Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Oparta na prawdziwej historii powieść o Willowbrook – państwowym ośrodku dla dzieci z niepełnosprawnościami intelektualnymi w Nowym Jorku.
Szesnastoletnia Sage jest wychowywana przez ojca. Jej siostra bliźniaczka Rosemary zmarła sześć lat wcześniej na zapalenie płuc. Matka sióstr zginęła w wypadku. Pewnego dnia Sage podsłuchuje rozmowę telefoniczną i dowiaduje się, że ojciec ukrywa przed nią szokującą tajemnicę. Rosemary żyje i do niedawna przebywała w Instytucie Willowbrook na Staten Island, jednak kilka dni wcześniej zaginęła.
Kiedy Sage, szukając siostry, pojawia się w Willowbrook, personel myli ją z zaginioną Rosemary i siłą zamyka w ośrodku. Wtedy zaczyna się prawdziwy koszmar.
Willowbrook okazuje się szkołą tylko z nazwy. W rzeczywistości jest to miasto wyrzutków znajdujących się poza zasięgiem wzroku społeczeństwa, ze skorumpowaną administracją, lekarzami przeprowadzającymi eksperymenty medyczne i byłymi przestępcami odpowiedzialnymi za codzienne życie mieszkańców. Sage stara się zachować zimną krew i wymyślić sposób, by wydostać się z koszmaru, oraz odkryć, co się stało z jej siostrą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 460
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:
The Lost Girls of Willowbrook
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik
Wydawczyni: Maria Mazurowska
Redakcja: Ewa Kosiba
Korekta: Kinga Dąbrowicz
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcia na okładce: © LALLSTOCK; © robsonphoto / Stock.Adobe.com
THE LOST GIRLS OF WILLOWBROOK
Copyright © 2022 by Ellen Marie Wiseman
Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece
Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Ewa Borówka, 2023
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2023
ISBN 978-83-8321-504-4
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Monika Lipiec
Liamowi, mojej najmłodszej miłości
– jakże ubogaciłeś mój świat.
Niełatwo dotrzeć do podskórnej tkanki rozległego podziemnego „miasta”, jakim jest Willowbrook. Ta mroczna, piekielna zbiorowość składająca się z ośmiu tysięcy dusz, podopiecznych i pracowników (…) funkcjonowała pod powierzchnią całkowicie niewidoczna dla społeczeństwa, kompletnie odizolowana, dotknięta dramatycznymi niedoborami finansowymi i kadrowymi. Tego rodzaju peryferie to doskonały grunt dla wszelkiej maści nadużyć.
– dr William Bronson
A History and Sociology of the Willowbrook State School
To był w zasadzie obóz koncentracyjny, zbrodnia przeciwko ludzkości, w każdym zaułku, zakamarku i zakątku.
– dr William Bronson
A History and Sociology of the Willowbrook State School
Dopiero gdy weszli na oddziały i doświadczyli zgiełku, smrodu, nędzy, zobaczyli poskręcanych, wymiotujących, krzyczących ludzi, na dobre zrozumieli, że to nie niepełnosprawność spowodowała nieodwracalne szkody, tylko Willowbrook. Winowajcą jest Willowbrook.
– dr William Bronson
fragment zeznania przed Komisją Ustawodawczą Stanu Nowy Jork ds. Niepełnosprawnych Umysłowo i Fizycznie, 17 lutego 1972 roku
Dworzec autobusowy Staten Island
grudzień 1971 roku
W lesie nadal trwają poszukiwania szczątków zaginionych dzieci”.
Szesnastoletnia Sage Winters podniosła drżącymi palcami żetony autobusowe i odeszła od okienka stacji. W głowie rozbrzmiewały jej dręczące słowa koleżanek, jakby odtwarzała w kółko upiorną dziecięcą rymowankę. Nie pierwszy raz słyszała ostrzeżenie – każdy, kto mieszkał na Staten Island, wiedział dobrze, że wchodząc do lasu, nie należy podnosić głowy – ale im dłużej przypominała sobie słowa, które powtarzały wieczorem Heather i Dawn, tym większa ogarniała ją złość. Dlaczego zamiast dodać jej otuchy, mówiły coś tak okropnego? Dlaczego zamiast pomóc jej się dowiedzieć, co przydarzyło się Rosemary, odgrzebywały odwieczne pogłoski o obrzędach satanistycznych odprawianych w podziemiach dawnego sanatorium gruźliczego? Wprawdzie były podpite, a w głębi duszy pewnie wystraszone, ale sprawa rysowała się poważnie. Jej siostra bliźniaczka zaginęła. To wcale nie oznaczało, że nie żyje ani że znana im od dziecka miejska legenda jest prawdziwa. Cropsey był jedynie fikcyjną postacią, którą straszono dzieci, żeby były grzeczne i nie oddalały się od domu. A Rosemary przebywała w Szkole Publicznej Willowbrook – nie błąkała się po ulicach, skąd mógłby ją porwać jakiś niebezpieczny wariat. Opiekowali się nią lekarze, pielęgniarki i nauczyciele, dbali o jej prawidłowe żywienie, bezpieczeństwo, higienę i naukę podstawowych umiejętności. Tak przynajmniej stwierdził poprzedniego wieczora ojczym Sage, Alan, gdy przyznał w końcu, że Rosemary żyje.
Zadrżała na wspomnienie tej chwili, gdy dowiedziała się prawdy o swojej bliźniaczce, po czym wsunęła żetony autobusowe do kieszeni kurtki i zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu paczki papierosów Kools. Tak strasznie chciało jej się palić, że niemal czuła w ustach smak tytoniu. I potrzebowała też pepsi, ale cholerny automat okazał się nieczynny. Jakby tego wszystkiego było mało, miała straszliwego kaca. Łomotało jej w głowie, język miała suchy jak papier ścierny, a myśli zbijały się w gęste tumany. To zrąbane samopoczucie tylko nasilało jej niepokój, ale sama była sobie winna. Chyba już jej kompletnie odbiło, skoro uznała, że spożycie sześciu szklaneczek amaretto sour i dziesięciu kielonków miętowego sznapsa najskuteczniej złagodzi szok wywołany odkryciem, że Rosemary została oddana do zakładu dla umysłowo chorych.
Wciąż jeszcze przetrząsając torebkę w poszukiwaniu papierosów, weszła do obskurnej poczekalni, minęła pospiesznie rzędy plastikowych niebieskich krzesełek i skierowała się do wyjścia. Zważywszy na pogodę, chyba lepiej byłoby zapalić w budynku dworcowym, ale cuchnęło tu męskim klozetem. Zresztą nie chciała przegapić autobusu do Willowbrook. Im szybciej wsiądzie, tym mniejsze ryzyko, że zdąży się rozmyślić.
Coś przeszkadzało jej w poszukiwaniach, coś zaczepiało się o pierścionek. Zatrzymała się. Czyżby po wczorajszym wyjściu z baru zapomniała schować do portmonetki podrobiony dowód? Wyjęła rękę z torebki, spojrzała na nią i zaklęła pod nosem. Pod oczkiem pierścionka utkwił róg folii po kondomie i ta wisiała teraz na dłoni jak proporczyk. Sage ją wyrwała, podeszła do kosza i wyrzuciła. Nadal mamrocząc pod nosem przekleństwa i nie zważając, czy ktoś ją widzi, wygrzebała z torebki resztę sześciopaku i ją też wywaliła. Jedno wiedziała na pewno: następnym razem znajdzie sobie chłopaka z jajami, który sam będzie sobie kupował cholerne kondomy. Na myśl o Noahu poczuła pieczenie pod powiekami. Gdyby nie to, że przyłapała go wtedy na obmacywankach z tą puszczalską Yvette, jechałby teraz z nią do Willowbrook. A tak leży jeszcze prawdopodobnie w łóżku, napawa się ostatnimi dniami przerwy świątecznej i fantazjuje o tym, że niedługo się spotkają. No cóż, czeka go niespodzianka. Sage wsunęła mu pod drzwi liścik z prośbą, by więcej do niej nie dzwonił. Zniesie wiele, ale nie niewiernego chłopaka. Nieważne, że Yvette i on „tylko” się całowali – zdrada to zdrada. A ona już dawno temu poprzysięgła sobie, że nawet kosztem rozpaczy nie zmarnuje ani minuty życia z osobą pokroju swojej matki, która pod koniec małżeństwa stale zdradzała ojca.
Na myśl o matce poczuła znajomą urazę i zacisnęła bezwiednie zęby. Kiedyś zdawało jej się, że rodzice są w sobie zakochani bez pamięci i nic innego się dla nich nie liczy. W szkole średniej ojciec był gwiazdorem drużyny koszykówki, a matka przewodziła grupie cheerleaderek. Pobrali się zaraz po ukończeniu nauki. Ich uczucie miało trwać wiecznie. Tak też sądziły Sage i Rosemary, dopóki rodzice pierwszy raz się nie pokłócili. Dopóki matka pierwszy raz nie cisnęła w męża kieliszkiem z martini. Dopóki pierwszy raz nie kazała mu się wynosić. Pierwszy i ostatni.
Rosemary nie pojmowała, dlaczego rodzice ciągle się kłócą, ale ich konflikt ją odmienił, i to nie na lepsze. Dla odmiany Sage wiedziała, że mają problemy, ale czuła się wobec nich bezradna, starała się więc przymykać oko na ich sprzeczki. Gdy dotarło do niej, że matka co dzień pije, początkowo podejrzewała ojca o romans i znienawidziła go za to. Potem jednak poznała prawdę.
To zdradzający wrzeszczą, to oni próbują przerzucać winę na drugą osobę. Jakby tata odpowiadał za to, że matka wymawia się nadgodzinami i w tym czasie uprawia seks z własnym szefem. Czego by ojciec nie zrobił, choćby nie wiadomo jak się starał, matce to nigdy nie wystarczało. Za mało ją kochał. Za mało właził jej w dupę. Cały był „za mało”. Tyle że to on co rano podawał jej kawę do łóżka, a co wieczór gotował. To on zapisał Sage i Rosemary do przedszkola i pilnował, by miały czyste ubrania. To on dbał o wystrój domu i co roku kupował możliwie największą choinkę, bo matka uwielbiała Boże Narodzenie. Nikt nigdy nie troszczył się o nią tak jak mąż. I ani razu nie dał jej powodu do podejrzliwości.
Sage również nie miała powodu do powątpiewania w wierność Noaha. Kręciło się obok niego mnóstwo spragnionych uwagi dziewczyn, on jednak nawet na nie nie spojrzał. Heather i Dawn stale pytały ją, czy mu ufa, lecz ona była pewna jego uczuć – albo tak jej się przynajmniej zdawało. Na prywatkach, na których whiskey i piwo lały się strumieniami, a skręty krążyły z rąk do rąk, inni chłopcy co rusz bawili się z nowymi dziewczynami, ale Noah był zawsze przy niej i naśmiewał się z wybryków kolegów. Nigdy nie przypuszczała, że ją zdradzi. Byli ze sobą przez rok i w tym czasie nie natknęła się ani na liścik w jego szkolnej szafce, ani na ślad szminki na kołnierzu, nie dotarła też do niej nawet pogłoska, że choćby zawiesił oko na kimś innym. Do czasu.
Znów przeklęła go pod nosem i zamrugała, żeby powstrzymać łzy; nie będzie płakała przez chłopaka. Miała poważniejsze zmartwienia na głowie. Powlekła się w stronę wyjścia, starając się odpędzić obraz Noaha. Nie warto mu poświęcać ani chwili uwagi. Tak przynajmniej podpowiadał jej rozsądek. Nad Heather i Dawn też nie ma co się rozwodzić. Początkowo miała wyrzuty sumienia, że wyszła po angielsku z baru i nawet za siebie nie zapłaciła, ale teraz się cieszyła z tego kroku. Jej trwający już siódmy rok żal z powodu utraty siostry – okropna, dotkliwa, odczuwalna do dziś rozpacz – to nie temat do żartów. Dziewczyny wiedziały, że śmierć Rosemary była momentem granicznym w jej życiu. Jej świat podzielił się na to, co przedtem, i to, co potem. To nie była bujda ani prośba o uwagę.
Dawn i Heather stale nabijały się z tego, że Sage nie cierpi tabliczek ouija i tak bardzo boi się igieł, że zemdlała, gdy próbowały przekłuć jej uszy za pomocą igły krawieckiej i kostki lodu, nic więc dziwnego, że na wieść o zaginięciu Rosemary przywołały pogłoski o Cropseyu i popełnionych przez niego straszliwych zbrodniach. To by im jeszcze wybaczyła, ale potem ciągnęły tę historię, choć błagała je, by przestały.
Przed dwuskrzydłowymi drzwiami dworca zwolniła. Na zawieszonej obok nich tablicy widniały oferty pracy, wizytówki i chyba ze sto niewielkich ogłoszeń o zaginionych dzieciach: całe rzędy niewinnych uśmiechniętych twarzyczek niczym z wyblakłego tableau. Nie cierpiała podobnych ogłoszeń, walących po oczach napisów „ZAGINĄŁ” czy „ZAGINĘŁA”, ziarnistych fotografii ze szczęśliwych czasów sprzed porwania, gdy wszyscy tkwili jeszcze w błogiej nieświadomości, że pewnego dnia dziecko zostanie wykradzione rodzicom. Ogłoszenia widywało się na całej Staten Island: w sklepach spożywczych, na poczcie, w kinach i kręgielniach, na skrzynkach pocztowych i słupach telegraficznych. Sage poczuła, jak w piersi ściska ją coś zimnego i twardego. Czy na tych cholernych afiszach znajdzie się też twarz jej siostry bliźniaczki? I gdzie są te wszystkie nieszczęsne, Bogu ducha winne dzieci? Jakie okropieństwa musiały znosić? Czy zginęły, czy nadal cierpią? Czy zapłakane i przerażone zadają sobie pytanie, dlaczego rodzice, ludzie, którzy mieli je zawsze kochać i chronić, jeszcze ich nie ocalili? Sage nie umiała sobie wyobrazić gorszej niedoli.
Temu, że akurat na Staten Island znikało tyle dzieci, nikt się szczególnie nie dziwił. W końcu wyspę postrzegano jako nowojorskie składowisko; ktoś taki jak Cropsey mógłby tu bez trudu ukrywać ciała. „Składowanie” – jak mówiono – rozpoczęło się w dziewiętnastym wieku, gdy władze miejskie przerzucały na wyspę ludzi cierpiących na choroby zakaźne: tysiące nieszczęśników zarażonych żółtą febrą, tyfusem, cholerą i ospą. W późniejszym okresie gruźlików odsyłano do Seaview Hospital, ubogich, niewidomych, głuchych, kalekich i zniedołężniałych do Farm Colony, a niedorozwiniętych umysłowo do Willowbrook. Ciała porzucano w lasach i na moczarach. Służby miejskie przewoziły tony śmieci na Fresh Kills, gdzie kiedyś ciągnęły się słone mokradła pełne żab i wszelkiej roślinności, a teraz roiło się od szczurów i bezpańskich psów. Może to tam policja powinna szukać zaginionych dzieci.
W tym momencie na dworzec weszła kobieta w kraciastym płaszczu, wnosząc za sobą powiew zimnego powietrza, który poniósł się przez poczekalnię i zaszeleścił ogłoszeniami o zaginionych, jakby poruszyła je niewidzialna dłoń. Kobieta wpadła jak burza, zderzyła się ramieniem z Sage i bez słowa przeprosin popędziła dalej.
Sage się ocknęła, odwróciła od tablicy, pchnęła dworcowe drzwi mocniej, niż było to potrzebne, i wyszła na bezbarwne zimowe światło. Zapaliła papierosa i zaciągnęła się łapczywie. Heather i Dawn miały rację co do Noaha. A co, jeśli nie mylą się też w sprawie Cropseya? A co, jeśli to on porwał Rosemary? Jeszcze raz mocno się zaciągnęła i ruszyła przed siebie chodnikiem, ganiąc się w myślach za głupotę. To bzdura, że jakiś uciekinier z zakładu dla umysłowo chorych, z hakiem zamiast jednej dłoni i ostrym jak brzytwa toporem w drugiej, poluje na dzieci i wciąga je do tuneli w podziemiach zrujnowanego szpitala gruźliczego, a następnie składa w ofierze szatanowi. Po prostu łatwiej było uwierzyć w straszydło, niż przyjąć do wiadomości, że na świecie żyje tylu złych ludzi.
Skoro jednak Alan nie kłamał, że przez sześć ostatnich lat Rosemary znajdowała się pod troskliwą opieką personelu Willowbrook, to jak to się stało, że zaginęła? W jaki sposób umknęła pielęgniarkom i lekarzom, którzy mieli jej pilnować? Czy tylko po to Sage odkryła, że Rosemary żyje, by ponownie ją utracić? Dość już pożegnała ukochanych osób.
Pogrzebała w kieszeni w poszukiwaniu żetonu, zacisnęła go mocno w dłoni i podeszła do stanowiska ósmego, skąd lada chwila miał odjechać autobus do Willowbrook. Gdyby tylko zdołała wytłumić łomot w głowie i uspokoić podrażniony żołądek, może myślałaby trochę trzeźwiej. Teraz trzeba przede wszystkim obmyślić najlepszy sposób na odnalezienie Rosemary. Nie wściekać się na koleżanki i chłopaka – no, byłego chłopaka – nie użalać się nad sobą, nie przejmować nieistniejącym wielokrotnym zabójcą. Musi zachować przytomność umysłu i skupić się na tym, co należy zrobić po przyjeździe do Willowbrook. Oby grupa poszukiwawcza pozwoliła jej cokolwiek zdziałać. Może i nie widziała Rosemary od sześciu lat, ale i tak zna ją lepiej niż ktokolwiek inny na świecie. Siostra potrafiła się przerazić byle drobiazgiem czy niedopowiedzeniem, niewidocznym i niezrozumiałym dla nikogo innego, było więc całkiem możliwe, że coś ją w Willowbrook wystraszyło i postanowiła się ukryć. Może gdy zobaczy, że Sage jej szuka, lub usłyszy z jej ust swoje imię, wyjdzie z kryjówki. O ile się faktycznie kryje. Jedno Sage wiedziała na pewno: będzie ją nawoływać po imieniu tak długo, aż ochrypnie, aż wypowiadający te sylaby głos zacznie jej się łamać z rozpaczy, aż przeszuka każdy zakamarek i zajrzy pod każdy kamień.
Niemal przy narożniku dworca, na zaśmieconym chodniku, zobaczyła siedzącego pod kocem bezdomnego w wystrzępionej kurtce wojskowej i z wystającymi spod znoszonej czapeczki Yankees długimi, przetłuszczonymi włosami. Na kawałku stojącego obok kartonu widniał napis „NIEPEŁNOSPRAWNY WETERAN Z WIETNAMU PROSI O WSPARCIE”. Mężczyzna spojrzał na Sage smutnymi brązowymi oczami, które na tle brodatej twarzy przypominały wilgotne szklane kulki, i podsunął jej pustą puszkę po zupie.
– Rzucisz drobne rannemu weteranowi? – spytał.
W głowie rozbrzmiał jej głos Alana ostrzegającego ją, by nie dawała pieniędzy bezdomnym, bo wydadzą je na narkotyki i trunki, a już zwłaszcza ci „dzieciobójcy”, którzy walczyli w Wietnamie. Sage uznała jednak, że bezdomni też muszą jeść i wrzucanie wszystkich weteranów do jednego worka jest nie fair, więc postanowiła uwierzyć, że obdarowani jej drobniakami wydadzą je na cheeseburgera albo ciastko jabłkowe w McDonaldzie. Wetknęła papierosa do ust, pogrzebała w kieszeni kurtki w poszukiwaniu reszty, którą otrzymała po zakupie żetonów, i wrzuciła monety do puszki. Wiele nie miała, ale zawsze coś.
– Bóg zapłać – powiedział weteran i odsłonił w uśmiechu krzywe zęby.
Skinęła głową i poszła dalej, kuląc się z zimna. Na domiar złego zaczął padać śnieg, a ona miała na sobie kusą kurtkę zamszową i sztruksową miniówkę, a na gołych nogach chodaki. Nie najlepszy strój na ten dzień, ale jakoś nie pomyślała o pogodzie. Zresztą powiedziała Alanowi, że idzie ze znajomymi do centrum handlowego. Gdyby poświęcił jej więcej uwagi, zorientowałby się oczywiście, że ani nie wzięła prysznica, ani się nie umalowała. Każdy wie, że za żadne skarby nie pokaże się publicznie z przetłuszczonymi włosami i bez wytuszowanych rzęs. To znaczy każdy, kogo ona obchodzi. Pewnie powinna być wdzięczna, że niczego nie zauważył – gdyby podejrzewał, dokąd się wybiera, mógłby ją próbować zatrzymać. Albo i nie. Trudno powiedzieć. Jeśli coś nie dotyczyło myślistwa, whiskey albo oglądania kanałów sportowych, to niewiele go obchodziło, a ona sama najmniej. Mogła równie dobrze nie wracać na noc pod warunkiem, że nie przyprowadzi jej policja. Ojczym angażował się dopiero wtedy, gdy jej życie bezpośrednio narażało go na kłopoty – jak w październiku poprzedniego roku, kiedy dyrektor szkoły przyłapał ją na paleniu w damskiej toalecie i Alan musiał wyjść ze swojej pracy na składowisku Fresh Kills i ją odebrać. Wtedy wrzeszczał i groził, że zamknie ją w pokoju na tydzień, miesiąc czy ile tam trzeba będzie, żeby dostała nauczkę. Oczywiście tylko tak mówił. Spełnienie groźby kosztowałoby go za dużo fatygi.
Czasem sama już nie wiedziała, kto jest bardziej nieszczęśliwy: ona czy Alan. Nigdy nie rozumiała, co matka w nim widziała. Po tym, jak rzucił ją szef, umawiała się z innymi mężczyznami i wielu z nich miało porządną pracę oraz dobry charakter, ale może jedynie Alan był gotów ożenić się z kobietą z dwójką dzieci. Tyle że los spłatał mu figla. Alan zawarł z matką transakcję wiązaną, lecz po towarze głównym nie został ślad, a on został z dodatkami, których w ogóle nie chciał. Sage już dawno temu, jeszcze przed tym, jak matka zginęła w pijackim wypadku drogowym, przekonała się, że nigdy nie zadowoli Alana. O ucieczce myślała już tyle razy, że straciła rachubę. Zresztą dokąd miałaby pójść? W pobliżu nie mieszkali żadni bliscy krewni. Nikt z jej znajomych nie miał wolnego pokoju. Heather dzieliła jeden z trzech pokojów mieszkania z czterema siostrami, a rodzice Dawn nie byli lepsi od Alana: przepijali pieniądze, a Dawn i jej młodszy brat musieli sobie radzić sami. Zresztą kto by chciał kolejną gębę do wykarmienia. Dziadkowie ze strony matki zmarli lata temu i matka zerwała wtedy kontakt ze swoją jedyną siostrą. Sage nie miała pojęcia, czy ciotka w ogóle jeszcze żyje, a co dopiero gdzie. Gdy była z Noahem, mogła do niego wpadać, tyle że jego matka uważała go za aniołeczka, który przeprowadza starsze panie przez ulicę i oszczędza się dla przyszłej żony. Prędzej by jej kaktus wyrósł na dłoni, niż przystałaby na to, by spał pod jednym dachem ze swoją dziewczyną. To znaczy eksdziewczyną.
A najgorsze było to, że nie miała pojęcia, co się dzieje z ojcem. Nie dzwonił w święta, nie przysyłał kartek urodzinowych. To było do niego niepodobne. Matka twierdziła uparcie, że zaczął nowe życie i nie chce mieć nic wspólnego z dawną rodziną, ale Sage jakoś powątpiewała w jej szczerość. Może chodziło o szyderczy ton, a może o to, że winą za rozstanie obarczyła jego. A może o to, że traktowała swoje córki jak zawalidrogi, a on widział w nich ósmy cud świata. Gdyby Sage miała zgadywać, dlaczego ojciec się nie odzywa, dałaby sobie głowę uciąć, że nie dostał od matki nowego adresu i numeru telefonu, gdy wprowadziły się do Alana. Mimo wszystko mógłby je przecież odnaleźć, gdyby naprawdę mu na tym zależało.
Zawsze chciała zapytać matkę, czy wie, gdzie on mieszka, albo czy można do niego zadzwonić, ale nigdy nie zdobyła się na odwagę. Bo jeśli matka nie mijała się z prawdą, to rzeczywiste odrzucenie byłoby nie do zniesienia. Już pierwsze odebrała jak amputację, a kolejne przypominałoby śmierć.
Często wyobrażała go sobie z inną rodziną i zastanawiała się, czy ma jeszcze dwie inne córki, a może syna. Czasem myślała, że może wpadnie gdzieś na dziewczynę, która wygląda dokładnie jak ona i Rosemary, i okaże się, że są już trojaczkami. Była ciekawa, czy mieszkają w lepszej dzielnicy, czy ojciec wyrwał się z ubogiej części miasta, ze skupisk rozpadających się bloków i ciasnych domków, gdzie niemal każdy, kogo znała, miał wśród krewnych osobę zatrudnioną na wysypisku Fresh Kills.
Na myśl o swojej rozbitej rodzinie poczuła w gardle palącą kulę i z trudem przełknęła ślinę. Nikt nie wiedział, gdzie ona teraz jest i co zamierza. Pomyślała, że jest jak piórko, które w każdej chwili może zostać porwane przez wiatr, i nikt nie będzie za nią tęsknił.
Poza Rosemary, bo ona by tęskniła. Gdyby jej nie oddano.
Rosemary. Jej siostra bliźniaczka. Ona żyje. Sage nadal nie mogła w to uwierzyć. Co poczuje, gdy znów się zobaczą? Czy będzie niezręcznie? Cudownie? Czy padną sobie w objęcia i wybuchną płaczem? Czy Rosemary będzie ją pamiętała? Czeka ją wspaniałe spotkanie po latach czy kolejna bolesna żałoba? Po grzbiecie przebiegł jej dreszcz strachu połączonego z ekscytacją.
Poprzedni wieczór, kiedy to dowiedziała się, że jej siostra bliźniaczka żyje, nadal jawił jej się jako sen albo scena z filmu. A gdyby nie znalazła się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze, nigdy nie dowiedziałaby się prawdy.
Było już po dwudziestej drugiej, gdy postanowiła się wymknąć i spotkać ze znajomymi. Klucząc między strzelbami myśliwskimi i plastikowymi koszami pełnymi pomiętych ubrań, przeszła przez przedpokój położonego na czwartym piętrze mieszkania. Nie znosiła go od dnia przeprowadzki. Może dlatego, że przypominało jej życie po odejściu ojca: chaotyczne, niepewne, pogmatwane. W małej, ciasnej kuchni stały bladożółta kuchenka i taka sama lodówka – sprzęty, które pamiętały lepsze czasy. Wnętrza szaf czuć było uryną i myszami, a cienkie ściany przepuszczały wszelkie odgłosy. Szum suszarki do włosów, kobiecy śmiech, okrzyki kibica oglądającego baseball, przytłumiona rozmowa telefoniczna – wszystko to przenikało przez tynk wraz z zapachem cudzego obiadu. Każdy powód był dobry, żeby stąd uciec. A może po prostu nie znosiła Alana.
Starając się nie potknąć o rozrzucone rzeczy, minęła na palcach wiszące na boazerii zdjęcia w plastikowych ramkach: jej i Rosemary ubranych w identyczne marszczone sukienki, Alana otaczającego ramieniem ich matkę w czasach, gdy przypominała jeszcze Elizabeth Taylor – czarne półdługie włosy miała starannie ułożone, a srebrzystoszare oczy lśniące i radosne. Alan – na oko zwyczajny facet o całkiem pospolitych rysach – też się uśmiechał, wyraźnie zadowolony i zakochany w żonie. W jego oczach czaił się jednak chłód i spokój. Kryły się w nich tajemnice. Sage wiedziała, że zdjęcia, jak i sami ludzie, mogą zwodzić: w uchwyconej na kliszy chwili wszyscy się cieszą i sprawiają wrażenie idealnych, a już minutę później mogą się sprzeczać i wychodzić teatralnie z pokoju. Albo wrzeszczeć i zadawać ciosy.
Nim dotarła do salonu, upewniła się, czy ma w kieszeni kurtki pieniądze wyjęte ze stolika nocnego przy łóżku Alana. Zazwyczaj okradała go z kasy na alkohol tylko w weekendy, gdy sama chciała wyjść, ale trwała przerwa świąteczna, a Heather i Dawn namawiały ją na wyjście do nowej dyskoteki w Castleton Corners, bo Heather znała tam jednego z bramkarzy, dzięki czemu mogłyby wejść bez okazywania dokumentów. Przed łukowatym wejściem do salonu zatrzymała się, nadstawiła uszu i zaczęła modlić, żeby Alan znów drzemał pijany przed telewizorem. Zgodnie z przewidywaniami odbiornik był włączony, ale ku jej przerażeniu ojczym z kimś rozmawiał. Głos gościa wskazywał na Larry’ego, kumpla z polowań. Sage przysunęła się bliżej i zajrzała ukradkiem do pokoju.
Salon był równie zagracony, co reszta domu; długie włosie pomarańczowej wykładziny było splątane i przetarte, a na meblach zalegała warstwa kurzu. Alan siedział bez koszuli na skraju rozkładanego kraciastego fotela i dźwigał hantle; twarz i klatka piersiowa lśniły mu od potu. Larry, rozwalony na sofie, z nogami zarzuconymi na stolik kawowy, palił i popijał piwo. Przynajmniej wyglądał, jakby się dzisiaj umył. Na ekranie telewizora rozgrywano mecz baseballu, ale odbiornik był przyciszony. Sage, z nadzieją, że przejdzie niezauważona, szykowała się do wymknięcia na klatkę schodową, ale zamarła z powodu słów, które padły z ust Larry’ego.
– A kiedy zaginęła?
– Prawie trzy dni temu – odpowiedział Alan, dysząc ciężko w rytm podnoszonych ciężarków.
Sage zmarszczyła brwi. Psiakrew. Znowu ktoś zaginął, tylko nie to.
– Czemu zadzwonili do ciebie dopiero teraz? – spytał Larry.
– A bo ja wiem. Może myśleli, że sami ją znajdą. Trzeba było zmienić numer telefonu, to teraz bym się nie użerał.
– No spieszyć to im się nie spieszyło. Trochę to dziwne, jeśli o mnie chodzi.
– Eee, zaraz tam dziwne – odparł Alan. – Ty w ogóle masz pojęcie, jaki to moloch? Facet powiedział przez telefon, że przeszukali czterdzieści budynków. Czterdzieści. Najpierw myśleli, że sobie poszła i się zgubiła, trafiła na inny oddział, ale teraz już przeszukują lasy. Mówił, że obszar Willowbrook ma sto czterdzieści hektarów. Ty sobie wyobrażasz, ilu oni tam mają tych jełopów? Trochę czasu minie, zanim wszystko sprawdzą.
Sage zaczęła główkować. Kto z ich krewnych lub znajomych może przebywać w Willowbrook? Wiedziała tylko, że to zakład dla dzieci opóźnionych w rozwoju i niepełnosprawnych umysłowo, a rodzice grożą własnym pociechom, że je tam poślą, jeśli będą niegrzeczne. Nawet sklepikarze straszyli niesfornych nastolatków, że wezwą do nich ludzi z Willowbrook. Dziewczyny przestrzegano, że jeśli zajdą przedwcześnie w ciążę, dziecko urodzi się z niedorozwiniętym mózgiem i zostanie im odebrane, a następnie umieszczone w tym miejscu. Sage nie słyszała jednak o nikim, kogo by tam faktycznie odesłano. A jeśli ktoś stamtąd zaginął – albo stamtąd, albo skądkolwiek indziej – to dlaczego zadzwonili akurat do Alana? Co on mógł na to poradzić?
– Policję wezwali? – zainteresował się Larry.
– Chyba nie – odpowiedział Alan. – To znaczy jeszcze nie. Facet mówił, że pracuje tam jako psychiatra. Pewnie nie chcą jeszcze wzywać glin, żeby nie wywoływać paniki.
– To po kiego wała do ciebie zadzwonili? – zdziwił się Larry. – Co ty masz niby na to poradzić?
– Musieli do mnie zadzwonić – wyjaśnił Alan. – Jestem prawnym opiekunem Rosemary.
Sage zesztywniała. O czym on, do cholery, mówi? Przecież jej siostra nie żyje. Zmarła na zapalenie płuc sześć lat wcześniej, piętnaście dni przed Bożym Narodzeniem, dwie noce po tym, jak skończyły pisanie listów do świętego mikołaja, prosząc o prezenty, których nigdy nie miały dostać.
Sage nie zapomni chwili, w której się o tym dowiedziała. Nie zapomni tego, jak się czuła, gdy z płuc uszło jej całe powietrze, a piersi rozsadził nagły ból, jakby ktoś ugodził ją rozpalonym do białości ostrzem. Nie zapomni, jak krzyczała, aż brakło jej tchu. Nigdy nie spotkało jej nic gorszego niż śmierć siostry. Prawie równie okropne może było tylko odejście ojca. Śmierć siostry bliźniaczki pozostawiła w jej sercu i duszy wyrwę, której nic nie mogło zapełnić.
Jak to Rosemary zaginęła? Martwi ludzie nie mogą zaginąć. Matka rozsypała przecież jej prochy nad rzeką Hudson, sąsiedzi znosili ciasta i zapiekanki. To się nie trzyma kupy.
Czuła, że dzieje się z nią coś dziwnego. Jakby oglądała stare filmy rodzinne, ale nikogo nie rozpoznawała, jakby wydarto jej wszystkie wspomnienia i zastąpiono czymś nieznajomym. Poczuła to też w piersi – coś w niej tężało, gęstniało, jakiś ciężar utrudniał jej oddychanie. Położyła dłoń na brzuchu, łapczywie wzięła głęboki wdech i próbowała się uspokoić. Może coś źle usłyszała. Może źle zrozumiała. Może dźwięk telewizora przeinaczył słowa Alana.
Nie. Usłyszała, co usłyszała. Ojczym powiedział, że Rosemary była w Willowbrook i od trzech dni uznaje się ją za zaginioną. To niemożliwe. Niewiarygodne. Czy ktoś tu zwariował?
Zebrała się w sobie i weszła do salonu. Na jej widok Alan odłożył hantle i wstał.
– A ty co, do cholery? Nie idziesz rano do szkoły?
– Nie. Mamy jeszcze przerwę.
– Czego chcesz?
– Chcę usłyszeć, co mówiłeś o Rosemary.
Alan rzucił Larry’emu nerwowe spojrzenie, po czym znów popatrzył na Sage, a wargi wygięły mu się w szpetnym grymasie. Larry udawał nieobecnego: nie odrywając wzroku od ekranu telewizora, zdjął nogi z blatu stolika, wychylił się i zgasił papierosa w przesypującej się popielniczce.
– Słuchałaś, co mówimy? – spytał Alan innym tonem, tym dobrze jej znanym. To był ton władzy, morałów, życzeniowego narzucania zasad.
– Nie.
– Nie kłam. Przyznaj się. Podsłuchiwałaś.
– Nie, ja tylko…
– Znowu chciałaś się wymknąć?
Pokręciła głową.
– To czemu, do jasnej ciasnej, masz na sobie kurtkę?
Sage zapiekły policzki. Zapomniała, że włożyła kurtkę, całkiem zapomniała, że miała wyjść ze znajomymi.
– Powtórz, co mówiłeś o Rosemary – zażądała.
– Nic o niej nie mówiłem – zapewnił Alan. – Może powinnaś sobie przebadać słuch. – Zachichotał bez przekonania i spojrzeniem poszukał ratunku u Larry’ego, ale ten go zignorował i sięgnął po piwo.
W Sage wezbrała złość. Kłamał jak zwykle. Kłamał, że płaci czynsz, że chodzi do szkoły na rozmowy z nauczycielami, że spędza noce gdzieś tam.
– Owszem, mówiłeś – naciskała. – Słyszałam. Powiedziałeś, że dzwonił ktoś z Willowbrook z informacją, że zaginęła. I że musiał zadzwonić do ciebie, bo jesteś jej opiekunem prawnym.
Z gardła Alana wydobył się paskudny dźwięk, coś jak zwierzęcy pomruk.
– Coś ci się pomieszało – burknął i otarł czoło wierzchem dłoni. – A teraz nie zawracaj mi gitary. Idź pić, łajdaczyć się czy co tam robisz z tymi swoimi puszczalskimi psiapsiółkami. Mam to gdzieś, tylko zostaw mnie w spokoju.
– Nie – sprzeciwiła się Sage. – Rosemary to moja siostra. Mam prawo wiedzieć, co się dzieje.
Spojrzał na nią szybko.
– Masz prawo?
– Tak, musisz mi powiedzieć.
– Bo?
– Bo powiem twojemu szefowi, że pijesz w pracy. Wiem, co wlewasz rano do termosu.
Zbliżył się do niej z twarzą wykrzywioną wściekłością, dłonie zacisnął w pięści. Jak cierpka chmura napłynął w jej stronę odór piwa i potu.
– Grozisz mi, dziewczynko?
– Mów prawdę, bo inaczej…
Nim zdołała wymówić kolejne słowo, dostała mocno w twarz z otwartej dłoni. Zarzuciło jej głową, zagrzechotały zęby. Wstrząśnięta przyłożyła palce do policzka i powstrzymując łzy gniewu, spojrzała na ojczyma spode łba. Od miesięcy jej nie uderzył. Ostatnio zdarzyło się to wtedy, gdy zastał ją śpiącą na sofie, cuchnącą piwem i w rozpiętych dżinsach. Wróciła do domu, poszła do toalety i nim się położyła, żeby pooglądać telewizję, zapomniała zasunąć suwak. On jednak pomyślał, że robiła coś innego, więc ją spoliczkował, wyzwał od dziwek, a potem poszedł za nią do jej pokoju i pchnął ją z progu na łóżko. Była wtedy zbyt oszołomiona i odurzona, żeby coś z tym zrobić, ale z miejsca postanowiła, że jeśli Alan znów ją uderzy, wezwie policję.
Larry odstawił piwo i wstał.
– To ja lepiej pójdę – oznajmił.
– Nie – odparł stanowczo Alan. – Chcę, żebyś tu był. Żeby nie powiedziała potem, że ją okłamywałem.
Larry usiadł z powrotem z miną człowieka, który chciałby się znaleźć gdzie indziej. Alan podszedł do fotela, podniósł koszulkę i wciągnął ją na siebie.
– Rozumiem, dlaczego wtedy wasza matka nie chciała, żebyś poznała prawdę, ale teraz jesteś na tyle duża, że będziesz trzymać gębę na kłódkę.
Utkwiła w nim spojrzenie załzawionych oczu i wstrzymała oddech; nie mogła się doczekać jego słów, ale zarazem się ich bała.
– Trzymać w jakiej sprawie? – spytała. Trzęsły jej się nogi.
– Rosemary od sześciu lat mieszka w internacie Szkoły Publicznej Willowbrook – powiedział. – Lekarze orzekli, że tam jej będzie najlepiej.
Pokój zaczął wirować. Najbardziej na świecie chciała teraz usiąść, ale nie zamierzała dawać Alanowi przewagi.
– Przecież mówiliście z mamą, że dostała zapalenia płuc. Mówiliście, że… że umarła.
– Tłumaczyłem twojej matce, że kłamstwo ma cholernie krótkie nogi, ale nie słuchała.
– Nic z tego nie rozumiem. Czemu ją tam posłaliście? I czemu mama miałaby mnie okłamywać? – Pokręciła głową i choć usilnie próbowała powstrzymać łzy, to się nie udało. – To nie ma żadnego sensu.
– E, daj spokój – odpowiedział Alan. – Twoja siostra jest niedorozwinięta. Nawet nie mów, że nie wiedziałaś.
Sage nie mogła złapać oddechu. Przed oczami miała siostrę, swoją najlepszą przyjaciółkę: bladą, śliczną, wątłą jak wierzbowa witka. Pasowały do siebie jak dwie połówki jabłka, jak pasować mogą tylko bliźnięta. Kochały siebie nawzajem i kochały to samo robić: budować baśniowe domki z patyków i kory, grać w gumę, kręcić hula-hoopem, oglądać bajki w sobotnie poranki. Owszem, Rosemary była inna, ale najczęściej lepsza. Świat ożywał na jej oczach, a ona się nim ze wszystkimi dzieliła: pokazywała motyle i dmuchawce, słoneczne refleksy migoczące jak brylanty na śniegu i wodzie, blask urodzinowych świeczek na suficie, gdy gasło światło.
W jej życiu byli też jednak lekarze – zbyt wielu, by dało się ich zliczyć – oraz tajemnicze dwudniowe wizyty w szpitalu. Można było odnieść wrażenie, że Rosemary ciągle choruje. I owszem, Sage musiała przyznać, że siostra czasem ją przerażała: wytrącona z równowagi trzepotała rękami, krzyczała i biła każdego, kto się nawinął. Albo w środku nocy stała nad łóżkiem Sage i wpatrywała się w nią bez słowa. Czasem przesuwała po ciemku sprzęty w ich pokoju: biurko, krzesła i zabawki rozmieszczała po kątach, a rano twierdziła, że to nie ona, że gdy się zbudziła, wszystko już tak wyglądało. Innym razem mówiła przez sen, rozmawiała z niewidzialnymi ludźmi albo paplała od rzeczy, a jej słowa splątywały się jak źle nawinięta włóczka.
Gdy była w lepszej formie, zwierzała się Sage, że słyszy głosy podszeptujące jej okropne rzeczy, i zawsze przepraszała, że ją straszy. Kiedy oglądały The Beverly Hillbillies i liczyły zbierane przez matkę kupony rabatowe, kazała siostrze przyrzec, że ta nie zapomni o jej opowieściach, a Sage obiecywała, że w miarę możliwości zawsze będzie ją chronić. Matka twierdziła, że Rosemary miesza się w głowie i prosiła Sage o zgłaszanie jej dziwacznych zachowań, ale ona nie chciała być skarżypytą. Czasem miała poczucie, że ponosi winę za problemy siostry, że może ją jakoś skrzywdziła, gdy były jeszcze w brzuchu: pobierała za dużo substancji odżywczych, krwi, miejsca w macicy. W końcu przy porodzie ważyła prawie kilogram więcej i przedarła się na świat trzydzieści pięć minut wcześniej. Nieraz odnosiła wrażenie, że obwinia ją też matka, której musiała przyrzekać, że dopóki nie ustalą, co dolega Rosemary, będzie dla niej szczególnie miła i wyrozumiała.
Ale teraz Sage poznała prawdę. Matka pozbyła się Rosemary jak starego rupiecia. Może dlatego zaczęła coraz więcej pić. Może zabiło ją poczucie winy.
Sage zacisnęła zęby. W obecności Alana nie chciała więcej płakać, nie chciała dawać mu satysfakcji.
– Trzeba było mi powiedzieć prawdę – odezwała się.
– To nie ja postanowiłem ci tego oszczędzić, więc na mnie nie zwalaj. Twoja matka nie chciała, żebyś to rozpowiadała na prawo i lewo. Lekarze stwierdzili, że Rosemary nigdy się nie poprawi, a wiesz, jak to jest, gdy ludzie się dowiadują, że w jakiejś rodzinie jest ktoś nienormalny. Twoja matka nie mogłaby się nigdzie pokazać, bo zaraz by szeptano za jej plecami.
– I dlatego wmówiła wszystkim, że Rosemary umarła. W tym mnie.
– Powinnaś być wdzięczna. Chcieliśmy cię oszczędzić.
– Oszczędzić? Mówiąc mi, że moja siostra umarła?
– E, przestań zgrywać ofiarę. Wiesz przecież, co było z Rosemary. Lekarze mówili, że jest schizolem, między innymi. Było jasne, że nigdy nie będzie normalna, choćbyście nie wiadomo jak chciały, ty i twoja matka. Oddanie jej do zakładu to było najlepsze, co mogliśmy dla niej zrobić. Jej stan się pogarszał i przestawaliśmy sobie radzić. Ci z Willowbrook wiedzą, jak zajmować się przygłupami.
Wzbierająca w niej nienawiść paliła ją w pierś i pełzła ku uszom, aż głowa zaczęła ją rwać, jakby stanęła nagle w ogniu. Jak on ma czelność udawać, że go to obchodziło! Jak śmie uważać, że wiedział, co dla jego siostry najlepsze!
– Skoro w Willowbrook umieli się zająć Rosemary, to dlaczego zaginęła?
– A skąd ja mam to, do cholery, wiedzieć?
W skołowanej głowie Sage kłębiły się jak tornado tysiące myśli i pytań. Przez sześć ostatnich lat widywała i wyczuwała cienie zmarłej siostry w każdym zakamarku mieszkania. Jej ulubioną Barbie o krótkich rudych włosach, w dzierganej kamizelce. Woń balsamu lawendowego, którym lubiła się smarować. Zakurzone fiolki z lekami na toaletce. Jak miała teraz przyjąć do wiadomości informację, że Rosemary żyje? Że przez cały ten czas siedziała zamknięta w Willowbrook?
I kto jeszcze znał prawdę?
– Mówiliście mojemu ojcu, że ją oddaliście? – spytała.
Alan spojrzał na nią jak na kosmitkę.
– A myślisz, że nie ma tego w dupie?
– Jesteśmy jego córkami.
– Ach tak? – zadrwił. – Kto by pomyślał.
Wyszarpał papierosa z paczki leżącej na stoliku kawowym, zapalił, zaciągnął się głęboko, po czym nie wypuszczając go z palców, dźgnął nimi powietrze.
– I to wasz ojciec zapewnia ci dach nad głową? Płaci za twoje ubrania i jedzenie?
Spuściła wzrok przepełniona dławiącą odrazą. Ten argument pojawiał się już chyba po raz setny i w tej sprawie Alan miał przewagę. To ojciec był tym złym i taki już pozostanie. Nawet jeśli przez te wszystkie lata przysyłał im pieniądze, matka i ojczym nigdy by tego nie przyznali. A Alan pewnie się jej jeszcze nie pozbył wyłącznie z powodu tych dodatkowych wpływów.
– A odwiedziliście ją chociaż? – spytała. – Byliście z mamą w Willowbrook?
Alan sięgnął po piwo, pociągnął duży haust i przytaknął.
– Raz.
– Raz? – Wytrzeszczyła oczy. – Tylko raz?
– Twoja matka nie mogła więcej oglądać swojego dziecka w takim stanie. A twoja siostra nawet nas nie rozpoznała. Była w śpiączce czy czymś takim. Miała szeroko otwarte oczy, ale jakby nic nie widziała. Nie wiedziała, co się dzieje.
– Boże święty. I mama nie chciała do niej zaglądać? Sprawdzać, czy się trzyma? Przecież Rosemary musiała być kompletnie przerażona i zagubiona!
Alan odstawił z hukiem butelkę, twarz miał czerwoną ze złości.
– Słuchaj no! Twoja matka zrobiła, co było w jej mocy! W niczym nie zawiniła, więc przestań ją oskarżać.
Sage patrzyła na niego gniewnie i sama nie wiedziała, czy zacznie zaraz krzyczeć, czy wymiotować. Jej siostra żyje i od sześciu lat mieszka w zakładzie zamkniętym. A matka odwiedziła ją tylko raz. Raz. Zrozpaczona Rosemary na pewno umierała ze strachu i nie rozumiała, czym sobie zasłużyła na takie okropne traktowanie. Zastanawiała się też prawdopodobnie, co się dzieje z Sage, dlaczego jej ukochana siostra bliźniaczka jej nie odwiedziła, nie ocaliła czy choćby nie wysłała listu albo kartki. Sage poczuła, że się w niej gotuje.
– Ja bym ją odwiedziła – podkreśliła. – Gdybyście tylko powiedzieli mi prawdę.
Alan wzruszył ramionami.
– I co ja ci poradzę? Już mówiłem, że to nie zależało ode mnie.
– Mogłeś mi powiedzieć po śmierci mamy.
– Po co? Co by to dało?
– Mogłabym do niej pojechać! Powiedzieć jej, że ją kocham. Spróbować pomóc jej wyzdrowieć.
Alan przewrócił oczami.
– Co ty pieprzysz? Nie masz o niczym pojęcia. Każdą wizytę trzeba było umawiać miesiąc wcześniej, a koniec końców najczęściej je odwoływali pod byle pretekstem. Zawsze powtarzali, że to dla dobra pacjentki.
– Czyli próbowaliście tam jeszcze wracać?
– Uhm, parę razy. Ale jak wspomniałem: dla twojej matki to było za dużo.
– A jej pokój? Wiesz przecież, że w środku nocy potrafiła wstawać i się kręcić tu i tam. Sprawdziliście, czy mieszka w wygodnych i bezpiecznych warunkach?
Pokręcił głową.
– Do pokoju nas nie wpuścili. Wyprowadzili ją do holu głównego. Strasznie tam waliło.
Łzy napłynęły jej do oczu. Biedna Rosemary.
– Wybierasz się do Willowbrook, żeby się dowiedzieć, co się z nią stało?
– Nie. Co my możemy poradzić? Mnie na pewno nie będzie pamiętała. Mówili, że zadzwonią, jak tylko ją znajdą.
– Możemy pomóc w poszukiwaniach – podsunęła Sage. – Dołączyć do ekipy.
– Nie mogę. Robota.
– To weź wolne.
– Powiedziałem: nie mogę. Zresztą ten lekarz, co dzwonił, mówił, że najlepiej zostawić sprawę specjalistom.
Zorientowała się, że znów wzbiera w nim wściekłość: nozdrza mu drgały, szczęki się zacisnęły. Ale miała to gdzieś.
– Uhm, akurat – rzuciła szyderczo. – Nie daj Boże, żebyś w przerwie na lunch nie mógł pić i rżnąć z kumplami w karty. Nie daj Boże, żebyś pomyślał o kimś innym niż o sobie.
Zbliżył się do niej gotów do wybuchu.
– Ty lepiej zamknij jadaczkę, pannico. Póki mieszkasz pod moim dachem, masz mi okazywać szacunek.
– Po moim trupie! – wypaliła. – Szczególnie po tym, co zrobiłeś Rosemary! I jeszcze przez lata mnie okłamywałeś!
Odsłonił zęby i podniósł rękę, ale nim zdołał ją znów uderzyć, obróciła się na pięcie i wypadła z salonu jak burza. Przebiegła przez przedpokój i wyskoczyła na klatkę, hamując łzy wściekłości i frustracji. Musiała się napić. I musiała opowiedzieć Heather i Dawn, co się zdarzyło; one pomogą jej zdecydować, co dalej.
Tyle że przyjaciółki wcale nie pomogły. Dopytywały nawalone, czy według niej jej siostrę porwał Cropsey i co Sage zrobi, jeśli się okaże, że tym razem Rosemary naprawdę nie żyje.
Stojąc ze ściśniętym z urazy żołądkiem na dworcowym chodniku, Sage znów zaciągnęła się mocno papierosem. Jak przed laty matka mogła ją tak okłamać? Jak mogła powiedzieć, że ciało Rosemary poddano kremacji, bo nie stać jej było na pogrzeb? Jak mogła znieść widok Sage, która pogrążona w żałobie tygodniami nie mogła jeść ani spać, skoro przez cały ten czas w jej mocy leżało ulżenie jej w bólu i powiedzenie prawdy? Oczywiście Sage wpadłaby w rozpacz na wieść, że Rosemary została oddana, ale lepsze to niż myśl, że umarła, że udusiła się w samotności podłączona do szpitalnych rurek. Gdyby Sage wiedziała wtedy, że Rosemary żyje, mogłaby jeździć do Willowbrook, odwiedzać ją i przywozić jej kwiaty, pocztówki i zabawki. Widywać ją, trzymać za rękę i mówić, że ją kocha bez względu na wszystko.
I jak w ogóle matka mogła dopuścić do umieszczenia własnej córki w zakładzie zamkniętym? Przecież kochać kogoś to być razem na dobre i na złe, pomagać sobie nawzajem przetrwać wszelkie trudy. A już matka w szczególności powinna kochać i chronić własne dzieci do końca swoich dni. Sage nigdy nie zapomni, jak pierwszy raz nocowała u Heather i poznała jej matkę, a ona proponowała, że zamówi im pizzę, żartowała, że będzie siedzieć z nimi do rana i gadać o chłopakach, a rano krzątała się po kuchni, smażyła jajka i pankejki, i pytała, czego się napiją: soku pomarańczowego czy ovaltine. Czy nie to właśnie robią matki – pytają dzieci, co chcą na śniadanie? A matce Sage zdarzało się zapominać o kupieniu chleba i mleka.
Z biegiem lat Sage wmówiła sobie, że matka zaczęła się od niej odsuwać po śmierci Rosemary. Powtarzała sobie taką opowieść, żeby serce nie pękło jej z bólu. Teraz jednak przestała w nią wierzyć, zwłaszcza po tym, jak dowiedziała się, że siostra żyje.
Spojrzała ponad placem dworcowym na łagodnie opadającą drogę – szare pasmo asfaltu przecinające skupisko budynków, słupów telegraficznych i przewodów elektrycznych. Popatrzyła bezwiednie na ciągnący się za wodami Upper New York Bay krajobraz Manhattanu, gdzie rząd drapaczy chmur zdawał się unosić nad oceanem jak Szmaragdowe Miasto Krainy Oz. Kiedy ona i Rosemary były małe – na tyle małe, że pozostawały jeszcze pod niewinnym urokiem świata, który uważały wtedy za bezpieczny i pewny – ojciec powiedział im, że miasto nigdy nie zatonie, ponieważ na powierzchni utrzymują je czary, a miliony światełek migających na wieżowcach oraz wokół nich to drobinki magicznego pyłu. Kiedy po kilku latach odszedł, Sage zastanawiała się, czy za sprawą zaklęć mogłaby go sprowadzić z powrotem. Co wieczór wpatrywała się w odległe miasto widoczne z okna jej pokoju i błagała dobre duszki oraz inne władające magicznymi mocami postacie o ściągnięcie taty do domu. Na próżno.
Co by zrobił ojciec, gdyby wiedział, do czego się posunęli Alan i matka? Czy to by go w ogóle obeszło? Czy zareagowałby wyrozumiale? Czy może by się wściekł? Gdyby tylko była w stanie mu o tym powiedzieć, może zechciałby pomóc w poszukiwaniach. Może po odnalezieniu Rosemary na nowo stworzyliby rodzinę. Przygryzła mocno wargę. Już za późno na magiczny pył i pobożne życzenia. Ojciec nie odszedł bez powodu – postanowił, że nie chce uczestniczyć w ich życiu. I tego nic nie zmieni, choćby nie wiadomo, co nim kierowało. Teraz pozostało jej tylko poszukiwanie siostry. Co będzie potem, tego nie wie nikt.
Z transu wyrwał ją warkot. Zza budynku dworca wytoczył się posprejowany autokar, zimne powietrze przecięły spaliny dieslowskiego silnika. Graffiti na karoserii nasunęło jej na myśl nazwy i symbole gangów oraz pentagramy wymalowane na ścianach tuneli pod zrujnowanym szpitalem gruźliczym, czyli w miejscu, gdzie przychodziła młodzież z ogólniaków, żeby pić, ćpać i srać ze strachu w gacie przy okazji słuchania opowieści o Cropseyu. Nawet pomijając te upiorne historie, nie cierpiała chodzić do tuneli; bała się, że stropy i ściany mogą w każdej chwili runąć i pogrzebać ją żywcem. Ale w tunelach przesiadywali wszyscy, więc i ona zaglądała tam ze swoją załogą. A jeśli posprejowany autokar to zły znak? Nie. Nie może tak myśleć. Nie pozwoli, żeby koleżanki i ich walnięte teorie zalazły jej za skórę.
Autobus dotoczył się do stanowiska, syknęły zawory hamulców pneumatycznych. Sage wyrzuciła niedopałek, przydeptała go drewniakiem i ruszyła w stronę pojazdu. Jeśli nikt inny nie chce się dowiedzieć, co się przydarzyło Rosemary, zrobi to sama. Weszła na stopnie, podała żeton tęgawemu kierowcy i skuliwszy ramiona, żeby nie ocierać się o innych pasażerów, oraz splótłszy przed sobą dłonie, by nie dotykać brudnej, poklejonej taśmą tapicerki, ruszyła na tył autokaru. Pod stopami chrzęściły jej dawno porzucone opakowania i kawałki chipsów, a powietrze przesycał nieświeży odór dymu tytoniowego, spalin i moczu.
W połowie drogi jakiś ubrany w skórę facet z ciemnym wąsem obrzucił ją spojrzeniem i uśmiechnął się zalotnie. Spiorunowała go wzrokiem i ledwo powstrzymała się przed pokazaniem mu środkowego palca albo niby przypadkowym trąceniem go łokciem w twarz. Zainteresowanie ze strony płci przeciwnej nie było dla niej niczym nowym; przyzwyczaiła się do tego, że chłopcy i mężczyźni gapią się na jej ciało, a potem badają wzrokiem twarz i blond włosy, by się upewnić, czy wszystko jest na miejscu. Normalnie jej to nie przeszkadzało, chyba że delikwent mógłby być jej ojcem albo kontakt z nim zagrażałby zdrowiu. Dziś jednak czuła się pod ostrzałem spojrzeń jak zwierzyna łowna. Miała powyżej uszu ludzi, którym się zdaje, że mogą przywabić kogoś uśmiechem, a potem pozbyć się go jak śmiecia. Tak jak jej matka pozbyła się ojca. Jak Noah pozbył się jej. Jak matka i Alan pozbyli się Rosemary. Doszła na tył autobusu i z trudem powstrzymując łzy, opadła na siedzenie przy oknie. Nie znosiła tego stanu, gdy cały świat budził w niej nienawiść.
Kolejni pasażerowie wsiadali i zajmowali swoje miejsca, a ona patrzyła przez okno na ciężkie płatki śniegu opadające leniwie na popękany chodnik. Nim wszyscy usiedli, a kierowca ruszył ze stanowiska, zdążył się zerwać wiatr, a padający szybko i mocno śnieg zaczął pokrywać dachy i chodniki. „Mam nadzieję, że moja siostra ma teraz schronienie, gdziekolwiek jest”, pomyślała.
Zganiła się znów w myślach za to, że nie ubrała się stosownie do pogody. Jak ma pomóc w poszukiwaniach w miniówie i drewniakach? Dobrze, że ma chociaż pod kurtką haftowaną bluzkę i dzierganą kamizelkę, choć to niewielka pociecha. Ma za swoje, to wszystko wina kaca. Gdyby jej tak nie mdliło, gdyby była spokojniejsza, pamiętałaby, że jest zima, i zamiast ciuchów z poprzedniego wieczoru włożyłaby dzwony i kozaki. No i wzięłaby coś do jedzenia i do picia. Jazda rozhuśtanym autobusem bynajmniej nie robiła jej dobrze na żołądek, zwłaszcza że zajęła miejsce z tyłu i przy zakrętach czuła się, jakby siedziała na ciężarku gigantycznego wahadła. Na szczęście do Willowbrook jechało się tylko pół godziny. Tego jeszcze brakowało, żeby się porzygała.
Za umazanymi szybami przesuwały się kamienice i witryny, a przed nimi niekończący się szereg zaparkowanych samochodów. Po drugiej stronie śmigały ciężarówki i inne pojazdy, wzbijając w powietrze pokłady śniegowej brei. A oto pasaż z salonem kosmetycznym, sklepem z dywanami, piekarnią i sklepem żelaznym. Przed narożnym spożywczakiem stało pod markizą kilku chłopaków w podobnych kurtkach, obserwujących ze znudzeniem przejeżdżające samochody. Pomyślała, że wyglądają jak Bay Boys. Gang-niegang, który nie miał swojego rewiru i nie tłukł się z innymi gangami, ale atakował prostytutki z West Village. Niektórzy twierdzili, że robił to też Cropsey.
„W lesie nadal trwają poszukiwania szczątków zaginionych dzieci”.
Poczuła, że przewraca jej się żołądek. Musi przestać myśleć o Cropseyu. To strata czasu i energii. Odłożyła torebkę na sąsiednie siedzenie, oparła głowę o szybę, zamknęła oczy i próbowała zapomnieć o rozkołysanym, cuchnącym autokarze. Wiele by dała, żeby wałęsać się teraz z Heather i Dawn po galerii handlowej, nudzić się, chichotać i nabijać z ludzi. A jest sama jak palec i przerażona, a wszystko to przez myśli, które zaszczepiły jej w głowie właśnie one. Ale to nie pora na użalanie się nad sobą. Trzeba ustalić, co powiedzieć w Willowbrook, żeby dopuszczono ją do poszukiwań. Przekonanie personelu, że jest siostrą Rosemary, to akurat pestka – jako bliźniaczki jednojajowe obie mają jasne włosy o rudawym odcieniu, mocno zarysowane kości policzkowe i srebrzystoniebieskie, nakrapiane na fioletowo oczy. Chyba że Rosemary się zmieniła. Chyba że sześć lat w zakładzie zdążyło ją wymęczyć, wyczerpać.
Ilekroć autobus się zatrzymywał, żeby kogoś wysadzić lub zabrać, Sage się podrywała i z bijącym sercem wyglądała za okno, chcąc sprawdzić, gdzie są. Widok ludzi wysiadających z autokaru i wędrujących zaśnieżonymi chodnikami napełniał ją zazdrością. Byli gotowi do rozpoczęcia kolejnego zwykłego dnia – szli na zakupy albo podlewany mimozą brunch ze znajomymi, wracali do domu po całonocnej imprezie, wybierali się w odwiedziny do chorej ciotki. Nawet jeśli patrzyła na samotną osobę, która mogła mieszkać tylko w towarzystwie starego kota, wolałaby być nią niż sobą, czyli pogrążoną w żałobie, niekochaną przez nikogo dziewczyną jadącą do zakładu dla umysłowo chorych w poszukiwaniu swojej zaginionej siostry.
Zamknęła znów oczy, żeby niczego i nikogo nie widzieć, i starała się nie wybiegać myślami w przyszłość. Aby zmierzyć się z nieznanym, najlepiej żyć z minuty na minutę zamiast rozpisywać w głowie czarne scenariusze. Im jednak częściej autobus się zatrzymywał i im bardziej zbliżała się do Willowbrook, tym głębszy narastał w niej niepokój. Może należało poczekać, aż znajdzie kogoś, kto byłby gotowy z nią pojechać. Może trzeba było poprosić o to Noaha, mimo że zdradził ją z Yvette. Nie, wybiłby jej ten pomysł z głowy, zresztą i tak straciła do niego zaufanie. Nie ufała również sobie: być może przyjęłaby go z powrotem, zwłaszcza że czuła się teraz taka krucha. Zrobi to sama, nie ma innego wyjścia. Zresztą już za późno na odwrót.
Po kilku postojach w autokarze zostali tylko kierowca oraz para zapatrzonych ponuro za okno Azjatów. Nim pojazd ruszył z ostatniego przystanku przed Willowbrook, kierowca zatrzasnął drzwi i zerknął w podłużne lusterko.
– Jedziesz do Willowbrook? – krzyknął, patrząc na Sage.
Azjaci się obrócili i na nią spojrzeli, na ich twarzach nie było śladu emocji.
– Tak – odpowiedziała, kiwając głową.
– Dobra – rzucił kierowca i ruszył z miejsca. – Tak się tylko upewniałem.
Siedziała wyprostowana i patrzyła czujnie za okno, drżąc ze zdenerwowania. Minęli kilka przecznic, po czym autokar skręcił i potoczył się długą, wąską drogą dojazdową biegnącą obok brązowej, wielkiej jak billboard tablicy z napisem „SZKOŁA PUBLICZNA WILLOWBROOK”. Przejechali przez zwieńczoną filarami bramę, która stała otworem dzięki opatrzonym kłódkami łańcuchom przyczepionym do solidnych słupków. W stojącej obok budce rozmiarów szafy wnękowej siedział umundurowany strażnik, który ćmiąc papierosa, czytał czasopismo. Rzuciwszy pobieżnie okiem na autobus, skierował go gestem w stronę kompleksu budynków.
Sage zacisnęła dłonie w pięści, aż pobielały jej knykcie. Ze względu na bramę i strażnika Willowbrook przypominało raczej więzienie niż szkołę z internatem. Może to i dobrze, że przyjechała sama. Nie udźwignęłaby teraz niepokoju i obaw drugiej osoby. Ledwie radziła sobie z własnymi emocjami.
Autobus zdawał się wlec w nieskończoność drogą dojazdową wzdłuż zaniedbanych, pokrytych śniegiem łąk i gęstych lasów poprzecinanych zamarzniętymi potokami. Zawieja w końcu ustąpiła, ale lepki śnieg przyginał gałęzie iglaków i pokrywał nagie konary dębów i klonów. Trzy jelenie uniosły głowy, odprowadziły wzrokiem autokar, machnęły ogonami i wróciły do poszukiwania trawy pomiędzy zaspami. Ten obraz przypominał Sage kartkę bożonarodzeniową, pejzaż, który można zobaczyć podczas świątecznej podróży do dziadków: wszędzie jasno i spokojnie, zupełnie inaczej niż w jej skołatanej, spowitej mrokiem głowie. Pomyślała też o ojcu, który mawiał, że kiedyś zbuduje w lesie chatę z bali. Ech, gdyby miała go teraz przy sobie. Gdyby tylko wiedział, jak bardzo go potrzebują, ona i Rosemary. Na pewno by im pomógł. Chyba że spełniło się jego marzenie i zbudował tę chatę gdzieś w lesie. Chyba że wiedzie całkiem nowe życie.
Zdesperowana spróbowała pewnej sztuczki, którą pamiętała z dzieciństwa: otóż skupiały się z Rosemary mocno, starając się przesyłać sobie myśli i je odczytywać. Nigdy im się to nie udało, ale i tak spróbowała – skoncentrowała się, jak umiała najmocniej, i w myślach posłała ojcu wiadomość, modląc się, żeby ją usłyszał albo jakimś cudem wyczuł jej rozpacz.
„Potrzebujemy cię, tatusiu. Potrzebujemy cię bardziej niż zwykle. Proszę, zacznij nas szukać”.
Głupio z jej strony, ale miała to gdzieś.
Gęstwina się przerzedziła i jej oczom ukazały się rozległe zaśnieżone trawniki z perfekcyjnie przyciętymi drzewkami i krzewami. W oddali, na brzegu skutego lodem strumienia, rosły wierzby płaczące – ich długie i nagie gałęzie omiatały ziemię. Później po obu stronach drogi zobaczyła rzędy trzypiętrowych ceglanych budynków, przysadzistych i wzniesionych na planie podkowy. Na każdym skrzydle wymalowano od szablonu białe kółka z czarnymi cyframi. Na placach przed budynkami stały pokryte czapami śniegu barwne ławki, huśtawki, karuzele i drabinki. Nie było jednak widać ani rozbawionych dzieci, ani nauczycieli doglądających uczniów podczas przerwy w nauce bądź prowadzących ich na spacer. Jakiś mężczyzna odśnieżający chodnik – o dziwo, bez kurtki i rękawiczek – przerwał pracę i zerknął na autobus. Poza tym kompleks sprawiał wrażenie opuszczonego.
Sage nie była do końca pewna, czego oczekiwała i na co liczyła. Może widoku ekipy poszukiwawczej w pomarańczowych kamizelkach i z psem ratownikiem, radiowozów i śmigłowców oraz ochotników wjeżdżających konno w las. Na pewno jednak spodziewała się zniszczonych budynków, okratowanych okien i zarośniętych dziedzińców. Może nawet umundurowanych strażników i ogrodzenia z drutem kolczastym. Willowbrook bardziej niż więzienie przypominało jednak kampus uniwersytecki, zadbany kompleks, w którym można odnaleźć ukojenie. Może tutejszy personel dobrze traktował Rosemary. Może zaprzyjaźniła się z rówieśnikami i znalazła kogoś, kto ją pokochał i o nią dbał. Może nawet była szczęśliwa, na ile, rzecz jasna, można być szczęśliwym w zakładzie dla umysłowo chorych. Jest nadzieja, że gdy Sage wejdzie do środka, dowie się, że Rosemary już się odnalazła cała i zdrowa. Że zgubiła się w lesie albo próbowała uciec, a teraz siedzi już bezpiecznie w swoim pokoju nad salaterką ulubionych lodów waniliowych. Sage oparła się wygodnie i westchnęła z ulgą. Nadal czekała ją jedna wielka niewiadoma, ale przynajmniej Willowbrook okazało się nie takie straszne, jak je malują.
I wtedy wyłonił się przed nią niczym historyczny okręt z arktycznych mgieł pięciopiętrowy gmach z czarnym dachem i ceglanymi skrzydłami wyrastającymi po obu stronach ośmiokątnej rotundy ozdobionej niewiarygodnie wysoką kopułą z niknącą między nisko zawieszonymi szarymi chmurami białą iglicą. Gdy autobus okrążył budowlę, zobaczyła kolejne, jeszcze dłuższe skrzydło, przez które gmach przypominał z góry gigantyczny krzyż. Z czarnych połaci dachowych sterczały niezliczone kominy, jakby ktoś rozsypał na półce klocki. Za gmachem majaczyły jak ciemne widziadła inne budynki przypominające po trosze warsztaty, garaże czy składziki na narzędzia. Jak okiem sięgnąć, stały kolejne ponumerowane budynki na planie podkowy i ciągnęły się liczne drogi dojazdowe. Wokół niektórych zabudowań wzniesiono wysokie ogrodzenia i trudno było stwierdzić, czy mają one chronić tych z zewnątrz przed tymi wewnątrz, czy może odwrotnie. Kiedy autobus zwolnił, Sage zobaczyła leżący w śniegu but, a obok coś na podobieństwo pogniecionych spodni. Ciarki przebiegły jej po grzbiecie. Kto wie, może pozory mylą nawet w przypadku takich miejsc jak Willowbrook.
W końcu autokar podjechał pod główne, jak się Sage zdawało, wejście do gmachu-krzyża i zatrzymał się z sykiem hamulców. Szyld zawieszony nad dwuskrzydłowymi drzwiami głosił: IZBA PRZYJĘĆ. Para Azjatów się podniosła i ruszyła w stronę drzwi; mąż cierpliwie przepuszczał żonę przodem. Sage wzięła głęboki oddech i zebrała się na odwagę. Teraz albo nigdy.
Nie odrywając wzroku od okna, sięgnęła po torebkę i zadała sobie pytanie, czy przed wejściem warto jeszcze zapalić. Jej dłoń wylądowała jednak na pustym siedzeniu. Spojrzała w dół i aż jej zaparło dech. Torebki nie było. O cholera. Że też o tym nie pomyślała. Należało mieć oczy dookoła głowy, zwłaszcza gdy autobus zatrzymywał się w zapuszczonych dzielnicach. Rozejrzała się gorączkowo po podłodze, po czym schyliła, żeby zajrzeć pod inne siedzenia. Może przy hamowaniu torebka zsunęła się na ziemię. Ale nie, nigdzie jej nie było. Ruszyła w stronę drzwi, zaglądając pod każdy fotel.
– Coś się stało? – spytał kierowca.
– Chyba ktoś mi zabrał torebkę – odpowiedziała.
Kierowca wzniósł oczy do nieba, wrzucił luz i wstał, żeby jej pomóc.
Szukali wszędzie, nad i pod każdym fotelem, przejrzeli też każdy centymetr podłogi. Jej torebki w autobusie nie było.
– Miałaś w niej coś ważnego? – wydyszał spocony kierowca. – Pieniądze? Dokumenty?
– Tylko parę dolarów i kosmetyków, szczotkę i papierosy.
O sfałszowanym dowodzie lepiej nie wspominać.
– Prawo jazdy?
Pokręciła głową.
– Nie mam prawka.
– Jak wygląda torebka?
– Skórzany chlebak z wybitymi na klapie niebieskimi kwiatkami.
Kierowca wrócił na swój fotel, zdjął czapkę, otarł pot z czoła i zdjął z haczyka podkładkę z klipsem.
– Podaj mi swoje nazwisko i numer telefonu. Jak się znajdzie, to do ciebie zadzwonią, ale cudów się nie spodziewaj.
– Sage Winters, dwieście dwanaście, pięćset sześćdziesiąt siedem, dwadzieścia trzy, czterdzieści pięć.
Zapisał dane i odwiesił podkładkę.
– Dobra, mam. Bardzo mi przykro – powiedział, a spojrzawszy na nią, dodał: – Wszystko w porządku?
„Nie. Bynajmniej”.
Skinęła głową i poruszona współczuciem kierowcy próbowała się uśmiechnąć. Dopiero teraz zwróciła uwagę na jego poczciwe spojrzenie. Głową wskazała widoczne za oknem ceglane gmaszysko.
– Wie pan coś o tym zakładzie?
Wzruszył ramionami.
– Pewnie nie więcej niż ty – przyznał. – Ja tylko wysadzam i odbieram ludzi, więc wiele ci nie powiem. Ale Robert Kennedy twierdził, że to przedsionek piekła.
Pokazał palcem na parę Azjatów.
– Oni przyjeżdżają co tydzień i jak ich odbieram, to ta biedna kobieta zawsze płacze.
Że też musiał jej to mówić.
– A wie pan dlaczego?
– Odwiedzają, zdaje się, któreś ze swoich dzieci. Wyobrażam sobie, jakie to okropnie smutne mieć kogoś bliskiego w takim miejscu. Nie sądzisz?
Przytaknęła ze ściśniętym ze smutku sercem. Biedna Rosemary.
– Przepraszam, chyba niepotrzebnie to powiedziałem – zauważył kierowca. – Przyjeżdżasz tu do kogoś?
Z trudem przełknęła ślinę.
– Do siostry.
– Szlag. Przepraszam. Niedawno ją przyjęli?
– Nie, sześć lat temu.
– O! – Zmarszczył czoło. – Wiem, że to nie moja sprawa, ale jak to możliwe, że nigdy nie widziałem cię w autobusie? Zwykle przyjeżdżasz z rodzicami?
Gdyby nie to, że zbierało jej się na płacz, parsknęłaby śmiechem.
– Nie, dopiero się dowiedziałam, że tu jest.
– O rany. Tak mi przykro. To musiał być cios.
– Tak – potwierdziła. – Nadal jest.
Przez ułamek sekundy miała ochotę poprosić go, by poszedł z nią, bo nie chciała być sama. Ale to był absurd.
– To powodzenia, dziecko – powiedział. Wcisnął czapkę na głowę i odwrócił się do kierownicy. – Jeśli twoja torebka się znajdzie, to ktoś do ciebie zadzwoni, ale jak już mówiłem, nie spodziewaj się cudów. Na tej trasie mamy o wiele więcej rzeczy zagubionych niż odnalezionych.
– Dobrze, dziękuję – odparła i ruszyła w stronę drzwi. Schodząc po stopniach, spojrzała znów na potężny budynek i poczuła przypływ paniki. Zatrzymała się i odwróciła do kierowcy.
– To pewnie się jeszcze zobaczymy, jak pan po nas przyjedzie.
Ku jej zaskoczeniu zmarszczył brwi.
– Nie, dziecko, przykro mi. Normalnie by tak było, ale dziś zwijam się wcześniej, bo moja żona ma urodziny i wychodzimy do restauracji. – Uśmiechnął się życzliwie i puścił do niej oko. – Wiesz, jak to jest: zadowolona żona to podstawa.
Zmusiła się do bladego uśmiechu. Świętowanie urodzin w restauracji wydawało jej się teraz najwspanialszą rzeczą na świecie. Cholera, nawet wizyta u dentysty byłaby lepsza niż to, co ją czeka.
– No nic. Jeszcze raz dziękuję za pomoc.
– Nie ma sprawy. – Położył dłoń na dźwigni zamykania drzwi i czekał, aż wysiądzie. – Trzymaj się.
Gdy zeszła, do drewniaków dostał się od tyłu śnieg i z miejsca przemienił jej stopy w lód. Odwróciła się, żeby pomachać kierowcy, ale on już zamykał drzwi. Klnąc pod nosem, ruszyła zaśnieżonym chodnikiem w stronę ceglanego budynku. Na szczycie oblodzonych schodów zawahała się chwilę, nie wiedząc, czy ma zapukać do okazałych podwójnych drzwi, czy po prostu wejść. W końcu przekręciła gałkę, jedno skrzydło się otworzyło i weszła do środka.
Nastąpiwszy w zaśnieżonych drewniakach na szpitalną wycieraczkę w niskim holu, zobaczyła tablicę z napisem „DYREKCJA – ODDZIAŁ PSYCHIATRYCZNY (STANY NAGŁE I PRZEWLEKŁE), ODDZIAŁ GERIATRYCZNY, ODDZIAŁ LECZENIA UZALEŻNIEŃ, ODDZIAŁ DLA OSÓB Z NIEDOROZWOJEM UMYSŁOWYM, ODDZIAŁ DZIECIĘCY”. Zmarszczyła brwi. Czyżby źle trafiła? Willowbrook miało być przecież zakładem opiekuńczym połączonym ze szkołą. Tymczasem na tablicy nie było słowa o salach lekcyjnych, nauczycielach i klasach.
Trzeba po prostu wejść i zapytać. Przeszła przez kolejne podwójne drzwi i znalazła się w czymś w rodzaju poczekalni. Na wprost od wejścia siedziała zajęta przeglądaniem papierów recepcjonistka w okularach typu kocie oczy. Poza dziwną, odgrodzoną sznurem klatką schodową w jednym z odległych kątów panowała tu na pozór spokojna atmosfera poczekalni gabinetu lekarskiego: wykafelkowana posadzka, wyściełane krzesła, na ścianach obrazy przedstawiające góry i jeziora. Na blacie stojącego w rogu stolika leżały rozmaite czasopisma: „National Geographic”, „Psychology Today”, „Better Homes & Gardens”, a w niewielkim sąsiednim pomieszczeniu znajdowały się zabawki, książeczki i dziecięce krzesełka. Ale potem na balustradach odgrodzonych schodów dostrzegła złowrogo łypiące gargulce i natychmiast przypomniała sobie o rzekomych obrzędach satanistycznych odprawianych w podziemiach sanatorium gruźliczego. Co, do diabła, te upiorne ozdoby robią w szkole? Zadygotała, lecz zaraz wyzbyła się niepokoju. To nie pora na uleganie czarowi miejskich legend.
Poza recepcjonistką w poczekalni znajdowała się tylko para Azjatów z autobusu. Kobieta, nieruchoma jak głaz, wpatrywała się nawiedzonym wzrokiem w podłogę, a mężczyzna zaciskał krzepiąco dłoń na jej ramieniu. Po chwili spojrzał na Sage i uśmiechnął się ze znużeniem. Z grzeczności odwzajemniła grymas, po czym skierowała się w stronę recepcji.
– Słucham? – odezwała się urzędniczka, odkładając przeglądany arkusz. – W czym mogę pomóc?
– Szukam siostry, Rosemary Winters – powiedziała Sage. – Chodzi tu do szkoły, ale wczoraj powiadomiono mojego ojczyma, że zaginęła.
Recepcjonistka – zdezorientowana czy może udręczona – zmarszczyła brwi.
– Poczekaj chwilę – poleciła. Sięgnęła po podkładkę, uniosła pierwszą kartkę i przesunęła palcem po drugiej. Odłożyła dokumenty i przywoławszy na twarz profesjonalny uśmiech, wzięła do ręki słuchawkę telefonu i wskazała Sage poczekalnię.
– Usiądź, proszę. Zaraz ktoś do ciebie przyjdzie.
– Dziękuję – odpowiedziała dziewczyna. Usiadła nieopodal kontuaru i wytężyła słuch.
Kiedy recepcjonistka obróciła się tyłem i zaczęła mówić do słuchawki szeptem, zdjęło ją przerażenie. Może ktoś musi przekazać rodzinie złe wieści o Rosemary i kobieta chce się kimś wyręczyć. Tymczasem urzędniczka zakończyła rozmowę, coś zanotowała i unikając jej spojrzenia, wróciła do przeglądania papierów. Sage splotła dłonie i próbowała się uspokoić. Nie. Nie może podążać tym tokiem myślenia. Coś sobie dopowiada. Na parę Azjatów recepcjonistka również nie zwraca uwagi, bo i dlaczego miałaby to robić? Sądząc po rozmiarach Willowbrook, obsługuje pewnie setki odwiedzających dziennie. I musi się zajmować własnymi obowiązkami. Nie ma czasu angażować się uczuciowo w każdą rozmowę.
Sage mimo woli zobaczyła oczami wyobraźni swoją rodzinę przebywającą w tym samym holu: Alan i matka rozmawiają z recepcjonistką, po czym ktoś przychodzi i zabiera Rosemary. Czy matka poprosiła o możliwość obejrzenia pokoju córki? Zapytała, czy Rosemary będzie miała własne łóżko, czy dostanie osobny pokój, czy może wyląduje w sali z innymi? Czy matkę to w ogóle obchodziło? W oczach wezbrały jej łzy. Rosemary musiała być całkowicie zagubiona i zalękniona.
Miała ochotę zapytać parę z autobusu, co wie o Willowbrook. Myślała, że jej siostra trafiła do czegoś w rodzaju szkoły z internatem, a czuła się tutaj raczej jak w szpitalu. Albo jeszcze gorzej: jak u czubków. Z niepokoju aż zatrzepotało jej w brzuchu i zaczęła skubać skórki przy paznokciach. Bezwiednie przypominała sobie inne zasłyszane w dzieciństwie pogłoski o Willowbrook, choć miała świadomość, że są równie absurdalne jak opowieść o Cropseyu. Chodziły słuchy, że lekarze przeprowadzają tu eksperymenty na dzieciach i że Willowbrook powstało na Staten Island, ponieważ w środowisku skażonym wysypiskiem Fresh Kills rodziło się więcej upośledzonych królików doświadczalnych.
Nim zebrała się na odwagę i odezwała do pary, w głębi holu otworzyły się jakieś drzwi i wyszedł z nich ostrzyżony na jeża mężczyzna w białym uniformie w towarzystwie około dziesięcioletniego chłopca w za dużej flanelowej koszuli, podniszczonych butach i podwiązanych sznurówkami spodniach. Czy to z powodu fryzury, czy ostrego zarysu szczęki, mężczyzna, który prowadził dziecko za ramię, sprawiał wrażenie groźnego. Chłopiec kroczył ze zwieszoną głową i przebierał pod brodą osobliwie powykręcanymi palcami. Sage natychmiast boleśnie tknęło złe przeczucie. Mężczyzna w białym uniformie nie był nauczycielem, tylko sanitariuszem albo salowym, jakich spotyka się w szpitalach i zakładach dla obłąkanych. Para Azjatów zerwała się na równe nogi i pospieszyła w stronę chłopca.
– Och, Jimmy – powiedziała kobieta i ujęła w dłonie jego ruchliwe palce. – Tak za tobą tęskniliśmy.
– Tak – potwierdził mężczyzna. – Jak się czujesz, synku?
Jimmy patrzył na nich beznamiętnie, wargi miał wykrzywione w jedną stronę.
– Powiedz rodzicom dzień dobry, Jimmy – polecił sanitariusz.
– Dzień dobry, rodzice – powiedział chłopiec, wywieszając język po każdym słowie. Głos miał niższy, niż Sage się spodziewała. Może był starszy, niż wskazywał na to jego wygląd.
Zatroskana kobieta zmarszczyła brwi i przyłożyła delikatnie Jimmy’emu dłoń do policzka. Od szczęki poprzez szyję chłopca biegł brązowy ślad, jakby zaschniętej krwi.
– Co mu się stało w ucho?
– A rozrabiali trochę i jakiś chłopak go ugryzł – wyjaśnił sanitariusz.
– Chyba trzeba to pozszywać – zauważyła kobieta.
– Przekażę jego lekarzowi – odparł obojętnie opiekun.
– A co z tymi nowymi adidasami, które ostatnio przywieźliśmy? – spytał ojciec i wskazał buciory Jimmy’ego. Były o dobre dwa rozmiary za duże i brakowało im sznurówek. – Gdzie one są?
Sanitariusz spojrzał na buty, jakby je pierwszy raz widział.
– Sam nie wiem. Widocznie je zgubił.
Ojciec pokręcił z oburzeniem głową.
– To trzecia para w tym roku.
– Czy możemy go wziąć na chwilę na dwór? – spytała kobieta. – Wprawdzie leży śnieg, ale świeże powietrze dobrze mu zrobi.
– Nie wziąłem kurtki – stwierdził sanitariusz. – Może następnym razem.
– Pójdę po nią – zaproponował ojciec. – Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie jest.
– Przecież pan wie, że rodzice nie mają wstępu na oddział, panie Chan. Powtarzałem to panu setki razy.
– Wiem o tym – odparł Azjata. – Pytanie brzmi: dlaczego? Dlaczego nie pozwalacie nam zobaczyć, gdzie mieszka nasz syn? Co macie do ukrycia?
– Nie mamy nic do ukrycia – zaprzeczył sanitariusz. – Chodzi o to, że widok rodziców może sprawić przykrość innym mieszkańcom, szczególnie tym, których nikt nie odwiedza. Mogą państwo przebywać z Jimmym tutaj, jak zawsze.
– A dlaczego musimy za każdym razem powiadamiać, że przyjedziemy, bo inaczej odwiedziny są niemożliwe? – spytał pan Chan. – To też proszę mi wyjaśnić.
Matka Jimmy’ego prowadziła już chłopca do sali zabaw, gładząc go czule po ramionach.
– Nie ja ustalam zasady, panie Chan – powiedział opiekun. – Jeśli chce pan wnieść skargę, proszę ją skierować do lekarza albo pracownika administracji.
– A żeby pan wiedział, że tak zrobię. Rada rodziców spotkała się właśnie z jednym z lekarzy i dojdziemy, co tu się wyrabia, może być pan pewien!
Sanitariusz wzruszył ramionami.
– Państwa sprawa.
Pan Chan jeszcze raz spiorunował go wzrokiem, po czym wszedł za żoną i synem do sąsiedniego pomieszczenia. Sanitariusz obserwował ich przez chwilę i już zamierzał odejść, gdy jego spojrzenie padło na Sage, a wtedy zamarł i zrobił dziwną minę. Zamiast wrócić na oddział, podszedł do recepcjonistki i nachyliwszy się nad kontuarem, powiedział coś do niej cicho. Kobieta przytaknęła i rzuciła okiem na Sage. Sanitariusz podążył za jej spojrzeniem, po czym zniknął za drzwiami prowadzącymi na oddział.
Sage znów zdjęła nagła obawa. Co o niej mówili? Że jest nikła nadzieja na odnalezienie Rosemary? Że muszą wezwać kogoś, kto ją powiadomi, że jej siostra nie żyje? Czy coś jeszcze zupełnie innego?
Podniosła się i podeszła do recepcjonistki.
– Odnoszę wrażenie, że rozmawiała pani z tym mężczyzną o mojej siostrze. Czy może mi pani coś o niej powiedzieć? Cokolwiek?
Kobieta pokręciła głową.
– Przykro mi. Nie wiem do końca, co się dzieje, ale niedługo ktoś do ciebie przyjdzie.
– Pani chyba nie rozumie – ciągnęła Sage. – Właśnie się dowiedziałam, że przebywa tu moja siostra. Do tej pory myślałam, że nie żyje, przyjechałam specjalnie, żeby…
Nim skończyła, drzwi na tyłach poczekalni znów się otworzyły i wyszedł z nich ten sam ostrzyżony na jeża sanitariusz, tym razem w towarzystwie chudego mężczyzny w tweedowej marynarce. Sanitariusz wskazał Sage i obaj ruszyli pospiesznie w jej stronę; sanitariusz z dłońmi zaciśniętymi w pięści, a jego towarzysz z grobową miną. W pierwszej chwili Sage miała ochotę się obrócić na pięcie i uciec. Chyba wzięli ją za chorą i zamierzali zamknąć. Może Alan chciał się jej pozbyć i uprzedził ich o jej wizycie. Może ją oszukał w sprawie Rosemary tylko po to, żeby ją tu zwabić. W końcu jak wszystkie inne dzieci ze Staten Island słyszała w dzieciństwie, że jeśli będzie niegrzeczna, to wyląduje w Willowbrook. A teraz ten koszmar miał się ziścić.
Nie, to niemożliwe. Przecież Alan nie wiedział, dokąd pojechała. Odsunęła od siebie tę myśl i natychmiast podupadła na duchu. Sanitariusz i mężczyzna w marynarce na pewno powiedzą jej, że Rosemary nie żyje. Widziała to w ich oczach, w sposobie ułożenia warg. Nie. To niemożliwe, że Rosemary nie żyje – już to przerabiała! Od mężczyzn biło napięcie, bo pracowali w takim, a nie innym miejscu, bo w swojej pracy musieli podejmować trudne decyzje. Może im się wydawało, że Sage przyszła ich zbesztać za to, że stracili Rosemary z oczu.
Choć uginały się pod nią nogi, wyszła im naprzeciw, z wyciągniętą ręką i podniesioną głową, żeby stworzyć wrażenie życzliwej i pewnej siebie. Tak naprawdę zbierało jej się na wymioty.
Nim zdążyła otworzyć usta, mężczyzna w marynarce przemówił:
– Gdzieś ty się podziewała? Martwiliśmy się o ciebie.