Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Porywająca powieść o niszczycielskiej sile rodzinnych tajemnic
Lata 30. XX wieku. Mała Lilly Blackwood jest inna niż reszta dzieci. Rodzice trzymają ją na strychu w ukryciu przed światem. Jednak nadchodzi niezapomniany moment, w którym dziewczynka wychodzi z domu pierwszy raz w życiu. Pod osłoną nocy matka sprzedaje ją właścicielowi cyrku.
Ponad dwie dekady później dziewiętnastoletnia Julia Blackwood otrzymuje w spadku po rodzicach posiadłość ze stadniną koni. Dom zawsze był dla niej miejscem pełnym zakazów i surowych zasad. Ma nadzieję, że powrót do niego pomoże jej wyprzeć bolesne wspomnienia. Na strychu znajduje tajemnicze fotografie przedstawiające osobliwą dziewczynkę w cyrku. Pragnie odkryć jej historię.
Początkowo cyrk Braci Barlow był dla Lilly kolejnym więzieniem. Jednak dzięki dwóm słoniom i ich treserowi dziewczynka odkrywa w sobie siłę i staje się największą atrakcją widowiska. Dopóki nie wydarza się tragedia…
Julia będzie musiała odkryć prawdę o losie Lilly.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 468
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Benjaminowi i Jessice – jesteście moim największym osiągnięciem i kocham Was ponad wszystko
TO, CO ZOSTAWIŁA
„Czyta się jednym tchem”.
– Historical Novel Society
„Jak w swojej pierwszej powieści, chociaż w innym kontekście, autorka zagłębia się w świat nastoletnich dziewcząt, ponownie podbijając serca czytelników wnikliwym i zniuansowanym obrazem rzeczywistości, wzbogaconym o pokaźny ładunek emocjonalny”.
– New York Journal of Books
THE PLUM TREE
„Fascynujący debiut, który w nietypowy dla gatunku sposób stroni od historii samego konfliktu zbrojnego, skupiając się na presji i wyzwaniach codziennego życia w cieniu wojny, co nadaje mu głęboko osobisty, sugestywny wymiar”.
– „Publishers Weekly”
„The Plum Tree to przejmująca opowieść o krzywdzie i bohaterstwie, pochwała siły charakteru i potęgi miłości zdolnych przetrwać niepojęte próby. Zręczna narracja oraz wyrazistość postaci czynią z niej cenną pozycję w tematyce Holokaustu i II wojny światowej”.
– Pam Jenoff, autorka The Ambassador’s Daughter
„Ellen Marie Wiseman kreśli niepozbawiony cierpkości i realizmu obraz małej niemieckiej miejscowości. The Plum Tree doskonale odnajdzie się na półce miłośników Wojny uczuć Chrisa Bohjaliana, Klucza Sarah Tatiany de Rosnay oraz Nocy Eliego Wiesela”.
– New York Journal of Books
„W The Plum Tree Ellen Marie Wiseman odważnie podejmuje złożony temat Holokaustu, wplatając w niekiedy trudną i bolesną opowieść wątek pięknej miłości osadzonej w jednym z najtragiczniejszych momentów naszej historii”.
– T. Greenwood, autorka Two Rivers
lilly
Lipiec 1931 r.
Stadnina Blackwood Manor
Dobbin’s Corner, Nowy Jork
Dziewięcioletnia Lilly Blackwood po raz nie wiadomo który stała we wnęce okiennej na poddaszu dworu Blackwood Manor, marząc o tym, by otworzyć oba skrzydła na oścież i poczuć zapach zewnętrznego świata. Następnego dnia miała urodziny i niczego nie pragnęła bardziej. Spodziewała się oczywiście, że tatuś przywiezie jej z Pensylwanii nową sukienkę i książkę, ale wcześniej spadł deszcz i oddałaby wszystko, aby się przekonać, czy powietrze na dworze pachnie inaczej niż w domu. Ciekawiło ją, czy krople deszczu pozostawiają na skórze takie samo wrażenie chłodu i miękkości jak woda wyżęta z gąbki podczas kąpieli w misce. A może na zewnątrz panował podobny zaduch jak w jej pokoiku? Setki razy prosiła mamę o wymianę okna na takie, które się otwiera, i usunięcie zewnętrznej osłony z krętych żelaznych prętów utrudniających widok, ale mama nie chciała o tym słyszeć. Gdyby tylko wiedziała, że w czasie jej wyjść do kościoła tatuś pozwala Lilly bawić się w drugiej części poddasza, bardzo by się gniewała. Jeszcze bardziej niż za to, że nauczył Lilly czytać, a na trzecie urodziny podarował jej kotkę.
Lilly westchnęła i podniosła do oka lunetę leżącą na parapecie. Przynajmniej było lato i nie musiała najpierw zdrapywać szronu z szyb.
Tatuś nazywał szarówką tę porę dnia, kiedy cały krajobraz zaczyna tracić barwy. Rząd sosen za wybiegiem dla koni po drugiej stronie stajni wyglądał zupełnie jak filc, z którego Lilly robiła kołderki dla lalek. Wszędzie kładły się mroczniejące z każdą chwilą cienie.
Dziewczynka błądziła wzrokiem wzdłuż krawędzi lasu w poszukiwaniu jelenia grasującego tam wczoraj. Odszukała znajomą przygarbioną wierzbę oraz skałę i krzak, który zimą robił się czerwony. Dalej, w pobliżu kamiennego ogrodzenia, majaczyła powalona kłoda, a tam… Lilly znieruchomiała i ponownie zwróciła obiektyw w stronę muru. Po drugiej stronie lasu, na odległej łące, którą przecinały tory kolejowe, pojawiło się coś nowego. Dziewczynka odsunęła lunetę, zamrugała, znowu spojrzała przez wizjer i zachłysnęła się, gdyż powietrze uwięzło jej w piersi jak zawsze pod wpływem strachu lub podekscytowania.
Zobaczyła wypełnioną blaskiem wielką jakby płócienną konstrukcję, którą oplatały girlandy niebieskich, zielonych, czerwonych i żółtych świateł podobne do lampek, które tatuś wieszał jej nad łóżkiem w Boże Narodzenie. Bijąca od nich łuna wydobywała z mroku morze innych domków przycupniętych wokół niczym małe pękate duszki. Miejscami barwne żaróweczki układały się w iskrzące napisy, lecz Lilly nie mogła rozróżnić poszczególnych słów. Na wysokich masztach powiewały flagi, a wzdłuż torów ciągnął się szereg jasnych kwadratowych punkcików przypominających okna stojącego pociągu. Bardzo długiego pociągu.
Lilly opuściła lunetę i odczekała moment, by uciszyć poświstywanie w płucach, a następnie podeszła do biblioteczki i wyłuskała swoją ulubioną książkę. Po chwili kartkowania natrafiła na poszukiwany obrazek – kolorowy pasiasty namiot w otoczeniu wozów, słoni i klaunów. Szybko wróciła do okna, chcąc porównać wzór przedstawiony w książce ze świetlistym namiotem za drzewami.
Dobrze skojarzyła.
To był cyrk.
Tu, przed jej oczami.
Z okna na poddaszu nie widywała wiele poza żółtym budynkiem stajni, końmi, pastwiskami oraz tatusiem i jego pomocnikiem krzątającymi się przy pobielonych ogrodzeniach. Niekiedy trawnik przemierzała w ich kierunku mama z łopoczącym welonem długich jasnych włosów. Gdy od czasu do czasu na dziedziniec zajeżdżały furgonetki, Lilly mogła podpatrzyć, jak asystent tatusia załadowuje i wyładowuje konie, przenosi rozmaite pakunki i baloty siana. Pewnego dnia dwóch mężczyzn w zaniedbanych ubraniach, których tatuś nazwał włóczęgami, weszło na teren stadniny i współpracownik tatusia wybiegł ku nim ze strzelbą. Przy odrobinie szczęścia bywało, że z zarośli na skraju lasu wychynął przypadkowy jeleń albo gromadka szopów przekradła się wzdłuż płotu do paszarni. Z rzadka po torach przemykał sznur wagonów, a wówczas, z uchem przyklejonym do szyby, dawało się pochwycić daleki stukot kół i gwizd lokomotywy.
A teraz za jej oknem wyrósł cyrk. Prawdziwy cyrk, bez dwóch zdań! Pierwszy raz widziała coś tak niezwykłego na żywo, a nie na obrazku w książce. Ogarnęły ją jednocześnie euforia i żal do samej siebie. Gdyby nie spędziła całego popołudnia na czytaniu, to zobaczyłaby przyjazd i rozładunek pociągu, ustawianie namiotów, a kto wie, może nawet słonie, zebry i klaunów. Teraz było zbyt ciemno, aby dostrzec cokolwiek oprócz świateł.
Odłożyła książkę i policzyła panele wokół okna. Czasami liczenie pomagało jej się uspokoić. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. Nic z tego. Nie mogła oderwać myśli od tego, co przegapiła. Nastawiła uszu blisko szyby w nadziei, że dobiegną ją okrzyki prezenterów lub dudnienie muzyki. Lecz nie udało jej się pochwycić nic poza swoim charczącym oddechem i przyspieszonym biciem własnego serca.
Zwinięta na parapecie kotka Abby uniosła łepek i zamrugała ospale. Dziewczynka przygarnęła rudy pręgowany kłębuszek i zanurzyła nos w miękkim futerku. Abby była jej najlepszą przyjaciółką i najmądrzejszym kotem na świecie. Potrafiła stawać na tylnych nogach, dawać buzi i wyciągać łapę na powitanie. Pozwalała się nawet nakłonić do skakania po łóżku, lecz na rozkaz grzecznie schodziła na podłogę.
– Mama pewnie pójdzie na przedstawienie – powiedziała Lilly. – Ona nie musi się bać, że kogoś wystraszy.
Ciałko Abby zawibrowało rozkosznie.
Lilly pogrążyła się w marzeniach. Jak by to było spotkać prawdziwego słonia, dotknąć chropowatej skóry i zajrzeć w wielkie bursztynowe oczy? Albo dosiąść biało-różowego rumaka na karuzeli? Czy po prostu przechadzać się pośród innych ludzi, zajadając orzeszki i watę cukrową? Zobaczyć tresurę żywego lwa…
Odkąd sięgała pamięcią, nieraz po zgaszeniu światła kuliła się pod kołdrą, zdjęta gwałtownym pragnieniem, by wydostać się ze swojej klitki i zejść na dół. Na podstawie książek wiedziała, że w domu jest więcej niż jedno piętro, i lubiła fantazjować o tym, że przekrada się przez poddasze, odnajduje schody i krąży po dolnych kondygnacjach Blackwood Manor, a w końcu przestępuje próg frontowych drzwi. Wyobrażała sobie, jak stawia stopy na ziemi i bierze głęboki oddech, po raz pierwszy w życiu czując coś więcej niż tylko stęchliznę starego drewna, kurzu i pajęczyn.
Jedną z jej ulubionych zabaw podczas cotygodniowych wizyt tatusia było rozpoznawanie zapachów na jego ubraniu. Czasami przynosił ze sobą woń koni i siana, niekiedy pasty do butów lub tytoniu, innym razem roztaczał aromat pieczonego chleba albo… Jak się nazywała ta mikstura z cytryn i drzewa cedrowego? Woda kolońska? Cokolwiek to było, miało piękny zapach.
Tatuś opowiadał jej o świecie zewnętrznym, a sama dowiadywała się o nim, ile mogła, z książek, choć osobiście nigdy nie doświadczyła łaskotania trawy wokół kostek ani szorstkiego dotyku kory pnia. Znała zapach kwiatów, bo każdej wiosny tatuś przynosił jej świeżą wiązankę do pokoju, lecz nade wszystko marzyła, by przejść się boso po łące pełnej dmuchawców i stokrotek i poczuć grząską ziemię oraz wilgoć rosy pod stopami. Chciała usłyszeć śpiew ptaków i szelest liści, rozkoszować się ciepłem słońca i powiewem wiatru na skórze. Pochłaniała każdą informację na temat roślin i zwierząt i potrafiłaby nazwać niemal każdy gatunek, podczas gdy w gruncie rzeczy poza Abby i myszami grasującymi zimą przy podłodze nigdy nie widziała żadnej żywej istoty.
Do częstych rozrywek należało również wybieranie na chybił trafił danego miejsca w atlasie i czytanie o nim od deski do deski, by potem przed zaśnięciem bez końca planować podróż do egzotycznej krainy. Najbardziej fascynowała ją Afryka. Oczami wyobraźni widziała siebie biegającą pośród lwów, żyraf i słoni. Czasami fantazjowała, że rozbija szybę w lukarnie, wypełza na dach, przemyka na skraj domu i zeskakuje do stajni, żeby odwiedzić konie. Bo ze wszystkich zwierząt, które znała i o których czytała, te lubiła najbardziej. Nie licząc kotów, rzecz jasna. Konie były piękne i silne, a ponadto ciągnęły powozy, sanie albo pługi. Pozwalały ludziom się dosiadać i potrafiły znaleźć drogę do domu, nawet kiedy jeździec się zagubił. Z wysoko umieszczonego okna na poddaszu tatuś nie mógł rozróżnić poszczególnych koni Blackwood Manor, więc Lilly sama wymyśliła im imiona – Kaszmir, Orzeł, Cynamon, Magia, Chester, Samantha, Molly i Landrynka. Marzyła, by zobaczyć je z bliska, zanurzyć palce w ich grzywach i pomknąć przez pola na ich grzbietach. Szkoda, że widok przesłaniały te głupie pręty umocowane za oknem, niby dla jej dobra. Na tę myśl w senne rojenia Lilly wdzierał się złowrogi głos mamy, by natychmiast zmienić je w koszmary. „Te kraty mają cię chronić – powtarzała mama. – Gdyby wszedł tu ktoś obcy, mógłby się przerazić na twój widok i zrobić ci krzywdę”.
Na pytanie, dlaczego ktoś miałby się jej bać, usłyszała, że jest straszydłem i odrażającym upiorem. Lilly nie wiedziała, co to dokładnie znaczy, ale brzmiało okropnie. Z przygnębieniem westchnęła w martwej ciszy pokoju. Nie ma co marzyć o cyrku. Ani teraz, ani kiedykolwiek. Tak samo jak o wyjściu z pokoju. Jedynym źródłem wiedzy o świecie musiały pozostać dla niej książki. Tatuś twierdził, że na zewnątrz wcale nie jest tak cudownie, jak się Lilly wydaje, i że powinna dziękować losowi za ciepłe łóżko i posiłek każdego dnia. Podobno mnóstwo ludzi nie miało gdzie mieszkać ani co jeść i czekało w kolejkach po talerz zupy z chlebem. Opowiadał jej o bankach, oszczędnościach i jakiejś recesji, lecz niewiele z tego rozumiała. I bynajmniej nie czuła się przez to lepiej.
Z Abby w objęciach usiadła na żelaznym łóżku w kącie pod skosem sufitu. Lampa na stojącej obok szafce rzucała długie cienie na deski podłogi – znak, że niebawem się ściemni i pora wyłączyć światło. Lepiej było nie ryzykować gniewu mamy, jak wtedy, gdy Lilly się zagapiła. Mama tysiąc razy ostrzegała, że jeżeli ktoś zauważy odblask w oknie na poddaszu, to zabierze Lilly i dziewczynka już nigdy nie zobaczy ani jej, ani tatusia, ani Abby. Ale któregoś dnia w zeszłym tygodniu Lilly zaczęła czytać nową książkę i straciła poczucie czasu.
Wypuściła kotkę na łóżko i przyjrzała się swoim poranionym palcom. Tatuś miał rację – maść przyspieszyła gojenie. Ale jejku, jak to bolało, kiedy mama wcisnęła jej dłonie do klosza lampy naftowej!
„Nie kocha syna, kto rózgi żałuje, kto kocha go – w porę go karci”* – oświadczyła mama.
Lilly chciała zapytać, czy Biblia zaleca też przypiekanie dzieci żywym ogniem, ale nie miała odwagi. W założeniu powinna znać tekst Pisma Świętego na pamięć.
– Ciekawe, co by mama zrobiła, gdyby wiedziała, że zamiast tych nudnych ewangelii wolę czytać książki od tatusia – zagadnęła Abby. Kotka potarła pyszczkiem o jej ramię, a następnie umościła się na kocu i zapadła w sen.
Lilly podniosła Biblię z szafki obok łóżka – bała się trzymać ją gdziekolwiek indziej – i przesunąwszy zakładkę o kilka stron do przodu, odłożyła na miejsce. Mama co tydzień sprawdzała jej postępy w lekturze i gdyby zakładka nie zmieniła pozycji, Lilly miałaby poważne kłopoty. Według mamy dziewczynce nic więcej nie było potrzebne oprócz Pisma Świętego i krzyża wiszącego nad łóżkiem.
To tatuś zadbał o całe wyposażenie jej pokoju, na które składały się wiklinowy stolik z koronkową serwetą i porcelanowym serwisem do herbaty na srebrnej tacy, fotel na biegunach w takim samym stylu, pluszowy miś na niebieskim pufie koło szafy, domek dla lalek wypełniony miniaturowymi mebelkami i sztywnymi figurkami mieszkańców, kolekcja zwierząt gospodarskich na szczycie biblioteczki, zwróconych w jednym kierunku, jakby śpiewały w chórze, trzy porcelanowe lalki w strojnych ubrankach, z których jedna otwierała i zamykała oczy, ułożone w wózku dla niemowląt, a także, ma się rozumieć, bogaty zbiór książek. Przez długi czas wyglądało na to, że tatuś byłby gotów spełnić każde jej życzenie, do chwili gdy przeczytała Królewnę Śnieżkę i poprosiła o lustro.
Czasami w środku nocy, upewniwszy się, że cały dom śpi, a na dworze panuje absolutna ciemność, zapalała światło i studiowała swoje odbicie w szybie, lecz jedyne, co tam odkrywała, to podobną do ducha maskę o zamglonych rysach, pociętą zygzakiem prętów spoza okna. Wpatrując się w jasną plamę, dotykała czoła, nosa i policzków, by odnaleźć tajemnicze zwyrodnienie, ale nie natrafiała na żadną dziwną narośl lub mankament. Tatuś zapytany, na czym polega jej feler, odpowiedział, że dla niego jest piękna i tylko to się liczy. Ale unikał jej wzroku, gdy to mówił, więc Lilly podejrzewała, że coś przed nią ukrywa. Miałby nieprzyjemności, gdyby mama się dowiedziała, bo przecież kłamstwo to grzech.
Na szczęście Lilly nigdy by tatusia nie zdradziła. To on nauczył ją czytać, pisać i rachować. To on okleił ściany w jej sypialni tapetą w różyczki i kupował jej nowe sukienki i buty, gdy ze starych już wyrastała. To on dbał o to, żeby Abby miała co jeść, i zabierał Lilly do sąsiedniego pomieszczenia na poddaszu, gdzie mogła się trochę poruszać i rozprostować kości. Raz nawet przytaszczył gramofon i pokazał jej kroki do tanga i charlestona, ale Lilly szybko opadła z sił i musieli przestać. Muzyka całkowicie ją zauroczyła, jednak mimo jej usilnych błagań tatuś nie mógł zostawić u niej gramofonu z obawy przed mamą.
Mama nie przynosiła prezentów, tylko jedzenie i najpotrzebniejsze rzeczy. Przychodziła do Lilly co rano – chyba że zapomniała – dźwigając na tacy tosty, mleko, jajka, kanapki, jabłka i ciastka, co miało wystarczyć dziewczynce na cały dzień. Uzupełniała także zapasy mydła i czystych ręczników i przykazywała córce modlić się przed każdym posiłkiem. Co wieczór stawała w progu, potrząsając objuczoną ciężkimi kluczami obręczą, i czekała, aż Lilly uklęknie obok łóżka, aby prosić Boga o wybaczenie grzechów i podziękować Mu za tak dobrą i troskliwą mamę. Poza tym nigdy nie zaglądała do córki tylko po to, by z nią pogawędzić albo się pobawić. Nigdy też nie mówiła: „Kocham cię”, tak jak tatuś.
Lilly szczególnie utkwiła w pamięci kłótnia, którą rodzice stoczyli za drzwiami jej pokoju w dniu jej siódmych urodzin. „Rozpieszczasz ją – powiedziała mama z wyrzutem. – To nieprzyzwoite dawać dziecku tyle prezentów”. „Co to komu szkodzi?” – sprzeciwił się tatuś. „Nie stać nas na takie szastanie pieniędzmi”. „Książki to żaden wydatek”. „Być może, ale co będzie, jeżeli zacznie zadawać pytania? Albo domagać się, by wypuścić ją na dwór? Będziesz wtedy umiał jej odmówić?”
Z początku zapadła cisza, a Lilly wstrzymała oddech. Może wreszcie pozwolą jej wyjść? Lecz po chwili tatuś odkaszlnął i powiedział: „Co innego ma robić? Możemy przynajmniej urządzić jej w miarę radosne urodziny. To nie jej wina, że…”. Mama zachłysnęła się z oburzenia. „Nie jej wina? A czyja? Może moja?” „Nie to miałem na myśli – łagodził. – Nikt tutaj nie zawinił. Takie rzeczy czasami się zdarzają”. „Trzeba było posłuchać mnie od początku…” Mama wydała dziwnie zduszony dźwięk, jakby słowa uwięzły jej w gardle. „To nasza córka, Coro. Oprócz tej jednej rzeczy jest całkowicie normalna”. „Nic, co znajduje się za tymi drzwiami, nie jest normalne” – odparła mama z goryczą. „Nieprawda – zaprzeczył tatuś. – Rozmawiałem z doktorem Hillmanem i…” „Chryste Panie! Powiedz mi, że śnię! Jak mogłeś zrobić coś takiego bez mojej zgody?” – głos mamy się załamał. „Spokojnie, nie płacz, kochanie. Niczego nie wyjawiłem. Zapytałem go tylko, czy kiedykolwiek spotkał się z…” Dalszy ciąg zagłuszył szloch mamy i jej szybko oddalające się kroki. „Skarbie, poczekaj!” – zawołał tatuś.
Następnego dnia Lilly bez pytania przestała odmawiać modlitwę przed każdym posiłkiem i od tamtej pory nieraz ośmieliła się postąpić wbrew woli mamy. Na przykład mama uważała oglądanie własnej nagości za przejaw zepsucia, więc zanim Lilly urosła na tyle, aby myć się sama, musiała zamykać oczy podczas cotygodniowych kąpieli w misce. Teraz za to z uwagą przypatrywała się swoim mlecznobiałym nogom i ramionom, obmacywała cienką białą talię i różowe brodawki. Potem dręczyły ją wyrzuty sumienia, choć nie grzeszyła przecież z czystej przekory. Chciała tylko zrozumieć, co w niej jest tak odstręczającego. Jedno nie ulegało wątpliwości – jej rodzice wyglądali inaczej niż ona. Mama miała jasne kręcone włosy i różaną cerę, a tatuś – ciemne włosy, takie same wąsy i śniadą karnację. Natomiast skóra Lilly była kredowobiała, a długie, proste włosy kolorem i teksturą przypominały pajęcze nici. Jakby Bóg zapomniał ją pokolorować. Czy to dlatego ludzie mieli się jej bać? A może jednak chodziło o coś innego?
W nadziei, że następnego dnia uda jej się podejrzeć co nieco z cyrkowej rzeczywistości, włożyła nocną koszulę, weszła do łóżka i zgasiła światło. Dopiero wtedy uprzytomniła sobie, że mama nie przyszła tego wieczoru wysłuchać jej pacierza.
Dziewczynka przywarła do ciepłego ciałka Abby.
– Pewnie jest na przedstawieniu – powiedziała i zamknęła oczy.
Kolejnej nocy, dzień po tym, gdy za oknem pojawił się cyrk, Lilly obudził zgrzyt klucza w zamku u drzwi. Podskoczyła, odruchowo sięgając do lampy, by po chwili zawahać się z dłonią na przełączniku. Jeżeli mama zauważy u niej światło o tej porze, to będzie awantura. Czyżby się wydało, że cały dzień spędziła z lunetą w oknie, zamiast sprzątnąć pokój i studiować Biblię? Wprawdzie nawet z pomocą soczewki nie mogła rozróżnić wszystkich drobnych szczegółów, lecz udało jej się zobaczyć gromadę żyraf i słoni między namiotami, a dla czegoś takiego warto było zaryzykować choćby najsroższą karę. Tak samo jak dla widoku ściągających do wejścia rzesz ludzi oraz konwoju powozów, klaunów i akrobatów w kostiumach. Ten jeden dzień dostarczył Lilly więcej wrażeń niż całe jej życie. Cofnęła rękę i kolejno przemknęła kciukami obu dłoni po pozostałych palcach. Jeden, dwa, trzy, cztery.
Przez uchylone drzwi do pokoju wślizgnęła się mama. Lilly poczuła dziwne drżenie w brzuchu. Mama nigdy nie przychodziła tak późno. Drzemiąca w nogach łóżka Abby poderwała łepek, równie zaskoczona wizytą.
Mama – tatuś powiedział, że ma na imię Coralline – była wysoka i atrakcyjna. Dla zachowania skromności, aby nie urazić Najwyższego, nosiła proste w kroju spódnice i klasyczne pantofle. Długie falujące blond włosy zawsze miała starannie upięte na skroniach, a jedyną jej biżuterię stanowiła obrączka ślubna na palcu lewej ręki. Tatuś mówił, że na ważne imprezy i przyjęcia wkłada wytworne suknie i futra, ale tylko z uwagi na obyczaj. Lilly nie rozumiała, czemu mama musi zmieniać wygląd, jednak tatuś twierdził, że nie ma w tym nic niezwykłego. Raz pokazał jej zdjęcie mamy w wyjściowym ubraniu i dziewczynka ledwo ją rozpoznała.
Tatuś lubił opowiadać o tym, jak zobaczył mamę po raz pierwszy. Siedziała na beczce pomiędzy stajnią a padokiem i obserwowała konie. Przyjechała do Blackwood Manor razem ze swoim ojcem, emerytowanym pastorem Kościoła zielonoświątkowców, który przez całe życie marzył o założeniu hodowli i potrzebował ogiera. Tatuś od razu stracił dla mamy głowę. Musiał jednak czekać sześć miesięcy, zanim się do niego odezwała, i kolejnych sześć, by wreszcie pozwoliła się zaprosić na kolację. Z jakiegoś powodu rodzice mamy nie mieli zaufania do tatusia. Ale w końcu mama i tatuś wyznali sobie miłość w jabłoniowym sadzie, a potem wzięli ślub. W tym punkcie opowieści twarz tatusia zwykle pochmurniała, gdy z westchnieniem dodawał, że mama miała trudne dzieciństwo.
Teraz mama weszła do pokoju w kwiecistej sukience i różowych szpilkach. Jej usta były pomalowane na czerwono, a na głowie miała żółty kapelusz. Lilly nie mogła oderwać od niej wzroku. Nigdy wcześniej nie widziała mamy tak ubranej, przynajmniej nie na żywo. Wydawała się lekko zarumieniona i zdyszana, jak gdyby pokonała schody na górę biegiem.
Żołądek Lilly skręcił się w ciasny supeł. Następnego dnia tatuś miał wrócić z Pensylwanii. Obiecał, że w pierwszej kolejności zajrzy do niej i przyniesie prezenty. Dawno temu zapewnił Lilly, że nie ma powodu do obaw, kiedy on i mama wychodzą, bo na dole zawsze zostaje jego współpracownik na wypadek niezapowiedzianych klientów. Gdyby „coś” się stało mamie i tatusiowi, ten człowiek miał przeczytać list ukryty w tatusiowym biurku, dzięki czemu odnalazłby Lilly na poddaszu i wiedział, co dalej robić. Dziewczynka nie rozumiała, o jakie „coś” mogło chodzić, lecz z pewnością o nic dobrego. Może mama przyszła jej powiedzieć, że „coś” przydarzyło się tatusiowi i on już nigdy nie wróci?
Przygotowując się na to, co miała zaraz usłyszeć, Lilly przesunęła językiem po zębach. Jeden, dwa, trzy, cztery…
Twarz mamy rozjaśnił uśmiech.
Mama nigdy się nie uśmiechała.
– Mam dla ciebie niespodziankę – oznajmiła.
Lilly zamrugała. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. To tatuś przynosił niespodzianki, nie mama.
– Gdzie jest tatuś? – wykrztusiła z trudem.
– Ubierz się – poleciła mama. – Tylko szybko, mamy mało czasu.
Lilly odrzuciła przykrycie, na co Abby wstała i wyciągnęła przednie łapy, zadzierając koc pazurami.
– Ktoś tu do mnie przyjdzie? – zapytała Lilly ostrożnie.
Nikt poza rodzicami nigdy jej nie odwiedzał. Którejś zimy zachorowała i tatuś chciał wezwać lekarza, ale mama się nie zgodziła, bo wtedy trzeba by odesłać Lilly w „pewne miejsce”. Więc ostatecznie to tatuś przez trzy dni przykładał córce kompresy do czoła i smarował jej pierś proszkiem z gorczycy. Lilly zapamiętała wyraz głębokiego smutku w jego oczach, kiedy po przebudzeniu zapytała: „Tatusiu, co to jest «pewne miejsce»?”. „To szpital dla chorych ludzi – wyjaśnił. – Ale nie bój się, nikomu cię nie oddamy”.
Pod czujnym okiem mamy Lilly sięgnęła po sukienkę wiszącą na oparciu bujaka. Nogi miała jak z waty. Może ktoś chce zabrać ją w „pewne miejsce”?
Mama zachichotała.
– Nie, dziecko, nikt do ciebie nie przyjdzie.
Lilly zerknęła na nią z przykrym uciskiem w piersi. Pierwszy raz słyszała śmiech mamy. Może spróbowała tego dziwnego napoju, który tatuś czasami przynosił w srebrnej flaszeczce? Lilly nie wiedziała, co to jest, ale nadawało mu szkliste spojrzenie i nieświeży oddech. Bywało, że robił się wtedy nienaturalnie wesoły. Jak on na to mówił? Whisky? Ale to przecież niemożliwe. Mama nie tknęłaby whisky. Picie alkoholu to grzech.
– Po co mam się ubierać?
– Bo dzisiaj są twoje urodziny, zapomniałaś?
Lilly zmarszczyła brwi. Od kiedy to mamę obchodzą jej urodziny?
– Nie – bąknęła.
– I pewnie widziałaś, że za lasem rozłożył się cyrk?
Dziewczynka kiwnęła głową.
– I tam właśnie idziemy.
Lilly wpatrywała się w nią z osłupieniem, coraz bardziej rozdygotana.
– Ale… co będzie… jeżeli ktoś mnie zobaczy?
Mama znowu się uśmiechnęła.
– Bez obawy. Cyrkowcy na co dzień widują takich jak ty. Poza tym będziemy tam sami. Twój ojciec, mimo mojego sprzeciwu, wykupił prywatny pokaz tylko dla ciebie.
Lilly poczuła mrowienie gęsiej skórki wzdłuż ramion. Nie umiała tego wytłumaczyć, ale czuła, że coś jest nie tak. Popatrzyła na Abby, jakby oczekując od niej wyjaśnienia. Kotka odwzajemniła jej zaintrygowane spojrzenie.
– Przecież tatuś ma wrócić dopiero jutro – przypomniała Lilly.
Uśmiech mamy nie zniknął, ale jej wzrok się zmienił. Górna część twarzy miała taki wyraz jak wtedy, gdy Lilly była niegrzeczna, dolna zaś wyglądała całkowicie obco.
– Wrócił wcześniej.
– To gdzie jest? – drążyła dziewczynka. – Zawsze najpierw przychodzi się przywitać.
– Czeka na nas w cyrku. Pośpieszże się!
– Dlaczego to nie on po mnie przyszedł, tylko ty? – zapytała Lilly i natychmiast ugryzła się w język.
Mama w kilku zamaszystych krokach znalazła się na wprost niej. Jej dłoń przecięła powietrze z niespodziewaną szybkością i spadła na twarz dziecka, powalając je na podłogę. Abby uskoczyła w kąt łóżka i przycupnęła pod ścianą ze stulonymi uszami.
– Ty niewdzięczne diabelskie nasienie! – zawołała mama. – Jak śmiesz się ze mną wykłócać?
– Przepraszam – wyjąkała Lilly.
Mama szturchnęła ją kantem stopy.
– Za jakie grzechy mnie to spotyka? – zasyczała. – Zmów modlitwę, w tej chwili!
– Ale m-ma… mamo… – Drobnym ciałkiem dziewczynki wstrząsał gwałtowny szloch. Nie była w stanie się podnieść ani złapać tchu. Z twarzą zakrytą włosami przepełzła w stronę łóżka i klęknęła oparta na łokciach. Powietrze rzęziło jej w piersi.
– Spuść oczy i błagaj o łaskę – nakazała mama.
Lilly stuliła rączki pod brodą i jeden po drugim zacisnęła kolejno wszystkie palce. Jeden, dwa, trzy, cztery.
– Panie Boże – wydyszała z trudem. Pięć, sześć, siedem, osiem. – Wybacz, że jestem nieposłuszna i sprawiam mamie same kłopoty. – Dziewięć, dziesięć. – Postaram się odtąd być lepsza, obiecuję. Amen.
– Dobrze, ubieraj się – ponagliła mama. – No już, bez marudzenia.
Lilly dźwignęła się z kolan i drżącymi rękami naciągnęła bieliznę, zdjęła koszulę nocną i wsunęła sukienkę przez głowę. Z nosa jej kapało, a pod żebrami pulsował ślad po kopniaku mamy.
– Nie masz czegoś lepszego? – zapytała mama.
Dziewczynka zdjęła sukienkę i pokuśtykała do szafy, skąd wydobyła swoją ulubioną kreację z żółtej satyny, z koronkową stójką i marszczonymi rękawami.
– Ta może być? – Pokazała mamie.
– Może. Weź też najlepsze buty i popraw to gniazdo na głowie.
Lilly włożyła sukienkę i zapięła pasek na plecach. Uczesała włosy – jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć pociągnięć szczotką – po czym usiadła na łóżku i zapięła lakierki na stopach. Abby kilkoma susami znalazła się przy niej, najwyraźniej licząc na pieszczoty. Lilly poklepała ją szybko i stanęła na miękkich nogach, z obolałym tułowiem i kołataniem w piersi. Mama szarpnęła drzwi i odsunęła się na bok, każąc córce iść przodem.
Dziewczynka przez całe życie czekała na ten moment, a kiedy wreszcie nastąpił, niczego nie pragnęła bardziej, niż zostać w pokoju. Nie chciała wychodzić z domu. Nie chciała oglądać cyrku. Ucisk w piersi narastał, tamując jej dopływ powietrza.
– Ruszaj – rzuciła mama sucho. – Nie będę tu czekać do rana.
Lilly objęła się ramionami i postąpiła ku drzwiom, walcząc z uczuciem duszności. Po kilku krokach zwolniła i popatrzyła na Abby śledzącą ją wzrokiem z łóżka.
– Kot nigdzie nie ucieknie, będzie tu, kiedy wrócisz – powiedziała mama. – Przestań się guzdrać, idziemy.
* Księga Przysłów w: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków oryginalnych. [Biblia Tysiąclecia]. Wyd. 4, 1998, Prz 13,24; przeł. Władysław Borowski, http://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=551 [dostęp: 20.12.2018] (przyp. tłum.).
julia
Listopad 1956 r.
Hatfield, Long Island
Osiemnastoletnia Julia Blackwood rzuciła czujne spojrzenia na boki. Sklep był niewielki, może z dwanaście metrów na dziesięć, i ponad półkami miała widok na sąsiednie alejki i odległe kąty. Siedzący za ladą pryszczaty wyrostek z gumą do żucia w ustach nie odrywał wzroku od czarno-białego telewizora pod sufitem. Z radia na regale dobiegała piosenka Why Do Fools Fall in Love, a stojąca w otwartych drzwiach lodówki siwowłosa kobieta zaglądała do paczki jajek, sprawdzając, czy są całe.
Julia wzięła głęboki oddech i kucnęła, niby to sznurując poplamione tłuszczem tenisówki. Upewniwszy się po raz kolejny, że nikt nie patrzy w jej stronę, chwyciła puszkę mielonki ze środkowej półki i ukryła ją w kieszeni płaszcza, a następnie wstała i założyła włosy za uszy. Sprzedawca, całkiem pochłonięty akcją na ekranie, bezwiednie skubał sobie krostę na brodzie. Julia wypuściła powietrze i niespiesznym krokiem okrążyła regał, udając, że czegoś szuka. Mimochodem zgarnęła małe jabłko ze skrzynki z owocami, po czym ruszyła do kasy.
– Czy mogę prosić klucz do łazienki? – zwróciła się do pryszczatego.
Nie spuszczając głowy, chłopak wyciągnął spod lady klucz z zajęczą łapką, a następnie strzelił balona z gumy i posłał jej krótki uśmiech.
– Akurat dołożyłem mydło dziś rano.
Julia poczuła gorąco na policzkach i w pierwszej chwili miała ochotę uciec. Smarkacz się domyślił, czemu potrzebowała łazienki. W jej wynajętym mieszkaniu nad sklepem monopolowym ponownie zabrakło bieżącej wody. Tym razem nie z powodu niezapłaconych rachunków, lecz zamarzniętych rur. Od trzech dni Julia nie wzięła prysznica i nie umyła głowy. Wprawdzie w pracy nikt nie zwracał na to uwagi, ale klientom mogło przeszkadzać przyjmowanie jajecznicy i klopsików z cebulką od kelnerki z tłustymi włosami. Bar Dużego Ala już i tak trudno było uznać za wzór higieny, nie potrzebował jeszcze tego typu reklamy, toteż przełknęła dumę i zamiast wyskoczyć za drzwi, wzięła klucz i ruszyła na zaplecze sklepu.
Wnętrze zimnej, wyłożonej zieloną glazurą łazienki tchnęło zapachem zepsutej żywności i nieświeżych skarpet. W spojeniach między popękanymi kafelkami posadzki zalegały smugi brudu i czarnej pleśni, a w poprzek deski klozetowej biegła żółta zygzakowata rysa. Julia umyła ręce w zlewie na blaszanych nogach, osuszyła je ręcznikiem z makulatury i w pośpiechu pochłonęła jabłko, próbując nie zwracać uwagi na odór starego moczu. Następnie rozebrała się do biustonosza i majtek, a złożony bordowy strój kelnerki umieściła na płaszczu na pokrywie spłuczki – jedynej powierzchni, która wydawała się w miarę czysta. Dygocząc z zimna, przetarła skórę twarzy i pod pachami namoczonym papierem, po czym wsunęła głowę pod kran tak, aby w miarę możliwości nie oblać się od góry do dołu. Potraktowane rzadkimi mydlinami i lodowatą wodą włosy zrobiły się sianowate, ale przynajmniej czyste. Spłukawszy ostatnie strugi rachitycznej piany, wycisnęła nadmiar wilgoci w garść papierowych ręczników. Włożyła uniform, rozczesała skołtunione włosy i upięła węzeł z tyłu głowy. Na koniec objęła wzrokiem swoje odbicie w zmatowiałym lustrze.
Trudne przejścia po ucieczce z domu trzy lata wcześniej zostawiły ślady na jej twarzy w postaci zapadniętych policzków i cieni pod oczami. Z braku słońca i snu niegdyś gładka opalona cera stała się sucha i ziemista. Nawet jasne włosy, dawniej niemal srebrzyste jak puch anielskich skrzydeł, zrzedniały i pociemniały. Jej paznokcie były ogryzione do krwi, a pod tkaniną fartucha rysowały się ostre kanty obojczyków. Zbliżyła twarz do lustrzanej tafli i pomacała żółte plamy stłuczenia wokół lewego oka. Na szczęście prawie wszystko się już wchłonęło. Spójrz na siebie. Musisz podkradać jedzenie w marketach i myć się w szaletach publicznych. Nie można było wytrzymać jeszcze roku, a potem wyjechać na studia jak najdalej od Blackwood Manor? Matka by za wszystko zapłaciła. Ale nie, miałaś już dosyć przymusowych powrotów przed dziewiątą i cotygodniowych spowiedzi. Zamiast tego wybrałaś pracę na dwie zmiany i despotycznego chłopaka, który cię tłucze i przepuszcza pieniądze szybciej, niż którekolwiek z was jest w stanie zarobić. Może więc jednak matka miała rację? Do niczego się nie nadajesz. Jaki sens w ogóle próbować?
Matka, zgorzkniała kobieta o twardych kościstych pięściach, miała obsesję na punkcie zasad, które narzucała wszystkim dookoła. I tak, zgodnie z długą listą reguł kierujących życiem w Blackwood Manor – gdzie niektórych pomieszczeń nigdy nie otwierano, a zakaz wstępu obejmował nawet całe piętra – Julia musiała się modlić trzy razy dziennie, utrzymywać swój pokój w nieskazitelnym porządku, wykonywać przydzielone prace domowe, mieć doskonałe stopnie i przestrzegać regulaminu w szkole. Mogła podpatrywać konie z daleka, lecz nie wolno jej było wchodzić do stajni – miejsca pracy, a nie zabawy. Makijaż, sute spódnice, spodnie typu rybaczki i obcisłe swetry nie wchodziły w grę, sukienki natomiast musiały mieć przyzwoitą długość. Ale przede wszystkim Julia na okrągło słyszała, że każde nieposłuszeństwo z jej strony sprowadzi jakąś tragedię.
Zanim sytuacja dojrzała do ucieczki, Julia przez wiele lat zachodziła w głowę, dlaczego rodzice w ogóle się na nią zdecydowali. W domu miała zapewnione utrzymanie oraz wszelkie dobra materialne, lecz matka, zbyt zajęta modlitwą, sprzątaniem, gotowaniem i wymyślaniem kolejnych rytuałów, nie poświęcała jej ani odrobiny ciepła i uwagi. Zaś ojciec, który był niby tym czułym, przytulał ją jedynie na święta i urodziny. Większość czasu spędzał w stajni pośród koni lub w zaciszu swojego gabinetu, skąd non stop dobiegały dźwięki jednej zdartej płyty gramofonowej Little White Lies.
Julia długo nie rozumiała, co oznaczały wyjazdy ojca na „turnus uzdrowiskowy”. W tych okresach atmosfera w domu gęstniała jeszcze bardziej niż zwykle, bo należało żyć jak gdyby nigdy nic i udawać, że wszystko jest w normie. Blackwoodowie nie prali publicznie swoich brudów. Lecz gdy Julia skończyła dwanaście lat, usłyszała od matki, że ojciec cierpi na alkoholizm, w który wpędziło go wychowywanie tak trudnego dziecka.
Przypomniała sobie dzień, w którym zginął. Niebo było czyste i błękitne, a w powietrzu unosił się lekko żywiczny zapach. Kto umiera w taką piękną niedzielę? Julia wykręciła się od pójścia do kościoła, by zamiast tego spędzić poranek nad jeziorem. Jedna z najpopularniejszych dziewczyn w szkole wreszcie zaproponowała jej wspólny wypad na cypel z grupą koleżanek. Był ostatni dzień lata, gorący i parny, wprost wymarzony na kąpiel, więc z samego rana Julia zamknęła się w łazience, symulując zatrucie. Miała zamiar wrócić przed matką, żeby się nie wydało.
Lecz gdy dotarła do domu, na podjeździe ujrzała radiowóz połyskujący w świetle południowego słońca. Potem dostrzegła matkę z dłonią zaciśniętą na poręczy schodów i serce w niej struchlało. Czyżby źle obliczyła czas? A może matka wróciła do domu wcześniej i nie znalazłszy córki w jej pokoju, zawiadomiła policję? Tak czy owak, Julia była w opałach.
Na jej widok matka zbiegła po stopniach i omiatając ziemię długą spódnicą, ruszyła ku dziewczynie z twarzą skurczoną ze złości. „Gdzieś ty była?” – wykrzyknęła piskliwie. „Ja… Ja tylko…” – wyjąkała Julia. „Nie słyszę!” „Poszłam nad jezioro z koleżankami. Jutro zaczyna się szkoła, a one pierwszy raz mnie zaprosiły. Wiedziałam, że mi nie pozwolisz, więc…” Matka wymierzyła jej siarczysty policzek. Głowa Julii odskoczyła na bok, a mokre strąki włosów wpadły jej do oczu i przylgnęły do skóry. „Ile razy mówiłam, że zdarzy się nieszczęście, jeżeli nie będziesz posłuszna?!” – zawołała matka. Julia zwróciła na nią rozpalony wzrok. „O czym ty mówisz? Stało się coś złego?” Matka, z gwałtownie spopielałą twarzą, po omacku odszukała poręcz obok siebie. „Twój ojciec…” Julię przebiegł dreszcz. Nigdy wcześniej nie widziała matki w takim stanie. „Co ojciec? – dopytywała. – Mów!” „Miał wypadek samochodowy”. Julia straciła oddech. „Jest ranny?” Matka spojrzała na nią, potrząsając głową, jakby z niedowierzaniem. „Nie żyje” – odpowiedziała.
Julii zakręciło się w głowie. Miała wrażenie, że ziemia ucieka jej spod nóg. Dopiero chwilę później spostrzegła, że jakimś cudem wciąż utrzymuje się w pionie. Usłyszała swój własny głos niby w zwolnionym tempie: „Co się stało?” „Pojechał cię szukać” – odrzekła matka i natychmiast zmieniła się na twarzy. Rozpacz w jej oczach ustąpiła miejsca furii i nienawiści, a usta wykrzywił grymas obrzydzenia. Nieoczekiwanie rzuciła się na córkę z pięściami. „To przez ciebie! – zawyła. – To wszystko twoja wina!”
Dziewczyna próbowała się bronić, ale ciosy wzburzonej kobiety dosięgały jej twarzy, głowy i ramion, nawet gdy upadła już na ziemię. Nim do akcji wkroczyli policjanci, matka zdążyła rozciąć jej dolną wargę i solidnie ją poturbować na całym ciele.
Tej samej nocy Julia zwędziła dziesięcinę ukrytą w puszce z wizerunkiem Jezusa w szafce na przyprawy, spakowała torbę i opuściła Blackwood Manor z twardym postanowieniem, że nigdy tam nie powróci. Dość miała nieustających morałów i połajanek, klepania pacierzy dzień w dzień i coniedzielnych spowiedzi, zakazanych pokoi i pretensji o nałóg ojca. Chciała być wreszcie wolna, sama pokierować swoim życiem i nie pozwolić innym obwiniać się o cokolwiek.
Tyle że nie wszystko przebiegło po jej myśli. Z początku, gdy wysiadła z autobusu na Long Island, nie mogła się nacieszyć swobodą i niezależnością. Na nadmorskim deptaku szybko nawiązała nowe przyjaźnie i zamieszkała mniej niż dwa kilometry od plaży z Kelly, kelnerką z klubu nocnego, i Tomem, weteranem wojny w Korei. Pierwszych kilka miesięcy upłynęło pod znakiem muzyki, imprez, piwa i marihuany. Ale wkrótce potem Kelly wróciła do domu, nadeszła zima, bulwar został zamknięty, a kasa zaświeciła pustkami. Julia nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego przenieśli się z Tomem do zapyziałej kawalerki w mieście, ale już wtedy po dawnych uciechach nie zostało śladu. Tom nie potrafił utrzymać żadnej pracy i nieustannie brzęczał jej nad uchem, by za wszelką cenę zachowała swoją, bo zostaną bez środków do życia.
Julia zamknęła łazienkę, zwróciła klucz dzieciakowi przy kasie i wyszła z supermarketu. Na dworze przestało już sypać, a połacie świeżego puchu rozjaśniały krajobraz. Zapuszczona dzielnica nadal straszyła brudem i stertami śmieci, lecz nawet w połowie nie tak jak poprzedniego dnia, kiedy nie było śniegu. Knajpa Dużego Ala mieściła się na rogu, między sklepem nocnym o zakratowanych oknach i lombardem z namokłą, podartą matą rozścieloną przed wejściem.
Julia zapięła płaszcz, wcisnęła głowę w ramiona i nie bacząc na zimną, mokrą breję przesiąkającą przez szmaciane buty, ruszyła w kierunku baru. Wyczuła w kieszeni puszkę z mielonką i pożałowała, że nie zgarnęła do niej jakiegoś dodatku. Dziesięć godzin później, kiedy wyjdzie z pracy, spałaszują ją z Tomem z chlebem na kolację, jak przez cztery ostatnie dni z rzędu. Tego wieczoru miała dostać wypłatę, chociaż cały zarobek musiał pójść na pokrycie czynszu. Inaczej z końcem tygodnia zostaliby bez dachu nad głową.
Minęła fasadę jadłodajni, skręciła w boczną ulicę i weszła na podwórze od tyłu. Z jakiegoś powodu Duży Al zabraniał pracownikom obsługi korzystać z drzwi frontowych, jak gdyby prowadził ekskluzywny lokal, a nie tanią garkuchnię. Już w bramie owiał ją przestygły zapach boczku i smażonych ziemniaków, na co jej żołądek ścisnął się żałośnie mimo zjedzonego wcześniej jabłka. W śmietniku nieopodal kuchennego wejścia grzebał chłopiec w białej koszulce i podartych dżinsach. U jego stóp warował chudy brunatny pies, zadzierając pysk w nadziei na coś dobrego. Na widok Julii wynędzniały zwierzak zamerdał ogonem i podszedł się przywitać. Dziewczyna przykucnęła i zanurzyła palce w skudłaconej sierści.
– Cześć, staruszku – zamruczała cicho, po czym wyprostowała się i krzyknęła: – Danny, wiesz, co będzie, jeżeli Al znowu cię tu przyłapie?
Dzieciak podskoczył i obejrzał się przerażony.
– Uff! – Odetchnął z ulgą. – To ty.
Miał dziewięć lat, orzechowe oczy i niesforną czuprynę w kolorze kawy. Julia poznała go w ubiegłym roku, kiedy razem z psem żebrał przed drzwiami lombardu.
– Dlaczego jesteś bez kurtki? – zapytała.
– Brat potrzebował.
– Tata znowu bez pracy?
Danny kiwnął głową.
– A mama jest chora.
Julia wyjęła ukradzioną konserwę z kieszeni.
– Masz, weź to. Po robocie spróbuję skombinować coś więcej.
Chłopiec pochwycił puszkę, błyskawicznie zdarł aluminiowe wieczko, wytrząsnął porcję mięsa na dłoń i wpakował sobie do ust.
– Dzięki.
Podał kawałek psu, który pożarł go jednym kłapnięciem.
– Nie ma sprawy – odparła Julia. – A teraz zmiataj stąd.
Danny wyszczerzył zęby i zniknął w czeluści bramy z psim szkieletem depczącym mu po piętach.
Julia załomotała do kuchennych drzwi baru i czekała u podnóża schodków. Po drugiej stronie rozległy się szybkie kroki, klamka podskoczyła kilkakrotnie i w końcu silne szarpnięcie pokonało zacinający się zamek. W progu stała Sheila, inna kelnerka.
– Co z tobą? – wyszeptała. – Spóźniłaś się dwie godziny. Al ci nie daruje!
Julia zmarszczyła brwi.
– Jak to? Przecież w środy zaczynam dopiero o dziesiątej. – Weszła do środka, rozpinając płaszcz.
– Jest wtorek! – uświadomiła jej Sheila.
– A niech to – syknęła Julia. Rzuciła palto na wieszak i z kosza przed wejściem do chłodni porwała pierwszy z brzegu fartuch, po czym pośpieszyła na zaplecze, zawiązując sobie troczki na plecach. Sheila poszła za nią.
Duży Al wtoczył się przez drzwi oddzielające kuchnię od sali jadalnej. Miał spocone czoło, a strąki tłustych szpakowatych włosów właziły mu do oczu. W istocie był potężnym mężczyzną – o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, szerokich barach i masywnych nogach – ale swój przydomek zawdzięczał głównie ogromnemu brzuchowi zwisającemu nad paskiem poplamionego fartucha niczym pękaty wieloryb.
– Proszę, proszę, ktoś się jednak pofatygował do pracy – prychnął ironicznie.
– Przepraszam – rzekła Julia. – Myślałam, że dzisiaj jest środa.
– A ja myślałem, że moje urodziny – odparł Al. – I dlatego muszę zasuwać jednocześnie przy garach i na sali.
– Naprawdę bardzo mi przykro – wyjąkała Julia. – Wszystko mi się pokręciło, ale przysięgam, że to ostatni raz.
– Z pewnością – warknął Al. – Wstrzymuję twoją wypłatę. Jak sobie poczekasz przez tydzień, to może zaczniesz doceniać tę robotę.
– Ale… Proszę, Al, nie mam z czego zapłacić czynszu – wyszeptała Julia.
– Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej – fuknął nieustępliwie. – A teraz daj mi spokój i bierz się do pracy.
Julia zagryzła usta i wyszła na salę dla gości. Niemal wszystkie stoliki, jak również stołki przy barze były zajęte. Zaraz potem za jej plecami stuknęły wahadłowe drzwi, gdy z kuchni wyłoniła się Sheila z dwoma talerzami jajecznicy i półmiskiem naleśników na ramieniu oraz porcją tostów francuskich w drugiej ręce.
– Możesz stanąć za ladą, złotko? – rzuciła w kierunku Julii. – Tylko do końca pory śniadaniowej.
– Pewnie. – Julia sięgnęła po notatnik z długopisem i omiotła wzrokiem klientów wzdłuż kontuaru. Na odległym końcu dostrzegła mężczyznę w filcowym kapeluszu i ciemnym prochowcu, przed którym spoczywała zamknięta karta dań. Ruszyła w jego stronę.
– Czy mogę prosić o dolewkę? – usłyszała, ledwie zrobiła dwa kroki.
– Oczywiście. – Wsunęła notatnik do kieszeni fartucha i zawróciła po dzbanek. Obsłużyła spragnionego klienta, po czym skierowała się ku mężczyźnie w kapeluszu.
– Kawy? – zapytała, sięgając po biały kubek ustawiony na ladzie do góry dnem.
– Chętnie.
Nalała gościowi aromatycznego napoju, a następnie wydobyła z kieszeni notatnik i długopis.
– Przepraszam! – krzyknął do niej ktoś z drugiej strony baru. – Co z moimi naleśnikami?
– Zaraz do pana podejdę – odparła z wymuszonym uśmiechem.
Nad drzwiami głośno zadźwięczał dzwonek. Do restauracji wszedł mężczyzna w garniturze w prążki i lśniących półbutach, torując drogę kobiecie i podobnej do niej dziewczynce, ubranym w jednakowe niebieskie płaszcze. Mała pozwoliła poprowadzić się za rękę do stolika, gdzie obie usiadły uśmiechnięte i zaróżowione od mrozu. Julia zagapiła się na nie z długopisem w powietrzu. Matka i córka – pomyślała. Kobieta zdjęła rękawiczki, a następnie sięgnęła przez stół, aby pomóc się rozebrać dziecku. Dziewczynka pisnęła z uciechy, gdy matka roztarła jej zziębnięte rączki w swoich dłoniach. Może ma dzisiaj urodziny? – fantazjowała Julia. – Albo wyszły razem na zakupy? Wtem kobieta ucałowała drobne paluszki córki, na co Julia poczuła pieczenie pod powiekami. Rozejrzała się za mężczyzną w pasiastym garniturze – prawdopodobnie ojcem. Tymczasem on stanął pośrodku sali, wyciągając szyję, jak gdyby kogoś wypatrywał. Może pomylił drogę? Nie wyglądał na tutejszego.
– Wezmę jajka obsmażane z dwóch stron i tosty z masłem – oznajmił mężczyzna w kapeluszu przy barze.
Julia zamrugała i przeniosła na niego błędny wzrok, po czym natychmiast potrząsnęła głową, przywrócona do rzeczywistości.
– Przepraszam. Tak, już podaję.
Pośpieszyła do kuchni, przeklinając w duchu swoje roztargnienie. Gdyby Duży Al nakrył ją na bujaniu w obłokach, z miejsca wyleciałaby z pracy. Tyle że czasem nie mogła się powstrzymać. Widok szczęśliwych, bliskich sobie ludzi, szczególnie rodzin z dziećmi, zniewalał ją jak narkotyk. Uwielbiała śledzić ich pełne tkliwości spojrzenia i opiekuńcze gesty, z których biły instynktowna miłość i całkowite przywiązanie. Sama oddałaby wszystko, by zaznać takiego ciepła.
– Dziesięć minut temu prosiłam o ketchup – upomniała się jakaś kobieta.
Julia postawiła przed nią plastikową butlę.
– Czekam na rachunek! – zawołała inna.
– Za sekundę – odparła Julia.
Umieściła kartkę z zamówieniem na karuzeli w kuchni i nacisnęła dzwonek, a następnie zapytała o zaległe naleśniki. Duży Al podał jej talerz przez okno i z westchnieniem otarł czoło wierzchem dłoni. Julia zaniosła parujące danie klientowi. Wracając na drugi koniec kontuaru, pochwyciła skinienie mężczyzny w pasiastym garniturze zza pleców siedzących gości. Wręczyła kobiecie rachunek i podeszła przyjąć zamówienie.
– Czym mogę panu służyć? – zapytała.
– Szukam Julii Coralline Blackwood – rzekł.
Julia wpadła w popłoch. Gliniarz? Pewnie chodzi o kradzież w supermarkecie. Uśmiechnęła się z duszą na ramieniu.
– Dzisiaj akurat ma wolne. Może coś przekazać?
Mężczyzna wyjął z zanadrza fotografię i położył na ladzie. Julii krew odpłynęła z twarzy. To było jej zdjęcie zrobione w ostatnim roku szkoły. Jak on je zdobył? I czego mógł od niej chcieć?
– Jestem prywatnym detektywem – wyjaśnił mężczyzna. – Wynajął mnie adwokat pani rodziców. – Ponownie sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, tym razem po kopertę. – Szukam pani od prawie roku. Proszę. – Podał jej list. – Miłego dnia. – Musnął rondo kapelusza i wyszedł z restauracji.
Julia obracała przesyłkę w drżących dłoniach. Matka ją odnalazła.
lilly
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
The Life She Was Given
Redaktor prowadząca: Ewelina Sokalska
Wydawca: Małgorzata Święcicka
Redakcja: Ewa Kosiba
Korekta: Bożena Sęk
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © ShotPrime Studio/Shutterstock.com
Copyright © 2017 by Ellen Marie Wiseman
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Copyright © for the Polish translation by Anna Sauvignon, 2020
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2020
ISBN 978-83-66654-34-1
Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:
www.facebook.com/kobiece
Wydawnictwo Kobiece
E-mail: [email protected]
Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie
www.wydawnictwokobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek