Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Fenomenalna historia o miłości, lojalności i granicach poświęcenia w obronie najbliższych
Minęło dziesięć lat, odkąd matka Izzy Stone zastrzeliła śpiącego męża, pozbawiając swoją córkę ukochanego ojca. Przekonana o obłędzie matki, Izzy nie może jej tego wybaczyć i wciąż odmawia odwiedzenia kobiety w więzieniu. Siedemnastolatka mieszka w rodzinie zastępczej, a w wolnych chwilach pomaga przybranym rodzicom w porządkowaniu zbiorów lokalnego muzeum, w którym pracują. Pewnego dnia w stercie porzuconych i zapomnianych przedmiotów Izzy znajduje zakurzony stos nieotwartych listów.
Jest pierwsza połowa XX wieku. Osiemnastoletnia Clara Cartwright czuje się rozdarta pomiędzy posłuszeństwem wobec surowych rodziców a szaloną miłością do włoskiego imigranta. Ojciec Clary wpada w furię, gdy dziewczyna odmawia wstąpienia w zaaranżowane małżeństwo. Ze wściekłości wysyła ją do kosztownego ośrodka dla obłąkanych. Wkrótce nadchodzi finansowy krach, który pozbawia rodzinę Clary całego majątku i skazuje ją na pobyt w publicznym przytułku.
Zamknięta w listach historia Clary sprawia, że Izzy zaczyna głęboko zastanawiać się nad wydarzeniami z przeszłości.
Prowokująca historia o tęsknocie za poczuciem przynależności i tajemnicach, które mogą odmienić nawet najbardziej zwyczajne życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 512
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla mojego męża, Billa
– który zawsze we mnie wierzy
Korzystając z okazji, chciałabym jeszcze raz podziękować wszystkim osobom, które mi pomagały, wspierały i wierzyły we mnie w trakcie tej niesamowitej podróży.
Największe wyrazy wdzięczności należą się Darby Penney i Peterowi Stastny’emu, autorom The Lives They Left Behind: Suitcases from a State Hospital Attic, bez których moja powieść nigdy by nie powstała. To właśnie Wasza książka zainspirowała mnie do zmierzenia się z tym tematem i otworzyła mi oczy na częstokroć smutny i bolesny świat dawnych zakładów psychiatrycznych. Mam szczególny dług wobec Darby Penney, która cierpliwie odpowiadała na moje niekończące się pytania na temat szpitala Willard i tego, co musiały przeżywać tam pacjentki w latach 30. XX wieku. Mam nadzieję, że wybaczysz mi wszelkie historyczne nieścisłości oraz twórczą swobodę, na które sobie pozwoliłam.
Pragnę gorąco podziękować Deborah Jiang Stein, autorce i założycielce projektu unPrison, za zaspokojenie mojej ciekawości dotyczącej kwestii kobiet w więzieniach. Dziękuję również Andrew Thompsonowi za udzielenie mi wyczerpujących odpowiedzi na temat strażników więziennych.
Jestem ogromnie wdzięczna rodzinie i przyjaciołom, którzy dzielnie znosili mój szalony rytm pracy, nie gniewali się, kiedy musiałam powiedzieć „nie”, i zapewnili mi idealne warunki do pracy. Dziękuję za Waszą niezachwianą wiarę w moje możliwości, za cierpliwość i wyrozumiałość, a przede wszystkim za Waszą bezgraniczną miłość.
Powiedzieć, że jestem wdzięczna mojej grupie autorskiego wsparcia z Book Pregnant (http://bookpregnant.blogspot.com/), to za mało. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła przetrwać jakoś tę zwariowaną i porywającą podróż bez Waszej przyjaźni i bezcennych porad. Razem podbijamy świat, książka za książką!
Ogromne podziękowania należą się również mojej przyjaciółce i kosmicznej siostrze, Barbarze Titterington. Dziękuję, że jesteś jedną z moich największych fanek i że przeczytałaś pierwszą wersję powieści. Miło wiedzieć, że w Twoich oczach zawsze jestem gwiazdą.
Mam też dozgonny dług wdzięczności wobec mojego wspaniałego redaktora Johna Scognamiglia, który nigdy nie przestał we mnie wierzyć, oraz mojego cierpliwego i wnikliwego agenta Michaela Carra. Dziękuję Wam za ciągłe wsparcie i bezcenne uwagi oraz za to, że pomogliście mi solidnie dopracować całą historię. Podziękowania należą się również Vidzie Engstrand, za wypromowanie moich książek, oraz Meryl Earl, dyrektor do spraw praw autorskich, która zajęła się kwestią tłumaczeń na inne języki. Dziękuję też Kristine Mills-Noble za cudowne projekty okładek. Stokrotne dzięki całej reszcie załogi Kensington Publishing Corp. za ciężką pracę, którą wykonujecie za kulisami.
Żadne podziękowania nie byłyby kompletne bez paru słów na temat ludzi, którzy tworzą moją lokalną społeczność. Kimkolwiek jesteś – bibliotekarką, która poprosiła, abym dała mały wykład, dziennikarzem, który napisał o mnie artykuł, członkiem klubu czytelniczego, który zaprosił mnie do swojego domu, fanem z internetu czy po prostu kimś, kto przeczytał moją książkę i postanowił powiedzieć mi kilka miłych słów na jej temat – nawet nie wiesz, jak ważne było dla mnie Twoje wsparcie i życzliwość. Widok Waszych uśmiechniętych, rozpłomienionych twarzy niejednokrotnie rozczulił mnie do łez i wypełnił serce dumą. Nigdy tego nie zapomnę.
Jak zawsze chciałabym z całego serca podziękować mojej ukochanej mamie, Sigrid, która jest moją ostoją, oraz mężowi, Billowi, za to, że pomógł mi dotrwać do końca. Żadne słowa nie są w stanie wyrazić, jak wiele dla mnie znaczycie. Na koniec pragnę wyrazić dozgonną miłość i wdzięczność wobec moich dzieci – Bena, Jessiki i Shanae – oraz wnuków – Rylee, Harper i Lincolna. Jesteście moim największym osiągnięciem i kocham Was całym swoim jestestwem. Sprawiacie, że warto żyć.
Szpital Psychiatryczny Willard
1995
Siedemnastoletnia Isabelle Stone ledwo postawiła stopę na terytorium szczelnie pozamykanego Szpitala Psychiatrycznego Willard i już wiedziała, że to był błąd. Gdyby ktoś dostrzegł ją tam, stojącą na popękanej, pełnej dziur drodze przecinającej ten ogromny, okolony drzewami teren, nie miałby żadnego pojęcia o koszmarze, który zatruwał jej myśli.
Tej leniwej sierpniowej soboty ciepła bryza, niosąca ze sobą zapach rogoży i wodorostów, raz po raz mierzwiła sosny rosnące po lewej stronie podwórza. Upał unosił się drżącymi falami nad spieczoną słońcem ziemią, a cykady odgrywały swój niekończący się koncert w wysokich trawach niedaleko lasu – niczym żywy termometr, który z każdym kolejnym stopniem Celsjusza intensyfikował swoje wysiłki. Wypielęgnowane trawniki Willard, zdobiące otoczenie głównych budynków szpitala, delikatnie opadały w stronę kamienistego wybrzeża jeziora Seneca. Na jego falach sennie kołysały się łódki, a długie molo zdawało się namawiać do zanurzenia w lśniących wodach.
Isabelle – ojciec nazywał ją Izzy – powinna była cieszyć się słoneczną aurą i przepięknym widokiem. Zamiast tego zaciskała zęby, rozpaczliwie próbując uwolnić się od obrazu krwawiącej dziury w czaszce swojego ojca. Czuła się tak, jakby trafiła do czyśćca. Czy kiedykolwiek zazna jeszcze spokoju, czy może już zawsze będzie tą siedmioletnią dziewczynką, która wciąż na nowo przeżywa tę potworną noc, kiedy jej ojciec został brutalnie zamordowany?
Izzy wyszła z cienia Chapin Hall, ogromnego głównego budynku szpitala, zamknęła oczy i skierowała twarz do słońca, próbując wyprzeć z głowy wszelkie myśli. Jednak kiedy spojrzała znów na trzypiętrowy ceglany budynek w stylu wiktoriańskim i jego katedralne okna, jej twarz opanował znów grymas żalu i strachu. Imponująca dwupiętrowa kopuła z owalnymi okienkami górowała nad czarnym mansardowym dachem, z którego wyrastały liczne lukarny, wieżyczki oraz kominy. Olbrzymie dwuskrzydłowe drzwi wejściowe ochraniał kamienny portyk z rozpadającymi się filarami. Czarne kraty zakrywały wysokie okna, które prawie wszystkie były zabite deskami od środka – z wyjątkiem lukarn na strychu oraz owalnych okien zdobiących kopułę. Budynkowi bliżej było do nawiedzonej posiadłości niż miejsca zaprojektowanego z myślą o niesieniu pomocy.
Izzy zastanawiała się, jakie potworności miały miejsce w tym ponurym budynku. Jakie okropne wspomnienia wsiąkły w cegły, zaprawę murarską i zmatowiałe szkło, stając się nieodłączną częścią całej struktury, zapieczętowane krwią i łzami? Podobnie jak udręka i cierpienie już zawsze będą częścią jej jestestwa, tak i wspomnienia tysięcy udręczonych dusz będą już na wieki związane z Chapin Hall oraz pozostałymi budynkami tworzącymi Willard. W jaki sposób to miejsce miałoby stać się kiedyś czymś więcej niż tylko przygnębiającym cmentarzyskiem przypominającym o utraconych istnieniach i bliskich osobach?
Przełknęła ślinę i odwróciła się w stronę wody, osłaniając ręką oczy przed słońcem. Zastanawiała się, czy mijający ich żeglarze spoglądali czasem na szpital i stwierdzali, że te ceglane budynki i ich idylliczne otoczenie należą do jakiegoś lokalnego klubu lub uniwersytetu. Z daleka cały kompleks wyglądał na zadbany i elegancki. Lecz ona nie dała się zmylić. Wyobraziła sobie byłych pacjentów siedzących na wózkach inwalidzkich czy włóczących się po dziedzińcu – szpitalne koszule zwisające z ich wychudzonych ciał, nieobecne, zamglone spojrzenia. Wyobraziła sobie, że jest jednym z nich i tak jak oni spogląda na błękit jeziora. Czy zdawali sobie sprawę, że inni ludzie z niewielkich osad po drugiej stronie zatoki wypływają w tym czasie na przejażdżki łodziami, gotują obiady, zakochują się i rodzą dzieci? Zastanawiali się, czy kiedykolwiek uda im się opuścić mury tego strasznego miejsca, czy będą jeszcze mogli wrócić do „normalnego” świata? A może żyli w kompletnej nieświadomości tego, co tracili?
Kiedy kolejne wspomnienie wdarło się do jej myśli, Izzy poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Tym razem zobaczyła swoją matkę, Joyce, rozłożoną na łóżku w Centrum Psychiatrycznym Elmira, jej szkliste oczy patrzące tępo w sufit i włosy sterczące we wszystkich kierunkach. Pamiętała, że był to parny dzień, taki jak ten, przez co tusz do rzęs i eyeliner tworzyły czarne strugi na bladych policzkach matki, upodabniając ją do klauna, którego złapała ulewa. Izzy pamiętała, jak sama schowała twarz w spódnicy babki, błagając ją, żeby wróciły do domu. Nigdy nie zapomni niekończących się białych korytarzy oddziału dla chorych psychicznie, zapachu moczu i wybielacza, ciemnych sal, pacjentów na wózkach inwalidzkich i łóżek otoczonych gumowymi ścianami. Po tamtej wizycie całymi latami prześladowały ją koszmary. Poprosiła swoją babcię, żeby nie kazała jej już tam wracać, i na szczęście kobieta się zgodziła.
Izzy otuliła ramionami swoje drżące ciało i krocząc dalej podniszczoną główną drogą do Willard, zastanawiała się, jak doszło do tego, że zwiedza właśnie ogromną replikę tamtego przerażającego miejsca. Mogła przecież powiedzieć, że ma migrenę czy mdłości, wymyślić jakąś wymówkę. Było wielu pracowników muzeum, którzy mogli ją zastąpić. Nie chciała jednak rozczarować swojej nowej przybranej matki, Peg, która była kuratorem muzeum. Po raz pierwszy od śmierci babki Izzy mogła powiedzieć, że ma przybranych rodziców, którym naprawdę na niej zależy.
To prawda, że za niecały rok skończy osiemnaście lat. Znała ten system na tyle dobrze, by zdawać sobie sprawę, że osiemnaste urodziny nie miały nic wspólnego ze świętowaniem. Kiedy pieniądze przestaną spływać, będzie zdana na samą siebie. „Wyrosnąć” z opieki zastępczej oznaczało zostać bezdomnym. Słyszała historie o dzieciakach, które lądowały w więzieniu i na pogotowiu, sprzedawały narkotyki i żyły z zasiłku z opieki społecznej i bonów żywnościowych. Jak bardzo trzeba być zdesperowanym, żeby złamać prawo, by przeżyć? Póki co sprawy miały się dobrze i nie chciała tego zepsuć.
Peg poprosiła ją, by pojechała do starego szpitala psychiatrycznego i pomogła zabezpieczyć wszystko, co było warte zabezpieczenia, nim budynki zostaną przeznaczone do rozbiórki. Nie wspominając słowem o swoich obawach, Izzy przystała na jej propozycję. Poczuła ogromną ulgę, kiedy Peg pozwoliła jej zapoznać się najpierw z otoczeniem budynków, zamiast posyłać ją od razu do środka z całą resztą, by schodziła do piwnic, przechadzała się po kostnicy i zwiedzała setki opuszczonych sal. Dręczyło ją jednak pytanie, co Peg by sobie pomyślała, gdyby wiedziała, że samo przebywanie w pobliżu Willard przyprawia Izzy o mdłości.
Przeszła przez drewniany mostek nad wyschniętym korytem strumienia i udała się wąską drogą w stronę sosnowego lasku. Po lewej dostrzegła stado bernikli kanadyjskich szukających pożywienia na zarośniętym polu. Ich zwieszone nad nawłocią głowy przypominały wypolerowane czarne głownie dżentelmeńskich lasek. Parę metrów od krawędzi drogi trzy szaro-żółte gąsiątka chowały się w gnieździe utkanym z tymotki i gwiazdnicy, bacznie obserwując otoczenie. Izzy zatrzymała się, by na nie popatrzeć. Pisklęta miały otwarte oczy, ale nie ruszały się. Przysunęła się bliżej, kątem oka kontrolując dorosłe ptaki ucztujące na polu. Niezależnie od tego, jak bardzo zbliżała się do młodych, żadne z nich nawet nie drgnęło. Izzy przełknęła ślinę i poczuła, że ma gulę w gardle. Wszystko wskazywało na to, że gąsiątka były martwe albo umierające.
Kucnęła i podniosła jedno z nich, obracając w rękach jego miękkie, bezwładne ciałko, szukając jakiejś rany pod skrzydełkami i na brzuszku. Poruszyła jego nóżkami i szyją, sprawdzając, czy nie ma złamanych kości. Nie znalazła żadnego śladu urazu, a jego delikatny puszek był jeszcze ciepły. I wtedy pisklę mrugnęło. Wciąż żyło. Może małe były chore, podtrute niewłaściwie zutylizowanymi chemikaliami czy lekami z Willard. Izzy podniosła pozostałe dwa gąsiątka i również nie znalazłszy niczego niepokojącego, odłożyła je na miejsce.
Przez chwilę zastanawiała się, czy Peg pozwoliłaby wziąć je do domu, by tam spokojnie wróciły do zdrowia. Potem przypomniała sobie, że dzikie zwierzęta należy zostawić w spokoju, nie ingerować. Może ich matka zaraz wróci i zorientuje się, że coś jest nie tak. Izzy wyprostowała się i wróciła na drogę z oczami pełnymi łez. Raz po raz zaglądała przez ramię, licząc, że zjawią się rodzice pisklątek. Ufała, że nic im się nie stanie. Wtem, ni stąd, ni zowąd, gąsiątka wyskoczyły z gniazda i popędziły w kierunku pola, do matki, która biegła już im na spotkanie, gęgając wniebogłosy. Izzy uśmiechnęła się do siebie i otarła łzy, zaskoczona, że gęsi potrafią udawać nieżywe.
Odetchnąwszy z ulgą, kontynuowała swoją przechadzkę w stronę lasku. Po jednej stronie drogi zauważyła pochylony czteropiętrowy budynek stojący pośrodku pola. Jego powybijane okna zabezpieczone były żelaznymi kratami, dach całkiem się już zapadł, a zielone kafelki i połamane drewno pokrywała czarna pleśń. Wyglądało to tak, jakby budynek spadł tu z nieba niczym statek sponiewierany przez żywioł i wyrzucony na brzeg tysiące kilometrów od morza. Po drugiej stronie drogi całe rzędy wąskich żelaznych tablic zatkniętych na grobach przecinały wyłysiałą łąkę. Większość z nich była przekrzywiona na prawo i lewo niczym zaniedbane, szare zęby. Izzy poczuła gorzki smak w ustach. Stała właśnie przed cmentarzem Willard. Odwróciła się na pięcie i pobiegła z powrotem do głównego kompleksu składającego się z rzędów potężnych ceglanych budynków oddziałów szpitala połączonych z Chapin Hall.
Wszystkie wyglądały podobnie – schody przeciwpożarowe zabezpieczone drucianymi kratkami, brudne okna przesłonięte grubymi prętami i czarny osad ściekający po murach z gnijących parapetów. Drzwi i okna były w większości zabite deskami od środka, tak jakby ktoś kiedyś uznał, że koszmarne wspomnienia związane z tymi murami nie powinny już nigdy wyjść na światło dzienne. Izzy zadrżała na całym ciele. Ilu pacjentów cierpiało katusze i w końcu umarło w tym okropnym miejscu?
Właśnie wtedy ktoś zawołał ją po imieniu, wyrywając z zadumy. Kiedy odwróciła głowę, zobaczyła uśmiechniętą Peg biegnącą w jej kierunku. Odkąd Izzy poznała swoją nową przybraną matkę, kobieta przypominała jej hippiskę z lat sześćdziesiątych. Teraz też tak było. Peg miała na sobie dżinsowe ogrodniczki i kwiecisty top, a na głowie niesforną burzę loków.
– Czy to miejsce nie jest niesamowite? – spytała kobieta. – Nie miałam pojęcia, że Willard jest aż tak ogromne!
– Jest całkiem spore, nie da się ukryć – odpowiedziała Izzy, starając się zabrzmieć uprzejmie.
– Widziałaś hangar na łodzie i przystań? Pierwszy pacjent, a właściwie pacjentka szpitala Willard przybyła tu na pokładzie parowca w październiku 1869 roku. Miała na imię Mary Rote i była zdeformowaną, obłąkaną kobietą, którą przez dziesięć lat przetrzymywano w przytułku dla ubogich w hrabstwie Columbia, nagą i bez żadnego łóżka, przykutą do ściany łańcuchami jak zwierzę. Tego dnia przypłynęło tu jeszcze trzech innych pacjentów, wszyscy w kajdanach. Jeden z nich znajdował się w klatce, która do złudzenia przypominała te do transportowania kurczaków.
Izzy skierowała wzrok na molo. Na prawo od przystani stał dwupiętrowy hangar z powybijanymi oknami i dziurami po wyłamanych gontach, przywodzący na myśl poobijaną twarz z opadającymi powiekami.
– Ale to czyste barbarzyństwo! – stwierdziła oburzona.
– To prawda – przytaknęła Peg. – Ale właśnie dlatego zbudowano Willard. Miało to być idealne miejsce dla ludzi nieuleczalnie chorych psychicznie, którzy z braku alternatywy umieszczani byli w przytułkach i więzieniach. Po przyjęciu do szpitala nowi pacjenci byli kąpani, ubierani, karmieni i zazwyczaj w spokoju dochodzili do siebie na licznych oddziałach.
– Więc ludzie byli tu dobrze traktowani?
Twarz Peg pociemniała.
– Myślę, że z początku tak. Jednak z biegiem lat Willard zaczęło zmagać się z przeludnieniem, co skutkowało pogarszającymi się warunkami. Niestety prawie połowa wszystkich pacjentów szpitala zmarła w tych murach. A przyjęto ich łącznie jakieś pięćdziesiąt tysięcy.
Izzy zagryzła dolną wargę, głowiąc się, jak spytać, czy nie mogłaby po prostu poczekać w samochodzie. Wtem Peg uśmiechnęła się i złapała ją za rękę.
– No chodź! – Jej oczy na nowo nabrały blasku. – Jeden z byłych pracowników chce pokazać nam coś w starym warsztacie. Czuję, że będzie to ważne znalezisko, i nie chcę, żebyś to przegapiła!
Izzy zaklęła w myślach i ruszyła za swoją przybraną matką wzdłuż głównej drogi w kierunku warsztatu, desperacko próbując wymyślić jakąś wymówkę, żeby nie wchodzić do środka. Miała pustkę w głowie. Nie wpadła na nic, co nie zabrzmiałoby głupio lub wariacko. A nie chciała, żeby Peg pomyślała sobie, że Izzy jest szalona. Minionego lata, kiedy pierwszy raz zjawiła się u Peg i Harry’ego, była przekonana, że okażą się tacy sami, jak wszyscy jej poprzedni przybrani rodzice. Że zabrali ją do siebie dla pieniędzy i darmowej siły roboczej. Harry był dyrektorem artystycznym w państwowym muzeum i Izzy odniosła wrażenie, że w ich domu nigdy się nie przelewało. Na szczęście tym razem była w błędzie. Jej nowi przybrani rodzice okazali się porządnymi ludźmi, gotowymi zapewnić jej przestrzeń i swobodę – zarówno w sensie fizycznym, jak i emocjonalnym – których każda młoda kobieta tak bardzo potrzebuje. W ich trzypiętrowym domu w Interlaken Izzy miała własny pokój z widokiem na jezioro, wyposażony w telewizor, DVD oraz komputer. Stwierdzili, że to od niej zależy, czy już zawsze będą ją darzyli takim zaufaniem. Wtedy po raz pierwszy ktoś pozwolił Izzy zadecydować o zasadach gry, nie zakładając z góry, że jest to przegrana sprawa. I teraz po raz pierwszy od bardzo długiego czasu Izzy czuła, że jest częścią czegoś „normalnego”.
A jednak czasami ta nowa sytuacja wydawała się zbyt piękna, żeby mogła być prawdziwa. Głęboko w środku wiedziała, że coś lub ktoś może jeszcze to wszystko zniszczyć. Tak zazwyczaj układało się jej życie. Potem przypomniała sobie, że za dwa dni będzie musiała pojawić się w nowej szkole, i żołądek podszedł jej do gardła. Bycie „tą nową” nigdy nie jest przyjemne.
Im bardziej zbliżały się do warsztatu, tym większe odczuwała uderzenia gorąca. Podobnie jak jej matka, Izzy miała szaroniebieskie oczy, czarne włosy i jasną karnację. Kiedy się denerwowała, na jej szyi i dekolcie pojawiały się czerwone plamy. Czuła właśnie, jak kolejna fala gorąca rozlewa się po jej skórze. Przebywanie na zewnątrz, na trawnikach szpitala, to jedno. Ale teraz wchodziła do jednego z budynków. Z każdą chwilą rosła w niej coraz silniejsza potrzeba ucieczki, sprawiając, że serce niemal wyskakiwało jej z piersi. To tylko jeden z aspektów mojej pracy, tłumaczyła sobie w myślach. To wszystko nie ma nic wspólnego ze mną czy z moją matką. Poza tym najwyższa pora odłożyć na bok dziecinne lęki i obawy.
Zebrała swoje długie włosy na czubku głowy i związała w kucyk, pozwalając, by wiatr ostudził rozgrzaną szyję.
– Nie jest ci ciepło w tej bluzce z długim rękawem? – spytała ją Peg.
– Nie – odpowiedziała, ściągając materiał jeszcze niżej, tak że przykrywał już połowę dłoni. – Jest naprawdę cienka.
– Kiedy składałam twoje wyprane ubrania, zauważyłam, że nie masz chyba żadnych bluzek z krótkim rękawem. Może wybierzemy się na zakupy i kupimy ci trochę nowych ciuchów?
Izzy próbowała się uśmiechnąć.
– Dzięki, ale podobają mi się długie rękawy. No i naprawdę nie musisz prać moich ubrań.
– To żaden problem – odpowiedziała Peg z uśmiechem. – Ot, po prostu nie rozumiem, jak można chcieć nosić długie rękawy w taką pogodę.
Izzy wzruszyła ramionami.
– Mam małe kompleksy na punkcie moich ramion. Są takie chude i blade…
– Zapewniam cię, że większość dziewczyn dałaby wszystko, żeby mieć takie długie, smukłe ramiona i nogi jak ty – stwierdziła radośnie Peg.
Bo nie widzą tych wszystkich blizn, pomyślała Izzy.
Spojrzała w stronę jeziora i dostrzegła grupki ludzi zgromadzone blisko brzegu – niektórzy siedzieli przy stołach piknikowych, inni spacerowali, jeszcze inni grali w softball i badmintona. Większość miała na sobie znoszone, wypłowiałe ubrania i poruszała się w zwolnionym tempie, niczym pod wpływem silnych leków. Izzy zatrzymała się.
– Kim są ci ludzie? – spytała stojącą obok Peg.
Kobieta osłoniła oczy przed słońcem i mrużąc je, spojrzała w tamtym kierunku.
– To pewnie pacjenci z pobliskiego Centrum Psychiatrycznego Elmira – odpowiedziała. – Tuż przy jeziorze znajduje się kemping. Od czasu do czasu pracownicy centrum przywożą tu pacjentów na krótki wypad.
Oczy Izzy wezbrały łzami i szybko ruszyła dalej ze wzrokiem wlepionym w ziemię. Peg starała się dotrzymać jej kroku.
– Co się stało? – spytała.
– To tam trzymali moją mamę – odpowiedziała Izzy. – W Elmirze.
Peg położyła jej dłoń na ramieniu.
– Przepraszam, nie wiedziałam.
Izzy podniosła głowę i próbowała się uśmiechnąć.
– Nie szkodzi. To było dawno temu.
– Mam nadzieję, że wiesz, że zawsze chętnie cię wysłucham, gdybyś chciała pogadać.
– Wiem – odpowiedziała Izzy. – Dzięki.
Ale nie, dzięki, pomyślała. Żadne gadanie nie zmieni tego, że człowiek jest wybrakowanym towarem. Zanim jej babka zmarła siedem lat temu, Izzy była u trzech różnych lekarzy, próbując pozbyć się dręczących ją koszmarów. Nikt nie był w stanie jej pomóc. Zresztą lekarze i tak na niczym się nie znają. Swego czasu całe gremium doświadczonych medyków stwierdziło, że matka Izzy była w pełni sił fizycznych i umysłowych i powinna stanąć przed sądem. A teraz siedziała w więzieniu, zamiast otrzymać pomoc, której tak potrzebowała. Jednak Izzy wiedziała, że szaleństwo było jedynym wytłumaczeniem tego, dlaczego jej matka zastrzeliła jej ojca we śnie.
Kiedy dotarły już do warsztatu, były pracownik Willard otworzył drzwi i zaprosił do środka Izzy, Peg oraz dwóch innych ludzi z muzeum.
– To tutaj pacjenci pakowali długopisy i sklejali papierowe torebki – powiedział radosnym tonem, zupełnie jakby pokazywał im wystawę ręcznie robionych narzut na lokalnym festynie.
W opustoszałych pokojach znajdowały się nagie stoły warsztatowe. Pomarszczone kalendarze i stare gaśnice wisiały na popękanych i sypiących się ścianach. Wiekowa winda towarowa była już od lat nieczynna, więc Izzy i reszta byli zmuszeni wspiąć się po wąskich, stromych schodach na strych, ostrożnie omijając połamane stopnie oraz kawałki gruzu i strzepując z włosów pajęczyny. Kiedy dotarli na górę, ich przewodnik użył swojego klucza i oparł się całym ciałem o drzwi, próbując je otworzyć na oścież. Te jednak ani drgnęły. Peg postanowiła pomóc i sama również naparła obiema rękami na lite drewno. W końcu dał się słyszeć zgrzyt zawiasów i drzwi ustąpiły. Zatęchłe, pełne kurzu powietrze na schodach podniosło się, zupełnie jakby strych robił właśnie ogromny wdech. Pracownik wpuścił ich do środka.
Było tu nieznośnie gorąco i duszno, a w powietrzu unosił się zapach starego drewna, kurzu i ptasich odchodów. Podłogę miejscami pokrywały suche liście, które wiatr przywiał przez otwór po wybitej szybie.
Na jednej ze ścian wisiał, zawieszony na gwoździu, zszarzały fartuch laboratoryjny, a na podłodze leżało kilka otwartych walizek, których zawartość porozrzucana była po całym strychu. Klucze do domu i fotografie, kolczyki i paski, bluzki i skórzane buty – wszystko to wymieszane z kurzem, brudem i martwymi liśćmi niczym gnijące rzeczy osobiste wykopane z grobu. Na środku obszernego pomieszczenia leżała torba lekarska oraz coś, co wyglądało jak potargana mapa – jedno i drugie pokryte grubą warstwą zaschniętych gołębich odchodów.
Poniżej krokwi znajdowały się całe rzędy ogromnych drewnianych regałów. Podzielone na „Mężczyzn” i „Kobiety” i uporządkowane alfabetycznie od A do Z. Regały te stały prostopadle do wysokich ścian, tworząc długi korytarz przypominający główną alejkę w sklepie czy bibliotece. Jednak zamiast konserw czy książek można było tam znaleźć skrzynki, szafy i walizki.
– Co to jest? – przerwała ciszę Peg. W jej głosie czuć było nutę podziwu.
– To tutaj trzymali bagaże – odpowiedział były pracownik. – Wszystkie te walizki i skrzynki należały do pacjentów, którzy zgłosili się do szpitala, ale nigdy nie zostali wypisani. Nikt nie dotykał tych wszystkich rzeczy od momentu, kiedy ich właściciele spakowali je całe dekady temu.
Izzy zagryzła dolną wargę, próbując powstrzymać wzbierające łzy. Przypomniała sobie otwartą walizkę podróżną swojej matki leżącą na stole przylegającym do jej szpitalnego łóżka – bezładna mieszanina majtek, biustonoszy i koszul nocnych. Nigdy nie zapomni chwili, kiedy po raz pierwszy weszła do sypialni rodziców po tym, jak jej tata został zamordowany. Ktoś musiał pomóc babci znaleźć i spakować rzeczy mamy. Pamięta, że wysuwała szuflady rodziców w zwolnionym tempie, uwalniając znajomy zapach perfum należących do jej matki, który przylgnął do staników i halek i bezlitośnie przypominał Izzy o tym, co straciła. W tamtym czasie dało się jeszcze wyczuć w powietrzu zapach krwi i prochu strzelniczego. Wpatrywała się w łóżko rodziców, które zostało pozbawione zagłówka, podnóżka i boków. Leżało teraz oparte o ścianę, rozebrane na części, zupełnie jakby byli w trakcie upragnionej przeprowadzki do większego domu, o którym matka tak marzyła. Tylko tyle mogła zrobić, żeby nie wybiec z tego potwornego strychu na świeże powietrze, z dala od tych okrutnych pamiątek po straconych i zrujnowanych istnieniach – przygryzać dolną wargę, do krwi.
– To prawdziwa skarbnica – stwierdziła Peg. Przeszła się wzdłuż alejek, delikatnie muskając skórzane uchwyty kufrów i walizek, i mrużyła oczy, próbując odczytać plakietki i wyblakłe monogramy. A potem obróciła się na pięcie i spojrzała na byłego pracownika szeroko otwartymi oczami. – Co planują z tym wszystkim zrobić?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Pewnie wywiozą na śmietnik – odpowiedział.
– O nie! Nie możemy na to pozwolić. Musimy zabrać te rzeczy do magazynu muzeum.
– Wszystkie? – zapytał z niedowierzaniem jeden z jej współpracowników.
– Tak – odparła Peg. – Nie rozumiecie? Te walizki są równie ważnym odkryciem jak wykopaliska archeologiczne czy kolekcja starych obrazów. Ci ludzie nie mieli nigdy szansy opowiedzieć swoich historii poza murami szpitala psychiatrycznego. Ale możemy spróbować zrozumieć, co im się przydarzyło, przyglądając się ich rzeczom osobistym. Mamy rzadką okazję, by spróbować odtworzyć ich życie z czasów, zanim trafili do Willard! – Spojrzała na Izzy. – Czy to nie brzmi ekscytująco?
Izzy robiła, co mogła, żeby się uśmiechnąć, ale w środku czuła, jak lodowate szpony paniki zaciskają się na jej gardle.
Upper West Side, Nowy York
Październik 1929
Osiemnastoletnia Clara Elizabeth Cartwright stała na grubym perskim dywanie przed gabinetem ojca. Wstrzymywała oddech i nachylała się lekko do przodu, próbując usłyszeć rozmowę rodziców przez rzeźbione dębowe drzwi. Kiedy była młodsza, bogaty wystrój rezydencji – wyłożony panelami korytarz, błyszczące drewniane podłogi, portrety w ramach i ozdobne lustra, srebrny serwis do herbaty stojący na wiśniowym kredensie – sprawiał, że czuła się jak księżniczka mieszkająca w pałacu. Teraz jednak grube drewno i ciężkie adamaszkowe zasłony sprawiały, że czuła się niczym więzień w zakładzie karnym. I nie tylko dlatego, że od dobrych trzech tygodni nie wolno jej było wyjść. Ten dom przypominał muzeum pełne starych mebli i przestarzałych dekoracji, przesiąknięte niemodnymi ideami i archaicznymi wierzeniami. Przypominał jej mauzoleum – miejsce spoczynku zmarłych. A ona nie miała zamiaru być następna.
Zrobiła głęboki wdech i wydech i spróbowała się rozluźnić. Jej plan ucieczki właśnie się urzeczywistniał, tylko to jej pozostało. Charakterystyczny zapach cygara ojca, przywodzący na myśl gnijące drewno, wydobywał się spod drzwi i mieszał z kwaśnym zapachem politury mebli, przypominając jej godziny, które spędziła dokładnie w tym miejscu. Razem ze swoim starszym bratem, Williamem, czekała wtedy na codzienne „konsultacje” z ich ojcem, Henrym Earlem Cartwrightem. Odkąd pamiętała, każdego popołudnia po szkole, kiedy odrobili zadanie domowe i wracali z przechadzki po parku, czekali przed jego gabinetem aż do obiadu. Musieli uważać i zachowywać się na tyle cicho, by nie przeszkadzać mu w pracy. A kiedy ojciec był już gotowy ich przyjąć, wołał ich do środka, każde z osobna, i przepytywał z tego, co działo się tego dnia w szkole, by w ten sposób uciąć problemy wychowawcze jeszcze w zalążku i wytłumaczyć, czego od nich w danym wieku oczekuje. Clara i William musieli stać po drugiej stronie olbrzymiego biurka z podniesioną głową i wzrokiem utkwionym w ojcu, słuchając w bezruchu, aż mężczyzna kiwnął głową i zapalił swoje cygaro. Był to sygnał, że mogli odejść.
Ich matka, Ruth, jasno dała im do zrozumienia, że rozmowy na temat dyscypliny i wyników w szkole były zbyt trudne dla tak wrażliwej osoby jak ona. Dlatego też każdego dnia ucinała sobie popołudniową drzemkę w czasie, kiedy jej mąż wywiązywał się z nieprzyjemnego obowiązku wychowywania ich dzieci. Dopiero w ostatnich latach, kiedy Clara zaczęła dojrzewać i stała się podatna na wdzięki i spojrzenia młodych chłopców, Henry zaczął nalegać, by Ruth włączyła się do tego wypracowanego rytuału. A jednak dopiero trzy tygodnie temu kobieta postanowiła potraktować to zadanie z należytą powagą. Clara zastanawiała się, jak William zareagowałby na wieść, że rodzice trzymają ją w zamknięciu niczym zwykłą kryminalistkę.
Na myśl o starszym bracie oczy Clary wezbrały łzami, a w sercu zagnieździł się ciężar. Półtora roku temu ciało Williama zostało wyłowione z rzeki Hudson. Wciąż miała wrażenie, jakby to było wczoraj. Pamiętała wyraz twarzy ojca, kiedy usłyszał, co się stało, jego drżącą szczękę i rozpalone policzki, kiedy docierało do niego, że jego najstarsze dziecko nie żyje. A jednak jego oczy pozostały suche. Clara dokładnie pamiętała, jak bardzo chciała podbiec wtedy do niego i okładać go pięściami po torsie, jak bardzo pragnęła wykrzyczeć, że to jego wina. Ale ojciec nigdy by w to nie uwierzył. Jego umysł był zamkniętą księgą, w której nie było miejsca na nic poza jego wersją tego, „jak świat powinien wyglądać”. Nie przytuliła się ani do niego, ani do matki. Zamiast tego cierpiała w milczeniu, patrząc, jak ci odgrywają rolę zrozpaczonych rodziców. A teraz, skoro nie dało się już nic zrobić, przynajmniej nie zamierzała stać się następną ofiarą żelaznej ręki Henry’ego Cartwrighta.
Gdyby nie sobotnie wieczory spędzone w Cotton Clubie – w trakcie których mogła być sobą, śmiać się i tańczyć w towarzystwie przyjaciół – była pewna, że już dawno postradałaby zmysły. Ale ostatni raz wyszła gdzieś ze znajomymi trzy tygodnie temu. Choć zdawałoby się, że minęła już cała dekada.
Kiedy była mała, robiła, co mogła, żeby zadowolić rodziców – zdobywała w szkole dobre stopnie, dbała o porządek w pokoju, nigdy im nie przeszkadzała, a przede wszystkim nie pozwalała sobie na żadne nieposłuszeństwo. Jednak im była starsza, tym bardziej docierało do niej, że razem z bratem mieli po prostu sprawiać dobre wrażenie. Lecz nie dostawali nic w zamian – nikt się o nich prawdziwie nie troszczył, nikomu nie zależało na tym, żeby ich wysłuchać. Dorośli zapewniali im jedzenie i dach nad głową, i na tym koniec. Przez ostatnie dwa lata, od czasu zniknięcia Williama, mijanie się z prawdą przychodziło Clarze z coraz większą łatwością. Mówiła, że idzie do biblioteki, choć w rzeczywistości spędzała popołudnie w kinie, oglądając z koleżankami film z Charliem Chaplinem, albo w Central Parku, przyglądając się, jak chłopacy grają w skee ball czy wykazują się na strzelnicy. Z początku była zaskoczona, kiedy po powrocie do domu nie zastała matki czekającej przy drzwiach z rękami na biodrach, gotowej w każdej chwili zawołać Henry’ego, by ten wymierzył córce odpowiednią karę. Clara słyszała już w głowie niski głos ojca, jego podszyte wściekłością słowa.
„Twoje miejsce jest tutaj, w domu! Powinnaś uczyć się, jak dbać w przyszłości o dom i dzieci, a nie włóczyć się całymi godzinami po mieście! Co ty sobie wyobrażasz? Jesteś Cartwrightem, do cholery! I lepiej, żebyś zaczęła się tak zachowywać, w przeciwnym razie gwarantuję ci, że wylądujesz na ulicy!”
W końcu dotarło do niej, że rodzice nawet nie zauważyli jej nieobecności. Z początku myślała, że są zbyt przejęci zniknięciem Williama – ot, martwią się tym, co się stało, czy nie przytrafiło mu się coś złego, czy może po ostatniej kłótni z Henrym postanowił raz na zawsze uciąć wszelkie kontakty z rodziną. Pomyślała, że może jej matka ma jeszcze jakieś uczucia, może rzeczywiście jest przesadnie wrażliwa i z tego względu nie jest w stanie martwić się o dwójkę dzieci jednocześnie. Potem jednak uświadomiła sobie, że chociaż jej brat zaginął bez śladu, a ona robiła, co chciała, Ruth jakby nigdy nic zapraszała do siebie znajome na herbatkę, ustalała szczegóły kolejnego przyjęcia z firmami cateringowymi i florystkami, przeglądała magazyny i popijała nielegalną whiskey, zamawiając przy tym nowe sukienki, biżuterię i futra.
Po tym, jak odnaleziono ciało Williama, Ruth przestała planować przyjęcia, choć wciąż piła whiskey. Teraz jednak robiła to praktycznie każdego wieczoru i prawie zawsze do nieprzytomności. Twierdziła, że alkohol pomaga jej się uspokoić, a Henry – który pracował całymi dniami i opuszczał swój gabinet, tylko aby coś zjeść lub by spać – pilnował, by jego pogrążona w żałobie żona zawsze miała coś wysokoprocentowego pod ręką. Clara szybko pojęła, że jej rodzice czerpali ulgę z tego, że nie musieli się nią zbytnio przejmować – musiała jedynie wracać do domu na kolację o 17.30. Brak obecności był absolutnie niedopuszczalny.
Przez ostatnie siedem miesięcy każdego tygodnia mówiła rodzicom to samo – że idzie na przedstawienie z Julią, Mary i Lillian, a potem wszystkie planują przenocować u tej ostatniej. Ruth ledwo kojarzyła Lillian, ale zgadzała się na to, by jej córka spędzała czas z koleżankami – głównie dlatego, że ich matki należały do ligi kobiet i chodziły do tego samego kościoła co Ruth. Zgodnie z jej rozumowaniem, jeśli Julia i Mary mogły nocować u Lillian, Clarze też nikt nie powinien tego zabraniać.
Tyle że zamiast chodzić do teatru, dziewczyny spotykały się w domu Lillian, by ułożyć sobie nawzajem włosy w stylowe fale i wskoczyć w zdobione koralikami sukienki typu flapper. Opuszczały pończochy do kolan, by pokazać, że nie mają pod spodem gorsetu, wkładały buty na wysokim obcasie i długie sznury pereł, które kołysały się kokieteryjnie pomiędzy ich piersiami. Potem o dziesiątej wieczorem chłopak Lillian podjeżdżał po nie swoim bentleyem i wszyscy razem jechali do centrum, eskortowani przez należącego do jej brata rolls-royce’a, również pełnego znajomych.
Ich ulubiony lokal, Cotton Club, był modnym miejscem spotkań, znajdującym się na rogu 142 Ulicy i alei Lenox w Harlemie, znanym również jako plac zabaw dla bogaczy. W ciemnym, zadymionym klubie Clara i jej przyjaciele pili nielegalny gin, delektowali się wiśniami w czekoladzie, palili papierosy i tańczyli charlestona oraz tango. Słuchali jazzu w wykonaniu Louisa Armstronga i bawili się, aż trudno im było utrzymać się na nogach.
Cotton Club był jednak przede wszystkim miejscem, w którym Clara poznała Brunona. Urodzony we Włoszech jako syn szewca, wybrał się w samotną podróż do Ameryki. Nie był przyzwyczajony do blichtru nowojorskich klubów. A mimo to, kiedy pierwszy raz go zobaczyła przebijającego się przez tłum ludzi, sprawiał wrażenie, jakby tu idealnie pasował – ubrany w białą kamizelkę z krawatem oraz czarny frak i płaszcz. Przeciskał się obok dziewczyn, które zapraszały go do tańca, nie zważając na niesione przez niego tace z kawiorem i martini. Jego błyszczące, ciemne oczy patrzyły tylko na Clarę. Tańczyła właśnie walca z bratem Lillian, Joe, który był już mocno wstawiony i mamrotał w kółko o swojej posadzie na nowojorskiej giełdzie oraz o tym, że ma dość pieniędzy, by spełnić każde marzenie kobiety.
Kiedy Clara zobaczyła, że Bruno idzie w ich kierunku, serce zaczęło jej walić jak oszalałe. Wyglądał na rozzłoszczonego, tak jakby ktoś przystawiał się do jego dziewczyny. Pomyślała, że może pomylił ją z kimś innym, i w razie, gdyby sprawy przybrały nieprzyjemny obrót, była gotowa bronić biednego, podpitego Joego. I wtedy nagle rzeczony Joe nachylił się, by ją pocałować, a ona szybko zrobiła unik i puściła jego lepkie dłonie. Zanim się spostrzegła, Bruno złapał ją i pociągnął na parkiet, zostawiając w tyle zdezorientowanego mężczyznę, który już chwiał się na nogach.
Bruno wpatrywał się w nią, kiedy tańczyli – z jego oczu biła powaga, a dłoni nie zabrakło pewności, kiedy spoczęła na jej plecach. Z bliska przypominał Adonisa – miał czarne włosy elegancko zaczesane do tyłu, gładką, opaloną skórę i wyraziste rysy. Skrępowana intensywnością jego spojrzenia, Clara opuściła głowę.
– Mam nadzieję, że to nie był twój chłopak – odezwał się niskim głosem. Jego akcent sprawiał, że każde słowo wydawało się cudownie egzotyczne.
Pokręciła głową, nie spuszczając wzroku z otaczających ich ludzi. Lillian i Julia siedziały przy barze ze szklaneczkami ginu w rękach. Lillian bawiła się sznurem pereł, podczas gdy Julia łaskotała jakiegoś przystojnego mężczyznę piórkiem, które wyciągnęła ze swojego nakrycia głowy.
– Przepraszam więc, że ukradłem cię twojemu partnerowi do tańca – kontynuował. – Ot, bałem się, że odmówisz, jeśli pierwszy zaproszę cię na parkiet. Wybaczysz mi, prawda?
Spojrzała mu wtedy prosto w te jego ciemnobrązowe oczy i całkowicie się w nich zatraciła. Nerwowo przełknęła ślinę, nie mogąc oderwać od niego wzroku. Uśmiechnęła się promiennie, by sprawić wrażenie nonszalanckiej i rozbawionej.
– Niech ci będzie – odpowiedziała.
– Myślisz, że pozwalam sobie na zbyt dużo – stwierdził z lekkim uśmieszkiem.
– Nie. Ale…
I wtedy Joe wyłonił się nagle z tłumu i poklepał Brunona po ramieniu. Ten odwrócił się zaskoczony i zobaczył, jak Joe unosi pieść, cały czerwony na twarzy.
– Nie! – krzyknęła Clara, wznosząc rękę do góry.
Joe zamarł w połowie ciosu.
– Skąd wiesz, że ten facet nie jest jakąś mendą? – zapytał, opluwając się przy tym. – Na moje oko to zwykły podrywacz.
– Spokojnie – powiedziała. – My tylko tańczymy.
– Jesteś pewna? – spytał Joe.
– Jestem pewna. Pogadamy później, jak wszyscy pójdziemy coś zjeść, okej?
Joe zmierzył Brunona przekrwionym wzrokiem i opuścił pięść. Bruno uśmiechnął się, wyciągnął pojednawczo rękę i się przedstawił.
– Obiecuję oddać… – Dotknął lekko nadgarstka Clary swoimi ciepłymi palcami. – Przepraszam, nie wiem nawet, jak masz na imię.
– Clara – odpowiedziała, czując, jak oblewa ją rumieniec.
– Obiecuję oddać wam Clarę całą i zdrową – zwrócił się do Joego.
– Trzymam za słowo – odpowiedział Joe. – Bo jeśli tylko tak gadasz, to załatwimy cię z kumplami na ulicy w dwie sekundy.
– Zapewniam cię, że zawsze dotrzymuję słowa – stwierdził Bruno.
W końcu Joe poprawił krawat, uścisnął podaną mu rękę i oddalił się chwiejnym krokiem. Bruno odszukał dłoń Clary.
– Zatańczysz ze mną, bella Clara? – zapytał. Skinęła głową, a on przyciągnął ją do siebie. Koraliki, którymi obszyta była jej sukienka, ocierały się o muskularny tors mężczyzny, a fałdy jego spodni muskały jej nagie kolana. Piosenka Someone to Watch Over Me prawie już się skończyła, ale Clara nagle poczuła, że musi gdzieś usiąść. Kolana odmawiały jej posłuszeństwa, a w żołądku wszystko się przewracało. Tańczyła już z wieloma mężczyznami w Cotton Clubie – niektórzy z nich znali jej ojca i łudzili się, że położą łapy na jego fortunie, inni byli po prostu nią szczerze zainteresowani. Jednak żaden nie wywarł na niej aż takiego wrażenia. Clara ścisnęła mocniej jego dłoń, zastanawiając się, czy to gin, czy piżmowy zapach jego wody kolońskiej sprawiał, że kręciło jej się w głowie.
– Wszystko w porządku? – zapytał. – Może potrzebujesz się przewietrzyć?
Pokręciła głową.
– Nic mi nie jest. To chyba przez ten alkohol.
– Nie pozwolę ci upaść – powiedział, po czym zanurzył głowę w jej włosach i musnął ustami jej ucho, wywołując dreszcz podniecenia. I właśnie wtedy piosenka dobiegła końca i Bruno przestał się kołysać. A jednak nadal trzymał ją w objęciach.
– Masz może ochotę dołączyć do mnie i moich przyjaciół przy kolacji? – spytała chrapliwym głosem. – Zawsze idziemy potem na kawę…
– Z miłą chęcią – stwierdził Bruno, po czym uniósł lekko jej brodę. – Tylko zrobię jeszcze jedną rzecz – mówiąc to, wpił się w jej usta z taką intensywnością, że niemal rozciął jej wargę zębami. Z początku opierała się, ale potem odwzajemniła pocałunek, przywierając do niego całym ciałem. Zniknęły odgłosy śmiechu i brzęk szkła i jedyne, co w tamtym momencie słyszała, to oszalałe bicie własnego serca. Za zamkniętymi powiekami Clary rozbłyskiwały białe światła, a pożądanie dawało o sobie znać falą ciepła, która rozlewała się po miednicy. Kiedy wreszcie oderwali się od siebie, Bruno spojrzał na nią, łapiąc oddech.
– Widzisz – zaczął – czasami lepiej nie pytać.
Kiwnęła głową, niezdolna do sklecenia jakiejkolwiek odpowiedzi.
Kiedy dotarli do knajpki, siedzieli we dwójkę we własnym boksie, popijając kawę i dzieląc się kawałkiem szarlotki. Lillian, Julia i reszta ekipy gawędzili i śmiali się w najlepsze w dwóch ogromnych boksach naprzeciwko pary, ale Clara i Bruno zupełnie nie zwracali na nich uwagi. Opowiedział jej o swojej rodzinie we Włoszech oraz o tym, jak marzył o nowym, pełnym sukcesów życiu w odległej Ameryce. Zaskoczyło ją, jak bardzo się na niego otworzyła, jak przy nikim innym – z wyjątkiem Williama. Podzieliła się frustracjami związanymi z rodzicami i była bliska płaczu, kiedy opowiadała o ukochanym zmarłym bracie. Bruno nachylił się przez stół i wziął ją za rękę, zapewniając, że doskonale rozumie, co znaczą skomplikowane relacje rodzinne. Bardziej niż cokolwiek innego na świecie pragnął założyć własną rodzinę – rodzinę, w której nigdy nie zabrakłoby miłości i wzajemnego zrozumienia, nieważne, co by się działo. Clara też o tym marzyła.
Pod koniec wieczoru nie mogli się od siebie oderwać, a pod koniec tygodnia spotykali się w jego mieszkaniu. Pod koniec miesiąca Bruno był już członkiem ekipy i nawet brat Lillian, Joe, uważał, że to naprawdę fajny gość.
Teraz, stojąc przed gabinetem ojca, Clara słyszała jego niski baryton po drugiej stronie rzeźbionych dębowych drzwi, dudniący niczym hamujący pociąg. Słyszała też swoją matkę, lamentującą i pociągającą nosem. Słyszała przyciszoną wymianę słów i złość w ich głosach. Nie była to jednak kłótnia. Rozmawiali o Clarze, poirytowani, że pierwszy raz nie chce posłusznie realizować ich planów.
Położyła rękę na swoim podbrzuszu, próbując wygrać z napływającymi łzami. Jutro wieczorem ma się odbyć przyjęcie zaręczynowe, takie z wynajętym fotografem i cateringiem. Mają się zjawić wszyscy ważni znajomi rodziców. Richard Gallagher, z którym ojciec Clary robił interesy, zaprosił mnóstwo gości, by móc pochwalić się przyszłą żoną swojego syna. Zaproszenia zostały rozesłane dziesięć dni temu i tylko kilka z nich spotkało się z odmową. James Gallagher, mężczyzna, którego Clara miała poślubić, oddał dwukaratowy pierścionek swojej zmarłej matki do czyszczenia i wypolerowania, z prośbą o dodanie czterech dodatkowych diamentów. Ruth wybrała suknię ślubną i zatrudniła fryzjera, który miał zająć się jej włosami przed przyjęciem. Wszystko szło zgodnie z tym, co zaplanowali rodzice. Goście mieli przybyć, by uczcić rocznicę ślubu Henry’ego i Ruth, i tuż przed obiadem czekałaby na nich niespodzianka – oficjalne zaręczyny Jamesa i Clary.
Nagle do nozdrzy Clary wdarł się zapach gnijącej wody, omal nie przyprawiając jej o wymioty. Dochodził z wazonu z kwiatami stojącego na wiśniowym stole. Odeszła od drzwi i zasłoniła ręką nos i usta, próbując uspokoić buntujący się żołądek. Jeśli będzie tu jeszcze dłużej stała, ćwicząc w głowie swoją przemowę, zemdleje albo zwymiotuje. Nie miała wyboru. Teraz albo nigdy.
Zapukała do gabinetu.
– O co chodzi? – ryknął jej ojciec.
– To ja – odpowiedziała niepewnym głosem, po czym cicho odchrząknęła. – To ja, Clara. Mogę wejść?
– Proszę.
Clara położyła dłoń na gałce i zaczęła ją przekręcać, jednak w porę zorientowała się, że drugą dłoń trzyma wciąż na podbrzuszu. Poczuła na twarzy uderzenie gorąca i opuściła ręce wzdłuż ciała. Wiedziała, że matka ją obserwuje – przygląda się jej talii, zwraca szczególną uwagę na jej poranny apetyt, przelicza podpaski schowane pod umywalką w łazience. Gdyby Clara wkroczyła do gabinetu ojca z dłonią na brzuchu, matka błyskawicznie zyskałaby pewność, że oto spełniły się jej najgorsze obawy.
Clara wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi.
Matka siedziała na różowej sofie niedaleko kominka, chłodząc się wachlarzem w kwieciste wzory. Stopy oparła na pufie. Jej kasztanowe włosy upięte były jak zwykle w luźny kok na czubku głowy. Ku zdumieniu Clary długa spódnica matki była podciągnięta i odsłaniała blade kostki wystające ze spiczastych, wiązanych botków. Ruth uważała, że porządna kobieta powinna pilnować, by jej ramiona i nogi były zawsze zakryte. Musi być bardzo zdenerwowana, pomyślała dziewczyna.
Nie była pewna, kiedy dokładnie to nastąpiło, ale z czasem znienawidziła wiktoriańskie suknie swojej matki, jej staromodne uczesanie, broszki z kameą i pierścionki. Każda tradycyjna maniera i starodawne powiedzenie kojarzyło jej się z pruderyjnością matki. Szelest drapowanych sukni Ruth przechadzającej się po korytarzach oraz stukot jej twardych butów przyprawiały Clarę o gęsią skórkę.
Teraz Ruth wstała i wygładziła pomięty materiał. Dopasowany gorset idealnie podkreślał jej wąską talię. Clara instynktownie wyprostowała plecy i wciągnęła brzuch w nadziei, że Ruth nie zauważy braku podobnego gorsetu u córki.
Clara została zmuszona do włożenia gorsetu już w wieku sześciu lat, po tym, jak matka zmierzyła jej talię i stwierdziła, że jest okropnie szeroka i niezgrabna. Ruth uznała, że jeśli natychmiast nie powezmą odpowiednich kroków, może na tym ucierpieć postura i zdrowie córki, a wtedy żaden rozsądny mężczyzna nie będzie chciał się z nią ożenić. Tamtego wieczoru Ruth założyła jej mocno usztywniany gorset, nalegając, by był on zdejmowany jedynie w przypadku choroby czy na czas kąpieli. Tydzień później Clara poluzowała wiązanie w środku nocy, by móc normalnie się wyspać. Następnego ranka Ruth znalazła gorset na podłodze obok łóżka i brutalnie obudziła Clarę, by spuścić jej porządne lanie. Po tym wydarzeniu każdego wieczoru przez następne dwa tygodnie Ruth jedwabną chustką związywała córce nadgarstki. Z każdym rokiem gorsety Clary były coraz mocniej związywane przez krzepką pokojówkę, która zawsze czekała w pogotowiu. Kiedy Clara miała osiemnaście lat, jej talia mierzyła czterdzieści trzy centymetry, ale dla Ruth to wciąż nie był satysfakcjonujący wynik – notorycznie wypominała córce, że w tym wieku jej talia mierzyła raptem czterdzieści centymetrów, zapominając, że Clara była od matki pięć o centymetrów wyższa.
Teraz, w gabinecie ojca, Clara spojrzała w kierunku Ruth. Wiedziała, że matka byłaby zgorszona, gdyby odkryła te wszystkie bransoletki, pióra i sukienki z frędzlami ukryte w kufrze leżącym na dnie szafy, wciśnięte pomiędzy stare wełniane ubrania. Jak gdyby czytając jej w myślach, Ruth pociągnęła nosem, zacisnęła usta i utkwiła wzrok w najbliższym oknie. Ojciec uniósł brwi, zastukał srebrną zapalniczką o blat biurka i przygryzł cygaro. Jak zwykle miał na sobie biznesowy garnitur w kredowe prążki, a jego sumiaste wąsy zakręcały się na górnej wardze.
– O co chodzi? – spytał.
Clara rozluźniła pięści i zaplotła dłonie, opierając je na talii.
– Możemy porozmawiać? – spytała, z trudem powstrzymując drżenie w głosie.
Jej matka powiedziała coś pod nosem i podeszła do okna, szeleszcząc sukniami. Odsunęła firankę i udawała, że wygląda na zewnątrz.
Henry wyciągnął cygaro z ust.
– Jeśli chodzi o jutrzejszy wieczór – odparł – to ta rozmowa jest zakończona. Przyjęcie odbędzie się zgodnie z planem.
Clara przełknęła ślinę, a jej żołądek się zacisnął.
– Oczywiście! – powiedziała. – Tak jak powinno. Ty i mama od lat nie organizowaliście przyjęcia z okazji waszej rocznicy!
Na te słowa jej matka odwróciła się od okna.
– Wiesz dobrze, dlaczego organizujmy to przyjęcie – powiedziała. – To dla ciebie i Jamesa! Po raz pierwszy od miesięcy mam ochotę cokolwiek świętować!
Clara zacisnęła zęby, zmuszając wargi do ułożenia się w coś, co przypominało uśmiech, a przynajmniej miała taką nadzieję
– Wiem, mamo – powiedziała. – Doceniam wasze wysiłki, naprawdę. Tylko…
– Masz świadomość, jakie to szczęście, że taki mężczyzna jak James chce cię poślubić? – spytała Ruth.
Chce, pomyślała Clara. Dlatego, że mam tak dużo braków i wad, że nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby mnie za żonę. Ale może, mamo, masz rację. James ma nie po kolei w głowie. Jest nikczemnym, sadystycznym kobieciarzem. Ale cóż was to obchodzi, jeśli zdejmie wam z barków ten obowiązek? Jeśli odciągnie mnie od Brunona? Clara zrobiła krok w kierunku biurka ojca, oczy ją piekły, a policzki paliły ogniem.
– Ależ, ojcze – powiedziała – nie jestem gotowa na zamążpójście! Szczególnie za Jamesa!
Henry wstał i zmiażdżył cygaro w popielniczce, a jego grube palce stawały się coraz bardziej czerwone, kiedy naciskał na jego końcówkę z coraz większą siłą.
– Claro – powiedział. – Rozmawialiśmy już o tym. Ja i twoja matka jasno powiedzieliśmy, co o tym myślimy.
– Ale co z tym, co ja myślę? – spytała Clara, czując, że za chwilę pęknie jej serce. – Co z tym, czego ja chcę?
– Jesteś zbyt młoda, żeby wiedzieć, czego chcesz – odparł jej ojciec
– Nie – powiedziała Clara, parząc mu w oczy. – Nie jestem. Powiedziałam wam wcześniej. Chcę iść na studia. – To była jedyna wymówka, jaka przyszła jej do głowy, kiedy próbowała skłonić ich do odwołania zaręczyn, przynajmniej tymczasowo. Kiedyś chciała iść na studia, żeby uciec od rodziców i potem zostać sekretarką albo pielęgniarką. Chciała stanąć na własnych nogach, ale teraz jej marzenia się zmieniły. Po raz pierwszy w życiu poczuła, jak to jest być kochaną i cenioną. Niczego nie chciała bardziej od tego, by móc dzielić swoje życie z Brunonem i założyć z nim rodzinę. – Lillian idzie na studia – powiedziała, wiedząc, że to słaby argument.
– Nic mnie nie obchodzi, co robią twoje przyjaciółki! – odparł ojciec, czerwieniejąc na twarzy.
– Nie będziemy wydawać naszych ciężko zarobionych pieniędzy, żeby odesłać gdzieś naszą córkę, pod płaszczykiem zdobywania wyższego wykształcenia, tylko po to, żeby mogła palić, pić i chodzić na nieprzyzwoite prywatki! – nieomal krzyknęła matka.
Clara przewróciła oczami, a z ust wyrwał się jej śmiech niedowierzania. Wiedziała, że matka ma na myśli popularną ostatnio rymowankę: „Jeśli już pije i się całuje, to znak, że taka dziewczyna studiuje”. Oczywiście, że jej matka tak sobie pomyślała.
– To nie dlatego dziewczyny idą na studia, mamo – odparła Clara.
– Chodzi ci o tego Brunona, tak? – wysyczała matka. – Tego imigranta, którego przyprowadziłaś na obiad kilka tygodni temu?
Clara poczuła, jak jej policzki robią się gorące.
– Nie wiem, mamo – odpowiedziała. – Czy to o to chodzi? Czy to dlatego chcecie, żebym wyszła za Jamesa? Żeby oderwać mnie od Brunona?
Wspomnienia tego okropnego wieczoru, kiedy przyprowadziła Brunona do domu, by poznał jej rodziców, przesuwały się w umyśle Clary niczym zdjęcia w maszynie, do której wrzuca się monety w salonie gier. Bruno stał uśmiechnięty w drzwiach; jego gęste, ciemne włosy były zaczesane do tyłu, odsłaniając jego niby wyciosaną z kamienia twarz, a dłonie trzymał w kieszeniach wypożyczonego smokingu. Clara podziękowała mu za to, że przyszedł, i pocałowała go raz w policzek, wdychając zapach jego czystej skóry, przyjemną mieszankę kremu do golenia Barbasol i mydła Lifebuoy. Przyszedł piętnaście minut wcześniej, gdyż Clara ostrzegła go, że Ruth nie znosi spóźnień.
Clara, ze ściśniętym żołądkiem, wyjęła dłonie chłopaka z kieszeni i poprawiła mu krawat. Próbowała zachować spokój, żeby i on się nie denerwował, wzięła głęboki oddech, przypomniała mu, żeby uścisnął dłoń jej ojca, i przeprowadziła go przez foyer i korytarz do salonu. Z otwartymi ustami wpatrywał się w żyrandole w kształcie lilii i obrazy w bogatych ramach, bez wątpienia zaskoczony tym, że mieszkała w tak ekstrawaganckim domu. Wcześniej powiedziała Brunonowi, że jej ojciec pracuje w bankowości, obawiając się, że prawda może go wystraszyć. Henry Cartwright był właścicielem połowy Swift Banku – największego banku na Manhattanie, który miał filie we wszystkich dzielnicach Nowego Jorku i w kilku gminach w północnej części stanu. Jej matka natomiast była jedyną dziedziczką firmy odzieżowej Bridge Bros. Clothing Emporium.
Clara otworzyła wykładane kością słoniową drzwi wiodące do salonu i gestem zaprosiła chłopaka do wejścia. Jej rodzice jedli podwieczorek przed kolacją. Matka siedziała przy kominku, a ojciec opierał się ramieniem o marmurowy gzyms. Henry podniósł wzrok, kiedy Clara i Bruno weszli do pokoju, a potem burknął coś i sprawdził godzinę na swoim zegarku z dewizką. Ruth wstała, z początku promiennie uśmiechnięta, ale kiedy zauważyła, że marynarka chłopaka była niedopasowana, a jego buty poobcierane, usiadła.
Clara zacisnęła zęby i poprowadziła Brunona do ojca, mając nadzieję, że zaimponuje mu swoją opowieścią o samotnej podróży do Ameryki, by od nowa rozpocząć życie w kraju wolnych ludzi. W końcu ojciec Henry’ego zrobił to samo w 1871 roku, przywożąc świeżo poślubioną żonę z Anglii do Stanów Zjednoczonych. Ale zamiast uścisnąć wyciągniętą dłoń młodzieńca, sprawdził jeszcze raz godzinę, ogłaszając, że nadszedł czas na kolację. Ruth wstała i wyciągnęła swoje delikatne palce, tak jakby pozwalając Brunonowi dotknąć swojej dłoni. Ten uścisnął jej dłoń i skinął głową.
– Miło mi panią poznać, pani Cartwright – powiedział.
Ruth uśmiechnęła się blado, a potem ruszyła wolnym krokiem, pod ramię ze swoim mężem, do jadalni. Clara poklepała Brunona po ramieniu i poszła za nim, kiwając głową w stronę rodziców i przewracając oczami. Bruno zmarszczył brwi, a na jego twarzy zagościło zwątpienie. Wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Clara, poruszając bezgłośnie wargami, powiedziała „kocham cię” i pocałowała go w policzek. W końcu się uśmiechnął. Bez słowa zajęli miejsca przy stole, jej rodzice na obu końcach, a ona z Brunonem naprzeciwko siebie. Aby go zobaczyć, musiała wyglądać zza jednej z tych absurdalnie wielkich waz, które jej matka uparła się porozstawiać po całym domu.
Clara zawsze zastanawiała się, czy dekoracje na stole były po to, by Ruth nie musiała oglądać Henry’ego podczas obiadu, bez wątpienia poirytowana, kiedy siorbał zupę albo przeżuwał zbyt szybko. Henry jadł łapczywie i z werwą, wkładając do ust kolejne kęsy, zanim jeszcze skończył żuć, mówiąc z pełnymi ustami i biorąc ostatnie porcje ryby czy kurczaka, kiedy inni dopiero zaczynali posiłek. Zawsze pierwszy kończył jeść, co doprowadzało Ruth do pasji. Clara uważała, że złe maniery ojca są typowe dla jego sposobu bycia. Zawsze brał to, na co miał ochotę, nie mając względu na tych, którzy są wokół niego, prąc do przodu, jakby miał do tego niezbywalne prawo. Clara wstała, podniosła kwiaty ze stołu, przeszła przez pokój i postawiła je na bufecie. Ruth patrzyła na nią bez słowa z otwartymi ustami.
Po tym jak służąca nalała zupę do ich talerzy, Ruth utkwiła wzrok w naczyniu, które stało przed nią. Henry wpatrywał się w Brunona i Clarę, oceniając sytuację. Dziewczyna poruszyła się na krześle, czekając, aż rozpocznie rozmowę. Kiedy napotkała wzrok ojca, ten opuścił głowę, nagle zajęty układaniem serwetki na kolanach. Zwykle to Ruth musiała mu przypominać, żeby jej używał.
Clara ścisnęła krawędź obrusa i stanęła wyprostowana.
– Ojcze – powiedziała, siląc się na wesołość. – Bruno pracuje w dokach dopiero od sześciu miesięcy, a już został awansowany na brygadzistę.
Henry chrząknął, podniósł łyżkę i wziął do ust trochę zupy.
– Dziękuję za zaproszenie do państwa domu – powiedział Bruno. – To bardzo miłe z państwa strony, że otwierają państwo drzwi przyjacielowi państwa córki.
Clara spojrzała na matkę, czekając na jej odpowiedź. Kiedy dziewczyna dorastała, Ruth powtarzała jej, że przede wszystkim ocenia ludzi po ich manierach. Ruth zawsze mówiła jej, że można wiele wywnioskować o wychowaniu danej osoby, opierając się na tym, jak używa słów „proszę” i „dziękuję”. Najwyraźniej zachowanie miało znaczenie tylko wtedy, kiedy służyło zamiarom Ruth. Na swoim końcu stołu matka zanurzyła łyżkę w zupie, ze wzrokiem wbitym w talerz, jakby jedzenie było najbardziej interesującą rzeczą, jaką kiedykolwiek robiła. Clara poczuła, jak krew napływa jej do policzków. Zwykle kiedy mieli gości, Ruth nie przestawała mówić, wyrażając swoje opinie o dziełach sztuki, teatrze, najnowocześniejszych urządzeniach elektrycznych, zadając pytania, które były niemal wścibskie. Nawet po śmierci Williama przy gościach zaproszonych na obiad zachowywała się, jak mogła najlepiej. Przecież tego od niej oczekiwano.
– Mamo – zaczęła Clara – zawsze mówiłaś, że to niegrzeczne ignorować towarzystwo.
– Och – powiedziała Ruth. – Przepraszam. – Odłożyła łyżkę, otarła usta serwetką i poprawiła się na krześle. – Nie zdałam sobie sprawy, że twój gość mówi do mnie. – Przyjrzała się Brunonowi z uniesionymi brwiami. – Co powiedziałeś, młody człowieku?
– Chciałem podziękować za zaproszenie do państwa pięknego domu – odpowiedział chłopak.
– Nie ma za co – odparła Ruth. Potem bez słowa podniosła łyżkę i wróciła do przerwanego jedzenia, a jej kolczyki z perłami w kształcie łez dyndały tuż przy bladej szyi.
Żyły na szyi Clary pulsowały, jakby miały za chwilę pęknąć. A więc tak to ma wyglądać. Zamierzali tylko rzucić okiem na Brunona i od razu podjąć decyzję. Czyżby nie podobały im się jego ubrania, praca albo akcent i opalona skóra? Zacisnęła dłonie na kolanach, wbijając weń paznokcie.
Clara powiedziała Brunonowi, że jej ojciec będzie pod wrażeniem tego, jak szybko pnie się po szczeblach kariery, nawet jeśli pracował tylko w miejscowym porcie morskim. Myślała, że jej ojciec będzie zaskoczony tym, że Bruno już zaoszczędził wystarczająco dużo pieniędzy, żeby wynająć mieszkanie. Oszczędzał też na inwestycje, mając nadzieję na zyski z giełdy. Powiedziała, że Henry z przyjemnością mu doradzi, da wskazówki, a może poda mu nazwisko wiarygodnego inwestora, by pokierować go w odpowiednim kierunku. Teraz obwiniała się za to, że była tak głupia i ślepa. Co jej przyszło do głowy, żeby przyprowadzać tu Brunona?
Myśli galopowały jej po głowie, kiedy próbowała wpaść na jakiś pomysł, jak uciec, żeby szybko zakończyć tę fatalną kolację. Udawała, że je zupę, podczas gdy kotłowało się jej w żołądku. Zastanawiała się, co myśli Bruno. Czy zauważył, że była strapiona? Czy wiedział, że gdyby miała jakiekolwiek pojęcie, że jej rodzice tak się zachowają, nigdy by go nie zaprosiła? A może myślał, że specjalnie to tak zaaranżowała? Czuła gorąco w piersiach i na szyi. Zaczęły ją też palić policzki. Wtem odezwał się jej ojciec.
– Chciałbym coś zrozumieć – powiedział, po raz pierwszy patrząc wprost na Brunona. Przerwał i oparł ramię na stole z jednym palcem wyciągniętym w stronę chłopaka. – Jak właściwie ma pan na nazwisko?
– Moretti, proszę pana – odpowiedział. – Bruno Moretti. Noszę nazwisko mojego zmarłego ojca.
– Hm – mruknął Henry, unosząc podbródek. – A kim z zawodu był pański ojciec we Włoszech?
– Był szewcem. Bardzo dobrym szewcem, proszę pana.
– Rozumiem – powiedział Henry. – A więc pana ojciec był szewcem, a pan pracuje w dokach? W porcie South Street Seaport?
– Tak, proszę pana – odpowiedział Bruno, uśmiechając się niemal niedostrzegalnie.
Clara poczuła, jak jej serce uspokaja się odrobinkę. Wciągnęła powietrze – to był pierwszy głęboki oddech, jaki wzięła od momentu, kiedy Bruno pojawił się u ich drzwi. Jej ojciec z nim rozmawiał.
– Ile zatem pan zarabia, pracując w dokach? – spytał Henry.
– Ojcze! – wykrzyknęła Clara. – Zawsze powtarzałeś, że to niegrzeczne pytać ludzi o ich finanse.
Henry przyjrzał się Clarze, marszcząc brew.
– Przypuszczam, że Bruno jest tu dlatego, żeby zabiegać o względy mojej córki – powiedział. – W tej sytuacji mam prawo pytać, o cokolwiek zechcę.
– W porządku – powiedział chłopak, chcąc uspokoić Clarę. Uśmiechnął się i przeniósł uwagę na Henry’ego. – Zarabiam wystarczająco, żeby mieć własne mieszkanie, panie Cartwright. Do tego właśnie awansowano mnie na brygadzistę.
– A gdzie jest to mieszkanie? – zapytał Henry.
– Na Mulberry Street, proszę pana – odpowiedział młodzieniec.
– W Little Italy? – spytał ponownie ojciec Clary.
– Tak, proszę pana – powiedział Bruno.
Henry pomruczał coś pod nosem, a potem pogładził ręką wąsy i powiedział na głos:
– Moja córka jest przyzwyczajona do luksusów. Czy naprawdę myślisz, że mógłbyś się nią odpowiednio zatroszczyć, mając pensję dokera?
– Być może w tym momencie nie, proszę pana – odparł Bruno. – Ale pnę się do góry i…
– Do czego się pniesz? Masz aspiracje, żeby być szewcem, jak twój ojciec? Nie mogę wiecznie utrzymywać mojej córki. Mam nadzieję, że nie liczyłeś na to.
Clara patrzyła na Brunona szeroko otwartymi oczami, a jej serce stało się nagle ciężkie niczym kowadło. Młodzieniec wpatrywał się w stół z niepewną miną, a żyły na jego skroniach pulsowały. Odwrócił jednak wzrok zaledwie na moment, po czym uniósł dumnie głowę i spojrzał jej ojcu prosto w oczy.
– Z całym szacunkiem, proszę pana, ale pańska córka powiedziała mi, że zanim zajął się pan bankowością, żył ze sprzedaży butów. Prawdopodobnie tych samych, z których słynie mój ojciec. Zna pan nazwisko Moretti Salvatore?
Ku zdumieniu Clary jej ojciec zbladł. Po chwili jednak wyprostował się i odchrząknął.
– Nigdy o nim nie słyszałem.
– Czy to nie dlatego, że pracował pan tam, gdzie sprzedawano wyłącznie buty z niższych półek? – zapytał Bruno. – Buty mojego ojca sprzedawane są tylko w drogich i ekskluzywnych butikach.
Clara przygryzła wargę, próbując powstrzymać śmiech. Nigdy nie widziała kogoś, kto potrafiłby wprawić jej ojca w zakłopotanie. Jej rozbawienie nie trwało jednak długo. Powinna była wiedzieć, że nikomu nie ujdzie na sucho zawstydzenie Henry’ego Cartwrighta.
– Jeśli twój ojciec był słynnym projektantem obuwia, to co ty robisz tutaj, w Ameryce, harując w dokach, żeby mieć co włożyć do ust?
Bruno zacisnął wargi, a jego twarz poczerwieniała. Potem odchrząknął i powiedział:
– Mój ojciec odszedł w zeszłym roku. Mój wuj i młodszy brat przejęli interes. Niestety, wiele prawdy jest w powiedzeniu, że nie powinno się łączyć rodziny z interesami. Nie dogadywałem się z bratem. Odszedłem, chcąc rozstać się z nim w zgodzie. Do tego zawsze marzyłem o tym, by zamieszkać w Ameryce. Przypłynąłem tutaj, by się sprawdzić. Wiem, że sobie poradzę, bo jestem silny i zdeterminowany. Jak mój ojciec.
Henry oparł się na krześle z ramionami skrzyżowanymi na szerokiej piersi.
– Cóż – powiedział – myślę, że powinieneś najpierw udowodnić to sobie, zanim będziesz próbował przychodzić tutaj i udowadniać to mnie. Jak dotąd nie zrobiłeś na mnie wrażenia.
Clara upuściła łyżkę do talerza. Ciężkie srebro uderzyło o pozłacaną porcelanę. Odsunęła krzesło i wstała.
– Przepraszam, Bruno – powiedziała. – Wybacz mi, że musisz przez to przechodzić. Nie miałam pojęcia, że moi rodzice mają tak zamknięte umysły. Gdybym się tego spodziewała, nigdy bym nie próbowała im cię przedstawiać. Powinniśmy byli zjeść kolację w twoim mieszkaniu, jak to zwykle robimy w piątkowe wieczory.
Ruth wciągnęła głośno powietrze, a wszelkie kolory odpłynęły jej z twarzy. Przyłożyła dłoń do gardła, a jej usta poruszały się spazmatycznie, jak u ryby wyciągniętej z wody.
– Nic się nie stało – powiedział Bruno. – Rozumiem troskę twojego ojca…
– Nie – powiedziała Clara. – Uwierz mi, jest za późno na jakiekolwiek zrozumienie. Proszę, chodźmy już.
Bruno wstał, a Clara obeszła stół, żeby wziąć go za rękę. Nie oglądając się na rodziców, wyprowadziła go z jadalni. Słyszeli, jak Henry krzyczał i przeklinał, każąc córce natychmiast wracać. Clara jednak go całkowicie zignorowała.
To było niemal miesiąc temu. Trzy dni później jej rodzice powiedzieli jej o zaaranżowanym małżeństwie z Jamesem. Od tego czasu nie wolno jej było wychodzić z domu. Nie miała pojęcia, czy Bruno choć raz przyszedł jej szukać, bo nie wolno jej było otwierać gościom drzwi. Ani odbierać telefonu. Pomocy domowej nakazano nie informować jej o tym, kto przychodził. Teraz, w gabinecie, jej matka wpatrywała się w nią hipnotyzującym wzrokiem.
– Proszę, żebyś okazywała mi należny szacunek – powiedziała Ruth. – Wiesz, że zawsze chciałam dla ciebie najlepiej. Tak jest i teraz. Chcę, żebyś poślubiła Jamesa, bo to dobry człowiek.
– Ależ on nie jest dobrym człowiekiem. To…
– On zajmie się tobą, przy nim będziesz syta i dobrze ubrana – mówiła dalej Ruth, nie zważając na słowa córki. – On ofiaruje ci takie życie, do jakiego jesteś przyzwyczajona.
– Matko, możesz wierzyć lub nie – powiedziała Clara, której nie udało się ukryć grymasu obrzydzenia – ale nie wszyscy biorą ślub dla pieniędzy. Niektórzy ludzie robią to z miłości.
– Nie mów w taki sposób do swojej matki! – krzyknął Henry, aż zatrzęsły się jego liczne podbródki.
Było jednak za późno. Coś rozwiązało się w mózgu Clary. Kiedy zaczęła mówić to, co myśli, nie mogła przestać. Tak jakby całe lata frustracji i gniewu zawrzały w niej naraz, szukając ujścia.
– Tylko na tym ci zależy, czyż nie? Wolałabyś mieć biżuterię i ładny dom zamiast rodziny, która trzyma się razem i jest szczęśliwa?
– To nieprawda! – krzyknęła matka Clary z wyraźnym żalem malującym się w oczach. – Jak możesz mówić takie rzeczy? Jak możesz być tak podła i złośliwa, wiedząc, przez co przechodziłam? Twój brat nigdy nie odezwał się tak do mnie. Nie dziwię się, że odszedł. Pewnie bał się dzielić z tobą spadkiem.
– Nie odszedł z mojego powodu! – odkrzyknęła Clara. – Odszedł, bo ojciec go zwolnił, a ty się za nim nie wstawiłaś. Przepraszam, ale czasem wydaje mi się, że przeszłabyś po trupie swojego syna, żeby podnieść z ulicy dolara.
Henry ruszył w jej stronę, obchodząc biurko. Dłonie miał zaciśnięte w pięści.
– Przeproś matkę, nieznośna pannico! – wykrzyczał drżącymi z gniewu wargami. – Poślubisz Jamesa we wrześniu i sprawa zamknięta!
Clara poczuła, jak w jej głowie coś się przesuwa, coś konkretnego i ostatecznego, tak jakby zamykane były ciężkie drzwi. Latami pozwala im rządzić swoim życiem, począwszy od tego, jak się ma ubierać, po przedmioty szkolne, jakie ma wybrać. Jej matka poleciła pokojówce, żeby ta co tydzień przeszukiwała pokój Clary, by sprawdzić, czy dziewczyna nie chowa gdzieś alkoholu i papierosów. Henry zabrał jej „nieodpowiednie” książki wypożyczone z biblioteki i nie pozwolił córce na lekcje gry na pianinie, gdyż były one w jego mniemaniu niestosowne. Mówił jej, jak ma wydawać kieszonkowe, zwracając do sklepów suknie, które uznał za nieobyczajne. Clara nie była pewna, czy to przez budzący się w niej instynkt macierzyński, czy z jakiegoś innego powodu, ale nie mogła tego dłużej znieść.
– Dlaczego?! – wykrzyknęła. – Dlaczego tak bardzo chcecie mnie wydać za Jamesa? Czy dlatego, że jego rodzina jest bogata i nie będziecie już musieli mnie wspierać finansowo? A może dlatego, żeby zabezpieczyć własne interesy i sprawić, żeby ojciec Jamesa został na zawsze twoim partnerem?
Henry chwycił ją za barki i zaczął nią potrząsać, wbijając grube palce w ciało.
– Nie możesz tak do mnie mówić! – warknął z oczami wypełnionymi wściekłością. Clara widziała, że ledwie powstrzymywał się, by nie cisnąć nią przez cały pokój.
Rzuciła matce spojrzenie pełne gniewu.
– Jak możesz tak stać i pozwalać mu na to? – zapytała. – Jak możesz przedkładać swojego męża nad dzieci? Wiem, że to samo zrobił Williamowi! Wiem, że pobił własnego syna, a ty nie zrobiłaś nic!
– Nie waż mi się mieszać w to Williama! – krzyknęła matka.
– Dlaczego nie? – odparła Clara. – Pozwoliłaś ojcu go zniszczyć, więc dlaczego nie miałabyś poświęcić i mnie?
Ruth przyłożyła wąski nadgarstek do czoła i osunęła się na sofę. Henry puścił Clarę i podbiegł do żony, klękając u jej kolan.
– Popatrz, co narobiłaś! – powiedział, posyłając jej mordercze spojrzenie. – Przez ciebie twoja matka płacze!
Clara wpatrywała się w rodziców, a tłumiony przez lata gniew wzbierał w jej piersi.
– William robił dla ciebie wszystko – powiedziała. – Pracował przy tobie latami, dzień i noc. Oddał wszystko, żeby udowodnić swoją wartość. Ale to nie wystarczyło, czyż nie? Nigdy nie otrzymał twojej aprobaty, bo to by oznaczało, że musiałbyś dać mu to, na co zasługiwał!
Po tych słowach jej ojciec zerwał się z podłogi, przebiegł przez pokój i uderzył Clarę w twarz. Dziewczyna zatoczyła się w stronę ściany, ale utrzymała równowagę i przyłożyła dłoń do pulsującego policzka, mrugając załzawionymi oczami.
– Co on wam zrobił? – spytała, wytrzymując spojrzenie ojca. – Co on wam zrobił, że przestaliście go kochać?
– Ostrzegam cię – powiedział jej ojciec. – Jeszcze jedno słowo, a…
– A, racja – powiedziała, a gorące łzy spływały jej po policzkach. – Myślałeś, że jest twoją własnością, bo pracował dla ciebie. Traktowałeś go jak niewolnika, a sam zbierałeś pieniądze całymi garściami. W końcu nie wytrzymał i stanął we własnej obronie. Nie mogłeś tego znieść i wyrzuciłeś go na bruk! – Spojrzała wściekła na matkę. – A ty pozwoliłaś mu na to! Nigdy nie zapytałaś Williama o jego wersję wydarzeń. Nawet nie pofatygowałaś się, żeby się dowiedzieć, czy ma gdzie mieszkać i co jeść!
– W tej chwili przestań! – ryknął Henry. – Albo tego pożałujesz!
– Niczego nie żałuję – odparła Clara. – Może tylko tego, że nie dostrzegłam prawdy o was wcześniej.
Henry szybkim krokiem przeszedł na drugą stronę biurka, podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Wpatrywał się w płaczącą żonę, czekając, aż ktoś po drugiej stronie odbierze. Światło żyrandola odbijało się od jego spoconego czoła. Clara odwróciła się, by wyjść. Gdyby to zrobiła, zostałaby bez grosza. Jeśli zostanie, wpadnie w pułapkę. Nie było innego wyjścia.
– To pan, sierżancie? – powiedział ojciec do słuchawki. – Tu Henry Cartwright. Proszę o przysłanie tu kogoś jak najszybciej. Obawiam się, że mamy problem. – Clara zatrzymała się w drzwiach, czekając na to, co powie ojciec. – Chodzi o moją córkę, Clarę. Mamy podejrzenie, że miała jakiś atak.
Dziewczyna szarpnęła drzwi i wybiegła z pokoju.