Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Komisarz policji kryminalnej Michael Stanic to doświadczony glina o włoskich korzeniach, który ma talent do robienia sobie wrogów, gdziekolwiek się pojawi. Ma cięty język, posuwa się do szantażu, nie waha się nawet użyć siły, aby wydobyć ważne informacje od przesłuchiwanych. Tylko jego siostra Isabella i jej dziewięcioletni syn Niklas są mu naprawdę bliscy.
Gdy na jednym z najmodniejszych osiedli w Malmö dochodzi do brutalnego morderstwa, to właśnie Stanic ma prowadzić śledztwo. I jak zwykle robi to na swoich zasadach, nie odpuszczając ani przełożonym, ani podejrzanym.
W trakcie dochodzenia Stanic odkrywa wiele tropów i potencjalnych podejrzanych. Okazuje się jednak, że najpewniej za zbrodnię odpowiedzialny jest niejaki Silver. Szara eminencja, która kieruje wszystkim z ukrycia. Nikt go nie widział, nikt nie chce go znać, bo każdy wie, że to bardzo niebezpieczny człowiek.
„Z ukrycia” to pierwsza część serii o komisarzu z Malmö, Michaelu Stanicu, autorstwa Tony’ego Manieriego. Gęsty, sugestywny, niezwykle klimatyczny kryminał w starym stylu przenosi czytelników i słuchaczy do czasów, gdzie śledztwa prowadziło się niemal analogowo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Under huden
Przekład z języka szwedzkiego: Marta Rey-Radlińska
Copyright © Tony Manieri, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz
Redakcja: Justyna Kukian
Korekta: Magdalena Mierzejewska
ISBN 978-91-8034-783-9
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
1
Jeśli chodzi o genezę nazwy dzielnicy Pisserenden, czyli „Szczalni”, mieszczącej się między Jorck’s Passage a Norre Voldgade – to wśród mieszkańców krążyło wiele różnych teorii, ale z odrobiną chęci łatwo można było oczami wyobraźni zobaczyć tych biedaków i pijusów szwędających się po okolicznych rynsztokach w czasach, kiedy to właśnie tu rozciągała się mroczna strona miasta, gdzie żaden szanujący się kopenhaski kupiec nie zapuszczał się dobrowolnie. No, chyba że chciał sobie ulżyć.
Dziś wyglądało tam zupełnie inaczej. W malowniczej starej dzielnicy w centrum miasta mieściły się prawie wyłącznie niewielkie butiki na parterze lub w suterenach kamienic i lukratywne firmy konsultingowe na piętrach, a krzykliwe szyldy i reklamy najemców ze wszystkich sił starały się przyciągnąć zakupowiczów snujących się po głównym deptaku – Strøget – zaledwie przecznicę dalej. Czynsze poszybowały w górę wraz z kolejnymi renowacjami, ale jeszcze gdzieniegdzie zdarzały się pewne wyrwy w gruntownie odświeżonej i unowocześnionej siedemnastowiecznej zabudowie.
Jednym z takich miejsc było Cheetah Studios. Elewacja tego pięknego starego domu na przecięciu Studiestræde i Larsbjørnsstræde kilka przecznic dalej nie zdradzała, co działo się w środku praktycznie każdego wieczoru, siedem dni w tygodniu, przez cały rok. I wszystkim to pasowało, ponieważ, gdyby sprawa wyszła na jaw, stróże moralności i rządzący Kopenhagą prawdopodobnie połączyliby siły, żeby jak najszybciej ukrócić łajdactwo. Od strony ulicy wytarty blaszany szyld sugerował jedynie, że klub mieścił się tam prawdopodobnie od dawna, a dwie zamalowane na czarno szyby podkreślały prywatny charakter tej podejrzanej działalności. Ten, któremu udało się przejść przez dębową bramę, zaliczał się do kręgu wtajemniczonych i z pewnością nie był rozczarowany bogatą i zróżnicowaną ofertą usług.
Lupo Korhinsky był osobą z całą pewnością należącą do najściślejszego grona. Stał teraz w niewielkim przedpokoju i czekał. Sądząc po dobiegających z sąsiedniego pomieszczenia odgłosach, oczekiwanie nie powinno być długie. Zapalił kolejną cygaretkę i wolną ręką potarł podrażnione przez gryzący dym oczy. Na ścianie, na wprost jego oczu, ktoś przybił grubymi gwoździami starą tablicę ogłoszeń, całkiem pustą, jeśli nie liczyć małej żółtej karteczki z pizzerii na placu Bispetorvet. Wykrzywił twarz w krótkim grymasie na widok pękniętej listwy w pięknej boazerii. Co za pozbawione wrażliwości świnie. Czort z nimi. Najważniejsze, że generują zyski. Pomijając tablicę ogłoszeń, w przedpokoju nie było żadnych sprzętów. Nawet krzesła, na którym można by usiąść. Zerknął ponownie na zegarek i zdusił niedopałek w szczelinie między lamperią a ścianą. Przez moment rozważał uchylenie drzwi, żeby sprawdzić, czy nie zdąży czasem wyskoczyć na lunch przed spotkaniem, ale postanowił w końcu zaczekać, aż kobieta wyjdzie. Westchnął z irytacją. Lepiej mieć już to za sobą.
Karsten, olbrzymi mężczyzna stojący w wejściu, bez słowa śledził każdy ruch Korhinsky’ego, ale nie reagował, nawet wtedy, kiedy niewysoki biznesmen zdusił niedopałek i dogasił tlący się jeszcze żar celnym strzyknięciem śliny, która powoli spłynęła za panel ścienny. Karsten decydował o tym, kto mógł przestąpić próg Cheetah Studios. Nie było cię na liście – równie dobrze mogłeś tu nie zachodzić. Na pierwszy rzut oka zdawał się gruby i zwalisty, a nawet ospały, ale o jego gwałtownym temperamencie krążyły liczne i niezbyt przyjemne opowieści. Lupo sam kiedyś niemal został powalony na ziemię, kiedy pojawił się niezapowiedziany w studiu. Z nagłym dreszczem przypomniał sobie, jak się bał, zanim z wnętrza budynku nie dobiegł zbawczy rozkaz.
W jednej chwili rozmowa w studiu znacznie się wyciszyła i po chwili w drzwiach ukazała się młoda blondynka, na oko dwudziestopięcioletnia. Uderzyło go, że wciąż zachwycała urodą, choć od razu było widać, że życie mocno ją doświadczyło. Jej spojrzenie było zimne, martwe, a postawa wyrażała rezygnację, jak u śmiertelnie chorego człowieka, któremu zostało już niewiele miesięcy. Jednocześnie w jej wzroku było coś jeszcze, co trochę go przerażało, coś niebezpiecznego i niezdefiniowanego. Coś, co go przyciągało. Jak zwykle na jej widok poczuł, że się rumieni, więc obszedł pokój dookoła, jakby chcąc podkreślić, że ma ważniejsze sprawy na głowie niż czekanie na nią przez całą godzinę w zimnym, niegościnnym lokalu w Kopenhadze.
Pokochał ją od pierwszego wejrzenia i mimo że zawsze traktowała go z mieszaniną wstrętu i pogardy, on w głębi duszy żywił nadzieję, że pewnego dnia spojrzy na niego inaczej. Dla niej był pewnie tylko małym, tłustawym polaczkiem w średnim wieku, który zasadniczo zajmował się jakąś inną dziwną branżą i w żadnym razie nie posiadał niczego, co by chciała mieć. Wiedział, że potrafiłby się nią dobrze zaopiekować. Jeśli tylko dostałby taką szansę. A przynajmniej okazję, żeby położyć ją na łopatki, myślał, wyobrażając sobie, jak wije się pod jego dłońmi niczym wąż. Ale przede wszystkim musi się dowiedzieć, co takiego robiła w Malmö. Pewnie jakieś gówniane interesy, to było jasne.
Kobieta owinęła się cienkim szlafrokiem i skinęła głową grubasowi przy drzwiach. Ten zapiął skórzaną kurtkę i otworzył bramę.
– Ile tych pizz? – zapytał po duńsku.
Kobieta wzruszyła ramionami, a kiedy promienie popołudniowego słońca wdarły się do środka, Korhinsky zauważył, że jej twarz błyszczy od potu.
– Nie wiem. Spytaj kogoś innego. I zamknij te drzwi, do diabła. Zamarznę tu na śmierć!
Grubas wymamrotał coś i zamknął za sobą bramę.
– Masz fajkę?
Korhinsky z uśmiechem pokręcił głową.
– Ciebie też miło widzieć, Mario. Niestety nie. Ale mam coś innego. – Wyciągnął z kieszeni blaszane pudełeczko i poczęstował ją partagásem.
– O kurwa, ale syf. Nieważne. Czego chcesz?
– Możemy wejść do środka i usiąść? Zaczynają mnie boleć nogi.
– Nie ma jak. Przemeblowanie. Czego chcesz? Nie mam czasu.
Korhinsky przyjrzał się kobiecie i wyciągnął rękę, by pogładzić ją po włosach. Szarpnęła głową i odsunęła się o krok.
– Spokojnie, Mario. Nie bój się. Jestem twoim przyjacielem, przecież wiesz, prawda?
– Jasne. Wiem o tym, Lupo. Najlepszy kumpel.
Mężczyzna roześmiał się i zapalił nową cygaretkę.
– Uparta jak zwykle. No nic. Mam dla ciebie propozycję. – Wyjął z kieszeni płaszcza plastikowe pudełeczko. – Wiesz, co to jest?
Kobieta zawiązała ciaśniej szlafrok i szybkim ruchem przeczesała palcami mokre włosy. Teraz już była naprawdę poirytowana.
– Nie mam pojęcia. Mów, co to jest, do cholery, Lupo. Czekają na mnie w środku!
– Aha, rozumiem. Jaki plan na dzisiaj? Dwóch facetów, kobieta i prosiak? A może pies?
Maria spojrzała prawie o głowę niższemu mężczyźnie prosto w oczy i nagle złagodniała. Powoli przesunęła dłoń po brzegu kolorowego jedwabnego peniuaru i rozwiązała węzeł paska. Jej ręka kontynuowała swoją podróż w dół brzucha, a kiedy rozchyliła poły szlafroka, kobieta pochyliła się, aż jej wargi musnęły jego ucho. Korhinsky zamarł, wstrzymując oddech. Pachniała ciepłem, a ledwo wyczuwalna nuta potu sprawiła, że mężczyzna przełknął z trudem ślinę. Kiedy przemówiła, jej głos był tak cichy, że z trudem pojmował słowa zagłuszane przez rytmiczne dudnienie w skroniach.
– W każdym razie nic dla ciebie, Lupo. Dziś też nie.
Drgnął i odsunął ją na bok.
– Świetnie, Mario. Dobrze wiesz, że nie lecę na ten szajs. – Zdawał sobie sprawę, że przejrzała jego żałosne kłamstwo, i postanowił zakończyć rozmowę jak najszybciej. Pomachał jej przed nosem plastikowym pudełeczkiem i mówił dalej: – To, co tutaj mam, Mario, to sto tysięcy koron prosto do twojej kieszeni. Albo raczej majtek. – Uśmiechnął się zadowolony z własnego żartu i wsunął pudełko z powrotem do kieszeni.
– Nie jestem zainteresowana. Skończyłeś?
– Nawet nie wiesz, co to.
– I mam to gdzieś. Nie jestem zainteresowana. – Podeszła do drzwi i położyła dłoń na klamce. – Do zobaczenia.
Lupo Korhinsky, czując narastające zdenerwowanie, odezwał się ostrzejszym tonem:
– Abel na pewno w to wejdzie. Mam do niego zadzwonić, jak tylko wrócę do biura.
Zatrzymała się i odwróciła w jego stronę.
– Abel? Jaki znów cholerny Abel?
– Eriksson. Brat Kaina, wiesz przecież.
– Ach, tak.
– To łatwe pieniądze.
– Nie wydaje mi się.
– Nie wiesz nawet, o co chodzi. Sto tysięcy, Mario. To w cholerę więcej, niż jesteś w stanie uzbierać w studiu!
– To nie gra roli. Wydaje mi się, że jak zwykle pieprzysz bez sensu, Lupo.
– Lepiej, żebym poszedł z tą propozycją do Bengta?
Po raz pierwszy w czasie trwania ich rozmowy się zawahała. Puściła klamkę i przyjrzała mu się. Korhinsky jak zwykle się uśmiechał, minę miał taką, jakby poczuł zwycięstwo. Co za dupek.
– Jeszcze lepiej, jak wsadzisz sobie swoją propozycję w dupę.
Mężczyzna skinął z wolna głową i ruszył ku wyjściu. Gruby ochroniarz znowu się pojawił i minął ich, niosąc cztery kartony z pizzą. Przed wyjściem Korhinsky rzucił jeszcze Marii ostatnie spojrzenie. Parę minut po jego wyjściu znów położy się w studiu, by poddawać się najbardziej poniżającym praktykom, a on nic nie może na to poradzić. Na tę myśl wróciło dudnienie w skroniach i musiał parę razy głęboko zaczerpnąć powietrza, żeby nie wykrzyczeć na głos swojej rozpaczy. Teraz wreszcie miał szansę zarobić duże pieniądze, pokazać jej, że jest kimś, z kim należy się liczyć, i skończyć z tą niszczącą duszę harówką w Malmö. Rok za rokiem tyrał jak wół przy tysiącu różnych projektów, a mimo to za każdym razem pieniądze trafiały do kogoś innego. Zwłaszcza do tego pieprzonego adwokata. Teraz z tym koniec. Oczywiście ona nie była mu niezbędna do przeprowadzenia planu, równie dobrze mógł po prostu dać jej pieniądze. Ale jeśli udałoby mu się ją namówić, skończyłaby przynajmniej z Cheetah, no i może zmieniłaby o nim zdanie. Może by z nim wyjechała. Chociaż na chwilę. Zacisnął dłonie w kieszeniach tak mocno, że prawie dostał skurczu, i zrobił jedyną słuszną rzecz. Utrzymał niewzruszony wyraz twarzy. Zdemaskowanie się w tej chwili było zbyt ryzykowne. A już zwłaszcza pod nosem Karstena.
– Nie zapomnij, Mario, czyją jesteś dziwką. I nie zapomnij, kto płaci za twoje drobne „ekscesy”.
Maria roześmiała się głośno i otworzyła drzwi do studia.
– Sama świetnie daję sobie radę. Twój czas minął, Lupo. Wieczorem jadę znów do Berlina. Bez twojej „pomocy”. Zjeżdżaj, zanim poproszę Karstena, żeby dał ci w łeb.
Lupo Korhinsky wzruszył lekko ramionami.
– Jak sobie chcesz, Mario. Ale nie mów potem, że nie dostałaś szansy.
Schodząc te dwa stopnie w dół do bramy, czuł taki ból w sercu, że z trudem utrzymywał pion.
Maria stała jeszcze przez chwilę, aż dał się słyszeć odgłos zamykanych wrót, a potem szybkim krokiem wbiegła po skrzypiących schodach do biura na drugim piętrze. Przez brudną szybę małego okienka patrzyła, jak Lupo przepycha się przez tłum przechodniów na wąskim chodniku. Duża grupa hałaśliwych nastolatków zawołała coś za nim, kiedy odepchnął z drogi starszą kobietę, żeby nie stracić rozpędu. Gdy zniknął za rogiem przy Vestergade, Maria podeszła do sterty swoich ubrań i wygrzebała z niej zmiętą paczkę papierosów. Pusta. Z irytacją cisnęła nią o podłogę i przykucnęła, by przeszukać torebkę. Co ten Korhinsky wyrabiał? Czy to możliwe, że jej biały rycerz rzeczywiście był zamieszany w interesy tego odrażającego typa?
Po chwili przestała szukać i ze złością kopnęła torebkę. Lepiej mieć na niego oko. Nic nie mogło stanąć na przeszkodzie teraz, kiedy byli już tak blisko.
2
Niewielki lokal mieszczący się w piwnicach budynku na południowych przedmieściach Malmö wypełniony był po brzegi instrumentami muzycznymi, wzmacniaczami, wielkimi głośnikami i statywami mikrofonów. Przy ścianie pod maleńkim oknem stały oprócz tego dwa wytarte fotele obite welurem w brudnobrązowopomarańczowe wzory, wciśnięte każdy w swój kąt po obu stronach wątłego stolika kawowego. Na stoliku, obok starych filiżanek, paczuszek ze strunami do gitar, tekstów piosenek i odtwarzacza kasetowego w kolorowe plamki, stał podniszczony ekspres do kawy. Większą część ścian pokrywały wytłaczanki po jajkach, a na podłodze rozłożono wystrzępione dywaniki ze szmatek o przypadkowych kolorach i wzorach. Zasadniczo w planach było też wytłumienie sufitu, ale że znajdował się na wysokości niecałych dwóch metrów, porzucono ten pomysł.
To była sala prób grupy Revolver. Trudno pojąć, jak im się udało poznosić to wszystko do piwnicy. Jeszcze większą zagadką było to, jakim cudem to wszystko wytaszczyli po rozchybotanych schodach przed każdym koncertem. Fakt faktem, że tych koncertów nie mieli znów aż tak wiele, ale wszyscy w zespole zgadzali się co do tego, że to tylko kwestia czasu, zanim Revolver się przebije i stanie się sławny, a wtedy sala prób będzie drobnostką, która spadnie na głowę jakiegoś menagera. Więc jak na razie ta była wystarczająca.
Abel siedział za perkusją i czekał, Petter zaś kombinował coś przy efektach. Był równie świetny w grze na gitarze, kiedy sprzęt działał, co upierdliwy, jeśli chodzi o sprawdzanie akumulatorów, połączeń i zakładanie nowych strun do zapasowego instrumentu. Upierał się, żeby zawsze mieć dwie gitary gotowe do użycia, w razie jakby któraś struna pękła w połowie piosenki. Co było dość mało prawdopodobne, gdyż wymieniał je przed każdą próbą.
Kurde, musi przepuszczać z tysiaka miesięcznie na same struny, pomyślał Abel w chwili, gdy Petter dał mu znać, że wszystko gotowe. Pozostali członkowie zespołu zerwali się z foteli, kiedy Abel zaczął wystukiwać pałeczkami w powietrzu rytm pierwszego kawałka.
– KRISSSTOFFORR! TELLIFEOON!
Cały zespół zajęczał zgodnie. Dziadek miał niesamowite wyczucie czasu. Ale co zrobić? To w końcu jego piwnica. Na szczęście był głuchy jak pień, dzięki czemu nie przeszkadzała mu głośna muzyka. Wręcz przeciwnie, uśmiechał się z aprobatą, kiedy czasem schodził na dół, żeby ich posłuchać. Szybko się jednak nauczyli, żeby wtedy nie patrzeć na niego, bo miał zwyczaj kiwania głową do rytmu. Z tym że nigdy do tej piosenki, którą akurat grali, i dlatego łatwo było zgubić właściwy rytm, jeśli się za długo patrzyło na to hipnotyzujące kołysanie głową.
– JUŻ IDĘ, DZIADKU!
Po kilku minutach Krisse zbiegł, potykając się na schodach. Był tak nakręcony, że nie dało się zrozumieć, o czym mówi. Nie tylko dlatego, że schodząc, dwa razy rąbnął kolanem w barierkę, ale też dlatego, że najwyraźniej rozmowa zrobiła na nim wrażenie.
– O co chodzi? Uspokój się.
– Kurwa, nie uwierzycie. Udało się! Jakiś facet, producent czy coś, firma nazywa się Tan Scuba albo jakoś tak, i on chce się z nami spotkać, pogadać o przyszłości i tak dalej. Konski, czy jak on się tam nazywa. Kontrakt na płytę, wyjazd do Sztokholmu, spotkanie z ludźmi z branży, kurde, rozumiecie, co to znaczy?! I jeszcze pytał, czy moglibyśmy przyjść do jego biura po południu i pogadać, jeśli mamy czas. Jeśli mamy czas?! Dociera to do was?! – Chrapliwie łapał oddech, spoglądając na pozostałych, którzy siedzieli i gapili się na niego z rozdziawionymi ustami.
Abel jako jedyny zdołał cokolwiek wykrztusić:
– Niewiarygodne.
Biuro Trans Global Managements mieściło się na najwyższym piętrze wąskiego otynkowanego na biało budynku na rogu ulic Norra Vallgatan i Mäster Johansgatan, na starym mieście w Malmö. Elegancka miedziana tabliczka przy wejściu informowała, że firma dzieliła nieruchomość z siedmioma innymi przedsiębiorstwami z różnych branż: maklerstwa morskiego, konsultingu wilgoci, releasingu nieruchomości i z innych nieznanych dziedzin. Wtłoczyli się do maleńkiej windy i wcisnęli piątkę.
– Co to jest „konsulting wilgoci”? – zastanawiał się John, poprawiając fryzurę w zamglonym lustrze.
– Może szamanizm? – Krisse zaśmiał się i odtańczył minimalistyczny taniec deszczu.
– A releasing nieruchomości? Elvis Presley się przebranżowił i uwalnia z zaświatów budynki od różnych obciążeń prawnych?
– Please, release me, let me gooo! – zawyli chórem i w tej samej chwili winda się zatrzymała z lekkim szarpnięciem.
Wyszli na klatkę schodową i ujrzeli ogromne, dwuskrzydłowe szklane drzwi z masywnymi klamkami z mosiądzu. Kilka metrów dalej dostrzegli półkolistą ladę z jakiegoś ciemnego drewna, dyskretnie ozdobioną elementami z surowego żelaza.
Uff, pomyślał Abel. Przypomina mi to inne biuro, tu, w mieście.
Za zielonkawymi drzwiami, za kontuarem, siedziała mocno umalowana kobieta około czterdziestki, a na ścianach wisiały przeróżne gigantyczne obrazy przedstawiające hipopotamy we wszystkich możliwych i najdziwniejszych sytuacjach.
– Co to właściwie za miejsce? – wyszeptał John.
– Nieważne. Jesteśmy tu. Równie dobrze możemy wejść do środka – stwierdził Abel i pociągnął za jedną z klamek.
Grube szklane drzwi uchyliły się z cichym szmerem i w tej samej chwili kobieta podniosła wzrok.
– Tak?
– No… mieliśmy, yyy, spotkać się z kimś, kto się nazywa Konsky – zaczął Krisse.
– Nie jesteśmy pewni nazwiska. Konski albo jakoś podobnie – dodał Abel. – Jesteśmy z Revolvera.
Kobieta uniosła jedną brew, a potem swoimi nieprawdopodobnie czerwonymi paznokciami wystukała wewnętrzny numer telefonu.
– Lupo Korhinsky, jedną chwilę. Byliście umówieni?
– Oczywiście, o… – zaczął Krisse.
– Jest zajęty, na spotkaniu. Proszę usiąść i zaczekać.
– Ach, tak. Świetnie. Dziękuję.
Rozejrzeli się po przestronnym lokalu i dostrzegli w jednym rogu śmieszne meble z zielonej skóry. Uznali, że to poczekalnia. Wszędzie były korytarze i drzwi, ale ani śladu człowieka. Jedyne, co zagłuszało dyskretny szum klimatyzacji, to muzyczne tło sączące się z wolna z niewidocznego odtwarzacza, o nieprzyjemnie stonowanej głośności. Usiedli, a Abel zauważył, że komplet wypoczynkowy był zamszowy. Na pewno włoski. I cholernie drogi.
John i Krisse ostrożnie zajęli miejsca na brzegu kanapy, podczas gdy Petter podszedł prosto do stojącego obok stolika ze szklanym blatem.
– Patrzcie! Beolink! – syknął, biorąc do ręki czarnego pilota z co najmniej pięćdziesięcioma przyciskami. – To coś steruje całym pieprzonym domem.
Abel rzucił szybkie spojrzenie w stronę recepcji, ale kobieta nie zareagowała.
Zanim się zdążył odwrócić, poczuł niesamowicie silną falę uderzeniową i cofnął się gwałtownie na fotel. Zdawało się, jakby cały budynek zaraz miał eksplodować, i dopiero kiedy zobaczył, jak pozostała dwójka wlepia wzrok w Pettera, pojął, co się stało.
Gitarzysta siedział na podłodze plecami oparty o ścianę i jak zaczarowany wpatrywał się w pilota, który leżał przed nim na dywanie. Z głośników grzmiał Burt Bacharach tak głośno, że groziło to rozsadzeniem sprzętu i błon bębenkowych.
W tym samym momencie z impetem pootwierały się drzwi różnych biur, wypadli z nich jacyś ludzie i rozległy się krzyki, żeby wyłączyć tę piekielną machinę. Recepcjonistka musiała chyba przeskoczyć ladę obunóż, bo udało jej się dopaść Pettera przed innymi, mimo że miała najdalej. Błyskawicznym ruchem dłoni zdusiła stereo. Revolverowi groziły cztery zgłoszenia na policję, dwa pozwy i obietnica lania, kiedy jakiś niewysoki ciemnowłosy mężczyzna przepchnął się przez tłumek, stanął pomiędzy zespołem a stadem wilków i podniósł ręce.
– Przyjaciele, przyjaciele! – Zarechotał. – Ten mały wypadek możemy chyba załagodzić bez posuwania się do tak nieprzyjemnych środków. Ci młodzieńcy przyszli się ze mną spotkać. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu i z zadowoleniem stwierdził, że jego koledzy przyjęli to wyjaśnienie, choć z pewnym wahaniem, i zaczęli się rozchodzić.
Kiedy pomieszczenie opustoszało – nie licząc kobiety w recepcji, która najwyraźniej nie miała zamiaru drugi raz popełnić tego samego błędu i spuścić ich z oka, dopóki byli na jej terytorium – niski mężczyzna odwrócił się do członków zespołu i przyjrzał im się z aprobatą.
– Cześć, chłopaki! Jestem Lupo Korhinsky. Możecie do mnie mówić po prostu Lupo. A wy to Revolver, jak mniemam. Nazwa trafiona w punkt, ha, ha, ha…
Kiedy Abel zamknął za sobą drzwi do gabinetu Korhinsky’ego i zespół zasiadł na fotelach dla gości ustawionych wokół gigantycznego owalnego stołu konferencyjnego, ogarnęło go to samo uczucie, co po wyjściu z windy. Ten sam splendor. Ten sam przepych, który widział już tyle razy wcześniej.
Ostrożnie pomacał dłonią pod krzesłem. Dokładnie. Grawerowany, wyraźny wzór. Kolekcja Paramount. Krzesła za ponad pięćdziesiąt tysięcy. Ten jasny narożny pokój urządzony był wyłącznie ekskluzywnymi, designerskimi meblami, ze ścian wyrastały betonowe półki, a ponad stołem konferencyjnych pyszniła się sterowana pilotem lampa FLOS. Ze swymi pastelowymi paskami i skomplikowanym podwieszeniem na stalowych linkach przypominała zeppelina. Też diabelnie droga. Także i w tym pomieszczeniu na ścianach wisiały wielkie obrazy z groteskowym motywem hipopotama. Ale nigdzie żadnych papierów. Żadnych segregatorów na półkach, czy książek. Nic. Tylko hipopotamy i kosztowne meble. Nie miał nawet komputera. W każdym razie nie na biurku, na którym stały tylko dwa telefony. Trochę życia wnosił tu jedynie krajobraz. Ogromne okno oferowało fantastyczną panoramę wewnętrznego portu, widok na kanał i budynek Börshuset – waniliowożółte ciastko na samym środku. Abla przeszedł lekki dreszcz. Tu jest pies pogrzebany. Wielki, tłusty doberman ze śliną kapiącą z pyska. Trzeba być ostrożnym.
– Aha, no to zaczynamy. Napijecie się kawy, chłopcy? Jedną chwileczkę. – Zostawił ich na moment i nacisnął przycisk interkomu. Recepcjonistka odebrała natychmiast. – Madeleine, czy będziesz tak dobra i załatwisz nam pięć café au lait i jakieś ciastka?
– Ciastka się skończyły – odparła krótko i przerwała połączenie.
Korhinsky się zaśmiał.
– It’s hard to get decent help these days.
Nikt nie przełamał się na tyle, by skomentować. Kiedy cisza zaczęła stawać się nieznośna, Korhinsky usiadł i mówił dalej:
– W każdym razie. Prowadzę międzynarodową firmę menedżerską specjalizującą się w branży rozrywkowej i kulturalnej.
Bullshit, pomyślał Abel.
– Tej wiosny zaangażowaliśmy się między innymi w produkcję MTV w Monako. Może to widzieliście? Mamy również podpisaną współpracę zarówno z MegaStar International w Los Angeles, jak i RocEurope w Paryżu, a obecnie pracujemy nad około dziesięcioma produkcjami w Europie. Na przykład po raz trzeci sprowadzamy tu Johnny’ego Scarina…
– Jakiego Johnny’ego? – przerwał mu Petter.
– Scarina. Niesamowity magik, pełna widownia na każdym przedstawieniu w Las Vegas. Wielka postać w Stanach.
– Czarodziej?
– Coś w tym rodzaju. Jak Copperfield, no, wiecie. Sprawia, że samoloty znikają i takie tam. Poza tym utrzymujemy kontakty ze wszystkimi wielkimi wytwórniami w Europie, a ja osobiście przyjaźnię się z wieloma producentami, którzy z całą pewnością zwrócą na was uwagę.
Bullshit od początku do końca, pomyślał znów Abel. O co mu chodzi?
– Jak pan nas znalazł? To znaczy, skąd miał pan numer telefonu do dziadka Krissego?
Korhinsky wstał i się zaśmiał. Podszedł do okna, udając, że podziwia widoki.
– Mam swoje kanały. Drobnych agentów siedzących w krzakach i śledzących wszystko, co się dzieje w mieście. – Wyszedł naprzeciw Madeleine, która stanęła z tacą w drzwiach. – Dzięki, serdeńko. No dobrze, mówiąc szczerze, to od dłuższego czasu was obserwowałem. Macie szansę się przebić na scenie międzynarodowej, chłopaki. Ta muzyka, ten styl, a najważniejsze – ten menedżer! – Postawił tacę z kawą na stole i zarechotał z własnego żartu. – Trans Global i Revolver to kombinacja nie do pobicia. Już otrzymałem sygnały od ludzi z Europy, że gatunek, jaki gracie, to będzie następny hit. Mówimy tu o wielkich rzeczach, chłopaki. Parę dobrych demo przez zimę, nagranie pierwszej płyty w marcu, promocja na wiosnę – TV, talkshowy, MTV i tak dalej, a potem, jesienią, mocne tournée po Europie. Brzmi sensownie? – Korhinsky dał im chwilę na wchłonięcie informacji o firmie, a potem zmienił kurs. – Swoją drogą, w środę mam urodziny. Może macie ochotę wpaść na imprezę?
3
Główny magazyn Waco Imports znajdował się przy Jämkajen w środkowym porcie. W sezonie lokale tętniły życiem, a kilkanaście wózków widłowych kręciło się po terenie, rozwożąc pełne palety między gigantycznym systemem półek. Ponieważ magazyn mieścił się mniej niż trzydzieści metrów od wody, rozładunek przybijających łodzi towarowych odbywał się prosto z nabrzeża, tym samym oszczędzając cenny czas. Główny magazyn był supernowoczesny, wyposażony we wszystko, co możliwe, w zakresie logistyki, przechowywania, transportu i komunikacji. Ale faktem było, że w ostatnich latach traciło się na nim coraz więcej pieniędzy. Wprawdzie zapotrzebowanie na desko- i łyżworolki gwałtownie wzrosło, ale jednocześnie konkurencja stała się bezlitosna. Nie tylko ze strony wielkich syndykatów domów towarowych. Złoty wiek Waco minął kilka lat wcześniej, a właściciele stopniowo zaczęli zerkać ku innym, bardziej lukratywnym obszarom biznesowym. Może przerobią lokale na miejsca rozrywki, teatr, restaurację, bary i klub nocny. Albo sprzedadzą atrakcyjne pomieszczenia jakiemuś start-upowi z branży IT.
W każdym razie wszystko było chwilowo nieczynne. Większość półek świeciła pustkami, ciężarówki wynajmowano gdzie indziej, a lokale opustoszały. Prawie.
W nowo wyremontowanym kantorku brygadzisty w głębokim skupieniu nad laptopem siedział Dickens. Niebieskawa poświata bijąca z monitora sprawiała, że wyglądał jeszcze bardziej przerażająco niż normalnie, a przecież i tak był imponującą górą mięśni, miał grube rysy twarzy i oczy jak u drapieżnego ptaka. Gęste czarne jak smoła włosy dopełniały obrazu prawdziwego wojownika. Indianina. Podłączył się do sieci przez ISDN Waco i w tej chwili był już prawie w środku bazy danych firmy adwokackiej Eriksson & Heimfeldt. Jego szorstka skórzana kurtka skrzypiała, kiedy wydawał nowe komendy komputerowi i po paru minutach zamruczał z zadowoleniem.
– Zaraz będę.
Z cienia za jego plecami wyłonił się inny mężczyzna. Mimo że znacznie szczuplejszy, sprawiał wrażenie równie groźnego co Dickens. Było coś w jego wzroku, coś zimnego i ciemnego, co ostro kontrastowało z białą skórzaną kurtką. Nachylił się nad biurkiem i zaczął czytać z ekranu komputera. Programik trafił na firewall firmy adwokackiej i czekał teraz na sygnał do ataku. Wkrótce oba komputery zostaną połączone i Dickens będzie mógł zacząć. Po upływie dokładnie trzech minut, coś zamrugało na ekranie.
– Sprawdź rozkład jazdy. I wypuść Betsy.
– Hej, to ja. Będziesz jutro, zgadza się?
Minęła jedenasta i Abel właśnie wrócił z pralni w suterenie, kiedy zadzwonił telefon.
– Sam nie wiem, Petter. Może by wypadało.
Petter westchnął ciężko w odpowiedzi.
– „Może by wypadało”? Abel, do diabła. Przecież właśnie o tym cały czas gadaliśmy. Korhinsky zna masę ludzi, możemy z tego skorzystać. Wytwórnie muzyczne, producenci i tak dalej. O tym codziennie rozmawialiśmy w sali prób! To oczywiste, że musimy tam iść!
– Jasne. Tylko… – Abel umilkł.
– Tylko co? Znowu chodzi o pieniądze?
– Po prostu to wszystko wydaje mi się trochę podejrzane. Skąd się o nas dowiedział? Myślisz, że zajrzał do domu kultury w Oxie i zobaczył, jak gramy? A może w jakiś tajemniczy sposób potknął się o nasze demo?
Abel opadł na kanapę i wyjrzał przez okno. Okno. Co najmniej równie wielkie jak u Korhinsky’ego. Jeśli się zastanowić, to cała jego pracownia urządzona była w tym samym przedziale cenowym co gabinet agenta. Z tym, że on wyrzucił już swoje designerskie krzesła Starcka. Nie dało się na nich siedzieć.
– Mam to gdzieś – oświadczył z naciskiem Petter. – Reszta zespołu też. Nie bądź taki podejrzliwy, wskakuj w portki i przyjdź do mnie, strzelimy sobie piwko przed wyjściem. Swoją drogą, strasznie głośno puszczasz muzykę. Czy to jak zwykle Tito Rodriguez?
– Puente. Zaczekaj sekundę, ktoś dzwoni do drzwi.
Przechodząc obok wieży stereo, skręcił nieco głośność i zbiegł po krótkich schodkach, przeskakując po kilka stopni.
Uch… to pewnie mama przyszła pozrzędzić, pomyślał, szeroko otwierając drzwi.
Pani de la Croix-Ekenstierna prawie dostała nimi w twarz. Kiedy otrząsnęła się z szoku, wygładziła kołnierzyk bluzki i otworzyła usta, żeby rozpocząć tyradę.
Abel był szybszy.
– Dzień dobry, Pani D.
– Dla ciebie, młody człowieku, pani de la Croix-Ekenstierna. A dzień bynajmniej nie jest dobry. Czy w tym domu nie można już zaznać chwili spokoju? A może kupił pan cały budynek i wprowadził lokatorski obowiązek kultu szatana?
– Myślałem…
– Jak już kilkakrotnie podkreślałam, w moim mieszkaniu leży chory człowiek, a jak pan Eriksson być może wie, moje mieszkanie znajduje się po przekątnej pod waszym. A ponieważ pan oczywiście nie…
– Pani de la……
– …zamierza tego uszanować, zmusza mnie pan do skontaktowania się z pańskim ojcem, aby ukrócić tę nad wyraz uciążliwą…
– Za chwilę tu na tych schodach będzie leżał chory człowiek.
– …historię. I proszę potem nie mówić, że nie ostrze…
Chyba wyjątkowo tym razem zarejestrowała ostatnie słowa Abla, choć z pewnym opóźnieniem. Efekt był druzgocący. Kobieta niezdecydowanie pokiwała głową, a potem, mamrocząc pod nosem, powędrowała z powrotem w dół schodów.
– Miłego dnia, pani de la K.
Wszedł do mieszkania i podniósł słuchawkę, jednocześnie odruchowo pogłaśniając muzykę do normalnego dla niego poziomu. W sam raz. Ran Kan Kan, co za fantastyczna piosenka. Puente jest najlepszy.
– O co chodzi? Jakaś awantura?
– Ech, to tylko sąsiadka, ma problemy ze słuchem.
– Że jak? Głucha jest?
– Nie, wręcz przeciwnie. A, w dupie tam. Pójdziemy. Nie powinniśmy ogarnąć mu jakiegoś prezentu?
– Pewnie tak… Ale co na przykład? On chyba ma już wszystko.
Może i tak, pomyślał Abel. A może nawet za dużo.
– Wymyśl coś – dodał Petter. – Idzie mój szef. Zdzwonimy się.
Mniej więcej w tym samym czasie Michael Stanic zakończył intensywny trening szybką serią uderzeń w głowę ciężkiego manekina wypełnionego piaskiem. Łańcuchy zaskrzypiały lękliwie, kiedy lalka zakołysała się z wolna w przód i w tył w bladym świetle południa. Mężczyzna opadł na matę i wyciągnął ręce nad głową. Nie zostało mu ani grama siły. Kwas mlekowy przenikał mięśnie ramion, a serce zdawało się bić wewnątrz czaszki.
Po jakiejś minucie Michael powoli uniósł głowę i spojrzał na wielki zegar ścienny. Idealnie. Zostało dwadzieścia minut. Choć w zasadzie nic go nie goniło. I tak przez ostatni miesiąc nie miał nic mądrego do roboty. Mężczyzna opuścił z powrotem głowę i westchnął ciężko. Zazwyczaj lubił swoją pracę w wydziale kryminalnym, ale ostatnie tygodnie wypełniało mu ślęczenie przy biurku i zabójcze dla duszy spotkania, i miał już tego serdecznie dość. Tak naprawę tej jesieni prowadził tylko jedno sensowne śledztwo, a i tak jedynie w roli wsparcia dla kolegów z Helsingborgu. Coś musi się wkrótce wydarzyć, w przeciwnym razie równie dobrze mógłby się zatrudnić w pizzerii.
Wstał z mozołem i sięgnął po ręcznik wiszący na drabinkach. Słone krople potu zapiekły go w oczy i zamarzył o długim, lodowato zimnym prysznicu.
Gdyby tylko wiedział, co go czeka, pewnie już by siedział w samochodzie.
4
Ulica Södergatan pełna była ludzi i Abel z trudem przeciskał się przez tłum. Kiedy dotarł do skrzyżowania ze Skomakaregatan, skręcił w stronę Małego Rynku w samym centrum, ale zatrzymał się przy grupie ludzi słuchających ulicznej kapeli. Kiedy przecisnął się trochę do przodu, mógł zobaczyć muzyków. To było to samo trio co zwykle, z tym dziwnym perkusistą. Facet, który podobnie jak jego kumple wyglądał na Amerykanina albo kogoś podobnego, grał na kuriozalnym własnoręcznie skleconym dziwolągu, składającym się z puszek po konserwach, rondli i blaszanych pudełek przykręconych do jakiegoś zasilacza. Na opuszki palców miał nałożone specjalne nakładki podłączone do zasilacza cienkimi kabelkami. Cała maszyneria podpięta była wreszcie do wzmacniacza, a z małych głośniczków dobiegały porywające rytmy perkusji. Najdziwniejsze, że to brzmiało naprawdę dobrze.
Ciekawe, co mu siedzi w głowie, zastanawiał się Abel. Jaki był jako dziecko? Młodsze wydanie profesora Baltazara w transie rozkładającego tranzystory na milion części, podczas gdy koledzy grali w kosza i walczyli o miejsca w szkolnej drużynie? Chudy nastolatek o ziemistej cerze, który okupował salę do biologii przez całe weekendy, próbując wyhodować muchy ludojady za pomocą inżynierii genetycznej? Dlaczego po prostu nie kupił sobie perkusji? Złożenie tego diabelstwa musiało mu zająć z dziesięć lat!
Już miał iść dalej, kiedy poczuł czyjąś dłoń na lewym ramieniu.
– Abel, przyjacielu! Przyszedłeś posłuchać?
Korhinsky. Cholera. Że też musiał się teraz natknąć właśnie na niego.
– Lupo.
Mężczyzna odciągnął go na stronę.
– I jak, wpadniecie jutro?
– Och. Tak. Oczywiście.
– Świetnie! Będzie wystrzałowa impreza z mnóstwem fajnych ludzi. I spora grupa takich, co mogą, jak to mówią, pchnąć cię we właściwym kierunku.
Abel zmusił się do uśmiechu. Ty szczurze. Kiedy zamierzasz wypuścić bombę? Kiedy zamierzasz powiedzieć, o co ci tak naprawdę chodzi? Zdemaskowanie cię będzie prawdziwą przyjemnością, pomyślał.
– Wspaniale! Już się na to cieszymy – powiedział, kiwając głową.
Korhinsky utorował sobie drogę przez zgromadzenie, wciąż zaciskając palce na ramieniu Abla.
– Chodź. Pomożesz mi.
Ruszyli w stronę rynku i po chwili skręcili w zaułek prowadzący do parkingu przy domu handlowym Åhléns.
– No bo wiesz, zamówiłem furę bąbelków na wieczór, a ci idioci z monopolowego nie potrafią załatwić transportu, no i muszę jakoś dostarczyć kartony do domu. Sto czterdzieści cztery butelki, rozumiesz? Będzie tego parę kilo, ha, ha!
– Sto czterdzieści cztery butelki?! Spora impreza.
– E, czy ja wiem. Tylko dla najbliższych przyjaciół. I paru znajomych z branży.
Czarny wyładowany pod sufit skrzynkami z szampanem samochód wytoczył się na Regementsgatan, a stamtąd ruszył w stronę Hellasvägen. Ponieważ Korhinsky uparł się wyprzedzić wszystkie auta, jakie przed nimi jechały, ten krótki odcinek był dla Abla pewną torturą. Nie wspominając już o tym, że trzymał na kolanach trzy kartony, z których jeden groził przebiciem mu płuc przy każdym hamowaniu.
– Możemy trochę zwolnić? – wyjęczał po tym, jak Korhinsky wykonał szalony manewr, w którym brały udział dwa autobusy i mały, czerwony japoński samochód.
– Ha, ha, ha! Chyba się nie stresujesz, chłopie? Wyluzuj. Pod maską chowa się dwunastocylindrowa bestia o mocy tysięcy koni. To cacko stworzone przez samego szatana!
– Świetnie. Po prostu nie mam w tej chwili ochoty zostać dawcą organów.
Korhinsky parsknął głośnym śmiechem.
– Dawcą organów! Kurna, to było dobre! Może powinieneś zostać komikiem, ha, ha!
Daj spokój, pomyślał Abel. Aż takie śmieszne to nie było.
Zmierzali wąskimi uliczkami dzielnicy Fridhem i po paru minutach Korhinsky wjechał na podjazd ogromnej secesyjnej willi. Im dłużej Abel obserwował Korhinsky’ego i jego otoczenie, tym większy czuł do niego wstręt. Ile razy trzeba zaprosić iluzjonistę z Las Vegas, żeby mieć kasę na taką chatę? Albo nowiusieńkie bmw? Bardzo interesujące.
Jednocześnie nie mógł się pozbyć wrażenia, że to wszystko może dzieje się naprawdę. Korhinsky może nie był podejrzanym typem. Może zasłużył na szansę. W rzeczywistości to wcale nie było takie nie do pomyślenia, że Korhinsky to trochę śmieszny, ale odnoszący sukcesy gracz w branży pełnej przegranych i spłukanych pasjonatów. Zdarzało się już sprytnym hochsztaplerom zbudować fortuny, wykorzystując mniej lub bardziej utalentowanych artystów. Poza tym inni członkowie zespołu kupili ten pomysł. Wszyscy wierzyli w Korhinsky’ego i jego sieć kontaktów, dzięki której Revolver znalazłby się w świetle reflektorów.
Jak by nie było, Abel nie mógł powstrzymać uśmiechu na myśl o absurdalności tej sytuacji. Wszystko zdawało się idealnie wyreżyserowane. Jakby on sam maczał w tym palce.
– Kawy?
Korhinsky wszedł pierwszy do przestronnej kuchni. Pośrodku stała ogromna kuchenka AGA, taka, która działa zarówno na prąd, gaz, jak i drewno. Znowu kasa, pomyślał Abel i przechodząc obok, przeciągnął dłonią po przyciskach. Korhinsky nastawił kawę i gestem zaprosił gościa do stołu.
– Usiądź, przyjacielu. Stokrotne dzięki za pomoc. Sam już rozładuję.
– Nie ma sprawy.
Abel usiadł i od razu zwrócił uwagę na wypełnioną do połowy popielniczkę, która stała na brzegu stołu. Już same stare pety wystarczyły, by zrobiło mu się niedobrze, ale jego wzrok przyciągnęło coś innego. Wśród resztek tytoniu leżał zużyty kondom.
– Mleka? Cukru?
– Co? Och, odrobinę mleka, jeśli masz… dziękuję.
Po upływie kilku minut Korhinsky podał kawę i zasiadł naprzeciwko Abla. Spojrzał na niego, zapalił cygaretkę, zaciągnął się głęboko i uśmiechnął.
– To będzie dopiero coś, nie?
– Co? Impreza?
– No, to z pewnością też, ale miałem na myśli nasz mały projekcik. Mam silne przeczucie, że zajdziecie naprawdę daleko. To zaszczyt dla nas, w Trans Global, towarzyszyć wam w zdobywaniu świata.
– Przesadzasz. Aż tacy dobrzy to nie jesteśmy. Ale fajnie by było nagrać choć jedną płytę.
– Jedną płytę? Zrobimy co najmniej sześć, mój drogi.
– Okej, super. Sześć płyt. – Abel wziął łyk kawy i podniósł wzrok na zegar kuchenny. Czas się zbierać.
– Myślałem, że twój brat też jest w zespole. Ale on może nie gra na żadnym instrumencie? – Korhinsky zaciągnął się jeszcze kilka razy, a potem odłożył cygaretkę na popielniczkę i zaczął grać na wyimaginowanej gitarze.
– Mój brat? Co o nim wiesz?
– Ech, niewiele. Słyszałem tylko, że masz brata o imieniu Kain. Abel i Kain, odlotowe imiona. I jakiż smaczny kąsek dla naszej babeczki z PR-u. Ha, ha.
Abel już otwierał usta, żeby skomentować niemądrą wypowiedź Korhinsky’ego, kiedy poczuł, że dławi go jakiś obrzydliwy odór. Zajrzał do popielniczki i zobaczył, że to prezerwatywa zaczęła się tlić. Cienka biała zasłonka dymu uniosła się z ohydnej kupki śmieci i aż musiał odsunąć krzesło, żeby złapać oddech. Już miał poprosić Korhinsky’ego, żeby zakończył jego męki, kiedy zadzwonił telefon. Gospodarz, któremu najwyraźniej nie przeszkadzał smród palonego lateksu, wstał i pogwizdując, podszedł do aparatu.
– Halo, tu Lupo… Cześć, kochanie! Gdzie jesteś? Na lotnisku Kastrup? Okej. Którym promem przypłyniesz? Dzwoniłaś? Cudownie. Okej. Oczywiście, przyjadę po ciebie. Do zobaczenia wieczorem! Całuję!
Abel wstał w chwili, w której Korhinsky odkładał słuchawkę.
– Muszę lecieć. Zobaczymy się jutro wieczorem.
– Świetnie. Mamy mnóstwo do obgadania. I jeszcze raz dzięki za pomoc, Abel.
– Ech, to nic takiego. – Zwrócił się w stronę stołu i solidnie już buzującego ogniska. – Swoją drogą, co ty palisz w tych swoich „chicos”? Kubański asfalt?
5
– No dobrze, to teraz czekamy tylko na dyskietkę. Usiądźcie, mamy dużo czasu. Prom odpływa dopiero o wpół do trzeciej.
Hans Eriksson gestem zaprosił gości do niewielkiego stołu konferencyjnego i przechodząc koło drzwi, zamówił u sekretarki trzy kawy. Kancelarię adwokacką Eriksson & Heimfeldt dzieliły już tylko dwa dni od ubicia największego interesu w pięćdziesięcioletniej historii firmy. Właściwie to można powiedzieć dziesięcioletniej, ponieważ dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych kancelaria więcej energii poświęciła biznesowi niż adwokaturze.
Mniej więcej wtedy, kiedy umarł Oscar Heimfeldt, pomyślał Eriksson i mimowolnie się uśmiechnął. Czekał prawie piętnaście lat na ten dzień. Piętnaście lat bycia gryzipiórkiem. Odwoływania się do wypaczonego poczucia moralności i etyki starego. „Dobro klienta”, tak kończył każde upomnienie. Dobro klienta. To brzmiało jak źle zacytowane hasło wyborcze jakiegoś dziewiętnastowiecznego monarchy.
Teraz było inaczej. Firma mocno się rozwinęła, koncentrując się wyłącznie na działalności biznesowej, i obecnie mieściła się w jednym z najbardziej ekskluzywnych biurowców w Malmö przy Rynku Głównym. Stary, trzeba mu to przyznać, myślał perspektywicznie i zainwestował swoje pieniądze w parę innych lukratywnych działalności, a ponieważ nie miał ani dzieci, ani żony, Hans wspaniałomyślnie podjął się zarządzania również i tą częścią spadku. Co z tego, że to ani trochę nie poprawiło jego i tak zszarganej opinii.
Kiedyś, przy jakiejś okazji, pojawiły się gorzkie opinie na temat moralnie wątpliwej decyzji o zaangażowaniu się w inne branże niż ta jedyna i najlepsza, i to wyłącznie dla marnego zysku. Na wspomnienie śmiesznej reprymendy, której udzielił mu wysłannik związku, kiedy przed ośmiu laty kupił udziały w kolejnych pięciu firmach, na twarz wypełzł mu szyderczy grymas. Doprawdy, mieli na niego oko, i jeśli ten szał zakupów się natychmiast nie skończy, to zamierzali poważnie rozważyć odebranie Erikssonowi tytułu adwokackiego, i niech sobie prowadzi swój konglomerat jako prosty „magister”.
Sam Hans Eriksson już od jakiegoś czasu miał na prywatnym koncie ośmiocyfrową kwotę. To się liczyło.
A teraz czas ukoronować swe dzieło. Po zawarciu tej umowy zamierzał porządnie zwolnić. Więcej golfa, więcej czasu na żeglowanie – i przede wszystkim – więcej Genewy. Na myśl o Beatrice poczuł lekkie ukłucie. Od ostatniego razu minęło ponad trzy tygodnie. Spotkanie było gorące i intensywne, jak zwykle. Te dwie noce w Le Richemond przewyższały wszystko, czego dotąd doświadczył. Beatrice. Wkrótce będziesz tylko moja.
Ze snu na jawie obudziło go dyskretnie kaszlnięcie za plecami. To Johan, nowy asystent, który pozytywnie go zaskoczył w czasie tych sześciu przepracowanych w kancelarii miesięcy. Młody prawnik wykazał niebywałe talenty w zakresie komunikacji danych i samodzielnie zbudował bazę danych firmy Eriksson & Heimfeldt. Na ich intranetowej stronie, oprócz bazy spraw i przepisów prawnych, znajdowały się informacje o wszystkich klientach i ich historii. Strona była oczywiście pilnie strzeżona i dostępna tylko dla zaufanych, którym powierzono cztery niezbędne hasła. Stała się nieodzownym narzędziem w codziennej pracy wszystkich pracowników kancelarii – nie tylko sekretarek i asystentów w niekończącym się poszukiwaniu informacji, ale też samych adwokatów. W pewnym momencie nawet Eriksson wszedł do bazy, choć tylko po to, żeby znaleźć numer telefonu do pewnego baru w Kopenhadze.
– Johan. Wejdź.
– Tu jest dyskietka. Rozmiar dokumentów przekraczał pojemność zwykłej, więc zapisałem je na tej. To zip. Taka stumegabajtowa dyskietka. Zadzwoniłem i rozmawiałem z Genewą. Mają zip drive’a, więc nie będzie problemów z przeniesieniem dokumentów.
– I nikt nie widział, jak to robiłeś? Nikt nie przeczytał dokumentu?
– Nikt.
– I skasowałeś go z twardego dysku?
– Tak. Byłem bardzo dokładny. Chociaż… nie do końca rozumiem…
– Doskonale. Dziękuję.
Młody prawnik skinął niepewnie głową swojemu przełożonemu i jego dwóm gościom, a potem opuścił gabinet. W drzwiach prawie zderzył się z sekretarką, która niosła kawę.
Eriksson usiadł przy stoliku i podał dyskietkę jednemu z mężczyzn.
– Byłoby dobrze, żebyście dobrze o nią dbali – powiedział z uśmiechem.
– Rozumiem – odpowiedział mężczyzna i schował dyskietkę do obitej aluminium aktówki.
– Nie zwykliśmy zaniedbywać naszych zleceń, panie Eriksson – dodał z kamienną twarzą.
– Doskonale. Ruszajmy.
Dickens siedział w aucie zaparkowanym naprzeciwko terminala w Limhamn i czekał. Dochodziło już dwadzieścia po drugiej, a ich wciąż nie było widać. Smukły młodzieniec na tylnym siedzeniu zaczął się denerwować i bez przerwy targał się za jaskrawoczerwoną czuprynę.
– Przestań.
– Ale, kurna, już zaraz wpół do. Może to nie ten prom? – Dickens zerknął na niego we wstecznym lusterku.
– Oczywiście, że to ten prom. Siedź spokojnie i się przymknij.
W tej samej chwili przed terminal zajechała taksówka.
– Teraz – rzucił krótko Dickens.
Rudy wyskoczył z samochodu i powoli przeszedł przez ulicę. Kiedy taksówka odjechała, akurat znalazł się obok trzech mężczyzn stojących na chodniku. Z kurtki wyciągnął pałkę teleskopową, kładąc dłoń na ramieniu jednego z mężczyzn. Ten odwrócił się, a błyskawiczny cios pałką przez szyję powalił go nieprzytomnego na ziemię. Jednocześnie drugi z mężczyzn zrobił szybki wypad, żeby powalić szalonego punkowca. Nie dość szybki. Rudy odskoczył, zakręcił się w miejscu i z imponującą siłą wymierzył mu kopniaka w klatkę piersiową. Potężnie zbudowany kurier zatoczył się do tyłu i wpadł prawie na Hansa Erikssona, który z przerażeniem patrzył, jak chudy szaleniec błyskawicznie pochyla się nad leżącym. Krótki cios pałką zakończył atak, a kiedy młodzik się wyprostował, w ręku trzymał aktówkę. Z triumfującym uśmiechem pomachał Erikssonowi przed nosem. Potem przebiegł przez ulicę i wskoczył na tylne siedzenie starego kombi, auto ruszyło z piskiem opon i zniknęło na drodze prowadzącej do miasta.
Wszystko trwało może minutę, a jedynymi świadkami całego wydarzenia była grupka emerytów, którzy pospieszyli do terminala, żeby zawiadomić policję.
Eriksson był w zbyt głębokim szoku, żeby cokolwiek zrobić, stał tylko, gapiąc się na obu nieprzytomnych mężczyzn.
– O ja pierdolę… – wymamrotał pod nosem.
Kiedy dwadzieścia cztery minuty później policja dotarła na miejsce popełnienia przestępstwa, Eriksson zdążył już zamówić taksówkę do centrum miasta i wsiąść na katamaran płynący na lotnisko w Kopenhadze. W jego czarnej teczce znajdowały się dokumenty, na które czekali Maximilian i Grüner. Zamówił filiżankę kawy oraz drinka i rozsiadł się wygodnie w przedziale business class. Jedna noc w hotelu, a potem poranny lot do Genewy. Wspaniale. Bedzie nawet trochę czasu na zakupy, pomyślał z uśmiechem.
W tym akurat momencie zespół Revolver nie przypominał gwiazd rocka. To, co rozgrywało się przed ich oczami, było tak nieprawdopodobne i surrealistyczne, że Abel przez chwilę miał wrażenie, jakby się znalazł w jakimś dziwnym śnie. Przestronny jasny pokój pełen był dziwacznych ludzi. Wokół baru, wielkiego jak w restauracji, tłoczyli się goście, którzy zdawali się skupiać w wielkie grupy. Wszyscy trzymali w rękach kieliszki i przerywali picie tylko po to, by zaczerpnąć powietrza i wydusić z siebie sztucznie brzmiący śmiech. Pośrodku stało inne towarzystwo, nabożnie wsłuchane w słowa pięćdziesięciolatka o rzadkich włosach, wygłaszającego jakąś mowę po angielsku. Dwie mocno nietrzeźwe kobiety w takich samych sukienkach ze wszystkich sił starały się sprawiać wrażenie, jakby rozumiały, o co chodzi, mimo że najwyraźniej zupełnie co innego chodziło im po głowie. Jedna z nich stała tak blisko mężczyzny, że z trudem udawało jej się podnieść kieliszek do ust, nie wylewając na niego zawartości.
Członkowie zespołu wcisnęli się parę metrów w głąb pokoju i zatrzymali przy gigantycznej miedzianej balii pełnej butelek szampana zanurzonych w kruszonym lodzie.
– Sto czterdzieści cztery, tak mówiłeś? – Petter wyciągnął jedną z butelek i przyjrzał się etykiecie.
– Dwanaście procent, w sam raz.
Abel otworzył usta i już miał skomentować powód, dla którego człowiek wybiera Bollinger La Grand Année Brut 1990 zamiast czegoś innego, co też ma dwanaście procent, kiedy Korhinsky oderwał się od stada ludzi i podszedł do nich z otwartymi ramionami. Miał na sobie fioletowy aksamitny garnitur, białą koszulę i jaskrawozielony jedwabny krawat, a jego czarne włosy układały się na czole w wilgotne pasma. Przypominał polskiego dyrektora cyrku.
– Och! Wspaniale! Dotarliście! Panie i panowie, chciałbym przedstawić – moje dzieci!
Podszedł prosto do nich i pocałował Pettera w usta. Kropelki potu na górnej wardze i błyszczące oczy Korhinsky’ego wzmogły jeszcze bardziej poczucie, że dawali się wciągnąć w coś, czego nie chcieli. Petter cofnął się z taką miną, jakby zaraz miał zwymiotować.
Korhinsky objął Johna ramieniem i zagonił resztę w stronę baru. W domu było z pewnością z pięćdziesiąt osób, a z ogrodu docierały śmiechy i porykiwania, które świadczyły o kolejnej, jeszcze większej gromadzie gości.
– John Berecq. Fantastyczne nazwisko. Pochodzisz może gdzieś ze wschodniej Europy? Bośni czy tam tej Macadonii? Nieciekawa historia z tą wojną tam i w ogóle, co nie? Tam to, za czorta, nie pojedziemy z trasą koncertową, ha, ha, ha!
Muzyka przy barze była tak głośna, że Korhinsky czuł się zmuszony krzyczeć Johnowi prosto do ucha. W świetle reflektorów nad barem drobne rozbryzgi jego śliny przywodziły na myśl ataki plującej kobry.
– Kanada.
– Co? – Korhinsky już zdążył obrócić się w stronę Abla na kolejną pogawędkę bez sensu, kiedy John mu odpowiedział:
– Mój tata pochodzi z Kanady. Z Quebecu. Francuskiej części, wiesz.
– Aha… no tak, tak. Miło. Kanada jest piękna. Cholernie blisko Stanów, wiesz!
Mówiąc to, zniżył głos i zmrużył oczy, jakby zdradzał im wielką tajemnicę biznesową. Przywołał mężczyznę stojącego za barem i zamówił szampana dla wszystkich, a potem znów zwrócił się w stronę Abla.
– Zorientowałem się, że znam twojego staruszka! – Roześmiał się, ubawiony dziwnym zbiegiem okoliczności, i podał Ablowi kieliszek.
– Naprawdę?
– Jasne. On też przecież robi interesy za granicą. Choć nie do końca w tej samej branży, co? Ha, ha, ha.
Abel sączył drinka, czekając na następny ruch.
– Poznałem go w Monako na wielkiej imprezie charytatywnej. No wiesz, w związku z tą produkcją MTV, którą ogarnialiśmy.
– Ach, tak. Monako. Rampoldi’s czy Le Périgorin? Le Louis XV?
– Yyy… co?
– Gdzie się spotkaliście? W jakiejś restauracji? A może w kasynie?
Abel rozkoszował się, obserwując zakłopotanie Korhinsky’ego. Dalej drążył z satysfakcją:
– A może w pałacu?
Dyrektor cyrku wyciągnął chusteczkę z kieszonki na piersi i osuszył nią skórę wokół ust. Kiedy znów się odezwał, ton miał bardzo poważny:
– Ablu, przyjacielu. Już odgadłeś, co tu się rozgrywa, prawda?
– Co masz na myśli? Co się rozgrywa? Twoja czterdziestka i przy okazji podpisywanie kontraktu. Co nie?
– Mój gabinet mieści się na drugim piętrze. Drugie drzwi na lewo, za biblioteką. Spotkajmy się tam dokładnie za godzinę.
– Z całym zespołem?
– Tylko ty, Ablu. Chcę z tobą o czymś porozmawiać. Chodzi o pewną… propozycję biznesową. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu i pokazał gestem, że chodzi o kasę.
– Brzmi interesująco. Ale skąd ta tajemniczość?
Korhinsky spoważniał w jednej chwili.
– Rozumiem, że nie do końca jesteście… najlepszymi przyjaciółmi w tym zespole. A więc moja propozycja z pewnością cię zaciekawi, Ablu. Za godzinę. – Korhinsky roześmiał się głośno z wyimaginowanego żartu, uścisnął chłopaka i zniknął w tłumie.
Kiedy się oddalił, podszedł Petter.
– O czym gadaliście? Wyglądało na coś ważnego.
– Ech, on… pytał tylko, czy mamy kogoś, kto chciałby przeczytać kontrakt, zanim go podpiszemy. Jakiegoś adwokata czy kogoś takiego.
– Wow! To papiery są już gotowe? Szybka akcja, nie ma co!
– Mmm. Co prawda to prawda.
Petter zaczął rozglądać się za damskim towarzystwem i zdawało się, że jego spojrzenie przyciągnęła opalona kobieta w czarnym kostiumie bez rękawów z wężowej skóry. Stała, kołysząc się, lekko wpatrzona w obraz wiszący obok baru, Abel nie miał pewności, czy pochłonął ją motyw, czy po prostu była pijana. Sądząc po rozmiarze jej kieliszka, stawiał raczej na to drugie. Odwróciła się i dostrzegła Pettera, który natychmiast wyszczerzył się w uśmiechu. Kobieta odwzajemniła uśmiech, ukazując garnitur kredowobiałych zębów z czerwonym rantem od szminki. Petter spłonął rumieńcem i puścił oko do kolegów z zespołu. John i Krisse utknęli przy jakichś wystrojonych typach w powyciąganych koszulach i za dużych marynarkach. Najwyraźniej interesowali się muzyką i Krissemu usta się nie zamykały na temat przewagi gitar Fender oraz wzmacniaczy lampowych nad cyfrowymi pudłami z plastiku i programami samplującymi.
Petter zebrał się na odwagę i teraz stał tuż przy swojej wybrance, która z zachwytem rechotała z jego dowcipów. Pewną ręką trzymała go za tyłek i powoli pchała w kierunku wyjścia do ogrodu. Nie mieli daleko, ale udało jej się po drodze przewrócić dwa kieliszki z winem balansujące na rozklekotanym stoliku. W efekcie zalała buty szczupłego mężczyzny w typie księgowego. Ten dostał prawie zawału, kiedy się okazało, że odłamki szkła zadrapały też lakier na obuwiu. Zaczął gorączkowo polerować buty czerwoną papierową serwetką, a wtedy kobieta pochyliła się i cmoknęła go głośno w łysinę. Petter nie mógł przestać się śmiać, ale ciągnął ją dalej, na świeże powietrze.
Abel przemęczył się godzinę w odmóżdżającym gwarze, a potem utorował sobie drogę w głąb domu. Okazałe schody przywodziły na myśl stary film z lat czterdziestych. Wielkie, szerokie, z rzeźbionymi balustradami. Chłopak wszedł na górę i skręcił w lewo. Równie dobrze mógł mieć to już za sobą. I tak dzieci z tego nie będzie. Przynajmniej jeśli o niego chodzi.
Trafił do prawdziwie klasycznej, starej biblioteki z ciężkimi skórzanymi fotelami i umocowanymi do ścian półkami z ciemnego drewna. Przy dalszej z dłuższych ścian pysznił się imponujących rozmiarów kominek. A więc to tu trzymał swoje książki. Ani jednej w pracy, ale za to setki w domu. Ciekawe, czy czasami siada tu i czyta. Nie wygląda na takiego, pomyślał Abel z uśmiechem i ruszył dalej. Ostrożnie zapukał w drugie, uchylone, drzwi.
– Halo! Lupo?
Nie było odpowiedzi, więc pchnął je lekko. Nikogo. Może utknął na parterze. Dźwięki dochodzące z dołu osiągnęły już nieprawdopodobnie wysoki poziom i trudno było cokolwiek rozróżnić w tym ryku. Abel zawołał znowu i niepewnie wszedł do pokoju. Widok, jaki tam zastał, prawie odebrał mu dech. Pomieszczenie było zasadniczo całkowicie białe, nie licząc gigantycznego obrazu przedstawiającego kolejnego hipopotama. Białe meble, ściany też białe, podobnie jak wszystkie dywany. Prawie wszystkie. Na środku, na podłodze, zaledwie kilka metrów przed Ablem leżał Korhinsky, całkiem nagi. Krew rozlewała się wokół niego ciemnymi plamami na gruby dywan. Ale nie to było najgorsze.
Z jego twarzy sterczała wbita głęboko butelka po szampanie. Zęby żuchwy lśniły na tle zielonego szkła, tworząc groteskowy uśmiech, który kończył się aż na oczach, na brzegu bladoszarej rany. Abel cofnął się o kilka kroków i potknął o krzesło. Upadając, pociągnął za sobą cokół z ciężką rzeźbą z brązu, która grzmotnęła o podłogę z głuchym łoskotem. Poczuł narastające panikę i mdłości i na miękkich nogach wypadł z pokoju.
Pięcioma susami znalazł się z powrotem na dole i przecisnął się do drzwi wychodzących na ogród. Pettera nigdzie nie było widać. Ani pozostałych. Wyszedł na zewnątrz i przebiegł obok basenu do niewielkiej ozdobnej altany na końcu ogrodu. Na podłodze Petter obściskiwał swoją nową kochankę, która na widok Abla wydała z siebie krótki wrzask.
– Och! Przepraszam! Petter, chodź, i to, kurwa, szybko. Musimy spadać. On nie żyje. Ktoś go zamordował!
– Co? Ale kogo? O czym ty bredzisz? – Puścił pierś kobiety, wstał niezdarnie i podciągnął spodnie.
– Korhinsky! Ktoś go zabił w jego gabinecie!
Wyciągnął ze sobą Pettera do ogrodu, a potem przeczesał wzrokiem tłum w poszukiwaniu Johna i Krissego. Kobieta, na wpół naga, usiadła i ze zdziwieniem patrzyła na swojego oddalającego się kochanka. Była tak pijana, że nawet nie dotarło do niej, co się stało. A tym bardziej, co powiedział Abel.
– Musimy stąd zniknąć, zanim przyjadą gliny! Gdzie jest reszta?
Do Pettera zaczynało docierać, że Abel mówił poważnie. Wytrzeźwiał w sekundę. Nachylił się, by nabrać odrobinę wody z basenu i opłukać twarz.
– Już się stąd zmyli. Mieli dość tego gadania. – Wstał z mozołem i przeciągnął dłońmi po mokrych włosach. – Co ci się ubzdurało? Korhinsky nie żyje?
– Jak diabli. Chodź.
– Stój, na chwilę. A nie lepiej zaczekać na policję? Może będą chcieli zadać pytania i… A w dupie to mam. Idę.
Ruszyli wzdłuż ulicy Grönvångsgatan przez modne willowe osiedle, minęli kościół niemiecki i pobiegli dalej, w stronę Erikslustvägen. Żaden się nie odezwał, dopóki nie znaleźli się w dzielnicy Slottsstaden.
– Jesteś pewny? – zapytał Petter, kiedy w końcu zwolnili i teraz szli między wieżowcami w stronę parku.
– W życiu nie widziałem czegoś tak koszmarnego. Krew na całej podłodze. A on po prostu tam leżał, cały goły, zimny trup. Ktoś mu… – Abel przełknął ślinę i zaczął jeszcze raz. – Ktoś mu wbił w łeb rozbitą butelkę od szampana. Prosto w twarz… W życiu nie widziałem czegoś tak koszmarnego – powtórzył.
Petter zatrzymał się, wlepiając w niego wzrok.
– Chcesz powiedzieć, że ktoś go zamordował w tym tłumie gości? I nikt niczego nie zauważył? Nikt nie zadzwonił po policję?
– Nie wiem. Zwiałem stamtąd od razu.
Przez długą chwilę szli w milczeniu. Kiedy przemierzyli park Rönneholm i ponownie znaleźli się w świetle latarni, Petter znów przystanął.
– Ale… Co robiłeś w jego gabinecie? To znaczy, skąd mogłeś wiedzieć, że tam będzie?
– Umówiłem się z nim na spotkanie. Chciał mi coś pokazać. Nie wiem co.
– Umówiłeś się na spotkanie?
– No, wiesz. Wtedy, jak gadał ze mną przy barze.
– Powiedziałeś, że chodziło o jakichś tam adwokatów czy coś.
Abel podniósł wzrok na latarnię. Westchnął głęboko.
– Wiem. Nie chciałem kłamać. Chodziło tylko o to, że Korhinsky prosił, żebym przyszedł sam. Nie pytaj dlaczego. Powiedział tylko, że ma mi do pokazania coś interesującego. – Abel przerwał. – Coś, co dotyczyło mojego ojca.
Petter usiadł na jednej z parkowych ławek, ale nie spuszczał oczu ze swojego przyjaciela.
– Ale że co? Bo jest adwokatem? Znają się? – Abel pokręcił głową. – O co chodzi, Abel?
– Nie wiem. Słowo, Petter. Nic nie pojmuję. Ojciec zazwyczaj obraca się w innych kręgach niż Lupo Korhinsky. W każdym razie o ile wiem. Bo w sumie nie bardzo się też interesuje tym, czym ja się zajmuję.
Petter podniósł się i spojrzał na światła w centrum miasta.
– Kurna, nie wiem, Abel. To jest… koszmarne i… i dziwne. Co teraz zrobimy?
– Nie wiem. Chcę tylko znaleźć się już w domu i spać.
Szli dalej przez osiedle. Kiedy dotarli do wielkiego skrzyżowania przy centrum handlowym Kronprinsen, zatrzymali taksówkę i wskoczyli na tylne siedzenie.
– Park Magistracki. Może się pan zatrzymać przy Rönneholmsvägen.
Długą chwilę jechali w milczeniu, przyglądając się szarym domom i parkowi, które migały im wzdłuż głównej arterii. Na rogu, przy szkole imienia Świętego Petriego, zatrzymali się i przepuścili stado podrostków idących chwiejnym krokiem środkiem ulicy.
– Niezłe gówno, nie? Pijani jak debile! – Kierowca taksówki zakończył zdanie w jakimś arabskim języku, zatrąbił przeciągle i w końcu udało mu się wykonać skręt w prawo na ulicę Fersena.
Parę minut później Abel biegł truchtem przez nieduży park przy teatrze miejskim w stronę domu. Musiał wykonać ważny telefon.
6
SK613 wylądował zgodnie z planem o dziesiątej pięćdziesiąt na Cointrin w Genewie. Hans Eriksson pierwszy wysiadł z samolotu. W hali przylotów czekał na niego kierowca w uniformie. Powitanie na tym dość nietypowym lotnisku zawsze sprawiało mu przyjemność. Cointrin mieści się zasadniczo na granicy pomiędzy Francją a Szwajcarią, co często prowadzi do dezorientacji i zdenerwowania przylatujących tu pasażerów.
Wielki mercedes bezgłośnie sunął w kierunku centrum, a Eriksson dla odświeżenia popijał whisky z barku. Łatwo było przywyknąć do takiego traktowania. Rozkoszował się świadomością, że wkrótce przekroczy granicę prowadzącą go do życia pełnego przyjemności. Tę magiczną, dla większości nieosiągalną granicę między tymi, co mają pieniądze, a tymi, którzy ich nie mają. Mowa nie o kilku dodatkowych rocznych pensjach w banku, o nie, tylko o prawdziwych pieniądzach, niekończącej się nigdy forsie. A potem już nie będzie musiał marnować energii na idiotów jak ten tam Korhinsky. Co on sobie wyobraża tak właściwie? Niewiarygodne. Eriksson prychnął i pociągnął spory łyk alkoholu.
Jak tylko namówi Grünera do ubicia interesu, zadzwoni do Beatrice. Bea. Może będzie mógł zacząć tak ją nazywać, zastanawiał się, upijając odrobinę whisky. Bea. Serdecznie i miękko, właśnie tak. Jak kogoś, z kim spędza się resztę życia. Tak właśnie będzie. Reszta życia po właściwej stronie granicy – razem z Beą. Zaśmiał się, a potem wzdrygnął, czując mrowienie w brzuchu.
Minęli Jardin Anglais i luksusowy dom towarowy Au Grand Passage na rue du Rhône. Eriksson powtórzył w myślach, że musi jeszcze zdążyć kupić Bei prezent. Coś naprawdę drogiego.
Dwadzieścia minut później zatrzymali się przed dużą bramą w jednej z przecznic rue de Chantepoulet. Eriksson odczytał napis na mosiężnej tabliczce osadzonej w masywnej marmurowej ścianie: „GMH Invest”.
Brama rozchyliła się bezgłośnie i zjechali w dół, do garażu, żeby zaparkować tuż obok windy. Eriksson wziął walizkę, wszedł do windy i nacisnął przycisk siódmego piętra – penthouse Ericha Grünera.
Dickens siedział w kompletnym bezruchu. Patrzył na tekst na monitorze, ale nie wierzył własnym oczom. To oznaczało problemy. Wielkie problemy. Jak on to zdoła wyjaśnić Silverowi? Poprawił się na krześle i przeczytał jeszcze raz:
– The quick brown fox jumps over a lazy dog. Zwinny brązowy lis przeskakuje nad leniwym pieskiem. The quick brown fox jumps over a lazy dog. Zwinny brązowy lis przeskakuje nad leniwym pieskiem.
Dickens wstał, wciąż ze wzrokiem wbitym w ekran, i poczuł narastającą wściekłość. Nie wiedział, co złościło go bardziej – fakt, że ktoś wyprzedzał ich o krok, czy ten irytująco żartobliwy ton bezsensownego zdania.
– Wyglądasz na spiętego, przyjacielu.
Dickens wziął głęboki wdech i się odwrócił.
– Wyrolowali nas. Zrobili nas w chuja, Silver.
Szczupły mężczyzna zachował kamienną twarz.
– Wyrolowali?
– Sam widziałeś, jak wszedłem do bazy danych. Niemożliwe, żeby ktokolwiek wiedział, że byliśmy w tej firmie handlującej deskorolkami. Mógł nas zobaczyć tylko ten pijaczyna, a on był, kurwa, zalany w trupa. Wszystko przebiegało dokładnie tak, jak zaplanowałeś. Eriksson przygotował deal ze Szwajcarami. Maximilianem i tym drugim, jak on się nazywa…
– Grünerem.
– …Grünerem, którzy siedzieli w Genewie i czekali na kuriera. Pojechałem z Robinem po dyskietkę do portu, ale kiedy ją otwieram, jest na niej tylko to. Sprawdziłem tysiąc razy. Co teraz, kurwa, zrobimy?
Uderzył ręką monitor i ciężko opadł na krzesło.
– Spokojnie, Dickens. Musisz nauczyć się kontrolowania emocji. Skupienia. Nigdy nie pozwól, żeby uczucia sterowały twoimi działaniami. Już zapomniałeś?
Dickens wziął głęboki wdech i zamknął oczy.
– Okej, Silver. Okej.
Silver przejrzał jeszcze raz całą zawartość dyskietki tylko po to, by stwierdzić, że nic sensownego tam nie ma.
– Gdzie on jest?
– Nikt tego nie wie. Chłopak z pizzerii był na górze, w biurach, trzy razy, na przerwie lunchowej i po godzinach pracy. Erikssona tam nie ma.
– A nasz przyjaciel, Johan Berglund?
– Mało prawdopodobne. On po prostu boi się o swoją pracę u Erikssona. Poza tym na pewno myśli, że Robin zamierza go zabić. Nie wydaje mi się, żeby mógł się nam jeszcze do czegoś przydać.
Silver z wolna podszedł do wielkiego okna i spojrzał na halę maszyn. Na suficie, na wysokości ośmiu metrów wisiała skomplikowana sieć trawersów, dźwigni i drutów. Poniżej, na solidnej konstrukcji z belek i dźwigarów, siedzieli Robin i pozostali. Z ich gestów można było wyczytać, że się o coś kłócą, ale nie dało się usłyszeć słów. Blade światło sączące się przez brudne latarnie w dachu z trudem przebijało się przez rumowisko i gdyby nie porozmieszczane w budynku liczne drobne reflektory, to tam, gdzie siedzieli, byłoby czarno jak w studni. Nagle Robin zerwał się i wymierzył siedzącemu obok mężczyźnie kopniaka w głowę. Przeciwnikowi udało się odparować atak, ale stracił równowagę. Zleciał bezwładnie z dźwigara, wylądował ciężko na krawędzi sterówki i zsunął się na podłogę kilka metrów poniżej. Silver uniósł lekko brwi i cichutko westchnął. Robin był zbyt gwałtowny. Trzeba go nieco utemperować.
– Jak stary może, do diabła, wiedzieć, że mamy go na celowniku? – Dickens podszedł do okna i z niezbyt dużym zainteresowaniem zaczął śledzić rozwój wydarzeń. Andy zdołał jakoś się pozbierać i teraz wchodził po metalowych schodach, żeby zakończyć dyskusję z Robinem. To się mogło skończyć tylko w jeden sposób. – Musiał skądś wiedzieć, że ktoś zamierza ukraść dyskietkę. W przeciwnym razie to jakiś kod, do którego nie mamy klucza.
– To nie jest żaden kod, Dickens. Odpowiedź jest o wiele prostsza. – Silver odwrócił głowę i spojrzał Dickensowi prosto w oczy. – Któryś z naszych przyjaciół ma za długi język.
– Dowiedz się który.
Silver wziął do ręki telefon i wybrał numer.
– To ja. Mała zmiana planów. Lecisz z nami do Genewy?
Pięć godzin później Silver zapiął pasy i wyciągnął gazetę. Po chwili wieczorny lot wystartował z szarego od deszczu lotniska Kastrup. Jego współpasażer spojrzał na niego i się uśmiechnął. Zdążyli w ostatniej chwili.
– Jak on wygląda? Nigdy go nie spotkałem.
Silver nabrał głęboko powietrza i wyjął zmięty wycinek z gazety.
– Jak ktoś, komu pozostały dwa szczęśliwe dni życia.
Kiedy Hans Eriksson wysiadł z windy, powitał go mocno zbudowany mężczyzna około trzydziestu pięciu lat. Był ubrany w garnitur, który z pewnością kosztował tyle co Erikssona, ale w tym miejscu podobieństwa się kończyły. Mężczyzna odsunął się o kilka kroków.
– Panie Eriksson. Jak się pan miewa? Proszę iść prosto, pan Grüner pana oczekuje.
– Świetnie, Charlie. Dziękuję.
Ochroniarz powiedział szeptem kilka słów do małego mikrofonu przy kołnierzyku, dało się słyszeć ciche kliknięcie i solidne drzwi do penthouse’u się otworzyły. Eriksson pchnął je neseserem i wszedł do środka.
Prywatne mieszkanie Ericha Grünera było imponujące. Dwupiętrowe, z ogromnym tarasem, z którego roztaczał się widok na całe Jezioro Genewskie, ze spektakularną fontanną Jet d’Eau w tle. Z lewej strony, na końcu jeziora, rozpościerał się masyw Alp, a gdy pogoda dopisywała, można było nawet dojrzeć szczyt Mont Blanc. Eriksson jednym krokiem pokonał niewielkie schodki, rzucił walizeczkę na jedną ze śnieżnobiałych skórzanych sof i skierował się prosto do barku. Nalał sobie solidną porcję whisky i podszedł do okna. Na zewnątrz, na tarasie, stał Grüner i rozmawiał przez telefon. Odwrócił się i skinął z uśmiechem do gościa, jedną ręką dając mu znak, że za chwilę skończy rozmowę. Eriksson uniósł w odpowiedzi szklaneczkę i podszedł do wielkiego stołu ze szklanym blatem, przy którym zwykło się prowadzić rozmowy o interesach. Usiadł i poluzował sobie krawat. Co za dzień. I co za idioci, ci w Malmö. Pomyśleć, że naprawdę im się wydawało, że mogą go przechytrzyć. Jego, który w zasadzie sam wynalazł połowę wszystkich sztuczek w tej branży. Szczególnie ubawił go fakt, że ci nadęci idioci z firmy kurierskiej dostali porządnie w pysk.