Zbędni - Tony Manieri - ebook + audiobook

Zbędni ebook i audiobook

Tony Manieri

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Michaela Stanica nieustannie gnębią wyrzuty sumienia. Podczas obławy na łotewskiego gangstera omal nie zginął jego partner i zarazem najbliższy przyjaciel. Na domiar złego ze względów formalnych nie może ścigać wciąż nieuchwytnego bandyty. Musi natomiast udać się do Lund i rozwikłać zagadkę śmierci pewnego bezdomnego. Szybko jednak okazuje się, że sprawa tylko z pozoru wydaje się banalna. Tropy prowadzą Stanica wprost do świata majętnych koniarzy i malowniczej posiadłości pod Lund.   

„Zbędni” stanowią drugą część cenionej serii Tony’ego Manieriego o policjancie z Malmö, Michaelu Stanicu. To sugestywna opowieść pełna niespodziewanych zwrotów akcji, a jej zakończenie zaskoczy każdego czytelnika.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 29 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz
Oceny
3,4 (16 ocen)
1
8
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: De onödiga

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Ka­ro­lina An­ce­ro­wicz

Co­py­ri­ght © Tony Ma­nieri, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Mag­da­lena Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-307-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Od­le­głość mię­dzy Malmö a Lund jest równa ob­wo­dowi Ziemi po­mniej­szo­nemu o 18 ki­lo­me­trów.

1

– Dla­czego do­piero te­raz dzwo­nisz? Cały, kurwa, dzień tu na cie­bie cze­kam. Ja­kie masz dla mnie za­da­nie?

– Skon­tak­tuj się z Mar­kiem Jan­so­nem Rit­te­rem i wy­tłu­macz mu, że na­le­ża­łoby ure­gu­lo­wać długi wo­bec mo­jej or­ga­ni­za­cji. Naj­le­piej w ciągu czter­dzie­stu ośmiu go­dzin. Do tego czasu nie chcę od cie­bie ani two­ich lu­dzi sły­szeć ani słowa. Szcze­góły prze­każe ci Ko­pen­haga.

– Skoń­czył ci się czas, już prze­cież mó­wi­łem. Mu­sisz to za­ła­twić ina­czej.

– Wo­lał­bym, że­byś ty się tym za­jął, Ava­rand.

– Czy ja sły­szę groźbę, pa­nie Awadi?

– Cóż za po­pis spo­strze­gaw­czo­ści – od­po­wie­dział lo­do­wato zimny głos. – Za­dzi­wiasz mnie.

– Słu­chaj, co ci te­raz po­wiem: od tej chwili sam zaj­mu­jesz się swo­imi pro­ble­mami. Mam nowy kon­takt, za­wo­do­wiec, zu­peł­nie inna liga.

– Ro­zu­miem. Po­zwolę więc so­bie tylko prze­ka­zać, że nie­for­tun­nie by wy­szło, gdy­byś nie wy­wią­zał się z na­szej umowy. Był­bym wtedy zmu­szony wy­cią­gnąć kon­se­kwen­cje.

– Daj se siana z tą całą ma­fijną gadką, Awadi. I proś swo­jego boga, że­byś mnie już ni­gdy nie spo­tkał, bo cię wy­be­be­szę i udu­szę two­imi wła­snymi fla­kami!

Urmas Ava­rand się roz­łą­czył, jesz­cze raz spraw­dził, czy oby­dwa ma­ga­zynki są pełne, i szyb­kim ru­chem za­su­nął za­mek ny­lo­no­wej torby. Z po­koju obok do­cho­dził ci­chy po­mruk roz­mów Ro­sjan, ale gdy otwo­rzył drzwi, uci­chli i spoj­rzeli na niego. Sie­dzieli nie­ru­chomo i cze­kali na na­stępny ruch Ło­ty­sza. Ava­rand z uśmie­chem przyj­rzał się trzem męż­czy­znom. W ciągu kilku go­dzin przy­naj­mniej je­den z nich straci ży­cie. A przy do­brych wia­trach wszy­scy trzej.

Ko­mi­sarz Mi­chael Sta­nic wziął głę­boki od­dech i oparł czoło o chłodną szybę. Całą wiecz­ność już stał w tej mdło żół­tej sali kon­fe­ren­cyj­nej, cze­ka­jąc, aż za­dzwoni te­le­fon. To zna­czy te­le­fon Hul­tqu­ista. In­spek­tor ka­zał za­blo­ko­wać wszyst­kie wyj­ścia z ho­telu, a gdy tylko na­stąpi po­łą­cze­nie, do ak­cji wkro­czy grupa po­li­cjan­tów ukry­wa­ją­cych się te­raz w pod­zie­miu.

Sta­nic ba­wił się parą wodną, która skra­plała się na szy­bie, gdy po­woli ro­bił wy­dech. Je­śli tylko wy­pusz­czał po­wie­trze przez nos, wy­raź­nie wi­dział ska­czące w bu­dynku na­prze­ciwko ko­biety. Do­strze­gał na­wet markę każ­dego stroju tre­nin­go­wego. Ale je­śli otwo­rzył usta i na ze­wnątrz wy­do­stało się cie­pło, po­sta­cie po­woli zni­kały w de­li­kat­nej mgle. Prze­su­nął czoło odro­binę w prawo, żeby mieć lep­szy wi­dok.

Za­dzi­wia­jąca jest ta ich po­my­sło­wość, uznał, gdy tre­nu­jące ko­biety na po­le­ce­nie in­struk­torki prze­rwały ćwi­cze­nia. Praw­do­po­dob­nie pra­gną je­dy­nie tro­chę lep­szej syl­wetki, na przy­kład pła­skiego brzu­cha, a jed­nak kom­bi­nują jak koń pod górę, pró­bu­jąc wy­my­ślić coś no­wego i eks­cy­tu­ją­cego, żeby tre­ning nie był nu­żący. Albo – nie daj Boże – nie­modny. Chwilę póź­niej cała ósemka stała w rzę­dzie, każda ko­bieta z krótką sztangą w dło­niach. Na ko­lejny sy­gnał za­częły pod­ska­ki­wać i ku­cać z wy­cią­gnię­tymi przed sie­bie cię­żar­kami. Za­kra­wało to na ma­so­chizm. Może cho­ciaż mu­zykę mają do­brą, po­my­ślał Sta­nic i od­wró­cił się od okna.

Kiedy w 1957 roku ukoń­czono bu­dowę kom­pleksu Spin­ne­riet w cen­trum Malmö, był to naj­więk­szy bu­dy­nek ca­łej Skan­dy­na­wii. Ogromny pię­cio­kon­dy­gna­cyjny mo­loch bu­dził spore za­in­te­re­so­wa­nie – nie tylko ze względu na swój roz­miar. Z ze­wnątrz był ty­po­wym przed­sta­wi­cie­lem swo­jej epoki, na fa­sa­dach za­mon­to­wano rzę­dami wiel­kie pre­fa­bry­ko­wane płyty, a poza par­te­rem i ta­ra­sami na da­chu, ze wszyst­kich stron wy­glą­dał tak samo. Dla miesz­kań­ców mia­sta w tam­tych cza­sach mu­siało to być coś zu­peł­nie no­wego, a nie­wąt­pli­wie naj­bar­dziej w oczy rzu­cały się ta­rasy. Główny bu­dy­nek oka­lała wą­ska do­bu­dówka, w któ­rej mie­ścił się Ho­tel Ar­ka­den. Na otwar­tych prze­strze­niach po obu stro­nach środ­ko­wego bu­dynku za­sa­dzono ro­ślin­ność, która zdą­żyła się już prze­obra­zić w wy­jąt­kowo piękne ogrody. Ho­tel Ar­ka­den nadał na­zwę ca­łemu blo­kowi, a dzięki du­żej re­stau­ra­cji i dan­sin­gowi sta­no­wił praw­dziwe cen­trum ży­cia to­wa­rzy­skiego Malmö. Re­cep­cja ho­telu znaj­do­wała się na par­te­rze, ale wszyst­kie 170 po­koi i apar­ta­men­tów na wyż­szych po­zio­mach. Dan­sing już dawno za­mknięto, a ho­tel na­le­żał obec­nie do mię­dzy­na­ro­do­wej sieci, ale na­dal za­li­czał się do naj­po­pu­lar­niej­szych w mie­ście. Sie­dem go­dzin temu za­bez­pie­czono jego cztery sale kon­fe­ren­cyjne, pół pię­tra nad re­cep­cją.

W jed­nej z nich ze­brała się grupa śled­cza z Ko­mendy Okrę­go­wej Po­li­cji Kry­mi­nal­nej. Sta­nic tkwił przy oknie, a po­zo­sta­łych czte­rech po­li­cjan­tów sie­działo przy wiel­kim stole kon­fe­ren­cyj­nym. Hul­tqu­ist za­jął miej­sce u jego szczytu i te­raz pró­bo­wał się sku­pić na po­rząd­ko­wa­niu ogrom­nego stosu wy­dru­ków, od­ręcz­nych no­ta­tek i zwit­kach pa­pieru fak­so­wego. Nie da się za­prze­czyć, ka­wał z niego chłopa, po­my­ślał Sta­nic i uśmiech­nął się iro­nicz­nie, ob­ser­wu­jąc na­ra­sta­jącą iry­ta­cję in­spek­tora. Ten z po­mru­kiem nie­za­do­wo­le­nia zgar­nął wszyst­kie pa­piery w kupkę i bły­ska­wicz­nym ru­chem po­pra­wił oku­lary na no­sie. Nie­zły re­fleks jak na pięć­dzie­się­cio­latka, skon­sta­to­wał Sta­nic, sia­da­jąc na dru­gim szczy­cie stołu, na­prze­ciw swo­jego szefa.

– Jest jesz­cze kawa? – Dah­le­wid rap­tem wstał i chwy­cił za ter­mos. Po­trzą­snął nim z iry­ta­cją i jęk­nął gło­śno. – Gdzie po­działa się ta baba?

Sta­nic nie do­ga­dy­wał się z tym nie­chluj­nym sztok­holm­czy­kiem. Od kiedy tylko po­znali się kilka lat temu, współ­praca im się nie ukła­dała. We­dług Sta­nica wy­ni­kało to z faktu, że Dah­le­wid za­wsze chciał być naj­więk­szym ko­za­kiem wy­działu. Wpraw­dzie był nie­mal o głowę wyż­szy, ale obaj wie­dzieli, jak roz­strzy­gnę­łoby się star­cie mię­dzy nimi, gdyby kie­dy­kol­wiek do niego do­szło. Mi­chael Sta­nic nie był ani szcze­gól­nie wy­soki, ani mu­sku­larny, ale nie było wąt­pli­wo­ści, że twarda z niego sztuka. W zdo­by­ciu ugrun­to­wa­nej re­pu­ta­cji tak w po­li­cji, jak i w miej­sco­wym pół­światku nie prze­szka­dzały też z pew­no­ścią jego wło­skie ko­rze­nie. Dah­le­wid nie otrzy­mał żad­nej od­po­wie­dzi, więc zde­cy­do­wa­nym kro­kiem opu­ścił salę, żeby roz­mó­wić się z pa­nią z ob­sługi ho­te­lo­wej.

Sta­nic po­trzą­snął głową i na­po­tkał spoj­rze­nie swo­jego part­nera. Malm­ström uśmiech­nął się i prze­wró­cił oczami. Pra­co­wali ra­zem od czte­rech lat i Sta­nic na­prawdę do­ce­niał to­wa­rzy­stwo swo­jego in­te­li­gent­nego ko­legi. Mimo że rok wcze­śniej po­peł­nił po­ważny błąd w oce­nie sy­tu­acji, przez co po­mógł dwóm po­dej­rza­nym wy­je­chać z kraju, cie­szył się du­żym uzna­niem szefa. Ze wszyst­kich człon­ków grupy do­cho­dze­nio­wej to Malm­ström był z pew­no­ścią ob­da­rzony naj­bar­dziej lot­nym umy­słem i już kil­ku­krot­nie przy­czy­nił się do roz­wią­za­nia skom­pli­ko­wa­nego śledz­twa. Ża­den był z niego twar­dziel, ale to wła­śnie Sta­nic ce­nił w nim naj­bar­dziej. W Ko­men­dzie Okrę­go­wej Po­li­cji Kry­mi­nal­nej w Malmö pra­co­wało aż za dużo twar­dzieli.

Pią­tym męż­czy­zną w gru­pie był Bengts­son. Jako je­dyny nie skoń­czył jesz­cze trzy­dziestki i pra­co­wał z nimi od nie­dawna. Na swój ory­gi­nalny spo­sób wy­glą­dał, jakby urwał się pro­sto z lat sześć­dzie­sią­tych, z tymi swo­imi oku­la­rami w gru­bych opraw­kach i za­baw­nymi kra­wa­tami. Bengts­son był za­wsze pod kra­wa­tem, nie­za­leż­nie od tego, czy aku­rat sie­dzieli w gę­stych krza­kach w parku, czy mieli od­prawę na ko­men­dzie. Dziś za­ło­żył swój ulu­biony; zro­biony na szy­dełku z brą­zo­wo­po­ma­rań­czo­wej włóczki z frę­dzel­kami na dole. Był wy­jąt­kowo brzydki, ale pa­so­wał do ny­lo­no­wej ko­szuli.

Dah­le­wid wkro­czył do sali z ter­mo­sem w dło­niach, po czym, pod­śpie­wu­jąc, za­jął miej­sce za sto­łem i na­lał so­bie kawy. Hul­tqu­ist spoj­rzał na niego i gło­śno chrząk­nął. Dah­le­wid na­tych­miast prze­stał nu­cić. In­spek­tor zdjął oku­lary i wstał.

– Do­bra. Więc fa­cet na­zywa się Urmas Ava­rand. Uro­dził się na Ło­twie, w mie­ście Dy­ne­burg nie­da­leko gra­nicy z Bia­ło­ru­sią, ale od naj­młod­szych lat spę­dzał dużo czasu w Miń­sku. Tam zor­ga­ni­zo­wał so­bie prze­strzeń na swoją dzia­łal­ność, a w ciągu ostat­nich czte­rech lat stwo­rzył także po­kaźną sieć poza gra­ni­cami kraju, przede wszyst­kim na Wę­grzech, gdzie na­wią­zał kon­takt z Ro­ber­tem Car­rin­gha­mem, Ir­land­czy­kiem, któ­rego już bar­dzo do­brze znamy. Za­opa­truje po­łowę Eu­ropy Środ­ko­wej w fen­me­tra­zynę, znaną tu też pod na­zwą Pre­lu­din albo po pro­stu jako luk­su­sowa am­fe­ta­mina, po­nie­waż odu­rza na dłu­żej. Bar­dzo po­pu­larna wśród mło­dzieży – do­dał z po­nurą miną. – Ir­land­czyk ma na kon­cie długą se­rię prze­stępstw i jest po­dej­rzany mię­dzy in­nymi o za­bój­stwo dwóch mło­dych osób w Ho­lan­dii, a do tego ma całe za­stępy „au­to­stra­do­wych mró­wek” i w ten spo­sób prze­myca pa­pie­rosy na Wy­spy Bry­tyj­skie. Jest śli­ski jak wę­gorz i sam ni­gdy nie zo­stał aresz­to­wany. Urmas Ava­rand do­ro­bił się ma­jątku na dys­try­bu­cji nar­ko­ty­ków na swoim te­ry­to­rium, a te­raz roz­sze­rzył asor­ty­ment o wszel­kiej ma­ści broń palną. Na pierw­szy rzut oka wy­daje się to ra­czej zbie­giem oko­licz­no­ści, gdyż w zna­nych nam przy­pad­kach cho­dziło o małe se­rie o bar­dzo zróż­ni­co­wa­nym po­cho­dze­niu. Praw­do­po­dob­nie za­pro­po­no­wano mu broń jako za­płatę przy ja­kiejś więk­szej trans­ak­cji, a te­raz pró­buje ba­wić się w jed­nej pia­skow­nicy z du­żymi chłop­cami z Eu­ropy. Jed­nak na po­czątku tego ty­go­dnia jego am­bitne plany po­krzy­żo­wał do­sko­nale prze­pro­wa­dzony na­lot fiń­skiej po­li­cji. – Z po­wro­tem za­ło­żył oku­lary do czy­ta­nia i prze­kart­ko­wał ra­port. – Po sze­roko za­kro­jo­nych pra­cach zwia­dow­czych Fi­nom udało się za­trzy­mać do­stawę trzy­stu sześć­dzie­się­ciu cze­skich pi­sto­le­tów ma­szy­no­wych Skor­pion mod 61. Ava­rand wy­słał trans­port cię­ża­rówką przez Ro­sję, a kiedy prze­kro­czyli fiń­ską gra­nicę, tuż za Ima­trą zła­pała ich po­li­cja. Skor­pion przy­po­mina ka­łasz­ni­kowa, ale jest mniej­szy i wy­god­niej­szy w uży­ciu. – Po­wiódł wzro­kiem po ze­bra­nych i kon­ty­nu­ował: – Nie­stety Ava­rand umknął i zdo­łał prze­do­stać się przez Bał­tyk, po­dobno w Sankt Pe­ters­burgu wsiadł na po­kład nie­wiel­kiego statku. W Szwe­cji praw­do­po­dob­nie za­dbali o niego so­jusz­nicy, ale ze sto­licy nie przy­szła jesz­cze żadna kon­kretna in­for­ma­cja. Ani jed­nego zdję­cia, więc w tym mo­men­cie mo­żemy tylko mieć na­dzieję, że to wła­śnie on. – Prze­rwał na chwilę i wes­tchnął. – Mimo to mają tam pew­ność, że Ava­rand zmie­rza na po­łu­dnie i za­trzy­mał się u nas, w Malmö… cho­ciaż nie wiem, jak do tego do­szli. Ale albo to on, albo ktoś nas nie­źle wy­ro­lo­wał. W każ­dym ra­zie ko­leś sie­dzi w po­koju sto czter­dzie­ści trzy, w apar­ta­men­cie pre­zy­denc­kim, tu­taj, na ta­ra­sie, ra­zem z dwoma Ro­sja­nami: Sier­gie­jem Bu­ki­nem i Wła­di­mi­rem Eisen­ber­giem, re­ke­tie­rami ze Sztok­holmu. Na­prawdę twarde sztuki, jak ro­zu­miem. – In­spek­tor po­li­cji kry­mi­nal­nej po­woli zdjął oku­lary i sta­ran­nie wy­czy­ścił je ser­wetką. – Ra­zem z na­szym chło­pa­kiem. Taką mamy na­dzieję.

Sta­nic po­chy­lił się do przodu.

– Kiedy bę­dziemy wie­dzieć na pewno?

– Jak tylko za­dzwoni te­le­fon. Ru­skich je­ste­śmy pewni, ale Ava­randa nie. Je­śli to nie on, sporo osób bę­dzie miało wiele do wy­ja­śnie­nia. Cho­ciażby ci ze Sztok­holmu – do­dał, pa­trząc su­rowo na Dah­le­wida.

Bengts­son stłu­mił ziew­nię­cie i zer­k­nął na ze­gar. Pięt­na­ście po trze­ciej i żad­nych wi­do­ków na lunch. Po­gła­dził się po ko­szuli na piersi i wy­stu­dio­wa­nym ru­chem po­pra­wił kra­wat. Cięż­kie ży­cie z tym Hul­tqu­istem.

Urmas Ava­rand był bar­dzo zi­ry­to­wany. Nie dość, że ci dwaj es­toń­scy idioci stra­cili w Fin­lan­dii trzy­dzie­ści ła­dun­ków, to jesz­cze te­raz utknął na tym szwedz­kim za­du­piu przez de­bila Awa­diego. Dla­czego, do cho­lery, zgo­dził się zo­stać w Malmö, za­miast ru­szyć pro­sto na po­łu­dnie. Ale te­raz już dość. Ani jed­nego dnia dłu­żej.

Nie miał zie­lo­nego po­ję­cia, z czego za­płaci te­raz Ir­land­czy­kowi, ale to mu­siało po­cze­kać. Wstał ener­gicz­nie z fo­tela i pod­szedł do okna. Na­prze­ciwko znaj­do­wał się dwu­kon­dy­gna­cyjny sze­re­go­wiec z ogród­kami. W jed­nym z okien pa­no­ra­micz­nych zo­ba­czył star­szą ko­bietę, szła, trzy­ma­jąc w ra­mio­nach ma­łego pie­ska. Za­trzy­mała się na chwilę, po­gme­rała tro­chę przy du­żej ro­śli­nie do­nicz­ko­wej, a na­stęp­nie prze­szła w inną część miesz­ka­nia i znik­nęła mu z oczu. Poza tym ni­kogo nie wi­dział. Sier­giej i Wła­di­mir przy­glą­dali mu się uważ­nie. Ci dwaj Ro­sja­nie fak­tycz­nie oka­zali się ogrom­nie po­mocni, mimo że suma ich ilo­ra­zów in­te­li­gen­cji nie była wyż­sza niż roz­miar koł­nie­rzyka Ava­randa. Ale wie­dzieli, jak w ra­zie ko­niecz­no­ści prze­ko­nać lu­dzi do zmiany zda­nia. Wła­di­mi­rowi udało się na­wet skle­cić pro­sty plan ucieczki, gdy spo­tkali się w Ny­näshamn ty­dzień wcze­śniej, a po do­tar­ciu do Malmö zda­wało się, że po­li­cja zgu­biła ślad. Te­raz jed­nak za­czął na­prawdę się de­ner­wo­wać. Sie­dzieli w po­koju ho­te­lo­wym już pra­wie całą dobę, cze­ka­jąc na te­le­fon od Awa­diego, wkrótce miał na­dejść sy­gnał z Ko­pen­hagi, a wtedy to na­prawdę naj­wyż­szy czas się wy­no­sić. Szwed, który wy­na­jął dla nich po­kój, za­pew­niał, że będą po dru­giej stro­nie Sundu, za­nim za­pad­nie wie­czór, ale Ava­rand od po­czątku miał złe prze­czu­cia. To trwało zde­cy­do­wa­nie za długo. Za oknem jed­nak ni­czego nie wi­dział. Od­wró­cił się do Szweda i w mil­cze­niu zmie­rzył go wzro­kiem. Było coś nie­sa­mo­wi­cie iry­tu­ją­cego w tym blon­dy­nie, który te­raz ga­pił się na niego z fo­tela. Z wi­docz­nym brzusz­kiem, nie­mal prze­zro­czy­stą skórą i rzad­kim ja­snym wą­sem przy­po­mi­nał Ło­ty­szowi al­bi­nosa, któ­rego znał w mło­do­ści w Miń­sku. Szwed, który po­dobno na­zy­wał się Berne, nie po­ru­szył się ani o mi­li­metr.

– Je­ste­ście głodni? – za­py­tał w końcu.

Ava­rand po­woli po­krę­cił głową.

– Nie.

– Bo mogę za­mó­wić coś do po­koju – wy­ja­śnił Szwed, po­ka­zu­jąc kartę z ho­te­lo­wym menu dwóm Ro­sja­nom sie­dzą­cym na so­fie obok. Spoj­rzeli zdzi­wieni na Ava­randa. An­giel­ski nie na­le­żał do ich moc­nych stron.

Ło­tysz stał te­raz tuż przy Ber­nem. Szwed za­czął się ner­wowo krę­cić. Coś było z nim nie tak. Ewi­dent­nie miał kon­takt z ludźmi w Ko­pen­ha­dze, znał wszyst­kich trzech po imie­niu, ale te­raz trwało to zde­cy­do­wa­nie za długo. Na­brał ochoty, by za­dzwo­nić na nu­mer miesz­ka­nia w Ishøj, ale się po­wstrzy­mał. Po­li­cja dep­tała im po pię­tach, a on był tak głodny, że aż roz­bo­lał go brzuch.

– Ok, Berne. Za­mów coś do je­dze­nia.

Szwed się­gnął po te­le­fon i otwo­rzył menu na szkla­nym sto­liku.

– Na co ma­cie ochotę? Ham­bur­gery? Tartę? To­sty?

Ava­rand ze­sztyw­niał. Czy Szwed nie wy­da­wał się zbyt pod­eks­cy­to­wany tym za­da­niem? Spoj­rzał mu pro­sto w oczy.

– Ja za­dzwo­nię.

– Aha… A my­śla­łem, że nie chcesz…

– Odłóż słu­chawkę. Na­tych­miast.

Ro­sja­nie od razu zo­rien­to­wali się, że at­mos­fera zgęst­niała. Wła­di­mir po­chy­lił się do przodu i po­pra­wił wia­trówkę.

Berne wstał i za­śmiał się.

– Spo­koj­nie, ko­le­dzy. Ja­sne, dzwoń, je­śli chcesz. W końcu to twoje przed­sta­wie­nie. – Pod­szedł do okna. Po dro­dze po­kle­pał Wła­di­mira po ra­mie­niu i wy­szcze­rzył zęby. – Spo­koj­nie, to­wa­rzy­szu.

Ava­rand da­lej śle­dził go wzro­kiem. Szwed na­chy­lił się nad pa­ra­pe­tem i za­pa­lił pa­pie­rosa.

– Ja w każ­dym ra­zie chciał­bym ham­bur­gera.

Ava­rand kiw­nął po­woli głową.

– Ham­bur­ger. – Zro­bił długą prze­rwę. – Dla­czego nie dzwo­nią, Berne? Czy za­po­mnia­łeś mi o czymś po­wie­dzieć?

Szwed uniósł za­sko­czony brwi, ewi­dent­nie go to ura­ziło.

– Ja o czymś za­po­mnia­łem? O co ci cho­dzi?

– Dla­czego nie dzwo­nią?

– Nie wiem. – Po­trzą­snął głową i bez­rad­nie roz­ło­żył ręce. – Wiem tylko, że Duń­czyk ma za­dzwo­nić dwie go­dziny przed od­jaz­dem. Pod ho­te­lem wsia­damy do czar­nego vana marki Che­vro­let na szwedz­kich bla­chach, a po­tem je­dziemy pro­sto przez Sund. Twój kon­takt spo­tyka się z nami po dru­giej stro­nie. Na par­kingu na Ka­strup. To wszystko.

– Na par­kingu?

Szwed się wzdry­gnął.

– Nie, prze­pra­szam. Cho­dziło mi o dwo­rzec. – Prze­je­chał ręką przez włosy i nie­spo­koj­nie się za­śmiał. – Kurwa, też się zro­bi­łem ner­wowy od tego sie­dze­nia. Dwo­rzec. Po le­wej stro­nie.

Ava­rand przez chwilę się za­sta­na­wiał, po­tem ski­nął głową w kie­runku Ro­sjan. Roz­luź­nili się i coś mruk­nęli. Na­stęp­nie Ło­tysz wstał i po­szedł do sy­pialni.

– Okej, Berne. To zjemy już w Da­nii.

Szwed wziął głę­boki od­dech i za­ci­snął po­wieki. Zro­biło się na­prawdę nie­przy­jem­nie.

W sy­pialni Ava­rand wy­cią­gnął z ny­lo­no­wej torby pi­sto­let ma­szy­nowy i szybko przy­krę­cił tłu­mik. Te­raz za­czyna się za­bawa.

W sze­re­gowcu na prze­ciw­le­głym krańcu da­chu w tym sa­mym mo­men­cie je­den z po­li­cjan­tów pod­no­sił słu­chawkę te­le­fonu. Ma­lutka star­sza pani cią­gle ner­wowo krę­ciła się po kuchni z psem wtu­lo­nym w ra­miona, mru­cząc mu coś do ucha.

– Spo­koj­nie, pani Öster­berg. Już nie­długo ko­niec. – Ode­brano po pierw­szym sy­gnale. – Tu Palm. Wła­śnie ode­bra­łem wia­do­mość. To Ava­rand.

In­spek­tor Hul­tqu­ist odło­żył słu­chawkę i ski­nął w stronę grupy śled­czej.

– Okej, odłóż­cie ka­napki. Bie­rzemy się do ro­boty. I, do cho­lery, nie za­po­mnij­cie ka­mi­ze­lek.

Sta­nic i Malm­ström we­szli do windy, a po­zo­stali ze­szli po scho­dach do ga­rażu. Sta­nic ostatni raz spraw­dził pi­sto­let i po­pra­wił ka­mi­zelkę tak­tyczną.

– Po­móż mi z pa­skiem, Micke.

Sta­nic sta­nął za Malm­strömem i za­piął grubą ta­śmę z rze­pem, pod­czas gdy jego part­ner na­ci­snął przy­cisk, wziął głę­boki od­dech i ob­ser­wo­wał zmie­nia­jące się czer­wone cy­fry na pa­nelu mię­dzy drzwiami windy. Sta­nic za­uwa­żył, że jest spięty.

– Jak się ma Ham­pus? Dawno go nie wi­dzia­łem.

Malm­ström się uśmiech­nął.

– Świet­nie. Do­sta­łem wczo­raj od niego kur­czaczka. Sam zro­bił go w przed­szkolu.

– Skoń­czył już cztery lata?

– Osiem­na­stego czerwca. Robi się z niego ka­wał chłopa. Ja­kiś wielki wy­rósł.

– Może czas na ko­lej­nego?

Malm­ström wes­tchnął i od­wró­cił wzrok od mi­ga­ją­cych cyfr.

– Może. Nie je­stem pe­wien. Net­tan się waha. Nie od­po­wiada jej moja praca. Wiesz, stan­dard.

Sta­nic kiw­nął głową. Stan­dard. Je­śli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, Malm­strömowi zo­sta­nie nie­cały rok do za­koń­cze­nia szko­le­nia, a po­tem może ubie­gać się o jedną z po­sad ad­mi­ni­stra­cyj­nych. I nie na­ra­żać się już na nie­bez­pie­czeń­stwa. Zo­sta­nie pew­nie do­sko­na­łym sze­fem, ale to nie miało zna­cze­nia. Sta­nic bę­dzie za nim bar­dzo tę­sk­nił.

– Ty­powe. – Malm­ström wró­cił do ga­pie­nia się na mi­ga­jące znaki.

– Co masz na my­śli?

– Jesz­cze jedna winda je­dzie w dół. Chyba środ­kowa.

Chwilę póź­niej otwo­rzyły się me­ta­lowe drzwi po le­wej stro­nie. Sta­nic stał z boku za swoim part­ne­rem i nie za­uwa­żył za­gro­że­nia, aż zro­biło się za późno. Z wnę­trza windy do­bie­gła krótka se­ria strza­łów, Malm­ström po­le­ciał do tyłu i ude­rzył w ścianę. Sta­nic wy­cią­gnął pi­sto­let i od­dał dwa strzały, jed­no­cze­śnie rzu­ca­jąc się w bok. Lu­stro w win­dzie eks­plo­do­wało odłam­kami szkła za Wła­di­mi­rem Eisen­ber­giem, który upadł ciężko na pod­łogę, ob­fi­cie krwa­wiąc. Drzwi za­częły po­woli się za­my­kać, a Sta­nic z tru­dem wy­cią­gnął nie­przy­tom­nego Ro­sja­nina. Broń zo­stała w win­dzie, która kon­ty­nu­owała swoją drogę w dół.

Po­tem do­strzegł Malm­ströma. Sie­dział przy ścia­nie z opusz­czo­nymi ra­mio­nami, ciężko od­dy­cha­jąc sze­roko otwar­tymi ustami. Pod­łoga pod nim szybko po­kry­wała się czer­wie­nią. Sta­nic za­uwa­żył, że jego part­ner zo­stał tra­fiony w lewe udo.

– Malm­ström! Kurwa mać! – Sta­nic z tru­dem pod­szedł do przy­ja­ciela i de­li­kat­nie po­ło­żył go na zim­nej ka­mien­nej pod­ło­dze. – Po­wiedz coś! Gdzie cię boli?!

Malm­ström po­ru­szył wolno ustami, ale nie wy­mó­wił ani słowa. Sta­nic wy­cią­gnął krót­ko­fa­lówkę.

– Hul­tqu­ist! Malm­ström zo­stał tra­fiony! Strasz­nie krwawi! Tam­ten skur­wy­syn scho­wał się w win­dzie!

Naj­pierw usły­szał trza­ski w od­bior­niku, a po chwili prze­ło­żony od­po­wie­dział:

– We­zwij ka­retkę. Za­raz tam będę!

Oczy za­pie­kły Sta­nica od kro­pel potu, a wzrok mu zmęt­niał, gdy wy­bie­rał nu­mer.

– Halo! Po­strze­lony po­li­cjant w Ho­telu Gar­den! Silne krwa­wie­nie z uda! Przy­jedź­cie jak naj­szyb­ciej!

Go­rącz­kowo po­tarł so­bie twarz i po­chy­lił się nad Malm­strömem.

– Nie de­ner­wuj się, przy­ja­cielu. Wszystko bę­dzie do­brze. Ka­retka już je­dzie.

Malm­ström od­dy­chał ciężko i zda­wał się tra­cić przy­tom­ność. Sta­nic zrzu­cił ka­mi­zelkę i zdjął swój gruby swe­ter. Zwi­nął go w kulkę i de­li­kat­nie pod­ło­żył pod głowę part­nera. Wtedy do­strzegł, że spodnie ko­legi są cał­ko­wi­cie prze­siąk­nięte krwią. Wstał i prze­biegł w dół wą­skimi scho­dami pro­wa­dzą­cymi do wej­ścia. Po dro­dze spo­tkał re­cep­cjo­nistkę, która na wi­dok po­li­cjanta pod­sko­czyła z prze­ra­że­nia w bok.

– C-co się stało…? Sły­sza­łam…

– Ap­teczka! Szybko!

Re­cep­cjo­nistka wska­zała na otwarte drzwi do biura, a Sta­nic ścią­gnął ze ściany zie­lony pla­sti­kowy po­jem­nik. Chwilę póź­niej był już na gó­rze przy dwóch ran­nych męż­czy­znach i wy­sy­py­wał za­war­tość pu­dełka na pod­łogę. Chwy­cił za gruby zwój ban­daży i kuc­nął obok ko­legi. Ten wciąż krwa­wił ob­fi­cie, więc Sta­nic de­li­kat­nie pod­niósł jego nogę, aby za­ło­żyć opa­tru­nek jak naj­bli­żej rany. W tym sa­mym mo­men­cie Hul­tqu­ist wbiegł po scho­dach z wy­cią­gniętą bro­nią.

– Sta­nic! Co z nim?

– Źle! Cho­ler­nie krwawi! Gdzie jest ka­retka? – Sta­nic był tak wście­kły, że się trząsł, le­dwo zdo­łał za­wią­zać su­peł na śli­skiej tka­ni­nie opa­trun­ko­wej.

Hul­tqu­ist oparł się na ko­la­nach i po­ło­żył dłoń na czole Malm­ströma.

– Zlany zim­nym po­tem. Gdzie go tra­fili?

– W nogę. Udo, chyba. Skur­wy­syn nas za­sko­czył.

Hul­tqu­ist pod­szedł do Ro­sja­nina i spraw­dził puls na tęt­nicy szyj­nej.

– Eisen­berg. Nie żyje. Kto strze­lał?

– Ja.

Gdy ka­retka po­ja­wiła się kilka mi­nut póź­niej, Malm­ström był na­dal przy­tomny. Ko­bieta po trzy­dzie­stce ode­pchnęła Sta­nica i ra­zem z ra­tow­ni­kiem me­dycz­nym ba­dała ran­nego. Drugi ra­tow­nik stwier­dził, że Ro­sja­nina nie da się już ura­to­wać.

– Krwo­tok tęt­ni­czy. Po­daję kro­plówkę. – Ra­tow­niczka spraw­nie wbiła igłę w grzbiet le­wej dłoni Malm­ströma, pod­czas gdy ra­tow­nik po­dał jej mocny ban­daż. Prze­cięła ga­zowy opa­tru­nek Sta­nica i roz­darła tka­ninę spodni. Stru­mień krwi try­skał z dziury po kuli, a ona szyb­kimi ru­chami za­wią­zy­wała po­rządny opa­tru­nek.

– Prze­żyje? – Głos Sta­nica był le­dwo sły­szalny.

Ko­bieta zer­k­nęła na niego znad opa­trunku.

– Miejmy na­dzieję. Stra­cił dużo krwi. – Po­dała mu to­rebkę z kro­plówką. – Trzy­maj. Tylko wy­soko.

– Po­jadę z nim do szpi­tala. To… była moja wina.

Wi­działa cier­pie­nie Sta­nica. Pod­nio­sła się.

– Ja­koś nie chce mi się w to wie­rzyć. No, je­dziemy.

Ka­retka gwał­tow­nie skrę­ciła w sze­roką ulicę Ami­rals­ga­tan, a kie­rowca po­łą­czył się z in­ten­sywną te­ra­pią.

– Naj­wyż­szy prio­ry­tet. Rana po­strza­łowa. Praw­do­po­dob­nie krwo­tok z tęt­nicy udo­wej. Stan pa­cjenta się po­gar­sza. – Od­wró­cił się i spy­tał: – Ci­śnie­nie krwi?

Ra­tow­niczka jesz­cze raz spraw­dziła war­to­ści.

– Le­d­wie sie­dem­dzie­siąt na sto. Ta­chy­kar­dia… Pa­cjent nie­przy­tomny.

Kie­rowca po­wtó­rzył war­to­ści do na­daj­nika, jed­no­cze­śnie gwał­tow­nie skrę­ca­jąc w Bergs­ga­tan. Sta­nic sie­dział tuż przy Malm­strömie i mocno ści­skał opa­tru­nek. Serce biło mu w gar­dle, a pa­trząc na nie­przy­tom­nego przy­ja­ciela, miał wra­że­nie, że to wszystko to kosz­marny sen.

– Sta­nic! Noga wy­soko, nie za­po­mi­naj! – roz­ka­zała pie­lę­gniarka.

– To co po­wie­dzia­łaś? Co to zna­czy W po­rządku z nim? – Przez dźwięk sy­ren męż­czy­zna le­dwo sły­szał swój głos.

– Ci­śnie­nie krwi jest bar­dzo ni­skie. Puls też. Trzy­mamy kciuki. – Zdo­była się na blady uśmiech, ale jed­no­cze­śnie przy­znała, że ci­śnie­nie sys­te­ma­tycz­nie spada. Za­raz po­tem am­bu­lans ostro za­ha­mo­wał przed od­dzia­łem ra­tun­ko­wym. Otwarto tylne drzwi, a Sta­nic wy­sko­czył z po­jazdu.

Kiedy wwieźli Malm­ströma do środka, pod­szedł do nich le­karz, za­trzy­mał ich w pół ru­chu i na­tych­miast za­czął ciąć no­gawki ran­nego po­li­cjanta. Opa­tru­nek był cał­ko­wi­cie prze­siąk­nięty, a kiedy le­karz go uniósł, krew nie prze­sta­wała ciek­nąć.

– Ar­te­ria fe­mo­ra­lis. We­zwij­cie Ene­ro­tha. Sio­stro, pro­szę in­tu­bo­wać. Za­bie­ramy go od razu! – Pie­lę­gniarka po­bie­gła do re­cep­cji, żeby za­dzwo­nić, pod­czas gdy inni w po­śpie­chu prze­wieźli Malm­ströma do sali ope­ra­cyj­nej. Sta­nic zdą­żył do­strzec, jak pie­lę­gniarka wsuwa pla­sti­kową rurkę od re­spi­ra­tora w gar­dło przy­ja­ciela, za­nim za­mknięto drzwi.

Po­tem zro­biło się ci­cho. Pod­szedł do niego pie­lę­gniarz.

– A pan w ja­kim jest sta­nie?

– Co? Do­brze. To zna­czy…

– Ma pan krew na ubra­niach. Jest pan ranny?

Sta­nic zdzi­wiony spoj­rzał na swoją ko­szulkę i zo­ba­czył, że jest cała we krwi.

– Nie… to… – Wska­zał w kie­runku sali ope­ra­cyj­nej.

Młod­szy męż­czy­zna sze­roko się uśmiech­nął i po­kle­pał go po ra­mie­niu.

– Pro­szę na ra­zie usiąść. Part­ner jest w do­brych rę­kach. Dok­tor Ene­roth to nasz naj­lep­szy chi­rurg na­czy­niowy – oświad­czył i udał się w kie­runku re­cep­cji. W po­ło­wie drogi wy­cią­gnął rękę i wska­zał to­a­lety. – Tam może się pan umyć.

W tym sa­mym mo­men­cie otwarto drzwi do po­koju 143 w Ho­telu Gar­den.

– Po­li­cja! – wrza­snął Dah­le­wid, a se­kundę póź­niej roz­bito szyby dwóch okien apar­ta­mentu. Wpa­dło przez nie dwóch po­li­cjan­tów z od­działu spe­cjal­nego, ze­sko­czyw­szy wcze­śniej z sze­ro­kiego ta­rasu. Szybko prze­szu­kali wszyst­kie po­miesz­cze­nia.

– Czy­sto! – za­mel­do­wano.

Dah­le­wid wszedł z bro­nią w go­to­wo­ści. W apar­ta­men­cie zna­leźli tylko jed­nego męż­czy­znę. Na fo­telu naj­bli­żej drzwi sie­dział nie­ru­chomo Berne Åkes­son. Gdy Dah­le­wid na­chy­lił się nad nim, do­strzegł w czole dziurę po kuli. Wziął głę­boki od­dech. Pod­niósł krót­ko­fa­lówkę. – Tu Dah­le­wid. Åkes­son nie żyje. Ava­rand znik­nął.

Gun­nar Hul­tqu­ist nie mógł uwie­rzyć wła­snym uszom. Dwóch jego lu­dzi po­strze­lono prak­tycz­nie w tej sa­mej chwili. Ude­rzył pię­ścią w sa­mo­chód obok sie­bie, tak że przez ga­raż po­nio­sło się echo. A gdzie jest ten pie­przony Ava­rand?

Bengts­son pod­sko­czył, wy­stra­szony ha­ła­sem, i spoj­rzał z nie­po­ko­jem w stronę Hul­tqu­ista.

– Co się stało?

– Berne Åkes­son nie żyje. A Ava­rand znik­nął.

– O nie! To nie­moż­liwe.

Szef śledz­twa kon­ty­nu­ował roz­mowę.

– Ostroż­nie zejdź­cie na dół. Je­ste­śmy na po­zio­mie trze­cim. Wy­sy­łam stąd Bengts­sona z grupą. Pil­nu­jemy wszyst­kich wind. Bez od­bioru.

Wci­snął od­bior­nik w kie­szeń ka­mi­zelki i za­wo­łał czte­rech po­li­cjan­tów, któ­rzy stali przy wyj­ściach z za­chod­niej strony bu­dynku.

– Berne Åkes­son, nie­któ­rzy z was go znali. Nie żyje.

Je­den z po­li­cjan­tów wzdry­gnął się z za­sko­cze­nia.

– Åkes­son? Nie żyje?

– Nie­stety. Te­raz bar­dzo uwa­żaj­cie. Sprawcy są jesz­cze w bu­dynku. Praw­do­po­dob­nie spró­bują wy­do­stać się przez ga­raż. Bengts­son!

Młody ko­mi­sarz pod­biegł w po­śpie­chu.

– Wa­sza piątka idź­cie w górę, pię­tro po pię­trze. Dah­le­wid przyj­dzie z góry z jesz­cze czte­rema ludźmi. Tylko ostroż­nie. Nie chcemy wię­cej mar­twych po­li­cjan­tów.

In­spek­tor Hul­tqu­ist przez chwilę wiódł wzro­kiem za pod­wład­nymi, po czym zszedł na par­ter przez ga­raż. Spo­tkał pa­trol na Stu­dent­ga­tan.

– In­spek­to­rze. Zna­leź­li­śmy to w jed­nej z wind. – Po­li­cjant wy­cią­gnął nie­wielki pi­sto­let ma­szy­nowy. – TEC-9. Ame­ry­kań­ski.

Hul­tqu­ist kiw­nął głową.

– Do­brze. Scho­waj go i miej oczy do­okoła głowy. Sprawca na­dal jest na wol­no­ści. – Prze­szedł pod blo­ka­dami i sta­nął na pod­wyż­szo­nym chod­niku. Te­le­fon Sta­nica cią­gle nie od­po­wia­dał. Pew­nie jak zwy­kle za­po­mniał go włą­czyć. Za­dzwo­nił więc na ko­mendę.

– Tu Hul­tqu­ist. Alarm stre­fowy. Po­strze­lono po­li­cjanta. Za­mknij­cie wszyst­kie drogi ewa­ku­acji. Most, ka­ta­ma­rany, po­dusz­kowce, sa­mo­loty. Pe­łen ze­staw.

Urmas Ava­rand sie­dział sku­lony na pod­ło­dze pod oknem nie­wiel­kiego po­koju ho­te­lo­wego. Dwu­krot­nie sły­szał po­li­cjan­tów prze­bie­ga­ją­cych ko­ry­ta­rzem po dru­giej stro­nie drzwi. Są­dząc po to­nie ich gło­sów, mu­siało wy­da­rzyć się coś po­waż­nego. Praw­do­po­dob­nie zna­leźli już swo­jego ko­legę taj­niaka, a może na­wet zła­pali Eisen­berga, co ozna­czało, że czasu jest mało. Prze­cho­dząc za dru­gim ra­zem, kie­ro­wali się w stronę głów­nych wind, a w ciągu ostat­nich kilku mi­nut nie do­cho­dziły go żadne dźwięki. Pew­nie mieli pełne ręce ro­boty z Bu­ki­nem, po­my­ślał z uśmie­chem. Idiota zgo­dził się zejść po scho­dach pod pre­tek­stem, że le­piej się roz­dzie­lić. Sie­dzieli w ma­łym jed­no­oso­bo­wym po­koju na dru­gim końcu bu­dynku i z miej­sca opra­co­wali plan ucieczki. Ava­rand, wi­dząc tłu­stego Ro­sja­nina gra­mo­lą­cego się przez okno na dzie­dzi­niec, nie mógł po­wstrzy­mać śmie­chu. Pod­czas krót­kiego biegu przez ogród zio­łowy do oszklo­nej klatki scho­do­wej mu­siało go zo­ba­czyć co naj­mniej pięć­dzie­siąt osób. Chwilę póź­niej Ava­rand uchy­lił drzwi na ko­ry­tarz, ro­zej­rzał się i stwier­dził, że jest tam pu­sto.

Szybko i bez­gło­śnie do­stał się na drugi ko­niec dłu­giego przej­ścia i kuc­nął. Czy­sto. Za ro­giem do­strzegł windę to­wa­rową. Chwilę póź­niej stał już w nie­wiel­kim za­głę­bie­niu tuż przy drzwiach. Na dźwięk sy­gnału aż się wzdry­gnął, ale ka­bina była pu­sta. Po­śpiesz­nie wśli­zgnął się do środka i wci­snął gu­zik po­ziomu dru­giego. Uśmiech­nął się w za­do­wo­le­niu, ob­ser­wu­jąc za­my­ka­jące się drzwi. My­ślał o zwło­kach Szweda w apar­ta­men­cie. Przy­naj­mniej jedną rzecz zro­bił dzi­siaj do­brze. Ka­bina za­trzy­mała się gwał­tow­nie, ude­rzyło go chłodne po­wie­trze z ga­rażu. Nie do­strze­gał żad­nych ru­chów. Ava­rand ostroż­nie wy­szedł z windy i na­gle upadł na zie­mię jak długi.

– O, Boże! Prze­pra­szam. Nie wi­dzia­łem pana.

Ło­tysz bły­ska­wicz­nie się pod­niósł i wy­ce­lo­wał broń w twarz nie­zna­jo­mego.

– C-co… Ja nie­chcący. Nie wie­dzia­łem… – Męż­czy­zna pod­niósł ręce w po­wie­trze, za­ta­cza­jąc się w tył, aż oparł się o ścianę. Za­raz za­cznie pła­kać.

– Twój sa­mo­chód. Gdzie jest?

Gdy nie­zna­jomy po­woli zda­wał so­bie sprawę, że ma szansę prze­żyć ten in­cy­dent, wy­cią­gnął klu­czyki z kie­szeni ma­ry­narki i wska­zał nie­bie­skie audi. Ava­rand wziął klu­czyki i mach­nął pi­sto­le­tem w stronę windy. Męż­czy­zna wbiegł zgięty w pół do środka, a gdy drzwi za­częły się za­my­kać, opadł na pod­łogę jak su­flet, za­no­sząc się łzami. Ło­tysz nie mógł uwie­rzyć wła­snym oczom. Ow­szem, sły­szał, że Skan­dy­na­wo­wie są tchórz­liwi, ale to chyba re­kord świata. W ga­rażu nie było poza tym ży­wej du­szy, więc po chwili prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyjce.

Za­nim drzwi sali ope­ra­cyj­nej otwo­rzyły się w końcu po pra­wie dwóch go­dzi­nach, Sta­nic stał nie­ru­chomo przy wiel­kim oknie tak długo, że zdrę­twiała mu prawa ręka. Te­raz było już spo­koj­niej. Go­dzinę wcze­śniej po­ja­wiło się dwóch dzien­ni­ka­rzy i już od progu za­częli za­da­wać mnó­stwo iry­tu­ją­cych py­tań. Sta­ni­cowi w końcu udało się ich spła­wić in­for­ma­cją o kon­fe­ren­cji pra­so­wej na ko­mi­sa­ria­cie na­stęp­nego dnia rano. Obaj do­brze znali Sta­nica, wie­dzieli więc, że nic z niego nie wy­du­szą, naj­wy­żej im się obe­rwie, więc za­do­wo­lili się tym, co do­stali.

Za­częło się ściem­niać, a zza okna sły­chać było śpie­wa­jącą gło­śno ku­ro­pa­twę. Drgnął, gdy piękną pta­sią pieśń prze­rwał stu­kot cho­da­ków na ka­mien­nej pod­ło­dze. Pod­szedł go niego pięć­dzie­się­cio­letni le­karz, jed­no­cze­śnie zdej­mu­jąc z twa­rzy białą ma­seczkę chi­rur­giczną. Wy­cią­gnął rękę i się przed­sta­wił.

– Håkan Ene­roth, wi­tam. Prze­pro­wa­dzi­li­śmy ope­ra­cję pań­skiego współ­pra­cow­nika i wy­gląda na to, że na ra­zie nie­bez­pie­czeń­stwo mi­nęło.

– Na ra­zie?

Ene­roth wska­zał Sta­ni­cowi sofę w po­cze­kalni.

– Tak. Udało nam się za­trzy­mać krwa­wie­nie z tęt­nicy udo­wej, a to było klu­czowe. Po­zo­stałe rany po­strza­łowe nie są tak groźne.

Po­li­cjant nie krył zdzi­wie­nia.

– Czyli tra­fiło go wię­cej kul?

Le­karz kiw­nął głową.

– Aż trzy, mój drogi. Jedna utknęła w ko­ści udo­wej, druga prze­biła nogę tuż nad ko­la­nem. Żadna nie spo­wo­do­wało po­waż­niej­szych ob­ra­żeń. Ale wy­gląda na to, że ura­to­wała go ka­mi­zelka ku­lo­od­porna. Zna­leź­li­śmy w niej jesz­cze jedną kulę. Na środku klatki pier­sio­wej. – Za­milkł na chwilę, pod­czas gdy Sta­nic przy­swa­jał tę wia­do­mość. – Jak jed­nak mó­wi­łem, bez­po­śred­nie za­gro­że­nie mi­nęło. Te­raz mu­simy za­brać go na ba­da­nie rent­ge­now­skie i spraw­dzić, gdzie do­kład­nie znaj­duje się kula, która uszko­dziła pa­chwinę.

Sta­nic pod­niósł wzrok.

– Nie zna­leź­li­ście jej jesz­cze?

Ene­roth po­woli po­krę­cił głową.

– Nie­stety, wy­gląda na to, że znaj­duje się w je­li­tach.

– Czy to po­ważne?

– Tak, to po­ważne. Dolna część brzu­cha jest bar­dzo na­pięta. Wska­zuje to na obec­ność ga­zów w ja­mie brzusz­nej. Ale do­wiemy się wię­cej po CT.

Sta­nic spoj­rzał py­ta­ją­cym wzro­kiem.

– To­mo­gra­fia – wy­ja­śnił le­karz, pod­no­sząc się. – Może skon­tak­tu­jemy się z pa­nem te­le­fo­nicz­nie?

– Po­cze­kam tu­taj.

– To może tro­chę po­trwać.

– Będę cze­kać.

Ene­roth uśmiech­nął się.

– Kon­tak­to­wał się pan z ro­dziną?

Sta­nic wstał z ka­napy. An­nette. Jak mógł o tym za­po­mnieć?

– Za­raz się tym zajmę.

– Okej. Mu­szę le­cieć. Na ra­zie.

Sta­nic wy­cią­gnął z etui te­le­fon ko­mór­kowy i włą­czył go. Miał sześć nie­ode­bra­nych po­łą­czeń. Te­raz to bez zna­cze­nia. Naj­pierw mu­siał wy­ko­nać naj­trud­niej­sze po­łą­cze­nie w swoim trzy­dzie­sto­trzy­let­nim ży­ciu.

Mi­nęło dzie­sięć mi­nut, za­nim ze­brał się na od­wagę. Po­cząt­kowo są­dził, że za­po­mniał nu­meru, ale nie miał ta­kiego szczę­ścia. Ode­brała po pierw­szym sy­gnale, mimo że było już po dzie­wią­tej. Może Ham­pus zdą­żył za­snąć. Może coś prze­czu­wała.

– An­nette? Tu Mi­chael Sta­nic.

– Co się stało? Gdzie jest Tor­björn? – W jej gło­sie sły­szał tro­skę.

– Jest… – Kom­plet­nie za­schło mu w gar­dle, a słowa nie chciały przejść mu przez usta. – Jest tu­taj. Na od­dziale in­ten­syw­nej te­ra­pii.

– O, Boże! To nie może być prawda!

– Nie, An­nette! To nie tak… To zna­czy, jest w po­rządku. Cho­ciaż…

– Za­raz będę!

Roz­łą­czyła się, a Sta­nic przez dłuż­szy czas sie­dział nie­ru­chomo, pa­trząc na te­le­fon w dłoni, który za­raz za­dzwo­nił. Męż­czy­zna wzdry­gnął się od tego okrop­nego sy­gnału.

– Halo? An­nette?

Po dru­giej stro­nie kaszl­nął Hul­tqu­ist.

– To ty, Sta­nic?

– A, tak, tak. My­śla­łem…

– Jak z nim?

Sta­nic wstał i pod­szedł do okna.

– Te­raz śpi, ale le­ka­rze twier­dzą, że wy­do­brzeje. Tra­fiły go cztery kule. Ka­mi­zelka była ra­tun­kiem, ale jedna z po­zo­sta­łych tra­fiła nie­stety w czułe miej­sce. Prze­szła przez pa­chwinę.

– Ope­ro­wali go?

– Tak. Raz. Pew­nie czeka go jesz­cze je­den za­bieg. Nie zna­leźli po­ci­sku.

– Kurwa mać. Mam na­dzieję, że wszystko pój­dzie do­brze.

– Ma­cie go?

– Jesz­cze nie. Ale to kwe­stia czasu. – Szef grupy śled­czej wziął głę­boki od­dech. – Za­strze­lił Åkes­sona.

Sta­nic za­darł głowę do tyłu i z wście­kło­ścią zła­pał się za włosy.

– Co za skur­wy­syn! Jak tylko go do­rwę…

– Le­piej zo­stań z Malm­strömem. Bę­dzie cię po­trze­bo­wał, gdy się obu­dzi.

– Ale jego żona może przyjść w każ­dej chwili, a wtedy le­piej…

Hul­tqu­ist znowu mu prze­rwał. Był oazą spo­koju, a kiedy mó­wił, Sta­nic zro­zu­miał, że dal­sza dys­ku­sja nie ma sensu.

– Nią też się zaj­mij. Na pewno ma wiele py­tań, na które tylko ty mo­żesz jej od­po­wie­dzieć. Mam tu dość lu­dzi, więc nie martw się o Ava­randa. Za­raz go do­pad­niemy.

Hul­tqu­ist miał rzecz ja­sna ra­cję. Ale na samą myśl o wy­ja­śnie­niu An­nette, dla­czego do­pu­ścił, by jej mąż zo­stał po­strze­lony na jego oczach, Sta­ni­cowi za­krę­ciło się w gło­wie. Malm­ström był prze­cież jego naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. A te­raz le­żał tu­taj, po­waż­nie ranny, być może umie­ra­jący.

– Do­brze. Za­dzwoń, je­śli coś się sta­nie.

– Ty też. I nie wy­łą­czaj te­le­fonu.

Sta­nic wszedł do ła­zienki i pu­ścił w kra­nie zimną wodę. Oparł się ca­łym cię­ża­rem o zlew i wbił spoj­rze­nie w lu­stro. Oczy miał prze­krwione i na­gle po­czuł, jak okrop­nie jest zmę­czony. Gdy wziął głę­boki od­dech, po­ja­wiły się łzy. Całe jego ciało wy­peł­niło nie­wy­sło­wione cier­pie­nie i gdyby nie trzy­mał się mocno umy­walki zsu­nąłby się na pod­łogę. Jak mógł do tego wszyst­kiego do­pu­ścić?

Po­chy­lił się ni­sko i wło­żył głowę pod stru­mień lo­do­wa­tej wody. Ochla­pał całą ła­zienkę, po­czuł też, że woda spływa mu po ple­cach. Pod wpły­wem szoku tro­chę wy­bu­dził się z le­targu i za­czął myć ręce śmier­dzą­cym my­dłem w proszku. Dzie­sięć mi­nut póź­niej stał przed wej­ściem i pa­lił pa­pie­rosa.

Ona za­raz się tu po­jawi.

Po­wie­trze było świeże i rześ­kie, a chudy męż­czy­zna cie­szył się przy­jem­nym wie­czor­nym spa­ce­rem przez Hy­phof­fslyc­kan, znane wśród oko­licz­nych miesz­kań­ców rów­nież jako Mia­sto Pro­fe­so­rów. Eks­klu­zywna dziel­nica do­mów jed­no­ro­dzin­nych, tuż na wschód od ści­słego cen­trum Lund po­wstała w ciągu czter­dzie­stu lat na prze­ło­mie dzie­więt­na­stego i dwu­dzie­stego wieku i w za­sa­dzie unik­nęła in­wa­zji ma­so­wych in­we­sty­cji lat sześć­dzie­sią­tych, po­stę­po­wych ar­chi­tek­tów i in­no­wa­to­rów z ra­tu­sza. Dziel­nica była od po­czątku za­miesz­kana przez aka­de­micką elitę uni­wer­sy­tetu, do­piero w ostat­nich dzie­się­cio­le­ciach zwy­czaj­nym lu­dziom po­zwo­lono na wstęp do tego świata. Ulice oka­lały wspa­niałe bu­dowle w stylu se­ce­syj­nym, wło­skiego re­ne­sansu, neo­go­tyku i ba­ro­ko­wej ar­chi­tek­tury dwor­skiej, a z każdą z nich zwią­zana była ja­kaś fan­ta­styczna hi­sto­ria. Mia­sto Pro­fe­so­rów na­prawdę go za­chwy­cało. Męż­czy­zna za­trzy­mał się na chwilę przy ulicy Fin­n­ga­tan i uśmiech­nięty spoj­rzał w kie­runku wspa­nia­łego do­mo­stwa pro­fe­sora Ced­nera w an­giel­skim stylu tu­dor­skim. Wy­soka biała willa z dum­nie pre­zen­tu­ją­cym się da­chem man­sar­do­wym przy­wo­ły­wała ra­do­sne wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa. Jako dziecko ba­wił się czę­sto w buj­nym ogro­dzie na ty­łach pod­czas licz­nych przy­jęć, na któ­rych za­wsze obo­wią­zy­wały suk­nie wie­czo­rowe albo fraki, a w sa­lo­nie do póź­nej nocy tań­czono wy­kwint­nego po­lo­neza i me­nu­eta. Pro­fe­sor był do­brym zna­jo­mym ojca męż­czy­zny, a kilka razy w willi Ced­nera od­by­wały się też spo­tka­nia „sto­wa­rzy­sze­nia”. Oczy­wi­ście dzieci nie miały o nich nic wie­dzieć.

Wtedy ży­cie było jesz­cze pro­ste. Ła­two było przy­po­do­bać się do­ro­słym, wszy­scy ko­chali prze­cież po­słusz­nego chłopca o do­sko­na­łych ma­nie­rach. W mło­do­ści dwu­krot­nie do­znał na­wet za­szczytu otwar­cia stycz­nio­wego balu, i wspo­mina do dzi­siaj, jak nie­zmier­nie był z tego dumny. Cho­ciaż mi­nęło od tego czasu pra­wie sześć de­kad, naj­le­piej pa­mięta pierw­szy bal, miał wtedy le­d­wie czter­na­ście lat. O wpół do czwar­tej rano, gdy za oknem bu­dziły się kosy, po­pi­jał z ma­jo­rem Fehrn­sted­tem drinki w kuchni i po raz pierw­szy w ży­ciu trak­to­wano go jak do­ro­słego. Jak rów­nego so­bie. Był wtedy wy­soki i do­brze zbu­do­wany, więc ma­jor mógł są­dzić, że jest star­szy.

– Nie je­steś na pewno jed­nym z tych mark­si­stów kul­tu­ro­wych, chłop­cze? – za­py­tał ma­jor z krzy­wym uśmie­chem. Męż­czy­zna pa­mię­tał, jak zro­bił się pur­pu­rowy na twa­rzy, a ma­jor śmiał się do roz­puku, kiedy on za­prze­czał oskar­że­niom tak moc­nymi sło­wami, na ja­kie tylko mógł się zdo­być. Jego oj­ciec czę­sto czy­tał mu na głos frag­menty z cza­so­pi­sma stu­denc­kiego „Lun­da­gård” i na­rze­kał na dzi­siej­szą mło­dzież. Te­raz na­prawdę się za­pa­lił i prze­kli­nał tych wszyst­kich nie­szczę­snych aka­de­mi­ków, któ­rzy pod­czas trwa­ją­cej wojny świa­to­wej zaj­mo­wali się po­li­tycz­nymi gier­kami za­miast sku­piać się na waż­niej­szych spra­wach.

Jak pa­mię­tał, ma­jor śmiał się do łez, ale do dziś nie był pe­wien, czy to przez upo­je­nie al­ko­ho­lowe, czy dla­tego, że żar­liwa mło­dzień­cza prze­mowa brzmiała ko­micz­nie.

– To fa­scy­nu­jące móc po­słu­chać mło­dego czło­wieka o tak sil­nych prze­ko­na­niach. Pa­mię­taj tylko, że ko­niec koń­ców li­czy się jedno: twoja po­zy­cja. Je­śli uda ci się coś osią­gnąć w spo­łe­czeń­stwie, to nie ma żad­nego zna­cze­nia, co tam po­pu­li­ści wy­ga­dują w par­la­men­cie. Twoim ce­lem po­winno być to, co wy­brał twój oj­ciec: wol­ność, a gdy go zre­ali­zu­jesz, na pewno znaj­dzie się dla cie­bie od­po­wied­nie miej­sce w na­szym skrom­nym sto­wa­rzy­sze­niu, mój drogi.

Od­po­wied­nie miej­sce. Męż­czyź­nie zro­biło się cie­pło w środku, gdy przy­po­mniał so­bie słowa ma­jora. Wtedy oczy­wi­ście cho­dził jesz­cze do szkoły śred­niej, ale cel był dla niego ja­sny. Nie­któ­rzy człon­ko­wie sto­wa­rzy­sze­nia osią­gnęli wiek po­de­szły, więc on za kilka lat do­łą­czy do sze­re­gów, a po­tem nikt go już nie za­trzyma. Oj­ciec na pewno bę­dzie dumny. Pe­łen ocze­ki­wań mło­dzie­niec cha­dzał na spa­cery przed sie­dzibą Sto­wa­rzy­sze­nia Aka­de­mi­ków i z za­cie­ka­wie­niem przy­glą­dał się stu­den­tom, któ­rzy wcho­dzili tam na fa­scy­nu­jące dys­ku­sje lub re­lak­su­jącą par­tię gier plan­szo­wych. Wkrótce na­dej­dzie jego czas, wkrótce znaj­dzie się w cen­trum wy­da­rzeń, a wtedy będą mu­sieli zwró­cić na niego uwagę – nie z po­wodu jego wzro­stu i oka­za­łej mu­sku­la­tury, ale dla­tego, że jest nie­zwy­cię­żony.

Po kilku la­tach wszystko oczy­wi­ście się zmie­niło. Bar­dzo się zmie­niło. Ale męż­czy­zna ni­gdy nie za­po­mni tej roz­mowy z ma­jo­rem. Po­mimo tego, co stało się z uko­cha­nym oj­cem. Po­mimo tego, że tylu na­dal za­li­czało go do zbęd­nych.

Prze­rwał nie­przy­jemne roz­my­śla­nia i po­szedł da­lej, po­gwiz­du­jąc ci­chutko, w kie­runku cen­trum mia­sta. W końcu nad­ro­bił za­le­gło­ści. Mi­nęło wiele lat, wiele nie­wy­obra­żal­nie bo­le­snych lat. Ale już nie­długo sta­nie się jed­nym z nich. To kwe­stia dni, może na­wet go­dzin. Po­tem na­wet Pro­tek­tor nie bę­dzie mógł od­mó­wić mu wstępu. Za­nim prze­kro­czył ulicę Bi­skops­ga­tan, rzu­cił ostat­nie spoj­rze­nie na piękny bu­dy­nek.

– Do­brze wiem, kto na­leży do Zbęd­nych. – Chudy męż­czy­zna de­lek­to­wał się sma­kiem tych słów, i z uśmie­chem zde­cy­do­wa­nym kro­kiem wszedł na jezd­nię.

Gdy Sta­nic za­mknął za sobą drzwi wej­ściowe, był tak zmę­czony, że krę­ciło mu się w gło­wie. Skie­ro­wał się od razu do sy­pialni i rzu­cił kurtkę na pod­łogę w przed­po­koju. Dok­tor Ene­roth wy­szedł z sali ope­ra­cyj­nej za­raz przed przy­by­ciem An­nette Malm­ström, więc na szczę­ście nie mu­siał prze­by­wać z nią sam na sam. Druga ope­ra­cja rów­nież prze­bie­gła po­myśl­nie, ale le­ka­rze oba­wiali się, że ob­ra­że­nia jamy brzusz­nej są po­ważne. Kula po­dziu­ra­wiła też je­lito grube, na szczę­ście jed­nak za­trzy­mała się przed krę­go­słu­pem. Nie­mniej nie było pew­no­ści, że za­gro­że­nie mi­nęło, na to trzeba było po­cze­kać kilka dni. Ist­niało ry­zyko po­wi­kłań, Malm­ströma trzy­mano w śpiączce, więc Sta­nic nie miał co tam sie­dzieć. Do tego na miej­scu była już An­nette. Gdy za­częła wy­py­ty­wać le­ka­rza, Sta­nic sko­rzy­stał z oka­zji, aby się ulot­nić pod pre­tek­stem cze­ka­ją­cej go pracy. Ene­roth ski­nął mu głową, uśmie­cha­jąc się ostroż­nie. An­nette za­cho­wała ka­mienną twarz.

W sa­mo­cho­dzie znów po­pły­nęły mu łzy, a gdy te­raz le­żał w peł­nym ubra­niu na łóżku, czuł się zu­peł­nie pu­sty w środku. To był z pew­no­ścią naj­gor­szy dzień jego ży­cia, a mimo strasz­li­wego zmę­cze­nia nie mógł za­snąć. Raz za ra­zem prze­ży­wał strasz­liwe sceny z ho­telu. Dla­czego nie był bar­dziej uważny? Dla­czego nie prze­wi­dział, że coś ta­kiego może się zda­rzyć? Je­dy­nym po­wo­dem, dla któ­rego w ogóle tam się znaj­do­wali, byli obecni na miej­scu uzbro­jeni prze­stępcy. Jak można być tak lek­ko­myśl­nym? I dla­czego stał za Malm­strömem? Prze­cież na­leży chro­nić swo­ich przy­ja­ciół? Chwy­cił po­duszkę, mocno przy­ci­snął ją do twa­rzy i krzy­czał tak gło­śno i długo, aż za­częło mu mi­go­tać przed oczami.

Było już po czwar­tej, gdy wresz­cie od­pły­nął w sen.

2

W nie­wiel­kim parku tuż przy dworcu ko­le­jo­wym w Lund po­iry­to­wany stu­dent w ostat­niej chwili unik­nął zde­rze­nia z bez­dom­nym. Mło­dzie­niec nie prze­sta­wał pe­da­ło­wać na skrzy­pią­cym ro­we­rze, śpie­szył się za­pewne na wy­kład, ale udało mu się jesz­cze wy­krzy­czeć kry­tyczną opi­nię na te­mat braku za­sad­no­ści ist­nie­nia al­ko­ho­li­ków i lum­pów. Jo­van Schmid nie zro­zu­miał z niej ani jed­nego słowa. Miał trud­no­ści z prze­łknię­ciem śliny. Za­ta­czał się w kie­runku drew­nia­nej ławki, ale chy­bił celu i ru­nął na zie­mię. Od kilku dni czuł się okrop­nie i marzł jak pies, po­mimo ła­god­nej po­gody tej wio­sny.

Mu­sia­łem się prze­zię­bić, po­my­ślał, pod­cią­ga­jąc ko­lana pod brodę. Ostatni raz piję u niej. Pie­przona Dama Pik. Jest nie­nor­malna, po­my­ślał i pró­bo­wał splu­nąć. Kiedy nie­zdar­nie się­gał do kie­szeni, żeby wy­cią­gnąć ty­toń do żu­cia, spo­strzegł, że znów się po­si­kał. Kurwa mać. Pu­dełko cał­ko­wi­cie prze­mo­kło. Cały dzień bę­dzie schnąć. Słowo daję, wy­ważę drzwi na Gröne­ga­tan i udu­szę tę dziwkę. Że­bym tylko po­zbył się tej guli w gar­dle. Jest su­che jak pieprz. Le­dwo od­dy­cham.

Chwy­cił za opar­cie ławki, ale pod­niósł się za­le­d­wie o kilka cen­ty­me­trów. Wi­siał tak przez mi­nutę i de­spe­racko ły­kał po­wie­trze. Pier­do­lona… Dama… Pik.

W końcu udało mu się sta­nąć na nogi i wy­char­czeć ka­wał gila. Plwo­ciny prze­le­ciały pół me­tra nad głową za­nie­po­ko­jo­nego pu­delka, który wła­śnie prze­cho­dził obok pod­czas swo­jego co­dzien­nego po­ran­nego spa­ceru. Star­sza pani na dru­gim końcu smy­czy jęk­nęła z prze­ra­że­nia i na­tych­miast za­częła wy­pa­try­wać po­li­cji. Schmid po­pra­wił spodnie i splu­nął jesz­cze raz. Te­raz nie po­le­ciało tak da­leko, wy­dzie­lina wy­lą­do­wała na jego pier­siach. Ko­bieta wy­co­fała się, ucie­ka­jąc od tego wi­do­wi­ska. Wy­glą­dała, jakby miała za­raz zwy­mio­to­wać, ale Jo­van tylko się uśmiech­nął, od razu zro­biło mu się le­piej. Pim­pek z ko­lei szcze­kał jak sza­lony, kiedy ku­dłaty męż­czy­zna po­ka­zał żółte zęby.

Gdy star­szą ko­bietą w końcu za­opie­ko­wał się dys­tyn­go­wany męż­czy­zna, który wła­śnie opusz­czał Grand Ho­tel w weł­nia­nym gar­ni­tu­rze i nie­ska­zi­tel­nej muszce, Schmid już wę­dro­wał chwiej­nym kro­kiem pod wia­duk­tem ko­le­jo­wym, za­mie­rza­jąc raz na za­wsze roz­li­czyć się z Damą Pik. Słowo daję, tym ra­zem nie wy­miga się ma­cha­niem cyc­kami. Ta suka nie sprzeda już ani bu­telki bim­bru, jak mi Bóg miły, mam­ro­tał pod no­sem i sze­ro­kim kro­kiem kow­boja su­nął w kie­runku Ga­sverks­ga­tan.

Sta­nic obu­dził się z na dźwięk ra­dio­bu­dzika. Zrzu­cił go na pod­łogę i szu­kał ręką cze­goś, by przy­kryć głowę. Nic. Dziar­ska ko­bieta w po­ran­nym pro­gra­mie bez­tro­sko śmiała się z wła­snych sła­bych dow­ci­pów, a w męż­czyź­nie na nowo wzbie­rał gniew. Z ogrom­nym wy­sił­kiem wy­chy­lił się za kra­wędź łóżka i w końcu wci­snął przy­cisk, który wy­łą­czył ga­da­ninę. Po­woli i z wy­sił­kiem zmie­nił po­zy­cję i usiadł na pod­ło­dze obok łóżka. Ko­szulka prze­siąk­nęła po­tem i sta­wiała opór, gdy pró­bo­wał zdjąć ją przez głowę. Wdra­pał się z po­wro­tem na łóżko i uło­żył się wy­god­nie. Co za okropna noc. Kosz­mary go prze­śla­do­wały, a ostat­nim, co za­pa­mię­tał, były dzi­waczne sceny z po­grzebu Malm­ströma. An­nette i Ham­pus stali ty­łem do niego, nad gro­bem i spo­glą­dali w dół. Cmen­tarz poza tym był cał­ko­wi­cie opu­sto­szały, tylko te dwie czarno ubrane po­staci przy ciem­nej dziu­rze. Gdy Sta­nic ostroż­nie się zbli­żył, obie się od­wró­ciły i spoj­rzały na niego. Ku jego wiel­kiemu zdzi­wie­niu An­nette uśmie­chała się ła­god­nie. Ale naj­więk­szy szok przy­szedł, gdy spoj­rzał na chłopca. Ham­pus miał le­dwo cztery lata, ale jego twarz prze­ra­żała Sta­nica. To był Malm­ström. Syn miał twarz ojca. I bez­gło­śnie pła­kał.

Sta­nic ob­ró­cił się na łóżku i zła­pał po­duszkę z dru­giego końca. Syn z twa­rzą ojca. Za­mknął oczy i po­zwo­lił łzom jesz­cze raz po­pły­nąć. Po­woli, po­wo­lutku się uspo­ka­jał, a po dłu­giej chwili pra­wie z po­wro­tem za­snął, ale zmu­sił się, żeby zrzu­cić po­duszkę na pod­łogę. Z ogrom­nym tru­dem do­stał się do ła­zienki i wszedł pod prysz­nic.

Kiedy Sta­nic wszedł na dru­gie pię­tro żół­tego ce­gla­nego bu­dynku Ko­mendy Po­li­cji w Malmö chwilę po je­de­na­stej, pa­no­wał tam gwar. Po ostat­niej pie­kiel­nej do­bie może le­piej by­łoby zo­stać w domu, ale to oczy­wi­ście nie­moż­liwe. Cho­ciażby ze względu na to, że mu­siał się czymś za­jąć, żeby nie stra­cić pa­no­wa­nia nad sobą.

W ma­lut­kim ga­bi­ne­cie Hul­tqu­ista tło­czyło się pięć osób, a w sali kon­fe­ren­cyj­nej Bengts­son z czte­rema mun­du­ro­wymi dys­ku­to­wali, po­ka­zu­jąc coś na ma­pie. Kiedy Sta­nic prze­cho­dził obok, jego młod­szy ko­lega spoj­rzał w górę i ski­nął ręką.

– Micke! Do­brze, że przy­sze­dłeś. Spójrz na to.

Sta­nic zwle­kał przez chwilę, za­sta­na­wia­jąc się, czy nie le­piej by­łoby spraw­dzić naj­pierw, co u Hul­tqu­ista, ale szybko do­szedł do wnio­sku, że prze­glą­da­nie mapy to praw­do­po­dob­nie ła­twiej­sze za­ję­cie na po­czą­tek dnia.

– Co ro­bi­cie?

Po­li­cjanci jed­no­cze­śnie pod­nie­śli na niego wzrok, gdy wszedł do sali kon­fe­ren­cyj­nej. Trzech z nich pa­mię­tał z wczo­raj­szego wie­czoru w ho­telu, ale czwar­tego nie po­tra­fił zi­den­ty­fi­ko­wać.

Bengts­son po­mógł mu roz­wią­zać ten pro­blem.

– To Le­an­ders­son. Po­zo­sta­łych znasz, prawda?

Sta­nic kiw­nął głową i ob­szedł stół, żeby mieć lep­szy wi­dok na mapę.

– Gdzie to? Bro­fästet?

Bengts­son kiw­nął głową, ostroż­nie wy­sku­bu­jąc frędzle kra­wata ze spodni.

– Do­kład­nie tak. Ava­rand nam wczo­raj wie­czo­rem zwiał.

– Co ty ga­dasz?! – Sta­nic nie wie­rzył wła­snym uszom. – Prze­cież mie­li­ście co naj­mniej trzy­dzie­ści lu­dzi wo­kół bu­dynku.

– Dru­giego zła­pa­li­śmy. Nie­jaki Bu­kin. Wy­lazł pro­sto na ulicę bocz­nym wyj­ściem. Ale Ava­rand był spryt­niej­szy. Zje­chał do ga­rażu windą to­wa­rową.

– Prze­cież do wind to­wa­ro­wych trzeba mieć klucz.

– Åkes­son po­ży­czył z re­cep­cji klucz uni­wer­salny. Ava­rand pew­nie go za­brał po… mor­der­stwie.

Bengts­son zro­bił krótką prze­rwę i za­czerp­nął po­wie­trza.

– W ga­rażu za­ata­ko­wał fa­ceta, który aku­rat wra­cał z pracy, i ukradł mu sa­mo­chód. Przy wy­jeź­dzie na Ka­len­de­ga­tan stało tylko dwóch chło­pa­ków. Nie mieli szans go za­trzy­mać.

– Nie­sa­mo­wite! Åkes­son nie żyje, Malm­ström leży nie­przy­tomny na OIOM-ie, a wy nie mo­że­cie po­ra­dzić so­bie z jed­nym ło­tew­skim skur­wy­sy­nem!

– No ale… co mie­li­śmy zro­bić?

– Jak to co? Zła­pać go, Bengts­son. Schwy­tać tego skur­wiela i rzu­cić na po­żar­cie lwom! Taki był cel tego ca­łego cho­ler­nego przed­sta­wie­nia w ho­telu! – Sta­nic pod­szedł do okna i wy­cią­gnął paczkę pa­pie­ro­sów. Spoj­rzał na nią tę­skno, ale zmu­sił się i nie­za­do­wo­lony wci­snął pa­pie­rosy z po­wro­tem do kie­szeni, a po­tem od­wró­cił się w stronę po­zo­sta­łych. – Do­bra. Co te­raz?

Le­an­ders­son chrząk­nął i po­chy­lił się nad mapą.

– No więc… Rano zna­leź­li­śmy sa­mo­chód. Tu­taj.

– Przy mo­ście? – Sta­nic wró­cił do stołu.

– Mniej wię­cej. Ka­wa­łek za dwor­cem w Svåger­torp. Stał za rampą to­wa­rową przy knaj­pie z ham­bur­ge­rami. Albo go stam­tąd ode­brano, albo…

– Albo co?

– No… wy­mknął się ja­kimś spo­so­bem.

Zi­ry­to­wany Sta­nic prze­su­nął ręką po wło­sach.

– Chcesz po­wie­dzieć, że wlazł na most? I zro­bił so­bie pię­cio­ki­lo­me­trową prze­bieżkę?

Le­an­ders­son się już pro­sto­wał.

– W ja­kiś spo­sób mu­siał po­ko­nać blo­kady, to wszystko, co wiemy.

– No do­brze. Więc te­raz jest pew­nie w Da­nii?

Bengts­son skrzy­wił się i ski­nął głową.

– Praw­do­po­dob­nie. Czarny che­vro­let, który miał go za­brać, ni­gdy się nie po­ja­wił, a na dworcu Ka­strup go nie było. Ale po­in­for­mo­wa­li­śmy po­li­cję w Tårnby, więc mamy na­dzieję, że przy odro­bi­nie szczę­ścia zła­pią go, za­nim gdzieś się ukryje.

Sta­nic po­trzą­sał głową.

– Przy odro­bi­nie szczę­ścia, Bengts­son? Od razu wam, kurwa, ufam. – Znowu ki­piała w nim złość. – Może po­win­ni­śmy dać ogło­sze­nie w ko­pen­ha­skich ga­ze­tach i po­pro­sić lud­ność o po­moc? Przy odro­bi­nie szczę­ścia?! Czyś ty zwa­rio­wał? – Ode­pchnął resztę po­li­cjan­tów i ru­szył ko­ry­ta­rzem w kie­runku swo­jego po­koju.

Usły­szał su­rowy ton Hul­tqu­ista, ale po­sta­no­wił go zi­gno­ro­wać. Był zbyt wście­kły. Za­mknął za sobą drzwi i ci­snął kurtką na półkę. Za­kaz czy nie, te­raz mu­siał za­pa­lić pa­pie­rosa.

Do­kład­nie w chwili, gdy pierw­szy raz się za­cią­gnął, znów otwo­rzyły się drzwi.

– Co ty do cho­lery wy­ra­biasz?! – ryk­nął in­spek­tor Hul­tqu­ist. – Jak gdyby ni­gdy nic przy­cho­dzisz w po­rze lun­chu. Nie sły­sza­łeś, że cię wo­łam? I zgaś tego pa­pie­rosa. W tej chwili!

Sta­nic z wście­kło­ści za­ci­snął zęby tak mocno, że mało mu nie po­pę­kały. Hul­tqu­ist był pięt­na­ście lat star­szy, ale też jako je­dyny w ca­łym wy­dziale nie wa­hałby się zmie­rzyć ze Sta­ni­cem w walce wręcz. I jako stary bok­ser pew­nie po­ra­dziłby so­bie cał­kiem nie­źle. Cho­ciaż znacz­nie urósł mu brzu­szek, da­lej miał im­po­nu­jąco sze­ro­kie ra­miona i łapy grube jak nogi. Sta­nic zga­sił pa­pie­ros o pod­łogę i spoj­rzał z wście­kło­ścią na swo­jego roz­gnie­wa­nego szefa.

– Czy wy nie mie­li­ście wczo­raj zła­pać Ava­randa? Bengts­son mówi, że zwiał wam przez ga­raż.

Hul­tqu­ist, już odro­binę spo­koj­niej­szy, wy­pro­sto­wał się.

– Ukradł sa­mo­chód i pra­wie prze­je­chał dwóch lu­dzi, wy­jeż­dża­jąc na ze­wnątrz. Nie było szans, żeby go za­trzy­mać.

– Dla­czego nie strze­lali?

– Na Ka­len­de­ga­tan, w sa­mym cen­trum?

– Co z tego? Le­piej, że uciekł? Zgi­nął Åkes­son, Malm­ström jest ciężko ranny! Czy ty je­steś kom­plet­nie… Wiesz w ogóle, że Malm­ström jest w śpiączce? On… – Sta­nic na­gle po­czuł, że drży mu głos, i od­wró­cił się szybko w stronę okna.

Hul­tqu­ist po­woli za­mknął drzwi i wziął głę­boki od­dech. Gdy znowu za­czął mó­wić, był cał­ko­wi­cie spo­kojny.

– Roz­ma­wia­łem dziś rano z le­ka­rzem pro­wa­dzą­cym. Żad­nych zmian. Stan ciężki, ale sta­bilny.

Młod­szy po­li­cjant kiw­nął wolno głową i opadł na krze­sło. Spoj­rzał w kie­runku cen­trum i przez chwilę śle­dził wzro­kiem po­je­dyn­czą mewę.

– Ciężki, ale sta­bilny.

Za­sta­na­wiał się, jak znosi to An­nette… Na myśl o niej i ma­łym chłopcu za­kłuło go w sercu. I ten kosz­marny sen. Syn z twa­rzą ojca. Ni­gdy so­bie nie wy­ba­czy, je­śli Malm­ström tego nie prze­żyje. Z wiel­kim wy­sił­kiem po­rzu­cił te my­śli i od­wró­cił się w stronę szefa.

– Co da­lej?

Hul­tqu­ist usiadł ostroż­nie na kra­wę­dzi biurka i po chwili mil­cze­nia po­wie­dział:

– Nie są­dzę, że to do­bry po­mysł, że­byś da­lej się tym zaj­mo­wał, Micke.

Młod­szy po­li­cjant nie wie­rzył wła­snym uszom.

– Co, do cho­lery, masz na my­śli?

– To, co się wy­da­rzyło, jest straszne dla nas wszyst­kich, ale wła­śnie z tego po­wodu mu­simy dzia­łać zgod­nie z prze­pi­sami i w żad­nym wy­padku nie mo­żemy po­zwo­lić, żeby emo­cje prze­jęły nad nami kon­trolę.

– In­nymi słowy, uwa­żasz, że wpadł­bym w szał i pró­bo­wał za­bić Ava­randa przy naj­bliż­szej oka­zji? Nie są­dzisz, że je­stem na to za do­brym gliną?

– Wiem, że je­steś bar­dzo do­brym po­li­cjan­tem, Micke. Nie zro­zum mnie źle, ale wiem też, że w ta­kich sy­tu­acjach może ci być trudno za­cho­wać spo­kój i obiek­tywne po­dej­ście. Nikt z wy­działu nie był bli­żej z Tor­björ­nem niż ty, a więc cho­ciażby dla two­jego wła­snego do­bra trzeba od­cze­kać, aż prze­tra­wisz to, co się stało. – Po chwili do­dał: – Mu­sisz od­być kilka roz­mów z związku z we­wnętrz­nym do­cho­dze­niem do­ty­czą­cym strze­la­niny, ale z tego, co ro­zu­miem, nie spo­dzie­wamy się sank­cji. A znam cię na tyle do­brze, że nie są­dzę, byś był za­in­te­re­so­wany do­dat­ko­wymi dniami wol­nymi czy te­ra­pią. Ale przy­da­łaby ci się zmiana oto­cze­nia. – Zro­bił krótką prze­rwę i wy­pro­sto­wał się. – Chwilę temu za­dzwo­ni­łem do ko­legi z Lund. Ulf Lange. Znasz go?

– Z Lund? – Sta­nic po­trzą­snął głową. – Nie.

– Mają pro­blem ze śmier­cią bez­dom­nego.

– Bez­dom­nego?!

Hul­tqu­ist zi­gno­ro­wał jego wzbu­rze­nie.

– Chciał­bym, że­byś tam po­je­chał i się z nimi spo­tkał.

– Kiedy?

– Po lun­chu.

Sta­nic po­my­ślał o tym, jak chwilę wcze­śniej wy­buch­nął przy Bengts­so­nie. Tak krót­kiego za­płonu nie miał od cza­sów woj­ska. Hul­tqu­ist pew­nie miał ra­cję. Musi chyba wy­co­fać się na ja­kiś czas. Od­su­nąć się. Na­wet je­śli śmierć bez­dom­nego nie brzmiała zbyt in­te­re­su­jąco. Do­tarło do niego, że od lat nie był w Lund.

– Okej. – Nie­pew­nie wska­zał ręką w kie­runku sali kon­fe­ren­cyj­nej. – Ja… To mo­gło za­brzmieć tro­chę…

Hul­tqu­ist kiw­nął głową

– Spa­łeś w ogóle tej nocy? Wy­glą­dasz okrop­nie. Idź do domu i weź prysz­nic.

– Już bra­łem.

– Weź ko­lejny. Albo ką­piel. Naj­le­piej w Kal­lis.

Kal­lis, czyli ką­pie­li­sko i łaź­nia od sa­mego po­czątku była bar­dzo po­pu­lar­nym miej­scem do za­ży­wa­nia ką­pieli w sau­nie i w mor­skiej wo­dzie. Sta­nic uznał, że coś ta­kiego na pewno mu się przyda.

In­spek­tor Ulf Lange słu­chał uważ­nie ru­do­wło­sej ko­biety.

– Jo­van Schmid. Uro­dzony w Misz­kolcu na Wę­grzech w pięć­dzie­sią­tym ósmym roku, przy­je­chał do Szwe­cji w osiem­dzie­sią­tym. Pra­co­wał kilka lat w Te­tra Pak, ale po­dobno mu­siał zre­zy­gno­wać z po­wodu pro­ble­mów z al­ko­ho­lem. Po kilku la­tach od­po­czynku pod­jął pracę w stajni. Naj­pierw w Jäger­sro, a po­tem na­wet we Fly­inge.

– W stajni? – do­py­tał Lange. – Jeź­dził na ko­niach wy­ści­go­wych?

Ki Hof­f­man za­śmiała się gło­śno.

– Nie do końca. Był ra­czej pa­rob­kiem. Ta­kie osoby zaj­mują się kar­mie­niem i pie­lę­gna­cją, dbają o sprzęt, opa­trują drobne rany i tak da­lej. In­nymi słowy, bez­na­dziejna ro­bota, do tego za gro­sze.

– Wi­dzę, że je­steś obe­znana z te­ma­tem. Czy sama jeź­dzi­łaś konno?

– Tro­chę. W mło­do­ści, jak wszyst­kie dziew­czynki w pod­sta­wówce. – Hof­f­man lekko wzru­szyła ra­mio­nami i czy­tała da­lej. – Wy­gląda na to, że Schmid na­wet od­no­sił pewne suk­cesy w za­wo­dach w oj­czyź­nie. W za­przę­gach czte­ro­kon­nych. – Pod­nio­sła wzrok. – W skró­cie cho­dzi o to, że ko­nie cią­gną po­wóz.

– Do­bra. Czy wszedł w kon­flikt z pra­wem?

Ko­bieta zwil­żyła palce i prze­wró­ciła stronę.

– Trzy aresz­to­wa­nia, pierw­sze w dzie­więć­dzie­sią­tym ósmym, ostat­nie w lu­tym ze­szłego roku. Nic po­waż­nego; na­ru­sze­nie miru do­mo­wego, kilka apa­tycz­nych prób wła­ma­nia. Za­wsze po kilku głęb­szych i za­wsze w po­dej­rza­nym to­wa­rzy­stwie. Z Bäc­ki­sem kilka lat temu za­bra­li­śmy go od jed­nego wa­riata z Vär­pinge po skar­gach od są­siada. Schmid z kum­plem po­ło­żyli się w pięk­nej sta­rej drew­nia­nej ło­dzi, którą są­siad od­na­wiał, a gdy spo­strzegł, że mu ją całą za­rzy­gali, na­słał na nich psa. Na szczę­ście ża­den z nich nie ucier­piał, ale oka­zało się, że Schmid przed ucieczką ze­mścił się na wła­ści­cielu ło­dzi, wy­krę­ca­jąc mi­sterną mo­siężną ozdobę. – Lange po­krę­cił głową, a Ki po chwili kon­ty­nu­owała: – Z tego co wi­dzę, zwol­niono go z Fly­inge tro­chę po­nad dwa lata temu. Od tego czasu na­prawdę za­czął chlać, a te­raz nie żyje. Zna­le­ziono go dzi­siaj rano na po­dwórku na Gröne­ga­tan.

Ki Hof­f­man odło­żyła teczkę na stół i ciężko opa­dła na krze­sło.

– Ale nie mamy po­ję­cia, jak zgi­nął.

Lange spoj­rzał na nią py­ta­jąco.

– Co masz na my­śli?

– Nie wiemy, co było przy­czyną śmierci. Naj­pierw prze­wieźli go na ostry dy­żur, ale le­karz, który go przy­jął, prze­ka­zał od razu ciało Me­dy­cy­nie Są­do­wej. Naj­wy­raź­niej tra­fiają tam wszy­scy pi­jacy i nar­ko­mani, ale we­dług le­ka­rza w tym przy­padku coś jest nie tak. Bil­lan­der po­wie­dział, że za­dzwoni, gdy skoń­czy sek­cję zwłok.

– Czy ktoś do­kład­niej prze­szu­kał Gröne­ga­tan?

– Nie, jesz­cze nie. Nie spo­dzie­wa­łam się, że bę­dzie to ko­nieczne.

– Do­bra. Zlecę to.

Ki Hof­f­man za­ło­żyła ręce za głowę i spoj­rzała w su­fit. Po­woli roz­cią­gała mię­śnie karku. Ten ból głowy ją wy­koń­czy.

– Mmm. Jest jesz­cze je­den dziwny szcze­gół.

– To zna­czy?

– Ktoś po­ca­ło­wał go w czoło. Miał na nim do­kład­nie po­środku krwi­sto­czer­wony ślad szminki. Pra­wie jak „O”. Albo zero. Bar­dziej to dru­gie.

– Co ro­bił na Gröne­ga­tan?

– Pew­nie szedł do Damy Pik.

Wes­tchnął gło­śno.

– Czy ona ma z tym coś wspól­nego?

– Nie wiem jesz­cze. Mieszka tam, więc to wy­daje się lo­giczne. Nie­długo tu bę­dzie, wtedy się do­wiemy.

In­spek­tor szybko przej­rzał teczkę.

– Zgłoś się, gdy z nią po­roz­ma­wiasz, Ki. I po­py­taj jego kum­pli. Może warto ode­zwać się do Jäger­sro i Fly­inge.

– Okej, sze­fie.

– Jesz­cze jedno. Po­pro­si­łem Ko­mendę Okrę­go­wej Po­li­cji Kry­mi­nal­nej, żeby ko­goś tu przy­słali.

Zmarsz­czyła brwi.

– Chło­pak z Malmö? Żar­tu­jesz? Dla­czego nie mogę pra­co­wać z Bäc­ki­sem?

– Dla­tego, że nie ma żad­nego do­świad­cze­nia w spra­wach o mor­der­stwo.

– Od razu mor­der­stwo? Samo to, że nie wiemy wszyst­kiego o przy­czy­nie zgonu, nie ozna­cza, że ktoś go za­bił, prawda? A na­wet je­śli to mor­der­stwo, to co z tego? To nie byłby by­naj­mniej mój pierw­szy raz, prawda? Czy to nie wy­star­cza?

Ulf Lange się­gnął po ter­mos z kawą.

– Nie tym ra­zem.

Hof­f­man nie mo­gła uwie­rzyć wła­snym uszom. O co tu cho­dzi? Czy to ewen­tu­alne mor­der­stwo bez­dom­nego było tak ważne, że mu­sieli ścią­gać lu­dzi z Malmö? Od­mó­wiła ko­lej­nej kawy i kon­ty­nu­owała:

– Jak się na­zywa ten fa­cet?

– Mi­chael Sta­nic.

– Sta­nic? Czy nie był za­mie­szany w strze­la­ninę w ho­telu?

– Był.

– I wy­słał swo­jego part­nera na OIOM.

– Nie pleć bzdur, Hof­f­man. Nic nie wiemy na ten te­mat.

Wy­mow­nie roz­ło­żyła ręce.

– Do­sko­nale. A te­raz bie­da­czek po­trze­buje tro­chę re­kon­wa­le­scen­cji, więc wy­sy­łamy go na gów­niane do­cho­dze­nie w ma­leń­kim Lund. Wspa­niale, Lange. Bar­dzo dzię­kuję.

– Uspo­kój się. Po pierw­sze, for­mal­nie to nie ja pro­wa­dzę to do­cho­dze­nie, tylko Gun­nar Hul­tqu­ist z Ko­mendy Okrę­go­wej. Po dru­gie, mamy do czy­nie­nia z bar­dzo do­świad­czo­nym po­li­cjan­tem. Hul­tqu­ist nie ma mu prak­tycz­nie nic do za­rzu­ce­nia.

– Prak­tycz­nie?

– Do­kład­nie. – Za­milkł na chwilę. – Cza­sami może być ewen­tu­al­nie zbyt nie­okieł­znany.

Hof­f­man wes­tchnęła ciężko i opa­dła na krze­sło.

– No świet­nie.

Ulf Lange po­zwo­lił so­bie na krzywy uśmiech.

– Wiem, co my­ślisz, Ki. Ale je­śli to mor­der­stwo, to znasz pro­ce­dury. Za­wsze in­for­mu­jemy Ko­mendę Okrę­gową, a w tym przy­padku uzna­li­śmy, że naj­le­piej za­an­ga­żo­wać ich jak naj­szyb­ciej. – Zer­k­nął na ze­ga­rek i wstał. – Wi­dzimy się po lun­chu. I daj znać, jak tylko zdo­bę­dziesz wię­cej in­for­ma­cji, to spro­wa­dzę tech­ni­ków. Z Malmö – do­dał, pusz­cza­jąc oko.

Ki po­now­nie opu­ściła po­wieki i wró­ciła do ćwi­czeń re­lak­sa­cyj­nych.

– Okej, okej. Wiecz­nie to Malmö.