Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mikel Santiago wraca do księgarń, aby na stałe znaleźć się w gronie największych mistrzów thrillerów. Naprawdę uzależnia.
„Publishers Weekly”
Więzi czytelnika aż do ostatniej strony.
„Library Journal”
Zacznij czytać Mikela Santiago, jakby jutra nie było.
„El Mundo”
Thriller, który podbił świat.
Zagubiona wyspa na Morzu Północnym. Zbliża się burza. Niemal wszyscy uciekli ostatnim promem. Na wyspie pozostało nie więcej niż pięćdziesiąt osób, w tym Carmen, Hiszpanka, która pracuje w małym lokalnym hotelu, i kilku rybaków. To oni znajdą tajemniczy metalowy pojemnik w pobliżu klifów.
Dziwną skrzynię wyrzuconą przez fale...
Od sekretów pełnych niuansów postaci, przez tajemnice uwięzione w sercu burzy... Mikel Santiago podnosi pytanie, które strona po stronie przewija się przez całą powieść: Jak bardzo musisz chcieć przeżyć, żeby przeżyć?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 486
DARY MORZA
Miałem na sobie kurtkę z lodu, czapkę z cierni na głowie i krwawą maskę na oczach.
Kapitan Davis, szkoleniowiec rekrutów, dmuchał w gwizdek wprost do mojego ucha.
„Biegnij Dupree, na wszystkich twoich pieprzonych umarlaków, rusz ten kamienny tyłek!”.
W najbardziej bezwzględnym bólu, tak wielkim, że mylił się z pustką, słyszałem swój oddech, powolny, bardzo powolny. Żyłem? Jak można być żywym w tej czerwonej komorze bólu?
Zamknąłem oczy. Spróbowałem myśleć o czymś przyjemnym, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Tylko szmer własnych płuc i gwizdek kapitana Davisa.
„Obudź się, Dave!”.
Nie pamiętam zbyt dobrze tego, co wydarzyło się wcześniej. Może mój umysł się zablokował, a może w trakcie upadku wspomnienia poprzewracały się i rozpierzchły, gromadząc się w niegościnnych zakamarkach mojego zakutego łba. Mogło tak być, a może miało to coś wspólnego z tamtym snem, który nawiedził mnie podczas lotu. Byłby on, na przekór wszystkiemu, pierwszą rzeczą, jaką chciałbym opowiedzieć, gdyby któryś z tych jajogłowych mnie zapytał: Od czego pan zacznie swoją opowieść, sierżancie Dupree?
No więc, panie geniuszu, lecieliśmy w dziesięciu samolotem, który nie istniał. Słyszał pan coś o czarnym ptaku? O lotach, które nie są rejestrowane na radarach wież kontrolnych. Nie wiesz nic i nie zadajesz pytań. Nawet my nie znaliśmy miejsca lądowania. Sęk w tym, że wieźliśmy to: Skrzynię. Rzecz co najmniej z piekła rodem. Ja, a zdarzało mi się transportować ludzi wsadzonych do klatek, samochody-bomby, zbiorniki trucizny, powiem panu, że wyglądała pięciogwiazdkowo źle. Zna pan te teorie o aurze rzeczy? No więc karma tej wpadała w gównianą czerń.
No tak, ale jeszcze o tym opowiem. Wcześniej chciałbym wspomnieć o moim śnie. Śnie, który miałem tuż przed tym, zanim wszystko zaczęło iść gorzej niż źle. Pojawił się w nim ktoś niespodziewany i opowiedział, co się stanie. Nie wiem, czy służyło to temu, żebym przeżył, ale najwyraźniej wyciągnąłem zwycięski los. Spośród tych dziesięciu dusz przypadł on mnie. Na dobre lub na złe. To również wyjaśnię panu później.
Ale od początku. Lecieliśmy, jak mówiłem, tamtym samolotem, byliśmy już cztery godziny w powietrzu, gdy wpadliśmy w burzę. Jak wszystko w tamtej misji, burza również nie była prognozowana i pierwsza turbulencja nadeszła bez zapowiedzi.
Samolot nagle opadł o dwa lub trzy metry i jednemu z tych facetów w garniturach (Pasha zdążył już wymyślić im ksywę „zjawy”) rozlała się między nogami coca-cola. Zaklął jak rozhisteryzowana dziewczynka. Czyszcząc sobie spodnie, mówił coś w stylu „kurwa, kurwa, kuuurwa mać”, a Dan i Pavel oczywiście śmiali się i pokpiwali.
Ja również się śmiałem, to była wielka chwila. Poważnie: tamten typ – nazywał się Bauman – był żywym obrazem dupka. W tej swojej kamizelce z norek, okularach przeciwsłonecznych i szarym garniturze milionera. Z jakiej dziury wyciągnęli tych ludzi? Ale zacisnąłem wargi. Przeczytałem briefing poprzedniej nocy (musiałem, bo byłem szefem) i wiedziałem, że w tej wymianie chodzi o wielce delikatną sprawę między dwoma bardzo potężnymi państwami. Czyli żadnych żarcików z tych typów w garniturach. Jednym spojrzeniem zmyłem uśmiech z twarzy chłopaków: „Przestańcie, powaga i do roboty” przekazałem im telepatycznie. „Nudźcie się, marząc o Ibizie”. Moi czterej chłopcy skinęli głowami i zdusili śmiech.
Następna turbulencja, tym razem musieliśmy opaść co najmniej o pięć metrów. Nasze żołądki unosiły się w nieważkości przez dwie lub trzy sekundy, dopóki nie usłyszeliśmy na zewnątrz ryku silników i nie złapaliśmy oddechu. Cholera – pomyślałem – dlaczego nie wzniesiemy się wyżej i nie wylecimy z tego piekła?
Zaufaj pilotom – odpowiedział głos w mojej głowie. – Oni też nie chcą umrzeć, co nie?
Tak – powiedziałem sobie w duchu. – Przypuszczam…
Niemal w tej samej chwili, jakby czytał w moich myślach, odezwał się Stu, pilot, jego słowa w głośnikach ładowni brzmiały niewyraźnie przez zakłócenia.
– Mamy rozkazy, żeby utrzymywać wysokość, spróbujemy jednak trochę się podnieść, żeby umknąć tej burzy.
– Tak, kurwa, zrób coś – odezwał się Bauman, garniak, który oblał sobie jaja coca-colą. A potem zaklął po rosyjsku.
Samolot przechylił się podczas wznoszenia. Puszka coca-coli sturlała się po podłodze ładowni i uderzyła w Skrzynię – intermodalny czarny kontener, który królował samotnie na szerokiej rampie przeładunkowej Boeinga C-17.
Skrzynia.
Załadowaliśmy ją trzy godziny wcześniej na Jan Mayen, dalekiej, pokrytej lodem wyspie, zagubionej gdzieś między Norwegią i Grenlandią. Czekała na nas w ciężarówce na początku pasa startowego. Stalowa skrzynia długości dwunastu metrów. Przypominała reefer, kontener morski z rodzaju tych, które przemierzają wody, transportując buty, rowery lub tony pieluch. Tylko ten nasz był jakby „edycji specjalnej”. Dziwna pancerna stal, niewidoczny zamek i mnóstwo małych aparatów podłączonych po bokach; prócz tego spadochrony i pływaki EFS, zapobiegające utonięciu. Było oczywiste, że nie przewozi pieluch. Podejrzewaliśmy, że może chodzi o jakąś broń, ale nie płacą nam za myślenie, a jeszcze mniej za gadanie. Musieliśmy tylko dopilnować, żeby „to” zostało załadowane do samolotu i dotarło bez problemów tam, gdzie miało dotrzeć.
Puszka coca-coli turlała się wzdłuż boku Skrzyni, bacznie obserwowana przez nas wszystkich siedzących na sterburcie: Pavela, Dana, Alexa i jednego z tych geniuszy, którzy wsiedli w bazie na Jan Mayen. Profesora Paulssona? Chyba słyszałem jego nazwisko, kiedy garniaki ściskali mu dłoń, paląc u stóp C-17. Ten Norweg, kimkolwiek był, wyglądał źle. Wydawał się chory, i Alex, starszy szeregowy, zaoferował mu pastylki na mdłości, ale typ ich nie przyjął. Wówczas Alex przesiadł się o kilka miejsc z obawy, że ten na niego zwymiotuje, ale ja nie uważałem, by o to chodziło. Facet po prostu był naprawdę wystraszony, podobnie jak jego kolega – naukowiec siedzący na bakburcie. Obaj wbijali ślepia w komputery z rozedrganym wyrazem twarzy kogoś, kto umiera ze strachu. Wpatrywali się w te laptopy podłączone do reefera i od czasu do czasu któryś z nich podnosił wzrok, aby spojrzeć na kolegę. Wydawało się, że chcą sobie coś powiedzieć, ale obecność ważniaków ich powstrzymywała.
Bardzo źle to wygląda – pomyślałem. – Cholera, mam tylko nadzieję, że wylądujemy w Kanadzie.
Wtedy spostrzegłem, że Pavel patrzy na mnie i się uśmiecha, zapewne odgadując moje myśli. Uniósł brwi, jakby mówił „niezłe zleconko, co?”, a ja przytaknąłem z półuśmiechem.
Ibiza – powiedziałem wargami.
Uśmiechnął się.
Zamknąłem oczy i próbowałem zapomnieć o wszystkim. Każdy człowiek, który stara się to zrobić, ma swoje triki, rozrywki umysłowe, sposoby na przetrwanie nerwowej sytuacji czy nudy. Są tacy, którzy myślą o niczym, koncentrując się na stopach, rękach lub na jakiejś innej rzeczy. Inni modlą się albo rozmawiają z Bogiem. Moja metoda polega na myśleniu o jakiejś kobiecie. Ładnej kobiecie. Myślę o jej nogach, włosach, o jej perfumach. Nie chodzi o jakąś jedną konkretną kobietę ani żadną ze sławnych, tylko o znajomą. Byłą narzeczoną, koleżankę z bazy, stewardessę z mojego lotu lub kelnerkę z któregoś z barów, do których wpadam w swoim mieście. I również nie jest to nic sprośnego, nigdy nie tworzę sobie w głowie pornograficznego show. Nie byłoby zbyt bezpiecznie walczyć lub skakać ze spadochronem ze sztywnym członkiem między nogami. Wyobrażam je sobie, owszem, dobrze ubrane, eleganckie, na jakimś przyjęciu albo spacerujące po nadmorskim molo. Koncentruję się na przywołaniu obrazu ich uśmiechu, włosów falujących na wietrze i woni perfum. Wyobrażam sobie ich nogi opięte pończochami, a także jak spacerują w ładnych kolorowych butach. I to mnie odpręża, sprawia, że napięcie całego ciała obniża się o jeden lub dwa stopnie. Tego triku nauczyłem się w trakcie selekcji, podczas jednej z tych koszmarnych nocy, kiedy trzeba było przejść przez „filtr”. Nieżywy z zimna, wystraszony, udręczony dźwiękami i głodny, byłem z moimi dziewczynami i w ten sposób przetrwałem.
Dlatego, gdy wlecieliśmy w środek burzy tamtym C-17 Globemaster, sprawiającym wrażenie szmelcu, który zaraz się rozpadnie, zacząłem myśleć o kobiecie, którą poznałem dwa tygodnie wcześniej na przyjęciu w ogrodzie Pavela. Ładnej i wygadanej dziewczynie – Chloe Stewart.
Okej, wyobraziłem ją sobie tak, jak ją zapamiętałem: wysoka, smukła blondynka, z tych, które wywołują u mnie „widzenie tunelowe”, czyli inaczej mówiąc, wyraz twarzy kretyna. Dżinsy, niebieski żakiet i cygańska apaszka. Gdy tylko ją sobie przypominałem, bicie mojego serca nabrało głębi, a hałasy samolotu przycichły.
Kiedy już odtworzyłem jej wygląd, byłem tak daleko od C-17, że niemal usłyszałem piosenkę, która rozbrzmiewała na przyjęciu ogrodowym u Pavela. Suspicious Minds Elvisa.
Był pogodny dzień. Trzymałem w ręce mojito. Byłem w koszuli z krótkimi rękawami.
Gorąco.
Pavel zajmował jeden z szeregowych domków na obrzeżach bazy morskiej w Coronado Beach, w których mieszkali żołnierze i oficerowie, ale również trochę cywili.
W ogrodzie kręciło się wiele nowych osób, wśród nich z pewnością ona, trochę zdezorientowana, piła z plastikowego kubka i obserwowała kolorowe girlandy, zawieszone wzdłuż całego domu. Tuż obok niej stał MacBook Pavela, dlatego podszedłem i zacząłem przeglądać Spotify, jak ktoś, kto niczego szczególnego nie szuka. Wtedy się do mnie odezwała:
– Nie chcesz chyba zmieniać muzyki?
– Cóż, myślałem, żeby ją trochę urozmaicić…
– A co chciałbyś włączyć?
C-17 dalej podskakiwał i wydawał dźwięki jak cyrkowa przyczepa targana huraganem, jednak nawet tego nie zauważyłem. Właśnie skupiłem się na dziwnym, ale atrakcyjnym tiku oczu Chloe, nieprzesadnie pomalowanych. Udało mi się również skoncentrować na subtelnym zapachu szamponu, jaki unosił się z jej włosów.
Starałem się, jak mogłem, podtrzymać rozmowę, gdy tymczasem cholerna część mojego mózgu atakowała repertuarem „klasycznych kastracji”: To laska, Dave, i ty to wiesz, to nie twoja liga. Nawet o tym nie myśl. Jak sądzisz, ile czasu wytrzyma, zanim zacznie ci opowiadać o swoim narzeczonym? Pewno przypominasz jej młodszego brata. Tego niskiego, z gęstymi brwiami.
Chloe jednak dalej ze mną rozmawiała, uśmiechała się i była niezwykle sympatyczna. Przynajmniej w moim śnie, bo wtedy już pewnie spałem. I to jest jeden z dziwnych aspektów tej sprawy, ponieważ nigdy wcześniej nie zasnąłem w pracy.
Nawet nie potrafiłbym powiedzieć, ile trwała ta obiecująca rozmowa z Chloe Stewart w ogrodzie Pavela. Wiem jedno, że nagle pociemniało. Zaczął wiać bardzo zimny wiatr, przynosząc fale wody. Goście zniknęli i słychać było hałasy, jakby za ogrodzeniem staczał się wykolejony pociąg.
– Ej? Gdzie ty się podziałaś, Chloe?
Wszedłem do domu, który się zmienił, jak to zazwyczaj bywa w snach. Nie był to już dom Pavela, ale nasz stary chlew w Columbus Hill. Długi korytarz prowadził do kuchni. Pobiegłem nim, a na końcu ktoś na mnie czekał. Ale to nie była Chloe.
– O, Dave. Jak się masz, chłopcze?
Siedział tam na tym swoim krześle, na którym zazwyczaj go znajdowałem. Stary. Z butelką i paczką papierosów. W tym swoim ubraniu zawsze pachnącym mieszaniną alkoholu i tytoniu.
– Co tu robisz, tato? – zapytałem.
Wówczas Stary poniósł wzrok, bardzo powoli, jakby fale mojego głosu docierały do jego uszu z sekundowym opóźnieniem. Spojrzał na mnie tymi smutnymi oczami, w których zawsze miał wyraz przegranej. Ale zamiast tego zobaczyłem w nich studnię bez dna, krążącą jak galaktyka.
– Podejdź, Dave, dawno cię nie widziałem.
Podszedłem i miałem ochotę go uściskać. Choć śmierdział alkoholem i wszystkim nam spieprzył życie. Tak już jest z więzami krwi, nie?
– Ja ciebie również, tato – odpowiedziałem.
Zupełnie jakbyśmy wrócili do dni wina i róż (zwłaszcza wina). Stary złapał mnie za rękaw koszuli i mocno przyciągnął, aż znaleźliśmy się twarzą w twarz.
– Spójrz na to, chłopcze. Właśnie to przyszedłem ci powiedzieć. Przyjrzyj się dokładnie. Ważne, żebyś to zobaczył…
Stary pokazał mi to w swoich oczach. Wewnątrz wszystko się obracało i cię połykało. A na dnie studni coś było. Jakieś obrazy. Na ich widok szybciej łapałem oddech.
– Musisz się uratować, Dave, bo zostałeś wybrany do czegoś ważnego.
I tam, pośrodku piekła roztrzaskanych ciał, sterczała czarna i wspaniała Skrzynia.
Przeklęta Skrzynia.
To tak jakby chodzić po lodowej planecie – pomyślała Carmen.
Z na wpół zamkniętymi oczami szła mozolnie ścieżką przez Corbbet Hill, walcząc z podmuchami wiatru i deszczem, który chwilami zamieniał się w drobny grad ograniczający jej widoczność na niewiele więcej niż dwa metry.
Uran lub Pluton… Coś w tym stylu.
Była dopiero czwarta po południu, a już panował mrok. Słońce, ta mała tchórzliwa piłka, które ledwie się pokazywało w ciągu dnia, poszło sobie bez pożegnania i teraz królowała absolutna ciemność. No dobrze, prawie absolutna. Na szczycie Corbbet Hill świeciły latarnie hotelu Kirkwall, wyglądały jednak jak małe, odległe gwiazdy, w połowie rozmyte przez burzę.
Tyle dobrego, że znała drogę.
Szła skulona z torbami na zakupy w obu rękach i z ciężkim plecakiem, do którego wsadziła kilka kilogramów ziemniaków i jabłek. Kontynuując porównanie do lodowej planety, czuła się jak astronauta powracający z misji zbierania księżycowych skał, z tą różnicą, że astronauci na Księżycu chodzili, radośnie podskakując, a ona szła wyczerpana ciężarem ziemskiego przyciągania i zakupów z Durran Grocery Store. Jedynym plusem było to, że minus pięć stopni mrozu nie pozwalało jej wypocić choćby kropli.
Poza tym astronauci nie wystawiali nosa na powietrze, a Carmen czuła, że jej nos zamarza. Że potłucze się jak szkło i rozpadnie na kawałki (w ten sposób utraciłaby jedną z najlepszych części swojej twarzy). Na szczęście miała na sobie termiczny podkoszulek, gruby polar i kurtkę przeciwwiatrową z wielkim kapturem, który chronił jej szyję. Nie osłoniła jednak nosa. Błąd nowicjuszki. I jedyne co mogła zrobić, mając zajęte obie ręce, to przyspieszyć kroku i dojść jak najprędzej.
Przeszła ostatnie metry ze wzrokiem utkwionym w brzegi ścieżki, zanim dotarła do przystrzyżonego trawnika przed frontem hotelu. Podniosła wzrok, a wtedy wiatr zerwał jej kaptur z głowy, rozwiewając długie, brązowe włosy, które zatańczyły jej na twarzy.
Zauważyła światło w salonie. Jakiś niezapowiedziany klient z popołudniowego promu? Para szukająca romantycznego schronienia na Boże Narodzenie? Choć oznaczało to pracę, było o wiele bardziej atrakcyjne niż nuda zimowych godzin. Poza tym zarobią trochę kasy, której teraz brakowało.
Przeszła przez ogród do dróżki biegnącej wzdłuż murów dużego, starego domu i go obeszła. Była tam dobudówka mieszcząca kuchnię. Naprzeciw niej stał zaparkowany rover defender. Teraz żałowała, że nie pojechała nim do miasteczka. (Trochę ruchu dobrze mi zrobi – pomyślała. – I gów…). Dalej za szopą i ogrodzeniem najwyższy szczyt wyspy, Bealach Ba, niemal w całości przykrywała jedna z wielkich chmur, będąca jakby bytem z innego świata, żywiącym się górami.
Zdecydowanie Pluton – pomyślała Carmen.
Otworzyła drzwi do kuchni, a deszcz i wiatr wcisnęły się do wielkiego domu jak wyjące zjawy.
– Cześć!
Wiedziała, jak bardzo przeszkadzają wiatr i zimno wpadające do nagrzanej kuchni, dlatego wchodziła powoli, uważając, żeby ani na chwilę nie puścić drzwi. Trzy miesiące, które spędziła na „wyspie wiatrów” nauczyły ją nie lekceważyć wściekłych i nagłych podmuchów, które niosły ze sobą szkło i kawałki murów.
Postawiła jedną torbę, potem drugą, na koniec zamknęła drzwi i dwukrotnie przekręciła klucz w zamku.
Amelia Doyle stała plecami do drzwi, szatkując coś na drewnianym stole. Tego popołudnia była ubrana w różową fluorescencyjną bluzę Quicksilver, którą zeszłego lata podarował jej jeden z gości, po dwóch tygodniach spędzonych na łapaniu fal w Layon Beach – australijski surfer. Oprócz bluzy miała na sobie dżinsy i conversy z różowymi sznurówkami.
Gdyby nie to cholerne zwyrodnienie stawów, które codziennie nadgryzało odrobinę mocniej Amelię Doyle, Carmen chciałaby w wieku siedemdziesięciu lat być taka jak ona.
– Joder! – krzyknęła po hiszpańsku. – Na dworze panuje piekło.
– Joder! – odpowiedziała Amelia z właściwym sobie akcentem. – Właśnie widzę!
Objęło ją ciepło kuchni. W radiu leciało I Wanna Be Your Boyfriend Ramonesów, przebijając się przez zakłócenia (zapewne wywołane burzą). Pachniało smacznym duszonym mięsem, które przez kilka godzin gotowało się powoli na piecu opalanym drewnem.
Przeszła przez kuchnię, żeby zanieść plecak z ziemniakami do spiżarni. Tam postawiła go obok drewnianej skrzyni i ułożyła kartofle jeden po drugim w stos.
– Już się o ciebie martwiłam – powiedziała Amelia. – Gdzieś ty się podziewała?
– Wpadłam na chwilę do Didi – odparła Carmen. – Przecież wiesz, jak te „chwile” wyglądają…
– O, ta a. Co mówiła?
– Cóż, wydaje się, że burza, którą zapowiadali na sylwestra, pospieszyła na Boże Narodzenie. Prawdę mówiąc, sądzę, że to jej pierwsze kroki. – Niemal jak na potwierdzenie tych słów, dał się słyszeć następny wściekły podmuch wiatru. – Popołudniowy prom przypłynął pusty, a wypłynął pełen ludzi. Zostało nas sześćdziesięcioro na wyspie.
– Jeszcze więcej wyjedzie – odpowiedziała Amelia. – Na ogół na Boże Narodzenie zostaje około trzydziestu dusz. Ci, którzy nie mają rodzin, i ci, którzy ich nie znoszą. No i my, starzy schorowani, których nie wyciągniesz z tych skał nawet siłą. – Carmen się roześmiała, a Amelia spytała: – A siostrzeńcy Didi? Już wyjechali?
– Nie, byli dziś w kawiarni, wyluzowani i nieco znudzeni. Może się zdarzyć i tak, że jutro prom nie wypłynie.
– Żeby ci szaleńcy zdecydowali się zacumować swoją przeklętą skorupę, morze musiałoby być jeszcze gorsze.
Amelia miała na myśli kapitanów Gighi, promu, który kursował do Portmaddock „ze stałego lądu” (jak mawiali wyspiarze, chociaż chodziło o inną, większą wyspę). Dawni rybacy, dla których prom stał się nowym źródłem utrzymania, równie złym jak rybołówstwo, nie uginali się przed niespokojnym czy sztormowym morzem. Carmen kilka razy płynęła na zakupy do Thurso pośród fal wielkich jak góry, gdy w tym czasie stary Torain O’Hara popijał herbatę i opowiadał sprośne dowcipy. Niemniej jedną kwestią była odwaga granicząca z głupotą starych wilków morskich, a drugą kontrola przylądka Gertrudis i święte zasady morskiego przewozu ludzi.
Carmen podeszła do stołu i popatrzyła na dwa talerze pełne posiekanych ziemniaków i cebuli.
– Dobra robota – zauważyła. – Wszystko drobniutko.
– Od tej chwili to wszystko jest twoje, skarbie – powiedziała Amelia po wykonaniu ostatniego cięcia nożem i zdjęciu okularów. – Chciałabym zobaczyć, jak obracasz ją w powietrzu.
Chodziło jej o tortillę z ziemniakami, która miała być pierwszym daniem na kolację tego wieczoru.
– Już ci mówiłam, że nie należy jej podrzucać – odrzekła Hiszpanka. – Kładzie się talerz na patelni i następnie przewraca.
– Och! Ale to jest nudne! Dobra, powiemy Charliemu, żeby to zrobił.
Na te słowa Carmen otworzyła szeroko oczy.
– Charlie? – zapytała. – Jest tutaj?
Przeniosła torby z zakupami na stół, starając się nieco ukryć emocje.
– Pojawił się po południu – oznajmiła Amelia (i chociaż Carmen była do niej odwrócona tyłem, przysięgłaby, że uśmiecha się od ucha do ucha). – Tym promem, który nie przypłynął całkiem pusty… Dałam mu ten sam pokój co zwykle.
Dziewczyna wyjęła kilka puszek z mięsem i włożyła je do szafki. Nie mogła powstrzymać ruchu warg, które ułożyły się w uśmiech.
– W porządku, pójdę się z nim przywitać. Jest w salonie?
– Nie – odpowiedziała Amelia. – Zszedł do miasteczka… Zapewne, żeby ciebie poszukać. Sądzę, że obawiał się, czy nie wyjechałaś na Boże Narodzenie do Hiszpanii. – Carmen odwróciła się i zobaczyła Amelię spoglądającą na nią z szerokim łobuzerskim uśmiechem. – Co?
– Nic… Ja…
– Przyniosłaś lampki choinkowe? – zapytała Amelia, żeby przełamać krępującą ciszę. – Teraz, skoro mamy gościa, musimy stworzyć w hotelu bożonarodzeniowy nastrój.
Nad kontuarem w recepcji zegar reklamowy guinessa wskazywał osiemnastą trzydzieści na wyspie St. Kilda i wpół do dwunastej w Nowym Jorku. Pod zegarem wielka mapa wyspy pokazywała miejscowość Portmaddock na południu (z chorągiewką wskazującą hotel na szczycie Corbbet Hill) oraz rozmaite drogi i ścieżki pozwalające zwiedzić wyspę na piechotę lub rowerem (rowery – trzy euro dziennie, tandemy – pięć). Z boku leżały ulotki konnych wycieczek i rejsów żaglówką, tracące kolor w oczekiwaniu na następne lato, kiedy może znowu staną się dla kogoś przydatne.
Carmen rozmieściła światełka na pniu plastikowej choinki, którą tego popołudnia wyciągnęły ze strychu. Kiedy skończyła, wesoło rozbłysły kolorowe żaróweczki.
No to już mamy Boże Narodzenie…
Nagle wiatr uderzył w drzwi, poczuła lęk.
– Choler…
Jęzor zimnego wichru poruszył dzwonkiem, a potem zagwizdał wokół domu. Carmen przypomniała sobie, co po południu powiedziała jej Didi, że jeśli cyklon Luzabel będzie taką bestią, jak zapowiadają, możliwe, że przez kilka dni będą odizolowani na wyspie. „Pięć, sześć… Kiedyś, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym doszło aż do dziesięciu”.
Cóż, mam nadzieję, że wszystko to okaże się klasycznym czarnowidztwem – pomyślała.
Miała właśnie wrócić do kuchni, gdy w salonie znowu spostrzegła blask. Zmieniła kierunek i weszła do jadalni, w której praktycznie panowała ciemność. Siedem z ośmiu stołów było nakrytych ceratami i miało dosunięte krzesła, ale w głębi obok kominka ktoś przygotował ósmy. Przykryty był czerwonym obrusem, z kieliszkami, szklankami, talerzami i kwietnym stroikiem ze świeczkami. Amelia postawiła na nim butelkę włoskiego wina, które trzymała na specjalne okazje.
Stolik dla dwojga.
– Nic z tego, kochana – Amelia powiedziała niewzruszenie, kiedy Carmen, wróciwszy do kuchni, zaprotestowała. – I to jest moje ostatnie słowo.
– Ale Amelio! – Carmen poczuła, że się rumieni. – Chcę, byśmy zjedli kolację we trójkę!
– I zepsujesz jedyną randkę, jaką możesz mieć od ostatnich ośmiu miesięcy? Nie, wariatko. Jestem starą babą i uwielbiam towarzystwo, ale wiem, kiedy powinnam pozwolić ludziom się zabawić. Wezmę sobie kawałek twojej tortilli i zjem kolację, oglądając Downton Abbey albo pogadam przez radio. A potem włożę stopery. Charlie i ty możecie robić tej nocy wszystko, na co macie ochotę.
Carmen nie wytrzymała i wybuchła śmiechem.
– Jesteśmy przyjaciółmi, Amelio. Zjemy razem kolację, a potem każde z nas pójdzie do swojego łóżka. Proszę…
– Wiesz co, dziewczyno. Jeśli się okaże, że masz rację i tej nocy będziecie spać osobno, gwarantuję ci, że się obrażę i to nie podejrzewasz jak bardzo. Zwłaszcza po tych dwóch miesiącach karmelizacji na wolnym ogniu, jaką uprawialiście pod moim nosem. Moje nogi nie funkcjonują dobrze, ale wzrok mam sokoli.
A poza tym jesteś uparta jak cholerna mulica – pomyślała Carmen, spoglądając na nią w milczeniu.
Potem podeszła i choć wiedziała, że Amelia Doyle nie była wielką fanką fizycznych kontaktów, objęła ją i uścisnęła przez dłuższą chwilę.
– Dobra, dobra – rzuciła pani Doyle, starając się ją odsunąć łokciem. – Dokończ to i zrób się na bóstwo.
Przez całe lato spała w małym pokoiku na parterze, dawnym składziku, który należał kiedyś do hotelowego pracownika, złotej rączki. Po sezonie, przy prawie pustym hotelu, Amelia pozwoliła jej zająć jeden z pokoi na pierwszym piętrze, numer 103, z kominkiem i własną łazienką. Jednak zimno w Kirkwall było wszechobecne. Chociaż ogień porządnie nakarmiony drewnem buzował, a bojler był gotowy rozgrzać ciało litrami gorącej wody, droga między prysznicem a ubraniem nadal była lodowata.
Po ekspresowej depilacji podeszła do lustra, którego brzegi opanowała armia grzybów. Złośliwe lustro pokazywało twarz nawykłą do słońca, której przez długi czas nie dotknął promień napełniony witaminą D.
– Cześć, nazywam się Carmen i jestem blada jak ściana. Wampir.
Po „odświeżeniu karoserii” wyjęła z szafy swoje najlepsze ciuchy i położyła je na łóżku. Powinnam była posłuchać Didi i kupić sobie trochę przyzwoitych ubrań w Thurso, kiedy miałam okazję – pomyślała. Skąd jednak mogła wiedzieć, że Charlie Lomax pojawi się na Boże Narodzenie? A poza tym, czy Amelia i ona nie wyobrażają sobie zbyt wiele? Może chłopak miał jakąś służbową sprawę lub wyjechał sam na kilka dni i szybko wróci do Edynburga, by obchodzić święta ze swoją narzeczoną, Jane, o której jednak od jakiegoś czasu nie wspominał.
I dlaczego jestem tak cholernie zdenerwowana?
Może dlatego, kochana, że od czterech lat hodujesz pajęczyny tam w dole?
Przypomniała sobie Lomaxa takim, jakiego zobaczyła po raz pierwszy w porcie. Uzbrojonego w jakieś aparaty pomiarowe, z tysiącem planów w rękach i w tej żółtej kurtce, którą można było zobaczyć z okien hotelu Kirkwall w pogodny dzień. Pomijając twarz zagubionego mieszczucha, był naprawdę wzorem faceta. Wysoki, szeroki w barach, rude, kręcone włosy i zielone oczy. No i uśmiech, który mógłby naprowadzać łódź w nocy.
Didi pierwsza go namierzyła. Powiedziała, że „prosiła o niego dla niej”. Nawet zaoferowała mu jedno z łóżek dla podróżnych, które wynajmowała w mieszkaniu nad kawiarnią Moore’a, ale Charlie miał już zarezerwowany pokój w Kirkwall.
Przybył do hotelu na koniec września, zapłacił za miesiąc z góry i powiedział, że potrzebuje cichego pokoju z dużym biurkiem do pracy. Wysłała go jakaś komisja państwowa, żeby wykonał badania dotyczące wyspy. W tak małej miejscowości bez trudu można było się dowiedzieć, kim jest Charlie Lomax. Poniekąd spodziewali się go od pewnego czasu.
Latem 2015 roku morze uderzało w archipelag na wszelki możliwy sposób. Podtopienia, awarie prądu i zniszczenia na całym wybrzeżu. Pogodowa bomba cyklonowa, która zdaniem ekspertów była „nie do przewidzenia” i którą prawdopodobnie wywołały „ekstremalne zjawiska meteorologiczne związane ze zmianą klimatu”. St Kilda nie uniknęła „kary”. Tego słowa używali miejscowi na określenie kataklizmów. I nie bez powodu. Sztormy (skoncentrowane w ciągu dwóch tygodni lipca 2015) roztrzaskały falochron i utworzyły szczelinę w nabrzeżu chroniącym port, powodując utonięcie dwóch kutrów rybackich i trzech żaglówek, nie wspominając o poważnych uszkodzeniach innych łodzi. I jakby samo to nie wystarczyło do znokautowania mocno kulejącej miejscowej gospodarki, dwa dni później ocean zesłał burzę biblijnych rozmiarów i jedna z błyskawic wywołała pożar starego sklepu Durrana. Ogień rozszerzył się na kolejne dwa domy, powodując śmierć Eriki Bell, osiemdziesięciojednoletniej staruszki, która zatruła się dymem. Do ofiary śmiertelnej należało doliczyć dwa domy spalone na popiół i kilka tysięcy funtów sieci rybackich i wyposażenia.
W tamtym czasie Carmen nie mieszkała na St Kildzie, ale Amelia opowiadała jej, że w ciągu tych trudnych tygodni ludzie odchodzili od zmysłów. Najpierw woda, potem ogień, niczym kary boskie, do których dołożyła się niewiarygodna zapaść w sektorze rybołówstwa trałowego, głównej dziedziny gospodarki wyspy. Nie tylko brakowało ryb łososiowatych w morzu, lecz także Europa ograniczyła połowy, a Islandczycy wściekle rywalizowali o swoje. Ubezpieczyciele zblokowali działania zasypani lawiną wniosków i wtedy miasteczko postanowiło wysłać sygnał SOS do Edynburga. Spodziewali się całej floty helikopterów, pomocy humanitarnej, inżynierów i ciężarówek wypełnionych darami. Zamiast tego przysłano Charliego Lomaxa, młodego inżyniera, któremu powierzono misję oszacowania strat, zaktualizowania kilku map i pomiarów wysepki oraz sporządzenie raportu. I można powiedzieć, że nie wzbudził on aplauzu w chwili przybycia. Ludzie przyjęli ten fakt niemal jak obrazę. Charlie Lomax był ucieleśnieniem pogardy, jaką stolica okazywała dalekim wyspom na północy. Wszyscy myśleli, że chowa asa w rękawie. Nazywali go „chłopakiem z Edynburga”. Inżynierem „croissantem”. Tajemniczym Charliem Lomaxem.
Kiedy pierwszego wieczoru Carmen spotkała go odpoczywającego na przeszklonej werandzie hotelu, poczuła pewne zaciekawienie. Zdecydowała się podejść i go zaczepić, może te tak ładne usta coś jej powiedzą. Wówczas Charlie Lomax obudził się z romantycznego snu, w którym był pogrążony, i popatrzył na nią ze słodkim uśmiechem. A Carmen odkryła, że oprócz ładnych oczu i nosa, który chciałoby się schrupać, chłopak był również zabawny. Rozśmieszył ją… I to jej wystarczyło.
Tego pierwszego wieczoru opowiadali trochę o sobie. Lomax zapytał, co robi kobieta z Madrytu zagubiona na St Kildzie? Wybrała wersję skróconą swojej historii, tę, której używała, żeby nikogo nie przerazić. Poinformowała, że straciła pracę w Hiszpanii i pojechała do Londynu zarobić na utrzymanie. I tam poprzez stronę internetową Work Away znalazła ogłoszenie Amelii Doyle szukającej „pomocy hotelowej na szkockiej wyspie”.
Charlie zadowolił się tą wersją, choć było jasne, że to nie wszystko.
Trzydzieści sześć lat, ładna, inteligentna i z obrączką na palcu.
Gdzie jest jej rodzina?
Ale oczywiście minęło sporo czasu, zanim o tym opowiedziała.
Dave
Stary skończył opowiadać, zbudziłem się. Z krzykiem przerażenia, wątpię jednak, by ktokolwiek go usłyszał. Nadal byliśmy w samolocie, który podskakiwał w turbulencjach jak dziki koń. Przeklęta puszka coca-coli dalej turlała się od ściany do ściany, uderzając o wszystko, ale nikomu nie chciało się wstać i jej podnieść. Byliśmy tam, żywi, jeszcze w powietrzu. Przez chwilę odetchnąłem z ulgą.
Rozejrzałem się na boki. Pavel, spokojny, wbił wzrok w jakiś punkt, może myślał o żonie i dziecku, którego spodziewali się w kwietniu. Nieco dalej Dan żuł gumę, słuchając muzyki z iPoda. Nie wydawało się, żeby ktokolwiek usłyszał mój krzyk, chociaż byłem całkowicie pewien, że krzyczałem.
Przełknąłem ślinę i spróbowałem uspokoić nerwy. Serce waliło mi z całej siły, a koszulka była nasiąknięta potem.
Spojrzałem jeszcze raz na Pavela. Chłopie… Właśnie śnił mi się najbardziej niesamowity w moim życiu koszmar – powiedziałem do niego w myślach. – Zobaczyłem we śnie ojca. Myślałem, że zapomniałem jego twarzy, ale był, w całej okazałości. Stary pijak, nawet pachniał tą przeklętą whisky. I wiesz co? Powiedział mi, że wszyscy zginiemy w tym samolocie. Dobra, nie tyle powiedział, ile pokazał to w swoich oczach. I ty byłeś rozłupany na dwoje, chłopie, przy szyi. Jak się cieszę, że się obudziłem!
Bo to wszystko był tylko sen, co nie? Choć chyba najbardziej realistyczny, jaki do tej pory miałem. („Uważaj na swoją szyję, żołnierzu. Szyja to podstawa”). Nie chciałem wszystkich denerwować, dlatego postanowiłem nic nie mówić i poczekać, aż serce przestanie walić mi w piersiach. Spróbowałem wrócić myślami do pięknej Chloe Stewart, ale nie zdołałem jej znowu przywołać. Ogród Pavela opustoszał przez tę nagłą burzę, a poza tym bałem się, że znowu spotkam gdzieś Starego. Otworzyłem oczy. Nie, do cholery, miałem zajebisty atak paniki.
– Idź ostrożnie, sierżancie! – krzyknął Pavel, widząc, jak odpinam pas i wstaję. – To jest pieprzony roller coaster.
– Nie nasikaj sobie w twarz, szefie – dodał Dan.
Odpowiedziałem im powszechnie zrozumiałym gestem „zamknijcie dziób”, a potem, cały czas trzymając się ściany, poszedłem na przód ładowni.
Łazienki w samolotach odprężają, ludzie, którzy boją się latać, o tym wiedzą. Tak jakby łazienka ze swoją muszlą klozetową, umywalką i papierem toaletowym nie mogła nigdy się rozbić. Łyknąłem wody, ulżyłem pęcherzowi i umyłem ręce. Potem zmoczyłem twarz. W lustrze zobaczyłem zmęczone odbicie, na ogolonej o 3.30 nad ranem brodzie pojawił się zarost. Delikatne cienie pod oczami, przekrwione gałki. Żylasty skurwysyn, który raczej nie wygląda na groźnego.
Ej! Ogarnij się, chłopie! – powiedziałem do tej twarzy. – Dolecimy, wylądujemy, wyładujemy i pójdziemy do pierwszego napotkanego baru. Nie zamierzam kłaść się do łóżka, zanim nie uczczę faktu, że wyszedłem żywy z tego kurewskiego samolotu. A na kolację chcę hamburgera Black Angus z serem i cebulą.
Wróciłem do ładowni dokładnie wtedy, gdy zaczęliśmy podskakiwać na dobre. Wyglądało to tak, jakbyśmy puścili samolot po rolkach transportowych. Nagle zobaczyłem toczącą się w moją stronę tę cholerną puszkę coca-coli, pochyliłem się, żeby ją złapać. Samolot przechylił się i uciekła mi bokiem. Usiłowałem nie upaść na tyłek, a wtedy usłyszałem jakieś zamieszanie w kabinie. Kapitan wdał się w bójkę albo na coś narzekał, ale niezbyt dobrze zrozumiałem na co. Radiooperator usiłował kogoś przywołać, odpowiadały mu jednak tylko szumy. Odbiór. Jest tam kto? Odbiór. Nic.
Pomyślałem, że to nie najlepszy moment, aby wybrać się na spacer, dlatego pozostałem tam, gdzie byłem, przyklejony do schodów. Stamtąd obserwowałem bok bakburty. Drugi naukowiec, ten, który wyglądał mniej nordycko, bardziej zwyczajnie, jakby był księgowym w niewielkiej dzielnicowej firmie developerskiej (przypominał mi George’a Costanza z Seinfeld) sprzeczał się z facetem w garniturze, Baumanem. Blady jak ściana, uderzał nerwowo w klawiaturę swojego laptopa i patrzył na Skrzynię. Potem znowu coś pisał i znowu patrzył. A na Skrzyni z jednego z jej ekranów, pełnego żaróweczek i paneli, błyskały kolorowe światła i wszystko to jakby chciało coś powiedzieć. Pulchny człowieczek w drucianych okularkach robił awanturę temu siedzącemu obok niego wężowi w krawacie.
„Dave, synu mój, uważaj na szyję. To będzie bardzo twardy upadek. Gwałtowne uderzenie. Może nie powinieneś mieć na sobie pasa”.
Akerman (sądzę, że tak się nazywał) wskazywał na ekran gestem zdenerwowania, niemal paniki, a garniak patrzył niewzruszony. Jedna z tych scen, które codziennie zdarzają się na świecie między szefem a podwładnym. Technikiem, który wie, że wszystko idzie źle, że wszystko cuchnie prawdziwym gównem, i szefem w krawacie, którego obchodzi tylko tyle, żeby doić dalej, dopóki krowa nie zdechnie, i wówczas być pierwszym, który opuści pokład. Ale to nie była firemka, w której gralibyśmy o tysiące czy miliony euro. Tylko samolot na wysokości jedenastu tysięcy stóp, gdzie nie było miejsca na błędy. Nie podobała mi się barwa, jaką zaczęła przybierać ta scena, dlatego wyszedłem z korytarza łazienki i zbliżyłem się do nich.
Samolot nadal podskakiwał, chwyciłem się boku Skrzyni. Stal była tak lodowata, że bolały palce. To zapewne powód chłodu, od którego, mimo stale włączonych nawiewów ciepłego powietrza w Globmasterze od startu w Jan Mayen, wszystkim nam poczerwieniały nosy.
Przesuwałem się naprzód ostrożnie, nie odrywając pleców od reefera, a kiedy dotarłem do obu mężczyzn, temperatura kłótni podniosła się o kilka kolejnych stopni. Akerman dosłownie krzyczał, ale nie dlatego, żeby swoim małym głosikiem przekrzyczeć hałas, tylko zwyczajnie był zdenerwowany. Histeryczny. Twarz mu poczerwieniała, a okularki zsunęły się na czubek nosa. Sądziłem, że chodzi o atak paniki czy coś podobnego. Dałbym mu kilka razy w twarz i tabletkę nasenną. I może wymierzyłbym jeszcze jeden policzek za to, że wykonuję pracę pieprzonej stewardessy.
– Ostrzegaliśmy! – powiedział do „zjawy” w garniturze. – Mówiliśmy wam, że prawdziwym szaleństwem jest to stamtąd zabierać! Musimy wracać.
– Zamknij się, Akerman! – odpowiedział Bauman. – Tracisz kontrolę. Wszystkie odczyty są normalne.
– Nie są… Temperatura… Mówiliśmy to. Wyjaśnialiśmy, że…
Kolejne szarpnięcie. Żeby nie upaść, musiałem złapać się jednego z wielkich pływaków przyczepionych do boków Skrzyni. Uważałem, by nie dotknąć czerwonej rączki uruchamiającej automatyczne pompowanie. Byłby to wielki błąd i w konsekwencji sporo połamanych nosów.
– Co tu się, do cholery, dzieje? – rzuciłem dość rozeźlony.
Pytanie ich zaskoczyło. Facet w garniturze i przydymionych okularach spojrzał na mnie z pogardą. Otworzył brzydkie usta i powiedział:
– Nic, żołnierzu, siądźcie!
Rozkaz ze strony tego cywila mnie nieco wkurzył.
– Zrobię to, jak tylko wyjaśnimy sprawę – odpowiedziałem i zwróciłem się do Akermana: – Czy coś się dzieje? Wszystko w porządku?
Naukowiec sprawiał wrażenie, jakby dostrzegł we mnie szansę na przekazanie swoich skarg.
– Dzieje się coś… – zaczął mówić i popatrzył na Baumana, który posłał mu zabójcze spojrzenie. – Istnieje problem stabilności. – Przełknął ślinę. – Musimy jak najszybciej wracać. To…
Bauman mu przerwał.
– Zdenerwował się, to wszystko. – Uśmiechnął się, poklepując kilkakrotnie Akermana po ramieniu. – Te przeklęte turbulencje nadszarpnęły naszą cierpliwość, co, doktorze? Dotrzemy do punktu dostawy i…
Miałem zamiar mu odpowiedzieć, że nie przyjmuję od niego rozkazów, a następnie spytać tego typa o mysiej twarzy, co, do diabła, się dzieje (w czterech słowach), ale wówczas poczułem, że spod stóp zniknęła mi podłoga. Dosłownie przez dwie sekundy szybowałem w powietrzu. Wyciągnąłem rękę, żeby znaleźć coś, czego mógłbym się chwycić, ale bezskutecznie. Upadłem na bok, uderzając ramieniem o krawędź kontenera, którego wnętrze wydało metaliczny pogłos. Potem objąłem jego narożnik, by nie spaść na tyłek, ale zdołałem utrzymać się tylko przez kilka sekund. Nagle poczułem, że całe moje ciało mi ciąży. Szybko zorientowałem się, że to coś więcej niż zwykła turbulencja. Moje nogi uniosły się w powietrzu i walnęły w żołądek garniaka. Jeden z butów uderzył go w szyję.
– Co…?
Nawet nie mieliśmy czasu dokończyć wzajemnych przekleństw. Nagle zabrzmiał wwiercający się w uszy alarm.
– Uwaga, uwaga, uwaga! – Głos kapitana górował nad hałasem. – Brace! Brace! Pozycja embrionalna!
Spróbowałem jeszcze wstać, kiedy bez uprzedzenia pogasły światła w obszernej ładowni, pogrążając nas wszystkich w ciemnościach.
– Co się dzieje?! – ktoś krzyknął, ale nie usłyszeliśmy ponownie głosu kapitana. Tylko hałas nagle przyspieszających silników.
Usiłowałem się czegoś chwycić, żeby przestać się odbijać, ale samolot znów mocno się przechylił i gwałtownie skręcił na sterburtę. Dosłownie wystrzeliło mnie do góry i uderzyłem w coś, coś bardzo twardego, co rąbnęło mnie w czoło żelaznym kopniakiem. Upadłem na bok na jedną z szyn na podłodze, na których stała Skrzynia i nie mogłem wydać z siebie choćby krzyku, przytkało mnie.
Co się wówczas stało? To pytanie za milion i nie sądzę, żeby ktokolwiek kiedykolwiek zdołał na nie odpowiedzieć. Zacząłem tracić świadomość, ale przysiągłbym, że słyszałem, jak zgasły silniki. Dźwięk dwóch nieśmiertelnych i niezwyciężonych silników, zatrzymujących się pośrodku nieba. Koniec hałasu. Tego hałasu, który oznaczał życie na wysokości jedenastu tysięcy stóp. A potem szept powietrza ocierającego się o metalową skorupę.
Wtedy w mroku wybuchła kompletna panika.
Ale ja już byłem bardzo daleko, jak w słodkim śnie. Z Chloe?
„Ej, Dave, pamiętaj: sprawa jest w twoich rękach”.
Dzwonek przy głównym wejściu rozległ się około dziewiętnastej trzydzieści. Był to jeden z tych tybetańskich dzwonków wiatrowych o charakterystycznym dźwięku, podarunek Brama Logana (szamana St Kildy).
Do tego momentu Carmen postawiła już jedzenie na stole i rozpaliła ogień. Na dodatek wystarczyło jej czasu, żeby dwukrotnie się przebrać i wrócić do pierwszego pomysłu: cienkiego czarnego swetra i dżinsów. Żadnych dziwnych czy wymyślnych ciuchów.
Zobaczymy, czy pomyśli, że ma mnie w garści.
Lomax czekał po drugiej stronie drzwi, przemoczony do suchej nitki. Okazało się, że zszedł do miasteczka, żeby kupić wino. Rozpoznała butelkę, ponieważ od miesięcy stała ona w witrynie sklepu Durrana. Chianti kosztujące co najmniej 35 funtów.
– A Amelia? – zapytał, widząc stół nakryty dla dwóch osób.
– Prosiła, żebyśmy jej wybaczyli – odpowiedziała. – Nie czuje się zbyt dobrze.
Amelia nawet nie zadała sobie trudu, by trochę poudawać. Kiedy Carmen wyszła ze swojego pokoju i przechodziła obok jej sypialni-biura, słyszała trzaski radiostacji. Właścicielka hotelu zapewne próbowała porozmawiać z którąś ze swoich przyjaciółek z wybrzeża.
Charlie usiadł naprzeciw ognia i odkorkowywał wino, a Carmen podeszła do baru, żeby puścić jakąś muzykę. Na regałach Amelii płyty CD były podzielone na trzy kategorie: 1. spokojne, 2. balangowe i 3. Bee Gees. Amelia uważała się za największą fankę Bee Geesów, przynajmniej na wysepce St Kilda i w okolicach.
Carmen nie chciała tworzyć zbyt pościelowej atmosfery i w końcu wybrała coś z regału „spokojne”. Starą płytę Barbary Streisand zatytułowaną Guilty. Freudowska pomyłka? Włączyła i zabrzmiał ten utwór. Bardziej romantycznie już nie można – pomyślała, choć nie zrobiła tego z premedytacją (a przynajmniej jej świadomość).
Charlie zdołał otworzyć butelkę do jej powrotu. Powąchał, jakby był znawcą.
– Werdykt?
Zrobił minę w stylu „nie mam pojęcia”.
– Sądząc po tym, na ile mnie skasował Durran, powinno być dobre.
– Zobaczymy. – Carmen usiadła obok Charliego. Zwrócona do niego, położyła jedną nogę na sofie. Nadstawiła kieliszek, który mężczyzna napełnił. – Mmmm… Ujdzie – stwierdziła po pierwszym łyku.
– Didi wyjaśniła, że właśnie wyszłaś, kiedy do niej wpadłem – powiedział Charlie. – Musieliśmy się minąć po drodze.
– A! Spędziłam tam popołudnie, znasz Didi i jej dłuuugie popołudnia. – Uczyniła gest, jakby „paliła jointa”, co wywołało jego uśmiech. – Nawet widziałyśmy, jak wpływał prom do portu, ale wydawało nam się, że nikt nie przypłynął.
– Przypłynąłem tyko ja, ale, cholera, współczuję tym dwunastu, których zabrał w powrotny kurs do Thurso. Mam nadzieję, że nie mieli zbyt wrażliwych żołądków…
– Morze było tak wzburzone?
– Strasznie. Do ostatniej minuty nie wiedzieliśmy, czy wypłynie, czy nie. A wtedy cyklon dopiero się zaczynał. Sądzę, że będzie jednym z tych, które zapiszą się w historii.
W tym momencie Barbara zaśpiewała: „Tu jesteśmy, ty i ja, sami w ciemności”. Carmen przyglądała się Charliemu, jego kwadratowej żuchwie, zielonym oczom, szerokim ramionom i pomyślała sobie, że bardzo by chciała zostać uwięziona razem z nim na wyspie.
– O czym myślisz? – zapytał po chwili, ukazując swój ładny uśmiech.
– O niczym… Tylko że wystygnie kolacja!
Siedli do (romantycznego) stołu, w (romantycznym) świetle kominka i z Barbarą Streisand na CD („i niby nie chciałaś, żeby wydawało się to randką”).
Spróbowali tortilli, była całkiem niezła. Carmen musiała walczyć z nadmierną twardością ziemniaków i importowaną oliwą, ale udało się nadać tortilli jej własny charakter (chrupiąca na zewnątrz i miękka w środku). Charlie delektował się i chwalił przez dłuższą chwilę, dopóki nie kazała mu zamilknąć.
W tym czasie już przełamali lody i wypili połowę wina.
– Ostatecznie zostałaś – powiedział Charlie. – Myślałem, że nie spotkam cię na wyspie. Mówiłaś przecież, że Boże Narodzenie jest czymś świętym w Hiszpanii…
– Bo to prawda – odparła. – Pominąć je to grzech, zwłaszcza w mojej rodzinie.
– Zatem zdecydowałaś się zgrzeszyć.
– Obie moje siostry uwielbiają te nasze wigilijne spotkania. Jedna z nich ma dom w górach, przygotowują tam uroczystą kolację, ze wszystkimi dziećmi, mężami i kilkoma kuzynami.
– Brzmi dobrze. Ale… – wtrącił się Charlie, zachęcając, żeby mówiła dalej.
– Nie ma poważnych „ale” z wyjątkiem odwiecznych kłótni i patrzenia, jak małżeństwa moich sióstr stopniowo z roku na rok marnieją. No i na dzieci, które dorastając, zamieniają się w bandę pyskatych i niewdzięcznych nastolatków.
– A, w porządku, teraz rozumiem, dlaczego chciałaś tu zostać – odpowiedział ze śmiechem.
– Przyjmą to jak cios w bebechy, ale w tym roku mam naprawdę dobrą wymówkę. Powiem im, że zostałam uwięziona na wyspie.
– Właśnie… Zrzuć winę na Szkocję!
Roześmieli się. W tym momencie wiatr na dworze wzmógł się tak bardzo, że zadrżały szyby na werandzie. Wydawało się również, że na chwilę przygasły światła.
– Tak… No dobrze, a co u ciebie? – kontynuowała Carmen. – Myślałyśmy, że pożegnałeś się aż do następnego roku. Dlaczego wróciłeś? Twoja rodzina nie obchodzi świąt?
I nie potrafisz zatelefonować? – dodała w myślach.
– Tak naprawdę podjąłem decyzję w ostatniej chwili – wyjaśnił. – Jeszcze wczoraj nie wiedziałem, że to zrobię, a dziś z samego rana wsiadłem do samochodu i nagle postanowiłem. – Carmen milczała. Coś w spojrzeniu Charliego wzbudziło w niej spory niepokój. Chłopak znowu napełnił kieliszek i pociągnął duży łyk. Jak ludzie, którzy chcą dodać sobie odwagi. – Wiesz, Carmen, prawdę powiedziawszy, są dwie sprawy. Po pierwsze, Edynburg wydał wyrok. Przywiozłem w walizce rezolucję komitetu.
– Już? Ale przecież mówiłeś, że będą się tym zajmowali co najmniej do końca stycznia!
– Wygląda na to, że zmienili zdanie. Rada zebrała się ponownie i zaaprobowała to w mniej niż pięć minut. Nawet nie udało mi się dotrzeć na czas, żeby powiedzieć choć słowo. Pojechałem do Edynburga tylko po to, żeby odebrać bombę i pozwolić jej spaść na St Kildę.
– Jaką bombę? O czym ty mówisz? Na nic się nie zgodzili?
– Na minimum – odpowiedział. – Stwierdzili, że straty floty powinny zostać pokryte przez ubezpieczycieli, a to tak, jakby im powiedzieli, żeby poszli do diabła. Wypłacą kilkanaście tysięcy funtów na naprawę falochronu i antenę dalekiego zasięgu. Nic ponadto. Zostawili ich.
Charlie napił się ponownie, opróżniając pół kieliszka.
– Cholera, jesteś pewien, że nic się nie da zrobić? – zapytała Carmen. – Nie można się odwołać czy coś w tym stylu?
– Można, ale to jak zaczynać wojnę z Goliatem i sądzę, że to byłaby zła decyzja. W Edynburgu nie dadzą ani funta na ten typ rybołówstwa, od lat zachęcają ich, żeby unowocześnili flotę, poza tym toczy się wielki spór wokół odizolowanych społeczności, takich jak St Kilda, i towarzyszących im kosztów utrzymania. Znasz już przypadki innych wysp, na przykład Halonu, i wiesz, jak się to skończyło. Dodaj do tego cudowny światowy kryzys finansowy, a otrzymasz w miarę klarowny obraz. To tylko kwestia czasu, kiedy spadnie topór. Zapewne nie w tym roku, ale…
Charlie wydawał się dość przygnębiony. To zrozumiałe. Sporo już o tym rozmawiali, co może oznaczać dla mieszkańców wyspy relokacja na drodze administracyjnej.
– I kiedy zamierzasz im o tym powiedzieć? – spytała Carmen.
– Myślałem, żeby to zrobić po Bożym Narodzeniu, choć właściwie nie ma znaczenia, co zrobię. Pomyślą, że ich zdradziłem. Tak zresztą myśleli, odkąd przybyłem tu na wyspę.
Carmen miała ochotę coś powiedzieć, ale w końcu się nie odezwała. Przecież miał rację, że go obwinią. Planowali to zrobić od dnia, w którym Charlie Lomax postawił stopę na wyspie. Był kozłem ofiarnym. Winowajcą potrzebnym dlatego, że innych winnych, tych prawdziwych, ciężko byłoby dopaść. Zmiana klimatu, prawdopodobnie będąca przyczyną tych wielkich sztormów, które roztrzaskały port, była zbyt odległa. Podobnie jak unijne dyrektywy dotyczące połowu ryb, strategie ekonomiczne urzędników w Edynburgu czy fakt, że rybołówstwo podupadało od niemal dekady. Ludzie z St Kildy patrzyli na to z innej perspektywy. Nie wspominając o tym, że rybacy nigdy nie chcieli zapłacić choćby funta więcej za swoje ubezpieczenia. To wszystko nie miało znaczenia. Charlie o tym wiedział, Carmen również. Ludzie z miasteczka obwinią Charliego, bo znacznie łatwiej jest nienawidzić jednego człowieka, zwłaszcza gdy nie jest jednym z nas.
– Jak się czujesz? – zapytała Carmen.
– Sfrustrowany – odparł. – Chciałbym, żeby któryś z nich pojechał ze mną do Edynburga. Żeby Lowry czy Nolan zobaczyli na własne oczy, jak się ich tam niszczy. – Chodziło mu o Garetha Lowry’ego i Keitha Nolana, przedstawicieli „władzy” na St Kildzie. – Tak czy inaczej, sądzę, że zobaczę się z nimi jutro. Dostarczę im raport i cóż, w tej sprawie nie pozostaje mi już nic więcej do zrobienia. I to prowadzi do następnej kwestii. Drugiego powodu, dla którego tu dziś jestem. – Kolejny wściekły podmuch wiatru. Tym razem rzeczywiście światło nieco przygasło. Jedno ze zwęglonych polan w kominku rozpadło się i poleciało kilka iskier. – Widzisz, ja również nie miałem szczególnej ochoty spędzać Bożego Narodzenia w Edynburgu. Przez Jane. W mojej rodzinie wszyscy ją uwielbiają i cóż, nie miałem ochoty odpowiadać na te ich pytania…
– Co chcesz mi powiedzieć, Charlie?
– Jane i ja zerwaliśmy. Sześć dni temu.
– Jane i ty…? – Carmen musiała się opanować, żeby nie wybuchnąć.
– W tej opowieści mnie przypadła rola tego złego, wiesz? Powiedziałem jej w poprzedni poniedziałek. Ona… No cóż, był wielki dramat.
Carmen miała wrażenie, jakby dwunastokołowa ciężarówka spadła ze skarpy, i poczuła, jak cały ciężar tego żelastwa przecina powietrze. I niemal jak w kiepskim żarcie Barbara zaśpiewała: „kiedy spojrzenia się spotkają, a uczucie jest mocne…”.
– Współczuję, musiało być ciężko.
– Tak… Rozpłakała się i nie przestawała, kiedy próbowałem ją odprowadzić po wyjściu z baru. Nie wiedziałem, że tak ją to zaboli. Sądziłem, że się domyśla.
Charlie znowu napełnił kieliszki. Pili w ciszy, bo akurat na płycie była przerwa między piosenkami. Wiatr wył na zewnątrz. Na St Kildzie mówiło się, że „śpiewa”. Że jest to duch zakonników, którzy mieszkali tu przez wieki w izolacji. Prawdę mówiąc, brzmiał jak echo starego chóru intonującego jakiś dodekafoniczny utwór. AMMMMMMM. EMMMMMMM.
Wtedy jednak usłyszeli coś ponad tym hałasem. Znacznie bliżej i bardziej przyziemnie. Krzyk dochodzący z głębi domu.
– Amelia! – Carmen zareagowała, podnosząc się jak sprężyna.
Pomyślała, że zapewne upadła (nie po raz pierwszy) i wybiegła z jadalni, Charlie pobiegł za nią. Kiedy jednak dotarli
na korytarz, spotkali Amelię Doyle stojącą w drzwiach swojego pokoju. Opierała się na lasce i wyglądała na bardzo zatroskaną.
– Dzieciaki, przepraszam, że wam przerwałam, ale sądzę, że powinniście czegoś posłuchać… w radiostacji, wydaje się pilne.
Dave
Miałem na sobie kurtkę z lodu, czapkę z cierni na głowie i krwawą maskę na oczach.
Kapitan Davis, szkoleniowiec rekrutów, dmuchał w gwizdek wprost do mojego ucha.
„Biegnij, Dupree, na wszystkich twoich pieprzonych umarlaków, rusz ten kamienny tyłek!”.
W najbardziej bezwzględnym bólu, tak wielkim, że mylił się z pustką, słyszałem swój oddech, powolny, bardzo powolny. Żyłem? Jak można być żywym w tej czerwonej komorze bólu?
Zamknąłem oczy. Spróbowałem myśleć o czymś przyjemnym, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Tylko szmer własnych płuc i gwizdek kapitana Davisa.
Zupełnie jakbym znajdował się na dnie rury. Daleko, w odległości około tysiąca kilometrów, widać było wyjście, punkt światła, w którym jakby coś się działo. Co? Ciemność, zimno… Ale już znajdowałem się głęboko we wnętrzu i się topiłem. Szedłem w przeciwnym kierunku. Tam na dole było ciszej i jakby nieco cieplej. Wtedy ktoś coś do mnie powiedział. Był to kapitan Davis. Albo mój ojciec, nie jestem pewien. Ten głos był przenikliwy, taki, którego nie można zignorować.
„Kamienna dupo, jesteś cieniasem! Otwórz te cholerne oczy i działaj!”.
Dobra, jasne, to był kapitan-instruktor Davis i krzyczał mi prosto do ucha. Dął w żółty gwizdek z całych sił swojego krępego, pieprzonego ciała zasiedziałego kapitana. Możesz przestać gwizdać do moich kurewskich uszu, Davis? Minęło co najmniej piętnaście lat, odkąd ukończyłem akademię, nie jestem nowicjuszem. Gdyby nie twój stopień, rąbnąłbym cię w nos.
„No otwórz te przeklęte oczy, Dupree!”.
Otworzyłem. Moje imię to „Zawsze na rozkaz”, a nazwisko „Lubię cierpieć”. Musiałem się odwrócić i rozpocząć wspinaczkę tunelem w stronę wyjścia. Poczułem coś drażniącego w oczach, co mi ogromnie przeszkadzało. Ale nie mogłem zdjąć tego z twarzy, ponieważ miałem unieruchomione ręce w tym ciasnym rurociągu. Musiałem najpierw z niego wyjść („Otwórz oczy”) i dojść na samą górę („Otwórz te cholerne oczy”).
Udało mi się (choć tylko w myślach, zdecydowanie tylko w myślach). Otworzyłem oczy, do których wcisnął się drażniący płyn. Obtarłem je rękawem. Potem znowu otworzyłem. Wszędzie panowała ciemność. Świat krążył do góry nogami. Obracało się jakieś pomarańczowe światło. Karetka? Nic jednak nie słyszałem, ani syreny, ani żadnego jęku, tylko gigantyczne skrzypienie metalu, jakby coś miażdżyło jakąś ogromną rzecz. Słyszałem również dźwięk bulgoczącej wody, która gdzieś wdzierała się strumieniami. Nadal nie wiedziałem, gdzie jestem, ale w Szkole Zakutych Łbów budzono nas w mroku, zdezorientowanych, skopanych, mówiąc: „DzieńDobryChcęMojeŚniadanie”.
Ciało wysyłało mi sygnały. Pierwszy, najbardziej przeszywający, to ból po prawej stronie czaszki. Macałem czoło, aż poczułem ranę długą na około pięciu centymetrów. Stąd pochodził drażniący płyn, czyli krew. Broczyła strumieniami, choć rana wydawała się tylko powierzchowna. Nadszedł drugi sygnał, ból w boku. Przesunąłem tam rękę. Mundur nie był przedarty, nie było też krwi. Kontuzja. Uwaga na połamane żebra przy wstawaniu. A skoro o tym mówimy, jak tam nogi? Spróbowałem nimi poruszyć, delikatnie, najpierw jedną, potem drugą, wyglądało na to, że mechanizm nadal działa. Czułem się jednak coraz gorzej. Było zimno. Wilgotno. Tkwiłem zanurzony w wodzie, co zgadzałoby się z hałasem, który skądś dobiegał. Brzmiał jak mnóstwo wody, jak okręt tonący w oceanie. I te monumentalne jęki, porównywalne do tych wydawanych przez stal poddawaną silnemu naciskowi przy złomowaniu samochodów.
„Samolot, Dave. Jesteśmy na morzu. Rozbiliśmy się, a teraz toniemy. Musisz się zbudzić, synu mój, masz szansę i musisz ją wykorzystać”.
Pomarańczowe światło kręciło się jak bąk. Spróbowałem skupić na nim wzrok, śledziłem promień światła spojrzeniem i zobaczyłem ściany. Wszystko krążyło wywrócone.
– Topimy się! – spróbowałem krzyknąć, ale moje gardło i płuca wydały tylko żałosny dźwięk. – Pavel! Alex! – Głos odbił się w cichej i ciemnej przestrzeni, a krew znowu przysłoniła mi wzrok. Przetarłem oczy i obserwowałem pomarańczowe światło. Oczywiście było to jedno ze świateł alarmowych dachu C-17. – Czy ktoś tam jest?! – krzyknąłem ponownie. – Czy mnie słyszycie?!
Spróbowałem wstać. Nogi miałem na swoim miejscu. Jedna mnie bolała, ale to normalne po silnym uderzeniu. Mięśnie rozciągały się prawidłowo, kości wytrzymały. Udało mi się unieść na czworakach, wtedy żebra przywitały mnie smagnięciem bólu, miałem wrażenie jednak, że nie są złamane. Woda sięgała mi do połowy przedramion i do ud. Lodowata woda. Spróbowałem jej i stwierdziłem, że była słona. Znajdowaliśmy się na pieprzonym oceanie, cholera.
Pieprzony ocean połykał samolot.
Szukałem w ciemnościach, dopóki nie znalazłem czegoś, za co mogłem złapać. Szarpnąłem silnie i stanąłem na nogach. Stałem mocno, trzymając się tego. Ruszało się w przód i w tył, jak wielki śpiący tobół. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem skóry. To była twarz. Przebiegłem po niej dłonią, namacałem nos, otwarte usta, zanurzyłem palce we włosach. Była jeszcze ciepła.
– Pavel? – zapytałem tego kształtu w ciemnościach.
Ale nie odpowiedział. Chciałem wymacać drugi policzek, ale natknąłem się na ramię tego człowieka. Połowę twarzy miał przyklejoną do ramienia w okropny, nienaturalny sposób. Wyobraziłem to sobie. Chwyciłem głowę dwiema rękami i potrząsnąłem nią w powietrzu, poruszyła się, jakby należała do wielkiej martwej lalki. „Złamany kark. Uważaj na swoją szyję, żołnierzu”.
Dalej obmacywałem to ciało, starając się potwierdzić moje podejrzenia. Przesunąłem ręce na tors, rozróżniłem dotykiem tkaninę służbowego munduru i dwie kieszenie koszuli. Wewnątrz jednej z nich poczułem cylindryczny kształt. Latarka.
Wyjąłem ją i włączyłem. Snop światła podrażnił moje rozszerzone źrenice. Potem obróciłem latarkę, by oświetlić tę twarz. Tak jak przypuszczałem, to był Pavel. Jego martwe oblicze obserwowało mnie z ławy C-17. Jego usta były jak czarna pieczara, przez którą nie wychodził nawet cień oddechu. Jego oczy były puste, pozbawione życia, patrzyły przed siebie… na nic.
Kurwa… – pomyślałem. – W samolocie, Pavel. W przeklętym samolocie…
Pocałowałem go w czoło i zamknąłem mu oczy. Przypomniałem sobie o jego dziecku, które miało urodzić się w kwietniu.
– Zaopiekuję się nim, Pavel… Niczego mu nie będzie brakować – powiedziałem.
Tyle tylko, że najpierw musiałem stamtąd wyjść.
Dwa siedzenia dalej powinien być Dan. Zderzenie spowodowało jednak pewne zmiany. Po pierwsze, wyrwało siedzenie i Dan uniósł się w powietrze. Po drugie, hard-case samolotu oderwał się i zadziałał jak zabójczy szrapnel. Porwał głowę Dana do przodu albo tak mi się wydawało. Była tam tylko czerwona ciemność, której nie chciałem poświęcać czasu.
Doktor Paulsson, kilka siedzeń dalej w kierunku dzioba, upadł do przodu. Wydawało się, że szyję ma na swoim miejscu, jedną rękę przyciskał do piersi, palce miał zaciśnięte na wysokości serca. Nawet nie zdołał dotknąć ziemi. Czy raczej wody. Zdążył tylko chwycić kamizelkę ratunkową i włożyć w nią ramię.
Gdy błądziłem po tym piekle trupów w lodowatej wodzie, przypomniałem sobie, że wszystko to mi się śniło. Może nadal byłem w sennym koszmarze? Samolot spadający pionowo przez dwie lub trzy minuty. Piloci łamiący sobie ręce, żeby prowadzić maszynę aż do ostatniej minuty… Ale nie, nie spałem. Cały ten ból i zimno, które czułem, były realne. Cała ta wielka i straszna samotność w brzuchu wieloryba.
Woda wciąż wpływała, a samolot się przechylał. Słychać było coraz więcej trzasków. Morze nas pochłaniało, doszło już do wysokości moich ud. Oceniłem, że może mieć co najwyżej pięć lub sześć stopni Celsjusza. Wówczas zacząłem analizować. Przeżyłem, ale nie był to jeszcze moment na otwieranie szampana. Jeśli woda dosięgnie do mojej klatki piersiowej, umrę w ciągu kilku minut.
No dobra. Trzeba stąd wyjść i utrzymać się na powierzchni.
Zdjąłem z Paulssona kamizelkę i nałożyłem ją bez nadmuchiwania. Da mi to trochę więcej czasu tam na zewnątrz, ale niezbyt wiele. Potem wyszedłem z zatopionej strefy i stanąłem na suchej podłodze. Należało za wszelką cenę unikać kontaktu ze śmiercią przez zamarznięcie. Skierowałem światło w stronę dziobu. Klaustrofobiczne ściany C-17 zniknęły kilka metrów pod wodą. Stu i pozostali mężczyźni w kabinie stali się już karmą dla ryb.
Wycelowałem latarkę w sufit samolotu. Były tam przyczepione cztery tratwy ratunkowe. Nadmuchiwane, dwudziestoosobowe, wyposażone w wodę, jedzenie, koce termiczne i co najważniejsze – w nadajniki. Gdyby wszystko przebiegło zgodnie z instrukcją, cztery kapsuły otworzyłyby się po osiągnięciu poziomu wodowania, a tratwy ratunkowe rozłożyłyby się na powierzchni.
Tak było napisane w instrukcji. Światło mojej Texas Instruments oświetliło dwie żółte torby w pojemnikach i sprawdziłem, że prawa Murphy’ego zazwyczaj bywają tak skurwysyńskie, za jakie uchodzą. Brakowało przynajmniej dwóch tratw. Cóż, pomodliłem się, żeby był jakiś sposób wyłamania dachu ręką i wyjścia na powierzchnię w jednym z tych tipi. Ale o tym przekonam się dopiero wtedy, gdy woda mocno się podniesie.
Tymczasem powinienem ustalić inną drogę ucieczki. Odwróciłem się i dalej przeszukiwałem, oświetlając otoczenie latarką. Kontener już nie znajdował się na szynach. Uwolnił się z zaczepów i przywarł do bakburty. Podejrzewałem, że jego opancerzona stal zmiażdżyła tych, którzy tam siedzieli. Garniaka i tego naukowca, który tak denerwował się na minuty przed nastaniem ciemności. Ustaliłem również, że kontener zatarasował drzwi wyjściowe z lewej burty, zostały więc tylko wrota ładowni i drzwi po prawej stronie.
Gdy oświetliłem Skrzynię, snop światła latarki odbił żółty, na wpół fosforyzujący materiał. Był to jeden z dwóch długich cylindrów doczepionych do boków kontenera. Samopompujące się pływaki. Dwie gigantyczne poduszki powietrzne, które ktoś dodał do wyposażenia na „nieprawdopodobny” wypadek wodowania. Był to jeden z tych momentów, kiedy cieszysz się, że zdarzają się ludzie inteligentni, którzy potrafią wyobrazić sobie „mało prawdopodobne” katastrofy.
To naprowadziło moje myśli na przykręcony śrubami czerwony panel schowany z tyłu reefera. Jako jedyny spośród moich ludzi wiedziałem, że się tam znajduje i do czego służy.
I co najważniejsze, jak go uruchomić.
„W przypadku jakiegokolwiek zagrożenia lub zboczenia z trasy należy aktywować mechanizm samozniszczenia ładunku”. Takie miałem rozkazy.
Daj sobie spokój z pierdołami – powiedział głos w mojej głowie. – Masz przeżyć. To nie jest właściwy moment, żeby o tym myśleć. Otwórz wrota ładowni i wyjdź stąd. Potem będziesz mógł podejmować inne decyzje.
Ogon samolotu przechylił się trochę mocniej. Teraz trudno już było ustać, a woda zaczynała pochłaniać dziób. Biegiem przemierzyłem pokład i dotarłem do tablicy sterowniczej wrót załadunku. Duża czerwona dźwignia, osłonięta plastikiem, odblokowywała system hydrauliczny, który mozolnie otwierał drzwi. Zdjąłem osłonę i pociągnąłem wajchę w dół. Trzask zasygnalizował, że system działa i zobaczyłem pas nocnego nieba pojawiający się na szczycie tej paszczy wieloryba, która właśnie się otwierała. Nagle rozległ się straszliwy hałas, huk wściekłego huraganu. Przełknąłem ślinę i usiłowałem nie myśleć o tym, co czeka mnie tam, na zewnątrz.
Wrota w końcu się otworzyły. Dobra, to zadziałało. Miałem już drogę ucieczki, ale teraz musiałem zdobyć coś, dzięki czemu utrzymałbym się na powierzchni.
Wróciłem do Skrzyni i oświetliłem latarką pływaki, szukając rączki. Pamiętam, że zobaczyłem parę wydobywającą się z moich ust jak z komina starej lokomotywy. W tym momencie światło Texas Instruments oświetliło jakąś twarz. Należała do naukowca, który zachowywał się histerycznie, zanim zaczęliśmy spadać. Był biały, niemal zamarznięty, ale kiedy światło padło na jego twarz, przymrużył lekko oczy. Żył.
– Ej!
Apartament Amelii Doyle to duże studio składające się z sypialni z łazienką i wielkiego salonu, gdzie poza biblioteczką i telewizorem stało biurko, z którego zarządzała wszystkimi papierami hotelu Kirkwall i na którym w rogu zainstalowano radiostację na fale średnie. Amelia zazwyczaj używała jej do rozmów z Thurso i do gawędzenia z przyjaciółkami z archipelagu. Antena stercząca na dachu hotelu nie miała wprawdzie dwudziestu metrów, jak ta w porcie, za to była jedną z najmocniejszych na wyspie.
– Sygnał był tak zły, że przeszukiwałam inne częstotliwości i wtedy to usłyszałam…
Amelia odłączyła słuchawki, by dźwięk dobiegał z niewielkiego głośnika. Niewyraźne buczenia i zwykłe szumy.
Wszyscy troje nasłuchiwali w milczeniu, czekając na „to”, na co natknęła się pani Doyle.
– Nic nie słyszę. – Charlie odezwał się po chwili. – A wy?
– Nic – stwierdziła Carmen.
– Niech mnie diabli porwą – burknęła Amelia.
Podała Carmen laskę i złapała za oparcie krzesła, żeby pomóc sobie przy siadaniu. Następnie poruszyła wskaźnikiem częstotliwości, zabrzmiał zwyczajny dźwięk fal elektromagnetycznych wznoszących się i opadających.
– Tutaj hotel Kirkwall. Mówię do jednostki, która wzywała pomocy przed minutą. Jesteście tam? Odbiór.
– Co? – zapytał Charlie.
– Jakiś typ prosił o pomoc. Przed przeklętą minutą, nawet zamieniłam z nim zdanie.
– Co dokładnie powiedział? – drążył Charlie.
– Tak naprawdę nie słyszałam go za dobrze. Były zakłócenia i niewyraźny sygnał. Ale to był ktoś mówiący po angielsku, sądzę, że Jankes. Powiedział coś jakby: „Wzywam pomocy. Powtarzam. Wzywam pomocy”. I mu odpowiedziałam. Poinformowałam, że mówię do niego z wyspy St Kilda.
– I cię usłyszał?
– Tak. Jestem pewna. Powiedział: „St Kilda, odbieram cię”. Do diabła, musi być gdzieś w okolicy.
Amelia znowu poruszyła wskaźnikiem.
– Tutaj hotel Kirkwall z wyspy St Kilda. Halo? Czy mnie słyszysz? Odbiór.
Ale słychać było tylko trzaski. Szum i jeszcze więcej szumu.
– Myślisz, że to może być łódź? Gigha?
– Cholera, nie wiem, ale ten typ mówił z akcentem. Żaden z kapitanów Gighi nie ma takiego akcentu.
– To może rybak?
Amelia zastanawiała się przez kilka sekund. Tak, to było możliwe…
Jakiś rybak z wybrzeża, znacznie oddalony od swojej okolicy. Potem wyjęła zafoliowany papier, który trzymała za radiostacją. Była tam lista częstotliwości. Poszukała jednej palcem i nacisnęła guzik połączenia.
– Thurso? – powiedziała. – Jesteście tam chłopcy? Odbiór.
Ktoś odpowiedział:
– Ratownictwo morskie w Thurso. Amelia Doyle? Odbiór.
– We własnej osobie. Jak się masz Gary? Posłuchaj, wydaje mi się, że wyłapałam wezwanie o pomoc między częstotliwościami sto czterdzieści cztery i sto czterdzieści sześć kHz. Głos przerywał, ale wyraźnie wzywał pomocy. Czy to mógł być jakiś rybak? Mam wrażenie, że typ mówił z jankeskim akcentem. Odbiór.
– Przyjąłem – odpowiedział głos po drugiej stronie. – Jankes? Okej. Sprawdzimy całą flotę w okolicy, choć nikt nie powinien był pozostać na morzu. Dziś o piątej daliśmy żółte ostrzeżenie o sztormie. I nic nie przyszło na kanał ratunkowy.
– Może chodzi o jakąś łódź sportową – zasugerował Charlie.
– Okej. Może chodzi o jakąś łódź sportową – powtórzyła Amelia. – Nie rozumiem też, co robili na tej częstotliwości i… cóż… Tak naprawdę słyszałam tylko urywane fragmenty zdania. Ale jestem niemal pewna, że było to wezwanie o pomoc.
– Okej, Doyle. Bardzo dziękuję. Wydamy ostrzeżenie, żeby byli czujni.
Amelia zakończyła rozmowę z Thurso i popatrzyła na Carmen i Charliego, na jej twarzy malowało się zakłopotanie.
– Przysięgam – powiedziała. – Tam na zewnątrz jest ktoś, kto ma problemy.
Dave
– Ej! – krzyknąłem, a mój głos brzmiał nierówno. – Halo! Słyszysz mnie?!
Głowa typa wystawała z wody. Z pozycji, jaką przyjął, wywnioskowałem, że dolny róg kontenera przygwoździł go do ściany samolotu. Prawdopodobnie miał połamaną klatkę piersiową, ale jeszcze żył, a kiedy oświetliłem go latarką, zareagował i próbował powiedzieć coś, czego nie zrozumiałem.
– Zni…
– Czekaj. Czekaj. Spokojnie – rzuciłem. Zbliżyłem się do niego i próbowałem ustalić, czy zdołam go stamtąd wydostać. Tak jak myślałem, był uwięziony między reeferem a ścianą. Jedynym sposobem, by go uwolnić, było uruchomienie pompy pływaków, co odsunęłoby Skrzynię. – Słuchaj, słyszysz mnie? Uruchomię pływaki. Możesz ruszać rękami? – Wsadziłem dłoń pod wodę i uniosłem mu łokieć. – Połóż dłonie na twarzy, zrób jamkę na nosie i ustach.
Ale mężczyzna nie poruszył rękami. Zaprzeczył tylko ruchem głowy.
– Zni…szcz…ją – powiedział, wydobywając głos z jakiegoś miejsca, w którym nie pozostało zbyt wiele siły ani nadziei.
– Co pan powiedział?
– Skrzynia – odrzekł. – Nie pozwól, żeby… się stąd wydostała.
Woda dochodziła mu już do podbródka. Ten człowiek miał umrzeć w ciągu niespełna minuty, a topiliśmy się coraz szybciej. To oznaczało również, że i mnie pozostało bardzo mało czasu. Minuta, co najwyżej dwie.
– Nie mogę jej teraz zniszczyć – powiedziałem. – To nasz ratunek.
Mężczyzna spojrzał na mnie wzrokiem, który do tej pory pamiętam, oczy prawie wychodziły mu z orbit. Woda dotarła do jego ust, ale miał jeszcze czas, by nalegać:
– Czerwony panel… Hasło…
Przypatrywałem się tym oczom baranka, przestraszonego nieuchronnością własnej śmierci. Potem popatrzyłem na sterownik. Czerwony przyśrubowany panel. Wewnątrz była klawiatura, nauczyłem się na pamięć sekwencji szesnastu liter i cyfr. I miałem rozkaz, żeby…
Akerman złapał mnie nagle za rękę.
– Niech pan to zrobi… To pana obowiązek…
Powiedziawszy to, zamknął usta i zaczął oddychać przez nos, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami. Drżałem z zimna.
To twoje rozkazy, Dupree, te rozkazy, o których zawsze myślałeś, że nie będziesz musiał ich wykonać. Odkręć panel, wystukaj szesnaście cyfr i liter, żeby to wyleciało w powietrze. To powinieneś zrobić. I umrzeć tutaj?
– Muszę pana uratować, i siebie, panie Akerman. Porozmawiamy o tym wszystkim tam na górze.
Nie zastanawiałem się. Akerman już był pod wodą, mogłem usłyszeć, jak pokasłuje, wydychając tlen i wypełniając płuca śmiercią. Szybko złapałem zawleczkę z czerwonego plastiku i mocno za nią pociągnąłem. Pojemnik ze skroplonym gazem uruchomił turbinę i cylindryczne pływaki błyskawicznie się rozszerzały. Jeden z nich zasłonił Akermana i odsuwał Skrzynię od ściany. Próbowałem znaleźć jego ręce pod wodą, żeby go stamtąd wyciągnąć, ale nagle ogon samolotu uniósł się gwałtownie. Połowa C-17 wypełniła się wodą i popychała tę drugą ku głębinom. Upadłem twarzą na ścianę reefera, który teraz poruszał się w wodzie, przyjmując nową pozycję. Chwyciłem jego róg i szukałem Akermana, ale zniknął.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki