rumieni. – Chcę, byśmy zje­dli kola­cję we trójkę!

– I zepsu­jesz jedyną randkę, jaką możesz mieć od ostat­nich ośmiu mie­sięcy? Nie, wariatko. Jestem starą babą i uwiel­biam towa­rzy­stwo, ale wiem, kiedy powin­nam pozwo­lić ludziom się zaba­wić. Wezmę sobie kawa­łek two­jej tor­tilli i zjem kola­cję, oglą­da­jąc Down­ton Abbey albo poga­dam przez radio. A potem włożę sto­pery. Char­lie i ty może­cie robić tej nocy wszystko, na co macie ochotę.

Car­men nie wytrzy­mała i wybu­chła śmie­chem.

– Jeste­śmy przy­ja­ciółmi, Ame­lio. Zjemy razem kola­cję, a potem każde z nas pój­dzie do swo­jego łóżka. Pro­szę…

– Wiesz co, dziew­czyno. Jeśli się okaże, że masz rację i tej nocy będzie­cie spać osobno, gwa­ran­tuję ci, że się obrażę i to nie podej­rze­wasz jak bar­dzo. Zwłasz­cza po tych dwóch mie­sią­cach kar­me­li­za­cji na wol­nym ogniu, jaką upra­wia­li­ście pod moim nosem. Moje nogi nie funk­cjo­nują dobrze, ale wzrok mam sokoli.

A poza tym jesteś uparta jak cho­lerna mulica – pomy­ślała Car­men, spo­glą­da­jąc na nią w mil­cze­niu.

Potem pode­szła i choć wie­działa, że Ame­lia Doyle nie była wielką fanką fizycz­nych kon­tak­tów, objęła ją i uści­snęła przez dłuż­szą chwilę.

– Dobra, dobra – rzu­ciła pani Doyle, sta­ra­jąc się ją odsu­nąć łok­ciem. – Dokończ to i zrób się na bóstwo.

Przez całe lato spała w małym poko­iku na par­te­rze, daw­nym skła­dziku, który nale­żał kie­dyś do hote­lo­wego pra­cow­nika, zło­tej rączki. Po sezo­nie, przy pra­wie pustym hotelu, Ame­lia pozwo­liła jej zająć jeden z pokoi na pierw­szym pię­trze, numer 103, z komin­kiem i wła­sną łazienką. Jed­nak zimno w Kir­kwall było wszech­obecne. Cho­ciaż ogień porząd­nie nakar­miony drew­nem buzo­wał, a boj­ler był gotowy roz­grzać ciało litrami gorą­cej wody, droga mię­dzy prysz­ni­cem a ubra­niem na­dal była lodo­wata.

Po eks­pre­so­wej depi­la­cji pode­szła do lustra, któ­rego brzegi opa­no­wała armia grzy­bów. Zło­śliwe lustro poka­zy­wało twarz nawy­kłą do słońca, któ­rej przez długi czas nie dotknął pro­mień napeł­niony wita­miną D.

– Cześć, nazy­wam się Car­men i jestem blada jak ściana. Wam­pir.

Po „odświe­że­niu karo­se­rii” wyjęła z szafy swoje naj­lep­sze ciu­chy i poło­żyła je na łóżku. Powin­nam była posłu­chać Didi i kupić sobie tro­chę przy­zwo­itych ubrań w Thurso, kiedy mia­łam oka­zję – pomy­ślała. Skąd jed­nak mogła wie­dzieć, że Char­lie Lomax pojawi się na Boże Naro­dze­nie? A poza tym, czy Ame­lia i ona nie wyobra­żają sobie zbyt wiele? Może chło­pak miał jakąś służ­bową sprawę lub wyje­chał sam na kilka dni i szybko wróci do Edyn­burga, by obcho­dzić święta ze swoją narze­czoną, Jane, o któ­rej jed­nak od jakie­goś czasu nie wspo­mi­nał.

I dla­czego jestem tak cho­ler­nie zde­ner­wo­wana?

Może dla­tego, kochana, że od czte­rech lat hodu­jesz paję­czyny tam w dole?

Przy­po­mniała sobie Lomaxa takim, jakiego zoba­czyła po raz pierw­szy w por­cie. Uzbro­jo­nego w jakieś apa­raty pomia­rowe, z tysią­cem pla­nów w rękach i w tej żół­tej kurtce, którą można było zoba­czyć z okien hotelu Kir­kwall w pogodny dzień. Pomi­ja­jąc twarz zagu­bio­nego miesz­czu­cha, był naprawdę wzo­rem faceta. Wysoki, sze­roki w barach, rude, krę­cone włosy i zie­lone oczy. No i uśmiech, który mógłby napro­wa­dzać łódź w nocy.

Didi pierw­sza go namie­rzyła. Powie­działa, że „pro­siła o niego dla niej”. Nawet zaofe­ro­wała mu jedno z łóżek dla podróż­nych, które wynaj­mo­wała w miesz­ka­niu nad kawiar­nią Moore’a, ale Char­lie miał już zare­zer­wo­wany pokój w Kir­kwall.

Przy­był do hotelu na koniec wrze­śnia, zapła­cił za mie­siąc z góry i powie­dział, że potrze­buje cichego pokoju z dużym biur­kiem do pracy. Wysłała go jakaś komi­sja pań­stwowa, żeby wyko­nał bada­nia doty­czące wyspy. W tak małej miej­sco­wo­ści bez trudu można było się dowie­dzieć, kim jest Char­lie Lomax. Ponie­kąd spo­dzie­wali się go od pew­nego czasu.

Latem 2015 roku morze ude­rzało w archi­pe­lag na wszelki moż­liwy spo­sób. Pod­to­pie­nia, awa­rie prądu i znisz­cze­nia na całym wybrzeżu. Pogo­dowa bomba cyklo­nowa, która zda­niem eks­per­tów była „nie do prze­wi­dze­nia” i którą praw­do­po­dob­nie wywo­łały „eks­tre­malne zja­wi­ska mete­oro­lo­giczne zwią­zane ze zmianą kli­matu”. St Kilda nie unik­nęła „kary”. Tego słowa uży­wali miej­scowi na okre­śle­nie kata­kli­zmów. I nie bez powodu. Sztormy (skon­cen­tro­wane w ciągu dwóch tygo­dni lipca 2015) roz­trza­skały falo­chron i utwo­rzyły szcze­linę w nabrzeżu chro­nią­cym port, powo­du­jąc uto­nię­cie dwóch kutrów rybac­kich i trzech żagló­wek, nie wspo­mi­na­jąc o poważ­nych uszko­dze­niach innych łodzi. I jakby samo to nie wystar­czyło do zno­kau­to­wa­nia mocno kule­ją­cej miej­sco­wej gospo­darki, dwa dni póź­niej ocean zesłał burzę biblij­nych roz­mia­rów i jedna z bły­ska­wic wywo­łała pożar sta­rego sklepu Dur­rana. Ogień roz­sze­rzył się na kolejne dwa domy, powo­du­jąc śmierć Eriki Bell, osiem­dzie­się­cio­jed­no­let­niej sta­ruszki, która zatruła się dymem. Do ofiary śmier­tel­nej nale­żało doli­czyć dwa domy spa­lone na popiół i kilka tysięcy fun­tów sieci rybac­kich i wypo­sa­że­nia.

W tam­tym cza­sie Car­men nie miesz­kała na St Kil­dzie, ale Ame­lia opo­wia­dała jej, że w ciągu tych trud­nych tygo­dni ludzie odcho­dzili od zmy­słów. Naj­pierw woda, potem ogień, niczym kary boskie, do któ­rych doło­żyła się nie­wia­ry­godna zapaść w sek­to­rze rybo­łów­stwa tra­ło­wego, głów­nej dzie­dziny gospo­darki wyspy. Nie tylko bra­ko­wało ryb łoso­sio­wa­tych w morzu, lecz także Europa ogra­ni­czyła połowy, a Island­czycy wście­kle rywa­li­zo­wali o swoje. Ubez­pie­czy­ciele zblo­ko­wali dzia­ła­nia zasy­pani lawiną wnio­sków i wtedy mia­steczko posta­no­wiło wysłać sygnał SOS do Edyn­burga. Spo­dzie­wali się całej floty heli­kop­te­rów, pomocy huma­ni­tar­nej, inży­nie­rów i cię­ża­ró­wek wypeł­nio­nych darami. Zamiast tego przy­słano Char­liego Lomaxa, mło­dego inży­niera, któ­remu powie­rzono misję osza­co­wa­nia strat, zak­tu­ali­zo­wa­nia kilku map i pomia­rów wysepki oraz spo­rzą­dze­nie raportu. I można powie­dzieć, że nie wzbu­dził on aplauzu w chwili przy­by­cia. Ludzie przy­jęli ten fakt nie­mal jak obrazę. Char­lie Lomax był ucie­le­śnie­niem pogardy, jaką sto­lica oka­zy­wała dale­kim wyspom na pół­nocy. Wszy­scy myśleli, że chowa asa w ręka­wie. Nazy­wali go „chło­pa­kiem z Edyn­burga”. Inży­nie­rem „cro­is­san­tem”. Tajem­ni­czym Char­liem Loma­xem.

Kiedy pierw­szego wie­czoru Car­men spo­tkała go odpo­czy­wa­ją­cego na prze­szklo­nej weran­dzie hotelu, poczuła pewne zacie­ka­wie­nie. Zde­cy­do­wała się podejść i go zacze­pić, może te tak ładne usta coś jej powie­dzą. Wów­czas Char­lie Lomax obu­dził się z roman­tycz­nego snu, w któ­rym był pogrą­żony, i popa­trzył na nią ze słod­kim uśmie­chem. A Car­men odkryła, że oprócz ład­nych oczu i nosa, który chcia­łoby się schru­pać, chło­pak był rów­nież zabawny. Roz­śmie­szył ją… I to jej wystar­czyło.

Tego pierw­szego wie­czoru opo­wia­dali tro­chę o sobie. Lomax zapy­tał, co robi kobieta z Madrytu zagu­biona na St Kil­dzie? Wybrała wer­sję skró­coną swo­jej histo­rii, tę, któ­rej uży­wała, żeby nikogo nie prze­ra­zić. Poin­for­mo­wała, że stra­ciła pracę w Hisz­pa­nii i poje­chała do Lon­dynu zaro­bić na utrzy­ma­nie. I tam poprzez stronę inter­ne­tową Work Away zna­la­zła ogło­sze­nie Ame­lii Doyle szu­ka­ją­cej „pomocy hote­lo­wej na szkoc­kiej wyspie”.

Char­lie zado­wo­lił się tą wer­sją, choć było jasne, że to nie wszystko.

Trzy­dzie­ści sześć lat, ładna, inte­li­gentna i z obrączką na palcu.

Gdzie jest jej rodzina?

Ale oczy­wi­ście minęło sporo czasu, zanim o tym opo­wie­działa.

Dave

Stary skoń­czył opo­wia­dać, zbu­dzi­łem się. Z krzy­kiem prze­ra­że­nia, wąt­pię jed­nak, by kto­kol­wiek go usły­szał. Na­dal byli­śmy w samo­lo­cie, który pod­ska­ki­wał w tur­bu­len­cjach jak dziki koń. Prze­klęta puszka coca-coli dalej tur­lała się od ściany do ściany, ude­rza­jąc o wszystko, ale nikomu nie chciało się wstać i jej pod­nieść. Byli­śmy tam, żywi, jesz­cze w powie­trzu. Przez chwilę ode­tchną­łem z ulgą.

Rozej­rza­łem się na boki. Pavel, spo­kojny, wbił wzrok w jakiś punkt, może myślał o żonie i dziecku, któ­rego spo­dzie­wali się w kwiet­niu. Nieco dalej Dan żuł gumę, słu­cha­jąc muzyki z iPoda. Nie wyda­wało się, żeby kto­kol­wiek usły­szał mój krzyk, cho­ciaż byłem cał­ko­wi­cie pewien, że krzy­cza­łem.

Prze­łkną­łem ślinę i spró­bo­wa­łem uspo­koić nerwy. Serce waliło mi z całej siły, a koszulka była nasiąk­nięta potem.

Spoj­rza­łem jesz­cze raz na Pavela. Chło­pie… Wła­śnie śnił mi się naj­bar­dziej nie­sa­mo­wity w moim życiu kosz­mar – powie­dzia­łem do niego w myślach. – Zoba­czy­łem we śnie ojca. Myśla­łem, że zapo­mnia­łem jego twa­rzy, ale był, w całej oka­za­ło­ści. Stary pijak, nawet pach­niał tą prze­klętą whi­sky. I wiesz co? Powie­dział mi, że wszy­scy zgi­niemy w tym samo­lo­cie. Dobra, nie tyle powie­dział, ile poka­zał to w swo­ich oczach. I ty byłeś roz­łu­pany na dwoje, chło­pie, przy szyi. Jak się cie­szę, że się obu­dzi­łem!

Bo to wszystko był tylko sen, co nie? Choć chyba naj­bar­dziej reali­styczny, jaki do tej pory mia­łem. („Uwa­żaj na swoją szyję, żoł­nie­rzu. Szyja to pod­stawa”). Nie chcia­łem wszyst­kich dener­wo­wać, dla­tego posta­no­wi­łem nic nie mówić i pocze­kać, aż serce prze­sta­nie walić mi w pier­siach. Spró­bo­wa­łem wró­cić myślami do pięk­nej Chloe Ste­wart, ale nie zdo­ła­łem jej znowu przy­wo­łać. Ogród Pavela opu­sto­szał przez tę nagłą burzę, a poza tym bałem się, że znowu spo­tkam gdzieś Sta­rego. Otwo­rzy­łem oczy. Nie, do cho­lery, mia­łem zaje­bi­sty atak paniki.

– Idź ostroż­nie, sier­żan­cie! – krzyk­nął Pavel, widząc, jak odpi­nam pas i wstaję. – To jest pie­przony rol­ler coaster.

– Nie nasi­kaj sobie w twarz, sze­fie – dodał Dan.

Odpo­wie­dzia­łem im powszech­nie zro­zu­mia­łym gestem „zamknij­cie dziób”, a potem, cały czas trzy­ma­jąc się ściany, posze­dłem na przód ładowni.

Łazienki w samo­lo­tach odprę­żają, ludzie, któ­rzy boją się latać, o tym wie­dzą. Tak jakby łazienka ze swoją muszlą klo­ze­tową, umy­walką i papie­rem toa­le­to­wym nie mogła ni­gdy się roz­bić. Łyk­ną­łem wody, ulży­łem pęche­rzowi i umy­łem ręce. Potem zmo­czy­łem twarz. W lustrze zoba­czy­łem zmę­czone odbi­cie, na ogo­lo­nej o 3.30 nad ranem bro­dzie poja­wił się zarost. Deli­katne cie­nie pod oczami, prze­krwione gałki. Żyla­sty skur­wy­syn, który raczej nie wygląda na groź­nego.

Ej! Ogar­nij się, chło­pie! – powie­dzia­łem do tej twa­rzy. – Dole­cimy, wylą­du­jemy, wyła­du­jemy i pój­dziemy do pierw­szego napo­tka­nego baru. Nie zamie­rzam kłaść się do łóżka, zanim nie uczczę faktu, że wysze­dłem żywy z tego kurew­skiego samo­lotu. A na kola­cję chcę ham­bur­gera Black Angus z serem i cebulą.

Wró­ci­łem do ładowni dokład­nie wtedy, gdy zaczę­li­śmy pod­ska­ki­wać na dobre. Wyglą­dało to tak, jak­by­śmy puścili samo­lot po rol­kach trans­por­to­wych. Nagle zoba­czy­łem toczącą się w moją stronę tę cho­lerną puszkę coca-coli, pochy­li­łem się, żeby ją zła­pać. Samo­lot prze­chy­lił się i ucie­kła mi bokiem. Usi­ło­wa­łem nie upaść na tyłek, a wtedy usły­sza­łem jakieś zamie­sza­nie w kabi­nie. Kapi­tan wdał się w bójkę albo na coś narze­kał, ale nie­zbyt dobrze zro­zu­mia­łem na co. Radio­ope­ra­tor usi­ło­wał kogoś przy­wo­łać, odpo­wia­dały mu jed­nak tylko szumy. Odbiór. Jest tam kto? Odbiór. Nic.

Pomy­śla­łem, że to nie naj­lep­szy moment, aby wybrać się na spa­cer, dla­tego pozo­sta­łem tam, gdzie byłem, przy­kle­jony do scho­dów. Stam­tąd obser­wo­wa­łem bok bak­burty. Drugi nauko­wiec, ten, który wyglą­dał mniej nor­dycko, bar­dziej zwy­czaj­nie, jakby był księ­go­wym w nie­wiel­kiej dziel­ni­co­wej fir­mie deve­lo­per­skiej (przy­po­mi­nał mi Geo­rge’a Costanza z Sein­feld) sprze­czał się z face­tem w gar­ni­tu­rze, Bau­ma­nem. Blady jak ściana, ude­rzał ner­wowo w kla­wia­turę swo­jego lap­topa i patrzył na Skrzy­nię. Potem znowu coś pisał i znowu patrzył. A na Skrzyni z jed­nego z jej ekra­nów, peł­nego żaró­we­czek i paneli, bły­skały kolo­rowe świa­tła i wszystko to jakby chciało coś powie­dzieć. Pulchny czło­wie­czek w dru­cia­nych oku­lar­kach robił awan­turę temu sie­dzą­cemu obok niego wężowi w kra­wa­cie.

„Dave, synu mój, uwa­żaj na szyję. To będzie bar­dzo twardy upa­dek. Gwał­towne ude­rze­nie. Może nie powi­nie­neś mieć na sobie pasa”.

Aker­man (sądzę, że tak się nazy­wał) wska­zy­wał na ekran gestem zde­ner­wo­wa­nia, nie­mal paniki, a gar­niak patrzył nie­wzru­szony. Jedna z tych scen, które codzien­nie zda­rzają się na świe­cie mię­dzy sze­fem a pod­wład­nym. Tech­ni­kiem, który wie, że wszystko idzie źle, że wszystko cuch­nie praw­dzi­wym gów­nem, i sze­fem w kra­wa­cie, któ­rego obcho­dzi tylko tyle, żeby doić dalej, dopóki krowa nie zdech­nie, i wów­czas być pierw­szym, który opu­ści pokład. Ale to nie była firemka, w któ­rej gra­li­by­śmy o tysiące czy miliony euro. Tylko samo­lot na wyso­ko­ści jede­na­stu tysięcy stóp, gdzie nie było miej­sca na błędy. Nie podo­bała mi się barwa, jaką zaczęła przy­bie­rać ta scena, dla­tego wysze­dłem z kory­ta­rza łazienki i zbli­ży­łem się do nich.

Samo­lot na­dal pod­ska­ki­wał, chwy­ci­łem się boku Skrzyni. Stal była tak lodo­wata, że bolały palce. To zapewne powód chłodu, od któ­rego, mimo stale włą­czo­nych nawie­wów cie­płego powie­trza w Glob­ma­ste­rze od startu w Jan Mayen, wszyst­kim nam poczer­wie­niały nosy.

Prze­su­wa­łem się naprzód ostroż­nie, nie odry­wa­jąc ple­ców od reefera, a kiedy dotar­łem do obu męż­czyzn, tem­pe­ra­tura kłótni pod­nio­sła się o kilka kolej­nych stopni. Aker­man dosłow­nie krzy­czał, ale nie dla­tego, żeby swoim małym gło­si­kiem prze­krzy­czeć hałas, tylko zwy­czaj­nie był zde­ner­wo­wany. Histe­ryczny. Twarz mu poczer­wie­niała, a oku­larki zsu­nęły się na czu­bek nosa. Sądzi­łem, że cho­dzi o atak paniki czy coś podob­nego. Dał­bym mu kilka razy w twarz i tabletkę nasenną. I może wymie­rzył­bym jesz­cze jeden poli­czek za to, że wyko­nuję pracę pie­przo­nej ste­war­dessy.

– Ostrze­ga­li­śmy! – powie­dział do „zjawy” w gar­ni­tu­rze. – Mówi­li­śmy wam, że praw­dzi­wym sza­leń­stwem jest to stam­tąd zabie­rać! Musimy wra­cać.

– Zamknij się, Aker­man! – odpo­wie­dział Bau­man. – Tra­cisz kon­trolę. Wszyst­kie odczyty są nor­malne.

– Nie są… Tem­pe­ra­tura… Mówi­li­śmy to. Wyja­śnia­li­śmy, że…

Kolejne szarp­nię­cie. Żeby nie upaść, musia­łem zła­pać się jed­nego z wiel­kich pły­wa­ków przy­cze­pio­nych do boków Skrzyni. Uwa­ża­łem, by nie dotknąć czer­wo­nej rączki uru­cha­mia­ją­cej auto­ma­tyczne pom­po­wa­nie. Byłby to wielki błąd i w kon­se­kwen­cji sporo poła­ma­nych nosów.

– Co tu się, do cho­lery, dzieje? – rzu­ci­łem dość roze­źlony.

Pyta­nie ich zasko­czyło. Facet w gar­ni­tu­rze i przy­dy­mio­nych oku­la­rach spoj­rzał na mnie z pogardą. Otwo­rzył brzyd­kie usta i powie­dział:

– Nic, żoł­nie­rzu, siądź­cie!

Roz­kaz ze strony tego cywila mnie nieco wku­rzył.

– Zro­bię to, jak tylko wyja­śnimy sprawę – odpo­wie­dzia­łem i zwró­ci­łem się do Aker­mana: – Czy coś się dzieje? Wszystko w porządku?

Nauko­wiec spra­wiał wra­że­nie, jakby dostrzegł we mnie szansę na prze­ka­za­nie swo­ich skarg.

– Dzieje się coś… – zaczął mówić i popa­trzył na Bau­mana, który posłał mu zabój­cze spoj­rze­nie. – Ist­nieje pro­blem sta­bil­no­ści. – Prze­łknął ślinę. – Musimy jak naj­szyb­ciej wra­cać. To…

Bau­man mu prze­rwał.

– Zde­ner­wo­wał się, to wszystko. – Uśmiech­nął się, pokle­pu­jąc kil­ka­krot­nie Aker­mana po ramie­niu. – Te prze­klęte tur­bu­len­cje nad­szarp­nęły naszą cier­pli­wość, co, dok­to­rze? Dotrzemy do punktu dostawy i…

Mia­łem zamiar mu odpo­wie­dzieć, że nie przyj­muję od niego roz­ka­zów, a następ­nie spy­tać tego typa o mysiej twa­rzy, co, do dia­bła, się dzieje (w czte­rech sło­wach), ale wów­czas poczu­łem, że spod stóp znik­nęła mi pod­łoga. Dosłow­nie przez dwie sekundy szy­bo­wa­łem w powie­trzu. Wycią­gną­łem rękę, żeby zna­leźć coś, czego mógł­bym się chwy­cić, ale bez­sku­tecz­nie. Upa­dłem na bok, ude­rza­jąc ramie­niem o kra­wędź kon­te­nera, któ­rego wnę­trze wydało meta­liczny pogłos. Potem obją­łem jego naroż­nik, by nie spaść na tyłek, ale zdo­ła­łem utrzy­mać się tylko przez kilka sekund. Nagle poczu­łem, że całe moje ciało mi ciąży. Szybko zorien­to­wa­łem się, że to coś wię­cej niż zwy­kła tur­bu­len­cja. Moje nogi unio­sły się w powie­trzu i wal­nęły w żołą­dek gar­niaka. Jeden z butów ude­rzył go w szyję.

– Co…?

Nawet nie mie­li­śmy czasu dokoń­czyć wza­jem­nych prze­kleństw. Nagle zabrzmiał wwier­ca­jący się w uszy alarm.

– Uwaga, uwaga, uwaga! – Głos kapi­tana góro­wał nad hała­sem. – Brace! Brace! Pozy­cja embrio­nalna!

Spró­bo­wa­łem jesz­cze wstać, kiedy bez uprze­dze­nia poga­sły świa­tła w obszer­nej ładowni, pogrą­ża­jąc nas wszyst­kich w ciem­no­ściach.

– Co się dzieje?! – ktoś krzyk­nął, ale nie usły­sze­li­śmy ponow­nie głosu kapi­tana. Tylko hałas nagle przy­spie­sza­ją­cych sil­ni­ków.

Usi­ło­wa­łem się cze­goś chwy­cić, żeby prze­stać się odbi­jać, ale samo­lot znów mocno się prze­chy­lił i gwał­tow­nie skrę­cił na ster­burtę. Dosłow­nie wystrze­liło mnie do góry i ude­rzy­łem w coś, coś bar­dzo twar­dego, co rąb­nęło mnie w czoło żela­znym kop­nia­kiem. Upa­dłem na bok na jedną z szyn na pod­ło­dze, na któ­rych stała Skrzy­nia i nie mogłem wydać z sie­bie choćby krzyku, przy­tkało mnie.

Co się wów­czas stało? To pyta­nie za milion i nie sądzę, żeby kto­kol­wiek kie­dy­kol­wiek zdo­łał na nie odpo­wie­dzieć. Zaczą­łem tra­cić świa­do­mość, ale przy­siągł­bym, że sły­sza­łem, jak zga­sły sil­niki. Dźwięk dwóch nie­śmier­tel­nych i nie­zwy­cię­żo­nych sil­ni­ków, zatrzy­mu­ją­cych się pośrodku nieba. Koniec hałasu. Tego hałasu, który ozna­czał życie na wyso­ko­ści jede­na­stu tysięcy stóp. A potem szept powie­trza ocie­ra­ją­cego się o meta­lową sko­rupę.

Wtedy w mroku wybu­chła kom­pletna panika.

Ale ja już byłem bar­dzo daleko, jak w słod­kim śnie. Z Chloe?

„Ej, Dave, pamię­taj: sprawa jest w two­ich rękach”.

Car­men

Dzwo­nek przy głów­nym wej­ściu roz­legł się około dzie­więt­na­stej trzy­dzie­ści. Był to jeden z tych tybe­tań­skich dzwon­ków wia­tro­wych o cha­rak­te­ry­stycz­nym dźwięku, poda­ru­nek Brama Logana (sza­mana St Kildy).

Do tego momentu Car­men posta­wiła już jedze­nie na stole i roz­pa­liła ogień. Na doda­tek wystar­czyło jej czasu, żeby dwu­krot­nie się prze­brać i wró­cić do pierw­szego pomy­słu: cien­kiego czar­nego swe­tra i dżin­sów. Żad­nych dziw­nych czy wymyśl­nych ciu­chów.

Zoba­czymy, czy pomy­śli, że ma mnie w gar­ści.

Lomax cze­kał po dru­giej stro­nie drzwi, prze­mo­czony do suchej nitki. Oka­zało się, że zszedł do mia­steczka, żeby kupić wino. Roz­po­znała butelkę, ponie­waż od mie­sięcy stała ona w witry­nie sklepu Dur­rana. Chianti kosz­tu­jące co naj­mniej 35 fun­tów.

– A Ame­lia? – zapy­tał, widząc stół nakryty dla dwóch osób.

– Pro­siła, żeby­śmy jej wyba­czyli – odpo­wie­działa. – Nie czuje się zbyt dobrze.

Ame­lia nawet nie zadała sobie trudu, by tro­chę pouda­wać. Kiedy Car­men wyszła ze swo­jego pokoju i prze­cho­dziła obok jej sypialni-biura, sły­szała trza­ski radio­sta­cji. Wła­ści­cielka hotelu zapewne pró­bo­wała poroz­ma­wiać z któ­rąś ze swo­ich przy­ja­ció­łek z wybrzeża.

Char­lie usiadł naprze­ciw ognia i odkor­ko­wy­wał wino, a Car­men pode­szła do baru, żeby puścić jakąś muzykę. Na rega­łach Ame­lii płyty CD były podzie­lone na trzy kate­go­rie: 1. spo­kojne, 2. balan­gowe i 3. Bee Gees. Ame­lia uwa­żała się za naj­więk­szą fankę Bee Geesów, przy­naj­mniej na wysepce St Kilda i w oko­li­cach.

Car­men nie chciała two­rzyć zbyt poście­lo­wej atmos­fery i w końcu wybrała coś z regału „spo­kojne”. Starą płytę Bar­bary Stre­isand zaty­tu­ło­waną Guilty. Freu­dow­ska pomyłka? Włą­czyła i zabrzmiał ten utwór. Bar­dziej roman­tycz­nie już nie można – pomy­ślała, choć nie zro­biła tego z pre­me­dy­ta­cją (a przy­naj­mniej jej świa­do­mość).

Char­lie zdo­łał otwo­rzyć butelkę do jej powrotu. Pową­chał, jakby był znawcą.

– Wer­dykt?

Zro­bił minę w stylu „nie mam poję­cia”.

– Sądząc po tym, na ile mnie ska­so­wał Dur­ran, powinno być dobre.

– Zoba­czymy. – Car­men usia­dła obok Char­liego. Zwró­cona do niego, poło­żyła jedną nogę na sofie. Nad­sta­wiła kie­li­szek, który męż­czy­zna napeł­nił. – Mmmm… Ujdzie – stwier­dziła po pierw­szym łyku.

– Didi wyja­śniła, że wła­śnie wyszłaś, kiedy do niej wpa­dłem – powie­dział Char­lie. – Musie­li­śmy się minąć po dro­dze.

– A! Spę­dzi­łam tam popo­łu­dnie, znasz Didi i jej dłu­uugie popo­łu­dnia. – Uczy­niła gest, jakby „paliła jointa”, co wywo­łało jego uśmiech. – Nawet widzia­ły­śmy, jak wpły­wał prom do portu, ale wyda­wało nam się, że nikt nie przy­pły­nął.

– Przy­pły­ną­łem tyko ja, ale, cho­lera, współ­czuję tym dwu­na­stu, któ­rych zabrał w powrotny kurs do Thurso. Mam nadzieję, że nie mieli zbyt wraż­li­wych żołąd­ków…

– Morze było tak wzbu­rzone?

– Strasz­nie. Do ostat­niej minuty nie wie­dzie­li­śmy, czy wypły­nie, czy nie. A wtedy cyklon dopiero się zaczy­nał. Sądzę, że będzie jed­nym z tych, które zapi­szą się w histo­rii.

W tym momen­cie Bar­bara zaśpie­wała: „Tu jeste­śmy, ty i ja, sami w ciem­no­ści”. Car­men przy­glą­dała się Char­liemu, jego kwa­dra­to­wej żuchwie, zie­lo­nym oczom, sze­ro­kim ramio­nom i pomy­ślała sobie, że bar­dzo by chciała zostać uwię­ziona razem z nim na wyspie.

– O czym myślisz? – zapy­tał po chwili, uka­zu­jąc swój ładny uśmiech.

– O niczym… Tylko że wysty­gnie kola­cja!

Sie­dli do (roman­tycz­nego) stołu, w (roman­tycz­nym) świe­tle kominka i z Bar­barą Stre­isand na CD („i niby nie chcia­łaś, żeby wyda­wało się to randką”).

Spró­bo­wali tor­tilli, była cał­kiem nie­zła. Car­men musiała wal­czyć z nad­mierną twar­do­ścią ziem­nia­ków i impor­to­waną oliwą, ale udało się nadać tor­tilli jej wła­sny cha­rak­ter (chru­piąca na zewnątrz i miękka w środku). Char­lie delek­to­wał się i chwa­lił przez dłuż­szą chwilę, dopóki nie kazała mu zamilk­nąć.

W tym cza­sie już prze­ła­mali lody i wypili połowę wina.

– Osta­tecz­nie zosta­łaś – powie­dział Char­lie. – Myśla­łem, że nie spo­tkam cię na wyspie. Mówi­łaś prze­cież, że Boże Naro­dze­nie jest czymś świę­tym w Hisz­pa­nii…

– Bo to prawda – odparła. – Pomi­nąć je to grzech, zwłasz­cza w mojej rodzi­nie.

– Zatem zde­cy­do­wa­łaś się zgrze­szyć.

– Obie moje sio­stry uwiel­biają te nasze wigi­lijne spo­tka­nia. Jedna z nich ma dom w górach, przy­go­to­wują tam uro­czy­stą kola­cję, ze wszyst­kimi dziećmi, mężami i kil­koma kuzy­nami.

– Brzmi dobrze. Ale… – wtrą­cił się Char­lie, zachę­ca­jąc, żeby mówiła dalej.

– Nie ma poważ­nych „ale” z wyjąt­kiem odwiecz­nych kłótni i patrze­nia, jak mał­żeń­stwa moich sióstr stop­niowo z roku na rok mar­nieją. No i na dzieci, które dora­sta­jąc, zamie­niają się w bandę pyska­tych i nie­wdzięcz­nych nasto­lat­ków.

– A, w porządku, teraz rozu­miem, dla­czego chcia­łaś tu zostać – odpo­wie­dział ze śmie­chem.

– Przyjmą to jak cios w bebe­chy, ale w tym roku mam naprawdę dobrą wymówkę. Powiem im, że zosta­łam uwię­ziona na wyspie.

– Wła­śnie… Zrzuć winę na Szko­cję!

Roze­śmieli się. W tym momen­cie wiatr na dwo­rze wzmógł się tak bar­dzo, że zadrżały szyby na weran­dzie. Wyda­wało się rów­nież, że na chwilę przy­ga­sły świa­tła.

– Tak… No dobrze, a co u cie­bie? – kon­ty­nu­owała Car­men. – Myśla­ły­śmy, że poże­gna­łeś się aż do następ­nego roku. Dla­czego wró­ci­łeś? Twoja rodzina nie obcho­dzi świąt?

I nie potra­fisz zate­le­fo­no­wać? – dodała w myślach.

– Tak naprawdę pod­ją­łem decy­zję w ostat­niej chwili – wyja­śnił. – Jesz­cze wczo­raj nie wie­dzia­łem, że to zro­bię, a dziś z samego rana wsia­dłem do samo­chodu i nagle posta­no­wi­łem. – Car­men mil­czała. Coś w spoj­rze­niu Char­liego wzbu­dziło w niej spory nie­po­kój. Chło­pak znowu napeł­nił kie­li­szek i pocią­gnął duży łyk. Jak ludzie, któ­rzy chcą dodać sobie odwagi. – Wiesz, Car­men, prawdę powie­dziaw­szy, są dwie sprawy. Po pierw­sze, Edyn­burg wydał wyrok. Przy­wio­złem w walizce rezo­lu­cję komi­tetu.

– Już? Ale prze­cież mówi­łeś, że będą się tym zaj­mo­wali co naj­mniej do końca stycz­nia!

– Wygląda na to, że zmie­nili zda­nie. Rada zebrała się ponow­nie i zaapro­bo­wała to w mniej niż pięć minut. Nawet nie udało mi się dotrzeć na czas, żeby powie­dzieć choć słowo. Poje­cha­łem do Edyn­burga tylko po to, żeby ode­brać bombę i pozwo­lić jej spaść na St Kildę.

– Jaką bombę? O czym ty mówisz? Na nic się nie zgo­dzili?

– Na mini­mum – odpo­wie­dział. – Stwier­dzili, że straty floty powinny zostać pokryte przez ubez­pie­czy­cieli, a to tak, jakby im powie­dzieli, żeby poszli do dia­bła. Wypłacą kil­ka­na­ście tysięcy fun­tów na naprawę falo­chronu i antenę dale­kiego zasięgu. Nic ponadto. Zosta­wili ich.

Char­lie napił się ponow­nie, opróż­nia­jąc pół kie­liszka.

– Cho­lera, jesteś pewien, że nic się nie da zro­bić? – zapy­tała Car­men. – Nie można się odwo­łać czy coś w tym stylu?

– Można, ale to jak zaczy­nać wojnę z Golia­tem i sądzę, że to byłaby zła decy­zja. W Edyn­burgu nie dadzą ani funta na ten typ rybo­łów­stwa, od lat zachę­cają ich, żeby uno­wo­cze­śnili flotę, poza tym toczy się wielki spór wokół odizo­lo­wa­nych spo­łecz­no­ści, takich jak St Kilda, i towa­rzy­szą­cych im kosz­tów utrzy­ma­nia. Znasz już przy­padki innych wysp, na przy­kład Halonu, i wiesz, jak się to skoń­czyło. Dodaj do tego cudowny świa­towy kry­zys finan­sowy, a otrzy­masz w miarę kla­rowny obraz. To tylko kwe­stia czasu, kiedy spad­nie topór. Zapewne nie w tym roku, ale…

Char­lie wyda­wał się dość przy­gnę­biony. To zro­zu­miałe. Sporo już o tym roz­ma­wiali, co może ozna­czać dla miesz­kań­ców wyspy relo­ka­cja na dro­dze admi­ni­stra­cyj­nej.

– I kiedy zamie­rzasz im o tym powie­dzieć? – spy­tała Car­men.

– Myśla­łem, żeby to zro­bić po Bożym Naro­dze­niu, choć wła­ści­wie nie ma zna­cze­nia, co zro­bię. Pomy­ślą, że ich zdra­dzi­łem. Tak zresztą myśleli, odkąd przy­by­łem tu na wyspę.

Car­men miała ochotę coś powie­dzieć, ale w końcu się nie ode­zwała. Prze­cież miał rację, że go obwi­nią. Pla­no­wali to zro­bić od dnia, w któ­rym Char­lie Lomax posta­wił stopę na wyspie. Był kozłem ofiar­nym. Wino­wajcą potrzeb­nym dla­tego, że innych win­nych, tych praw­dzi­wych, ciężko byłoby dopaść. Zmiana kli­matu, praw­do­po­dob­nie będąca przy­czyną tych wiel­kich sztor­mów, które roz­trza­skały port, była zbyt odle­gła. Podob­nie jak unijne dyrek­tywy doty­czące połowu ryb, stra­te­gie eko­no­miczne urzęd­ni­ków w Edyn­burgu czy fakt, że rybo­łów­stwo pod­upa­dało od nie­mal dekady. Ludzie z St Kildy patrzyli na to z innej per­spek­tywy. Nie wspo­mi­na­jąc o tym, że rybacy ni­gdy nie chcieli zapła­cić choćby funta wię­cej za swoje ubez­pie­cze­nia. To wszystko nie miało zna­cze­nia. Char­lie o tym wie­dział, Car­men rów­nież. Ludzie z mia­steczka obwi­nią Char­liego, bo znacz­nie łatwiej jest nie­na­wi­dzić jed­nego czło­wieka, zwłasz­cza gdy nie jest jed­nym z nas.

– Jak się czu­jesz? – zapy­tała Car­men.

– Sfru­stro­wany – odparł. – Chciał­bym, żeby któ­ryś z nich poje­chał ze mną do Edyn­burga. Żeby Lowry czy Nolan zoba­czyli na wła­sne oczy, jak się ich tam nisz­czy. – Cho­dziło mu o Gare­tha Lowry’ego i Keitha Nolana, przed­sta­wi­cieli „wła­dzy” na St Kil­dzie. – Tak czy ina­czej, sądzę, że zoba­czę się z nimi jutro. Dostar­czę im raport i cóż, w tej spra­wie nie pozo­staje mi już nic wię­cej do zro­bie­nia. I to pro­wa­dzi do następ­nej kwe­stii. Dru­giego powodu, dla któ­rego tu dziś jestem. – Kolejny wście­kły podmuch wia­tru. Tym razem rze­czy­wi­ście świa­tło nieco przy­ga­sło. Jedno ze zwę­glo­nych polan w kominku roz­pa­dło się i pole­ciało kilka iskier. – Widzisz, ja rów­nież nie mia­łem szcze­gól­nej ochoty spę­dzać Bożego Naro­dze­nia w Edyn­burgu. Przez Jane. W mojej rodzi­nie wszy­scy ją uwiel­biają i cóż, nie mia­łem ochoty odpo­wia­dać na te ich pyta­nia…

– Co chcesz mi powie­dzieć, Char­lie?

– Jane i ja zerwa­li­śmy. Sześć dni temu.

– Jane i ty…? – Car­men musiała się opa­no­wać, żeby nie wybuch­nąć.

– W tej opo­wie­ści mnie przy­pa­dła rola tego złego, wiesz? Powie­dzia­łem jej w poprzedni ponie­dzia­łek. Ona… No cóż, był wielki dra­mat.

Car­men miała wra­że­nie, jakby dwu­na­sto­ko­łowa cię­ża­rówka spa­dła ze skarpy, i poczuła, jak cały cię­żar tego żela­stwa prze­cina powie­trze. I nie­mal jak w kiep­skim żar­cie Bar­bara zaśpie­wała: „kiedy spoj­rze­nia się spo­tkają, a uczu­cie jest mocne…”.

– Współ­czuję, musiało być ciężko.

– Tak… Roz­pła­kała się i nie prze­sta­wała, kiedy pró­bo­wa­łem ją odpro­wa­dzić po wyj­ściu z baru. Nie wie­dzia­łem, że tak ją to zaboli. Sądzi­łem, że się domy­śla.

Char­lie znowu napeł­nił kie­liszki. Pili w ciszy, bo aku­rat na pły­cie była prze­rwa mię­dzy pio­sen­kami. Wiatr wył na zewnątrz. Na St Kil­dzie mówiło się, że „śpiewa”. Że jest to duch zakon­ni­ków, któ­rzy miesz­kali tu przez wieki w izo­la­cji. Prawdę mówiąc, brzmiał jak echo sta­rego chóru into­nu­ją­cego jakiś dode­ka­fo­niczny utwór. AMMMMMMM. EMMMMMMM.

Wtedy jed­nak usły­szeli coś ponad tym hała­sem. Znacz­nie bli­żej i bar­dziej przy­ziem­nie. Krzyk docho­dzący z głębi domu.

– Ame­lia! – Car­men zare­ago­wała, pod­no­sząc się jak sprę­żyna.

Pomy­ślała, że zapewne upa­dła (nie po raz pierw­szy) i wybie­gła z jadalni, Char­lie pobiegł za nią. Kiedy jed­nak dotarli

na kory­tarz, spo­tkali Ame­lię Doyle sto­jącą w drzwiach swo­jego pokoju. Opie­rała się na lasce i wyglą­dała na bar­dzo zatro­skaną.

– Dzie­ciaki, prze­pra­szam, że wam prze­rwa­łam, ale sądzę, że powin­ni­ście cze­goś posłu­chać… w radio­sta­cji, wydaje się pilne.

Dave

Mia­łem na sobie kurtkę z lodu, czapkę z cierni na gło­wie i krwawą maskę na oczach.

Kapi­tan Davis, szko­le­nio­wiec rekru­tów, dmu­chał w gwiz­dek wprost do mojego ucha.

„Bie­gnij, Dupree, na wszyst­kich two­ich pie­przo­nych umar­la­ków, rusz ten kamienny tyłek!”.

W naj­bar­dziej bez­względ­nym bólu, tak wiel­kim, że mylił się z pustką, sły­sza­łem swój oddech, powolny, bar­dzo powolny. Żyłem? Jak można być żywym w tej czer­wo­nej komo­rze bólu?

Zamkną­łem oczy. Spró­bo­wa­łem myśleć o czymś przy­jem­nym, ale nic nie przy­cho­dziło mi do głowy. Tylko szmer wła­snych płuc i gwiz­dek kapi­tana Davisa.

Zupeł­nie jak­bym znaj­do­wał się na dnie rury. Daleko, w odle­gło­ści około tysiąca kilo­me­trów, widać było wyj­ście, punkt świa­tła, w któ­rym jakby coś się działo. Co? Ciem­ność, zimno… Ale już znaj­do­wałem się głę­boko we wnę­trzu i się topi­łem. Sze­dłem w prze­ciw­nym kie­runku. Tam na dole było ciszej i jakby nieco cie­plej. Wtedy ktoś coś do mnie powie­dział. Był to kapi­tan Davis. Albo mój ojciec, nie jestem pewien. Ten głos był prze­ni­kliwy, taki, któ­rego nie można zigno­ro­wać.

„Kamienna dupo, jesteś cie­nia­sem! Otwórz te cho­lerne oczy i dzia­łaj!”.

Dobra, jasne, to był kapi­tan-instruk­tor Davis i krzy­czał mi pro­sto do ucha. Dął w żółty gwiz­dek z całych sił swo­jego krę­pego, pie­przo­nego ciała zasie­dzia­łego kapi­tana. Możesz prze­stać gwiz­dać do moich kurew­skich uszu, Davis? Minęło co naj­mniej pięt­na­ście lat, odkąd ukoń­czy­łem aka­de­mię, nie jestem nowi­cju­szem. Gdyby nie twój sto­pień, rąb­nął­bym cię w nos.

„No otwórz te prze­klęte oczy, Dupree!”.

Otwo­rzy­łem. Moje imię to „Zawsze na roz­kaz”, a nazwi­sko „Lubię cier­pieć”. Musia­łem się odwró­cić i roz­po­cząć wspi­naczkę tune­lem w stronę wyj­ścia. Poczu­łem coś draż­nią­cego w oczach, co mi ogrom­nie prze­szka­dzało. Ale nie mogłem zdjąć tego z twa­rzy, ponie­waż mia­łem unie­ru­cho­mione ręce w tym cia­snym ruro­ciągu. Musia­łem naj­pierw z niego wyjść („Otwórz oczy”) i dojść na samą górę („Otwórz te cho­lerne oczy”).

Udało mi się (choć tylko w myślach, zde­cy­do­wa­nie tylko w myślach). Otwo­rzy­łem oczy, do któ­rych wci­snął się draż­niący płyn. Obtar­łem je ręka­wem. Potem znowu otwo­rzy­łem. Wszę­dzie pano­wała ciem­ność. Świat krą­żył do góry nogami. Obra­cało się jakieś poma­rań­czowe świa­tło. Karetka? Nic jed­nak nie sły­sza­łem, ani syreny, ani żad­nego jęku, tylko gigan­tyczne skrzy­pie­nie metalu, jakby coś miaż­dżyło jakąś ogromną rzecz. Sły­sza­łem rów­nież dźwięk bul­go­czą­cej wody, która gdzieś wdzie­rała się stru­mie­niami. Na­dal nie wie­dzia­łem, gdzie jestem, ale w Szkole Zaku­tych Łbów budzono nas w mroku, zdez­o­rien­to­wa­nych, sko­pa­nych, mówiąc: „Dzień­Do­bryCh­cę­Mo­je­Śnia­da­nie”.

Ciało wysy­łało mi sygnały. Pierw­szy, naj­bar­dziej prze­szy­wa­jący, to ból po pra­wej stro­nie czaszki. Maca­łem czoło, aż poczu­łem ranę długą na około pię­ciu cen­ty­me­trów. Stąd pocho­dził draż­niący płyn, czyli krew. Bro­czyła stru­mie­niami, choć rana wyda­wała się tylko powierz­chowna. Nad­szedł drugi sygnał, ból w boku. Prze­su­ną­łem tam rękę. Mun­dur nie był przedarty, nie było też krwi. Kon­tu­zja. Uwaga na poła­mane żebra przy wsta­wa­niu. A skoro o tym mówimy, jak tam nogi? Spró­bo­wa­łem nimi poru­szyć, deli­kat­nie, naj­pierw jedną, potem drugą, wyglą­dało na to, że mecha­nizm na­dal działa. Czu­łem się jed­nak coraz gorzej. Było zimno. Wil­gotno. Tkwi­łem zanu­rzony w wodzie, co zga­dza­łoby się z hała­sem, który skądś dobie­gał. Brzmiał jak mnó­stwo wody, jak okręt tonący w oce­anie. I te monu­men­talne jęki, porów­ny­walne do tych wyda­wa­nych przez stal pod­da­waną sil­nemu naci­skowi przy zło­mo­wa­niu samo­cho­dów.

„Samo­lot, Dave. Jeste­śmy na morzu. Roz­bi­li­śmy się, a teraz toniemy. Musisz się zbu­dzić, synu mój, masz szansę i musisz ją wyko­rzy­stać”.

Poma­rań­czowe świa­tło krę­ciło się jak bąk. Spró­bo­wa­łem sku­pić na nim wzrok, śle­dzi­łem pro­mień świa­tła spoj­rze­niem i zoba­czy­łem ściany. Wszystko krą­żyło wywró­cone.

– Topimy się! – spró­bo­wa­łem krzyk­nąć, ale moje gar­dło i płuca wydały tylko żało­sny dźwięk. – Pavel! Alex! – Głos odbił się w cichej i ciem­nej prze­strzeni, a krew znowu przy­sło­niła mi wzrok. Prze­tar­łem oczy i obser­wo­wa­łem poma­rań­czowe świa­tło. Oczy­wi­ście było to jedno ze świa­teł alar­mo­wych dachu C-17. – Czy ktoś tam jest?! – krzyk­ną­łem ponow­nie. – Czy mnie sły­szy­cie?!

Spró­bo­wa­łem wstać. Nogi mia­łem na swoim miej­scu. Jedna mnie bolała, ale to nor­malne po sil­nym ude­rze­niu. Mię­śnie roz­cią­gały się pra­wi­dłowo, kości wytrzy­mały. Udało mi się unieść na czwo­ra­kach, wtedy żebra przy­wi­tały mnie sma­gnię­ciem bólu, mia­łem wra­że­nie jed­nak, że nie są zła­mane. Woda się­gała mi do połowy przed­ra­mion i do ud. Lodo­wata woda. Spró­bo­wa­łem jej i stwier­dzi­łem, że była słona. Znaj­do­wa­li­śmy się na pie­przo­nym oce­anie, cho­lera.

Pie­przony ocean poły­kał samo­lot.

Szu­ka­łem w ciem­no­ściach, dopóki nie zna­la­złem cze­goś, za co mogłem zła­pać. Szarp­ną­łem sil­nie i sta­ną­łem na nogach. Sta­łem mocno, trzy­ma­jąc się tego. Ruszało się w przód i w tył, jak wielki śpiący tobół. Wycią­gną­łem rękę i dotkną­łem skóry. To była twarz. Prze­bie­głem po niej dło­nią, nama­ca­łem nos, otwarte usta, zanu­rzy­łem palce we wło­sach. Była jesz­cze cie­pła.

– Pavel? – zapy­ta­łem tego kształtu w ciem­no­ściach.

Ale nie odpo­wie­dział. Chcia­łem wyma­cać drugi poli­czek, ale natkną­łem się na ramię tego czło­wieka. Połowę twa­rzy miał przy­kle­joną do ramie­nia w okropny, nie­na­tu­ralny spo­sób. Wyobra­zi­łem to sobie. Chwy­ci­łem głowę dwiema rękami i potrzą­sną­łem nią w powie­trzu, poru­szyła się, jakby nale­żała do wiel­kiej mar­twej lalki. „Zła­many kark. Uwa­żaj na swoją szyję, żoł­nie­rzu”.

Dalej obma­cy­wa­łem to ciało, sta­ra­jąc się potwier­dzić moje podej­rze­nia. Prze­su­ną­łem ręce na tors, roz­róż­ni­łem doty­kiem tka­ninę służ­bo­wego mun­duru i dwie kie­sze­nie koszuli. Wewnątrz jed­nej z nich poczu­łem cylin­dryczny kształt. Latarka.

Wyją­łem ją i włą­czy­łem. Snop świa­tła podraż­nił moje roz­sze­rzone źre­nice. Potem obró­ci­łem latarkę, by oświe­tlić tę twarz. Tak jak przy­pusz­cza­łem, to był Pavel. Jego mar­twe obli­cze obser­wo­wało mnie z ławy C-17. Jego usta były jak czarna pie­czara, przez którą nie wycho­dził nawet cień odde­chu. Jego oczy były puste, pozba­wione życia, patrzyły przed sie­bie… na nic.

Kurwa… – pomy­śla­łem. – W samo­lo­cie, Pavel. W prze­klę­tym samo­lo­cie…

Poca­ło­wa­łem go w czoło i zamkną­łem mu oczy. Przy­po­mnia­łem sobie o jego dziecku, które miało uro­dzić się w kwiet­niu.

– Zaopie­kuję się nim, Pavel… Niczego mu nie będzie bra­ko­wać – powie­dzia­łem.

Tyle tylko, że naj­pierw musia­łem stam­tąd wyjść.

Dwa sie­dze­nia dalej powi­nien być Dan. Zde­rze­nie spo­wo­do­wało jed­nak pewne zmiany. Po pierw­sze, wyrwało sie­dze­nie i Dan uniósł się w powie­trze. Po dru­gie, hard-case samo­lotu ode­rwał się i zadzia­łał jak zabój­czy szrap­nel. Porwał głowę Dana do przodu albo tak mi się wyda­wało. Była tam tylko czer­wona ciem­ność, któ­rej nie chcia­łem poświę­cać czasu.

Dok­tor Pauls­son, kilka sie­dzeń dalej w kie­runku dzioba, upadł do przodu. Wyda­wało się, że szyję ma na swoim miej­scu, jedną rękę przy­ci­skał do piersi, palce miał zaci­śnięte na wyso­ko­ści serca. Nawet nie zdo­łał dotknąć ziemi. Czy raczej wody. Zdą­żył tylko chwy­cić kami­zelkę ratun­kową i wło­żyć w nią ramię.

Gdy błą­dzi­łem po tym pie­kle tru­pów w lodo­wa­tej wodzie, przy­po­mnia­łem sobie, że wszystko to mi się śniło. Może na­dal byłem w sen­nym kosz­ma­rze? Samo­lot spa­da­jący pio­nowo przez dwie lub trzy minuty. Piloci łamiący sobie ręce, żeby pro­wa­dzić maszynę aż do ostat­niej minuty… Ale nie, nie spa­łem. Cały ten ból i zimno, które czu­łem, były realne. Cała ta wielka i straszna samot­ność w brzu­chu wie­lo­ryba.

Woda wciąż wpły­wała, a samo­lot się prze­chy­lał. Sły­chać było coraz wię­cej trza­sków. Morze nas pochła­niało, doszło już do wyso­ko­ści moich ud. Oce­ni­łem, że może mieć co naj­wy­żej pięć lub sześć stopni Cel­sju­sza. Wów­czas zaczą­łem ana­li­zo­wać. Prze­ży­łem, ale nie był to jesz­cze moment na otwie­ra­nie szam­pana. Jeśli woda dosię­gnie do mojej klatki pier­sio­wej, umrę w ciągu kilku minut.

No dobra. Trzeba stąd wyjść i utrzy­mać się na powierzchni.

Zdją­łem z Pauls­sona kami­zelkę i nało­ży­łem ją bez nadmu­chi­wa­nia. Da mi to tro­chę wię­cej czasu tam na zewnątrz, ale nie­zbyt wiele. Potem wysze­dłem z zato­pio­nej strefy i sta­ną­łem na suchej pod­ło­dze. Nale­żało za wszelką cenę uni­kać kon­taktu ze śmier­cią przez zamar­z­nię­cie. Skie­ro­wa­łem świa­tło w stronę dziobu. Klau­stro­fo­biczne ściany C-17 znik­nęły kilka metrów pod wodą. Stu i pozo­stali męż­czyźni w kabi­nie stali się już karmą dla ryb.

Wyce­lo­wa­łem latarkę w sufit samo­lotu. Były tam przy­cze­pione cztery tra­twy ratun­kowe. Nadmu­chi­wane, dwu­dzie­sto­oso­bowe, wypo­sa­żone w wodę, jedze­nie, koce ter­miczne i co naj­waż­niej­sze – w nadaj­niki. Gdyby wszystko prze­bie­gło zgod­nie z instruk­cją, cztery kap­suły otwo­rzy­łyby się po osią­gnię­ciu poziomu wodo­wa­nia, a tra­twy ratun­kowe roz­ło­ży­łyby się na powierzchni.

Tak było napi­sane w instruk­cji. Świa­tło mojej Texas Instru­ments oświe­tliło dwie żółte torby w pojem­ni­kach i spraw­dzi­łem, że prawa Mur­phy’ego zazwy­czaj bywają tak skur­wy­syń­skie, za jakie ucho­dzą. Bra­ko­wało przy­naj­mniej dwóch tratw. Cóż, pomo­dli­łem się, żeby był jakiś spo­sób wyła­ma­nia dachu ręką i wyj­ścia na powierzch­nię w jed­nym z tych tipi. Ale o tym prze­ko­nam się dopiero wtedy, gdy woda mocno się pod­nie­sie.

Tym­cza­sem powi­nie­nem usta­lić inną drogę ucieczki. Odwró­ci­łem się i dalej prze­szu­ki­wa­łem, oświe­tla­jąc oto­cze­nie latarką. Kon­te­ner już nie znaj­do­wał się na szy­nach. Uwol­nił się z zacze­pów i przy­warł do bak­burty. Podej­rze­wa­łem, że jego opan­ce­rzona stal zmiaż­dżyła tych, któ­rzy tam sie­dzieli. Gar­niaka i tego naukowca, który tak dener­wo­wał się na minuty przed nasta­niem ciem­no­ści. Usta­li­łem rów­nież, że kon­te­ner zata­ra­so­wał drzwi wyj­ściowe z lewej burty, zostały więc tylko wrota ładowni i drzwi po pra­wej stro­nie.

Gdy oświe­tli­łem Skrzy­nię, snop świa­tła latarki odbił żółty, na wpół fos­fo­ry­zu­jący mate­riał. Był to jeden z dwóch dłu­gich cylin­drów docze­pio­nych do boków kon­te­nera. Samo­pom­pu­jące się pły­waki. Dwie gigan­tyczne poduszki powietrzne, które ktoś dodał do wypo­sa­że­nia na „nie­praw­do­po­dobny” wypa­dek wodo­wa­nia. Był to jeden z tych momen­tów, kiedy cie­szysz się, że zda­rzają się ludzie inte­li­gentni, któ­rzy potra­fią wyobra­zić sobie „mało praw­do­po­dobne” kata­strofy.

To napro­wa­dziło moje myśli na przy­krę­cony śru­bami czer­wony panel scho­wany z tyłu reefera. Jako jedyny spo­śród moich ludzi wie­dzia­łem, że się tam znaj­duje i do czego służy.

I co naj­waż­niej­sze, jak go uru­cho­mić.

„W przy­padku jakie­go­kol­wiek zagro­że­nia lub zbo­cze­nia z trasy należy akty­wo­wać mecha­nizm samo­znisz­cze­nia ładunku”. Takie mia­łem roz­kazy.

Daj sobie spo­kój z pier­do­łami – powie­dział głos w mojej gło­wie. – Masz prze­żyć. To nie jest wła­ściwy moment, żeby o tym myśleć. Otwórz wrota ładowni i wyjdź stąd. Potem będziesz mógł podej­mo­wać inne decy­zje.

Ogon samo­lotu prze­chy­lił się tro­chę moc­niej. Teraz trudno już było ustać, a woda zaczy­nała pochła­niać dziób. Bie­giem prze­mie­rzy­łem pokład i dotar­łem do tablicy ste­row­ni­czej wrót zała­dunku. Duża czer­wona dźwi­gnia, osło­nięta pla­sti­kiem, odblo­ko­wy­wała sys­tem hydrau­liczny, który mozol­nie otwie­rał drzwi. Zdją­łem osłonę i pocią­gną­łem waj­chę w dół. Trzask zasy­gna­li­zo­wał, że sys­tem działa i zoba­czy­łem pas noc­nego nieba poja­wia­jący się na szczy­cie tej pasz­czy wie­lo­ryba, która wła­śnie się otwie­rała. Nagle roz­legł się strasz­liwy hałas, huk wście­kłego hura­ganu. Prze­łkną­łem ślinę i usi­ło­wa­łem nie myśleć o tym, co czeka mnie tam, na zewnątrz.

Wrota w końcu się otwo­rzyły. Dobra, to zadzia­łało. Mia­łem już drogę ucieczki, ale teraz musia­łem zdo­być coś, dzięki czemu utrzy­mał­bym się na powierzchni.

Wró­ci­łem do Skrzyni i oświe­tli­łem latarką pły­waki, szu­ka­jąc rączki. Pamię­tam, że zoba­czy­łem parę wydo­by­wa­jącą się z moich ust jak z komina sta­rej loko­mo­tywy. W tym momen­cie świa­tło Texas Instru­ments oświe­tliło jakąś twarz. Nale­żała do naukowca, który zacho­wy­wał się histe­rycz­nie, zanim zaczę­li­śmy spa­dać. Był biały, nie­mal zamar­z­nięty, ale kiedy świa­tło padło na jego twarz, przy­mru­żył lekko oczy. Żył.

– Ej!

Car­men

Apar­ta­ment Ame­lii Doyle to duże stu­dio skła­da­jące się z sypialni z łazienką i wiel­kiego salonu, gdzie poza biblio­teczką i tele­wi­zo­rem stało biurko, z któ­rego zarzą­dzała wszyst­kimi papie­rami hotelu Kir­kwall i na któ­rym w rogu zain­sta­lo­wano radio­sta­cję na fale śred­nie. Ame­lia zazwy­czaj uży­wała jej do roz­mów z Thurso i do gawę­dze­nia z przy­ja­ciół­kami z archi­pe­lagu. Antena ster­cząca na dachu hotelu nie miała wpraw­dzie dwu­dzie­stu metrów, jak ta w por­cie, za to była jedną z naj­moc­niej­szych na wyspie.

– Sygnał był tak zły, że prze­szu­ki­wa­łam inne czę­sto­tli­wo­ści i wtedy to usły­sza­łam…

Ame­lia odłą­czyła słu­chawki, by dźwięk dobie­gał z nie­wiel­kiego gło­śnika. Nie­wy­raźne bucze­nia i zwy­kłe szumy.

Wszy­scy troje nasłu­chi­wali w mil­cze­niu, cze­ka­jąc na „to”, na co natknęła się pani Doyle.

– Nic nie sły­szę. – Char­lie ode­zwał się po chwili. – A wy?

– Nic – stwier­dziła Car­men.

– Niech mnie dia­bli porwą – burk­nęła Ame­lia.

Podała Car­men laskę i zła­pała za opar­cie krze­sła, żeby pomóc sobie przy sia­da­niu. Następ­nie poru­szyła wskaź­ni­kiem czę­sto­tli­wo­ści, zabrzmiał zwy­czajny dźwięk fal elek­tro­ma­gne­tycz­nych wzno­szą­cych się i opa­da­ją­cych.

– Tutaj hotel Kir­kwall. Mówię do jed­nostki, która wzy­wała pomocy przed minutą. Jeste­ście tam? Odbiór.

– Co? – zapy­tał Char­lie.

– Jakiś typ pro­sił o pomoc. Przed prze­klętą minutą, nawet zamie­ni­łam z nim zda­nie.

– Co dokład­nie powie­dział? – drą­żył Char­lie.

– Tak naprawdę nie sły­sza­łam go za dobrze. Były zakłó­ce­nia i nie­wy­raźny sygnał. Ale to był ktoś mówiący po angiel­sku, sądzę, że Jan­kes. Powie­dział coś jakby: „Wzy­wam pomocy. Powta­rzam. Wzy­wam pomocy”. I mu odpo­wie­dzia­łam. Poin­for­mo­wa­łam, że mówię do niego z wyspy St Kilda.

– I cię usły­szał?

– Tak. Jestem pewna. Powie­dział: „St Kilda, odbie­ram cię”. Do dia­bła, musi być gdzieś w oko­licy.

Ame­lia znowu poru­szyła wskaź­ni­kiem.

– Tutaj hotel Kir­kwall z wyspy St Kilda. Halo? Czy mnie sły­szysz? Odbiór.

Ale sły­chać było tylko trza­ski. Szum i jesz­cze wię­cej szumu.

– Myślisz, że to może być łódź? Gigha?

– Cho­lera, nie wiem, ale ten typ mówił z akcen­tem. Żaden z kapi­ta­nów Gighi nie ma takiego akcentu.

– To może rybak?

Ame­lia zasta­na­wiała się przez kilka sekund. Tak, to było moż­liwe…

Jakiś rybak z wybrzeża, znacz­nie odda­lony od swo­jej oko­licy. Potem wyjęła zafo­lio­wany papier, który trzy­mała za radio­sta­cją. Była tam lista czę­sto­tli­wo­ści. Poszu­kała jed­nej pal­cem i naci­snęła guzik połą­cze­nia.

– Thurso? – powie­działa. – Jeste­ście tam chłopcy? Odbiór.

Ktoś odpo­wie­dział:

– Ratow­nic­two mor­skie w Thurso. Ame­lia Doyle? Odbiór.

– We wła­snej oso­bie. Jak się masz Gary? Posłu­chaj, wydaje mi się, że wyła­pa­łam wezwa­nie o pomoc mię­dzy czę­sto­tli­wo­ściami sto czter­dzie­ści cztery i sto czter­dzie­ści sześć kHz. Głos prze­ry­wał, ale wyraź­nie wzy­wał pomocy. Czy to mógł być jakiś rybak? Mam wra­że­nie, że typ mówił z jan­ke­skim akcen­tem. Odbiór.

– Przy­ją­łem – odpo­wie­dział głos po dru­giej stro­nie. – Jan­kes? Okej. Spraw­dzimy całą flotę w oko­licy, choć nikt nie powi­nien był pozo­stać na morzu. Dziś o pią­tej dali­śmy żółte ostrze­że­nie o sztor­mie. I nic nie przy­szło na kanał ratun­kowy.

– Może cho­dzi o jakąś łódź spor­tową – zasu­ge­ro­wał Char­lie.

– Okej. Może cho­dzi o jakąś łódź spor­tową – powtó­rzyła Ame­lia. – Nie rozu­miem też, co robili na tej czę­sto­tli­wo­ści i… cóż… Tak naprawdę sły­sza­łam tylko ury­wane frag­menty zda­nia. Ale jestem nie­mal pewna, że było to wezwa­nie o pomoc.

– Okej, Doyle. Bar­dzo dzię­kuję. Wydamy ostrze­że­nie, żeby byli czujni.

Ame­lia zakoń­czyła roz­mowę z Thurso i popa­trzyła na Car­men i Char­liego, na jej twa­rzy malo­wało się zakło­po­ta­nie.

– Przy­się­gam – powie­działa. – Tam na zewnątrz jest ktoś, kto ma pro­blemy.

Dave

– Ej! – krzyk­ną­łem, a mój głos brzmiał nie­równo. – Halo! Sły­szysz mnie?!

Głowa typa wysta­wała z wody. Z pozy­cji, jaką przy­jął, wywnio­sko­wa­łem, że dolny róg kon­te­nera przy­gwoź­dził go do ściany samo­lotu. Praw­do­po­dob­nie miał poła­maną klatkę pier­siową, ale jesz­cze żył, a kiedy oświe­tli­łem go latarką, zare­ago­wał i pró­bo­wał powie­dzieć coś, czego nie zro­zu­mia­łem.

– Zni…

– Cze­kaj. Cze­kaj. Spo­koj­nie – rzu­ci­łem. Zbli­ży­łem się do niego i pró­bo­wa­łem usta­lić, czy zdo­łam go stam­tąd wydo­stać. Tak jak myśla­łem, był uwię­ziony mię­dzy reefe­rem a ścianą. Jedy­nym spo­so­bem, by go uwol­nić, było uru­cho­mie­nie pompy pły­wa­ków, co odsu­nę­łoby Skrzy­nię. – Słu­chaj, sły­szysz mnie? Uru­cho­mię pły­waki. Możesz ruszać rękami? – Wsa­dzi­łem dłoń pod wodę i unio­słem mu łokieć. – Połóż dło­nie na twa­rzy, zrób jamkę na nosie i ustach.

Ale męż­czy­zna nie poru­szył rękami. Zaprze­czył tylko ruchem głowy.

– Zni…szcz…ją – powie­dział, wydo­by­wa­jąc głos z jakie­goś miej­sca, w któ­rym nie pozo­stało zbyt wiele siły ani nadziei.

– Co pan powie­dział?

– Skrzy­nia – odrzekł. – Nie pozwól, żeby… się stąd wydo­stała.

Woda docho­dziła mu już do pod­bródka. Ten czło­wiek miał umrzeć w ciągu nie­spełna minuty, a topi­li­śmy się coraz szyb­ciej. To ozna­czało rów­nież, że i mnie pozo­stało bar­dzo mało czasu. Minuta, co naj­wy­żej dwie.

– Nie mogę jej teraz znisz­czyć – powie­dzia­łem. – To nasz ratu­nek.

Męż­czy­zna spoj­rzał na mnie wzro­kiem, który do tej pory pamię­tam, oczy pra­wie wycho­dziły mu z orbit. Woda dotarła do jego ust, ale miał jesz­cze czas, by nale­gać:

– Czer­wony panel… Hasło…

Przy­pa­try­wa­łem się tym oczom baranka, prze­stra­szo­nego nie­uchron­no­ścią wła­snej śmierci. Potem popa­trzy­łem na ste­row­nik. Czer­wony przy­śru­bo­wany panel. Wewnątrz była kla­wia­tura, nauczy­łem się na pamięć sekwen­cji szes­na­stu liter i cyfr. I mia­łem roz­kaz, żeby…

Aker­man zła­pał mnie nagle za rękę.

– Niech pan to zrobi… To pana obo­wią­zek…

Powie­dziaw­szy to, zamknął usta i zaczął oddy­chać przez nos, patrząc na mnie sze­roko otwar­tymi oczami. Drża­łem z zimna.

To twoje roz­kazy, Dupree, te roz­kazy, o któ­rych zawsze myśla­łeś, że nie będziesz musiał ich wyko­nać. Odkręć panel, wystu­kaj szes­na­ście cyfr i liter, żeby to wyle­ciało w powie­trze. To powi­nie­neś zro­bić. I umrzeć tutaj?

– Muszę pana ura­to­wać, i sie­bie, panie Aker­man. Poroz­ma­wiamy o tym wszyst­kim tam na górze.

Nie zasta­na­wia­łem się. Aker­man już był pod wodą, mogłem usły­szeć, jak poka­słuje, wydy­cha­jąc tlen i wypeł­nia­jąc płuca śmier­cią. Szybko zła­pa­łem zawleczkę z czer­wo­nego pla­stiku i mocno za nią pocią­gną­łem. Pojem­nik ze skro­plo­nym gazem uru­cho­mił tur­binę i cylin­dryczne pły­waki bły­ska­wicz­nie się roz­sze­rzały. Jeden z nich zasło­nił Aker­mana i odsu­wał Skrzy­nię od ściany. Pró­bo­wa­łem zna­leźć jego ręce pod wodą, żeby go stam­tąd wycią­gnąć, ale nagle ogon samo­lotu uniósł się gwał­tow­nie. Połowa C-17 wypeł­niła się wodą i popy­chała tę drugą ku głę­bi­nom. Upa­dłem twa­rzą na ścianę reefera, który teraz poru­szał się w wodzie, przyj­mu­jąc nową pozy­cję. Chwy­ci­łem jego róg i szu­ka­łem Aker­mana, ale znik­nął.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki