Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przez lata krążyła plotka, że przed śmiercią van Gogh zdążył ukończyć swój ostatni autoportret. Historycy sztuki mieli nadzieję, że dzieło to będzie w stanie wyjaśnić niektóre z wielu tajemnic artysty, ale nawet oni musieli przyznać, że autoportret prawdopodobnie zaginął na zawsze.
Na trop zaginionego obrazu trafiają Luke Perrone, artysta i prawnuk człowieka, który ukradł Monę Lisę, i Alexis Verde, córka znanego złodzieja dzieł sztuki. Jednak zaledwie kilka dni później obraz ponownie znika, a do akcji wkracza agent INTERPOLU John Washington Smith. Rozpoczynają się śmiertelnie niebezpieczne poszukiwania, które nie tylko ujawnią sekrety ostatnich dni artysty, ale także wciągną bohaterów powieści w jedną z najmroczniejszych historii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 387
DLA NICO JOYA THOMPSONAI JEGO RODZICÓW, DORII SANTLOFERI DOUGLASA LYLE’A THOMPSONA
Czym byłoby nasze życie,gdybyśmy nie odważali się z nim zmierzyć?
VINCENT VAN GOGH,LIST DO BRATA THEO, HAGA, WTOREK, 29 GRUDNIA 1881 R.(PRZEKŁAD: JOANNA GUZE, MACIEJ CHEŁKOWSKI)
Przeszłość nigdy nie umiera.Nie jest nawet przeszłością.
WILLIAM FAULKNER (PRZEKŁAD: WACŁAW NIEPOKÓLCZYCKI)
Sztuka to kłamstwo, które pozwala nam uświadomić sobie prawdę...
PABLO PICASSO
PROLOG
SIERPIEŃ 1944 ROKU
PARYŻ
Mogli go za to zabić.
Mimo duchoty pozamykał okna w pokoju i zaciągnął zasłony. Paliła się tylko jedna lampa, w której świetle naniósł cienką warstwę kleju na kalkę kreślarską. Nałożył ją na obraz i docisnął miękką szmatką, aby klej dokładnie przywarł do powierzchni, tworząc negatywową kopię każdego pociągnięcia pędzlem. Była to najważniejsza część pracy – papier separował, oddzielał stare od nowego.
Czekając, aż klej wyschnie, wytrząsnął z pogniecionej niebieskiej paczki gitanes’a, włożył go do ust, zapalił i zaciągnął się. Dym był ostry, smak gorzki.
Gorzki jak minione pięć lat.
Chwilę pokręcił gałką taniego radia, które wyposażył w antenę, pozwalającą złapać BBC, a czasami to, co uwielbiał: amerykańską muzykę. Choć słuchanie zagranicznego radia było ciężkim przestępstwem, nie dbał o to, a poza tym i tak nie miało to już znaczenia. Dziś wieczór szczęście mu sprzyjało: złapał King Cole Trio, którego wiodący wokalista – mimo trzasków w eterze – miał głos gładki jak jedwab. Śpiewał razem z nim, naśladując słowa, których nie rozumiał: It’s only a paper moon... Sprawdził powierzchnię obrazu – ciągle jeszcze nie wyschła. Z opisu producenta wynikało, że nowy termoplastyczny klej wiąże mocno, ale da się w razie potrzeby bez trudu usunąć.
Spod półprzezroczystego papieru spoglądały na niego kontury jakby żywcem wyjęte ze świata duchów, linie, których nigdy nie zapomni. Ze wszystkich obrazów, które zamalował, ten był najważniejszy.
Gdy ponownie dotknął powierzchni, klej był suchy. Pokrył kalkę warstwą wodnej białej farby, tworząc czyste podłoże, po czym postawił płótno na sztalugach. Z początku zamierzał namalować klauna w stylu Rouaulta albo jakiś prosty wzór, ale wyjął z portfela fotografię – portret żony, Josette, zrobiony pięć lat wcześniej, zanim świat eksplodował, z dramatycznie oświetloną połową twarzy, a drugą połową skrytą w ciemności.
Z papierosem w ustach wlał do małej puszki nieco oleju lnianego i dodał kilka kropli sykatywy kobaltowej. Choć poza przyspieszeniem schnięcia powoduje ona pękanie farb, teraz bardziej liczył się zysk na czasie. Przeglądając pozostałe tubki, wyciskał małe porcje farb na własnej roboty paletę: czerń Marsa, biel tytanową, umbrę paloną, żółcień neapolitańską, troszkę cennej czerwieni weneckiej z niemal całkowicie opróżnionej tubki, po czym posypał je odrobiną marmurowego pyłu, aby jeszcze szybciej schły.
Przysunął lampę i zaczął z pośpiechem malować. Swoim największym pędzlem zrobił z czerni i umbry plamę w miejscu zacienionej strony twarzy. Do jasnej strony zmieszał biel z żółcienią. Szybko nałożył kontur. Spiczastym pędzelkiem dodał kilka mocnych pociągnięć, zaznaczając nos, oczy i usta, zmieszał cynober z bielą i starając się uchwycić pełen nadziei półuśmiech Josette, wypełnił różem wargi.
Radio zgubiło stację i wydobywały się z niego same trzaski, nie przerywał jednak pracy, aby wyregulować odbiornik. Zagłębiony w obrazie, robił kolejne cienie przy nosie i podbródku, ledwie widoczne kontury powiek. Pracował szybko, wiedząc, że kolejna pożoga jest nie tylko możliwa, lecz także bardzo prawdopodobna, czego nietrudno było się domyślić po jeszcze oddalonym, ale coraz głośniejszym ogniu artyleryjskim.
Kilka szerokich pociągnięć na czole i czubku nosa, aby je wydobyć, potem jaśniejsze akcenty w kącikach ust i gruba kropla bieli, by stworzyć w oku przekonującą łzę, której nie było na zdjęciu, ale którą mógł namalować z pamięci, tak często Josette płakała w minionych czterech latach.
Na tym skończył. Nie było sensu męczyć się nad obrazem, który prędzej czy później miał zostać zniszczony. Odwrócił go, namalował z tyłu 1944, wytarł dłonie i postawił płótno przed wentylatorem.
Chwilę pokręcił gałką radia – tym razem, aby znaleźć stację ruchu oporu i odebrać zakodowane instrukcje, gdzie ma dostarczyć obraz.
1
TERAZ
STANFORDVILLE, STAN NOWY JORK
Stodoła z Antykami składała się z dwóch kondygnacji pełnych starych mebli, wózków dla dzieci, wazonów i porcelany, lamp, stert butwiejących książek, czasopism i ponadgryzanych przez mole ubrań, co sprawiało, że od pleśni i kurzu dostawało się zawrotów głowy. Tutaj jednak – wśród tego śmiecia – znajdował się przedmiot, do którego znalezienia Tully został zatrudniony.
Kilka osób krążyło między regałami, grzebiąc w wyrzuconych przez ludzi gratach, Tully przyglądał się stolikowi pełnemu starych przypinanych na agrafkę znaczków, jakich kiedyś używano w kampaniach wyborczych polityków. Wyjął z kieszeni opakowanie gumy Juicy Fruit.
– Pomóc panu? – zapytał starszy sprzedawca.
Był dobrze po siedemdziesiątce, mocno przerzedzone włosy związał w kitkę, a we flanelowej koszuli i dżinsowym kombinezonie, którego górę zdobiły metalowe emblematy i ozdobne przypinki – Grateful Dead, Jefferson Airplane, Joan Baez, Jimi Hendrix, tęcze i pacyfy – wyglądał jak żywe muzeum Woodstock.
– Ile za to? – Tully wskazał na okrągłą przypinkę z napisem „McGovern/Shriver”.
– Nooo... to dobra rzecz – odparł stary hipis. – Nie mógłbym się z tym rozstać za mniej niż dychę.
Tully zaproponował piątkę i stanęło na sześciu dolarach. Dotknął bejsbolówki i fałszywych wąsów, aby się upewnić, że są jeszcze na miejscu, i poprosił o torebkę.
– Będzie pana kosztowała dziesięć centów – zaznaczył staruszek. – Cały stan zrobił się zielony, sam pan rozumie...
– Nie zamierzam z tym dyskutować – odparł Tully, szeroko się uśmiechając.
– Jestem Cal – powiedział stary hipis i wyciągnął rękę.
Paznokcie miał połamane i brudne i choć Tully nie miał na to ochoty, uścisnął ją. Potem wymyślił żonę i dom, który dekorują – w stylu lat czterdziestych – i zapytał Cala, czy ma jakieś obrazy z tamtych czasów.
Cal zaprowadził Tully’ego na piętro, gdzie wskazał palcem kilka leżących na zakurzonej podłodze landszaftów w ramach. Nie tego Tully szukał.
– Żona oddała serce portretom – powiedział, a gdy Cal odparł, że właśnie jeden sprzedał, Tully musiał się ugryźć w język, aby nie zakląć, i skarcił się w myśli, nakazując sobie zachować spokój. – Jak wyglądał?
– Hm... portret kobiety. Praktycznie czarno-biały.
– A niech to – powiedział Tully. – Wygląda na coś, czego szuka moja żona.
– Nie było w nim nic szczególnego – odparł Cal – ale kobiecie, która go kupiła, się podobał.
„Kobiecie, która go kupiła...”
– Zna ją pan?
Cal podciągnął kombinezon.
– Nie, ale znam jej koleżankę. To tutejsza dziewczyna, dekoratorka, ciągle tu przychodzi i ozdobiła połowę domów w okolicy starociami ze Stodoły.
Tully zastanawiał się, w jaki sposób mógłby wyciągnąć ze starszego pana więcej informacji, nie wzbudzając podejrzeń, gdy Cal dodał, że kupiła też lampę.
– Zrobioną z mcCoya – powiedział, po czym zagłębił się w opowieść o działającej głównie na początku XX wieku firmie produkującej w Ohio wyroby ceramiczne, o tym, jak jej towary zaczęto nazywać od nazwiska właściciela i w jakich kolorach się lubowała: musztardowym, zielononiebieskim i złamanej bieli.
Tully wtrącił kilka koniecznych „no, no, no...”, po czym spytał, czy mają jeszcze jakieś mcCoye, a gdy Cal kilka wskazał, kupił dwa wazony – zielony i żółtomusztardowy. Gdy staruszek owijał mu zakupy w papier, Tully opowiedział nieco więcej o nieistniejącej żonie i domu, który właśnie kupili i który „wymaga udekorowania”. Głośno zastanawiał się nad „miejscową dziewczyną, która pomogła tak wielu ludziom w okolicy”.
Cal pogrzebał w stosie leżących przy kasie wizytówek i podał mu jedną z nich.
Sharon MacIntosh,WNĘTRZARSTWO
„A niech mnie...” – pomyślał Tully. „Uwielbiam małe miasteczka”.
Cal – z wyciągniętym skądś telefonem – nawet się zaofiarował, że do niej zadzwoni.
Tully włożył do ust świeży listek gumy do żucia i słuchał, jak Cal informuje Sharon, że ma dla niej nowego klienta.
2
TERAZ
BOWERY, NOWY JORK
Światło późnego poranka wpadało do środka przez sięgające od podłogi do sufitu okna, rozjaśniało moją paletę i oparte o ścianę pracowni na Bowery niedokończone obrazy – nowe prace na nadchodzącą wystawę, pierwszą od czterech lat, którą przygotowywałem dla Mattia Beuhler Gallery, jednej z najlepszych galerii w Nowym Jorku. Druga szansa, o której jeszcze niedawno nawet nie śmiałbym marzyć. Udało się jednak, dzięki mojemu przyjacielowi Jude’owi, krytykowi sztuki i ekspertowi od aukcji, który znał wszystkich w świecie sztuki i osobiście przyprowadził do mojej pracowni właściciela galerii Mattię Beuhlera, a do tego mocno mnie reklamował.
Moje nowe obrazy ukazywały mieszankę ludzkich postaci, wnętrz i widocznych z moich okien fragmentów miasta, co było sporą zmianą w stosunku do abstrakcji, z których byłem znany. Ciągle jeszcze jednak szukałem czegoś, co wyniosłoby moje malarstwo na inną płaszczyznę i wyraźnie oddzieliło je od poprzedniego okresu.
Nabrałem na pędzel czerwieni kadmowej i zrobiłem kontur nagiej postaci, która wypełniła niemal całe dwumetrowe płótno. Nie miałem pojęcia, co Alex na to powie. Choć pozowała do obrazu, przerabiałem go wiele razy, aż zaczęła się skarżyć, że mogłem użyć jako modela dowolnej osoby. Nie było to jednak prawdą – dla mnie nie istniał nikt taki jak ona.
Minął rok, odkąd poznaliśmy się we Włoszech. Był to szalony czas i z radością wróciłem do Nowego Jorku – powrót do domu cieszył mnie nawet bardziej niż fakt, że mieszkamy razem. No, może nie do końca. Spędzała większość nocy u mnie, ale zachowała mieszkanie w Murray Hill[1] jako wyjście awaryjne.
Popatrzyłem na obraz, na sposób, w jaki narzuciłem farbę na twarz, aby była nie do rozpoznania i tajemnicza, i na chwilę naszła mnie myśl, czy istnieje jeszcze coś dotyczącego Alex, o czym nie mam pojęcia. Sam nie byłem otwartą księgą i niewiele osób miało dostęp do mojego wnętrza, co wytykała mi praktycznie każda z byłych dziewczyn, o Alex chciałem jednak wiedzieć wszystko, być z nią cały czas. Ledwie znikała, już za nią tęskniłem. Tak jak teraz, gdy pojechała do matki – do ośrodka opiekuńczego dla osób z zaburzeniami pamięci w Stanfordville, dwie godziny jazdy samochodem na północ od Nowego Jorku – co robiła co drugi tydzień.
Po kolejnej godzinie malowania ściągnąłem plastikowe rękawiczki, włożyłem pędzle w puszki po kawie, w których była benzyna lakowa, i przebrałem się. Ledwie zdążyłem się umyć i założyć czystą koszulę, gdy zazgrzytały drzwi windy towarowej.
– Jestem w domu! – zawołała Alex.
Na te słowa zawsze przechodził mnie miły dreszcz. Objąłem ją, a ona położyła mi głowę na piersi.
– Tęskniłem za tobą – powiedziałem na widok jej zmęczonej twarzy. – Wszystko w porządku?
– Moja matka... Czasami nie wie, gdzie jest ani kim ja jestem.
Przytuliłem ją mocniej, na co pozwoliła, po mniej więcej minucie cofnęła się jednak, uwolniła z moich objęć i zmusiła do uśmiechu.
– Sharon przesyła pozdrowienia najprzystojniejszemu mężczyźnie w Nowym Jorku – powiedziała, a ja spytałem, czy widuje kogokolwiek poza mną.
Alex roześmiała się, zaczęła się rozwodzić nad tym, że jej przyjaciółka Sharon jest zbyt młoda na samotne życie w „tym odciętym od świata starym domu”, i zapytała, czy mam może kogoś, z kim dałoby się ją umówić.
– Może z Ronem?
– Chcesz ją umówić z egocentrycznym, narcystycznym malarzem?
– A kto byłby na tyle szalony, by się na coś podobnego zgodzić? – powiedziała i poklepała mnie po policzku.
– Ha!
W tym momencie zauważyłem stojące obok jej walizki rzeczy i spytałem, co to jest. Alex uniosła lampę i wyjaśniła, że została zrobiona ze starego wazonu McCoya i zdaniem sprzedawcy w antykwariacie – starego hipisa, który do wszystkiego miał jakąś historię – jest czymś poszukiwanym przez zbieraczy.
– A to?
Alex uklękła, aby odwinąć z obrazu papier i folię, po czym zaniosła go do salonu i ustawiła na naszym długim stole w jadalni. Był to niewielkiego formatu portret młodej kobiety, z połową twarzy namalowaną bielą na niemal czarnym tle.
– Co o tym sądzisz? – spytała Alex.
Pociągnięcia pędzlem świadczyły o pewnej ręce, a błysk w oku modelki był wiarygodny. Odwróciłem obraz. Nie było podpisu, jedynie data: 1944, choć z wyglądu sprawiał wrażenie dużo starszego. Blejtram był w wielu miejscach pęknięty, płótno – mocno poplamione.
– Właściciel hipisowskiego sklepu nie chciał zdradzić nazwiska autora?
Alex odparła, że nie znał go i wiedział jedynie, że obraz był częścią dobytku pozostałego po likwidacji czyjejś posiadłości.
– No i kosztował tylko dwadzieścia pięć dolarów, a podoba mi się odwaga w oczach kobiety.
– Jest w porządku – stwierdziłem.
– To duża pochwała – odparła i dodała, że Sharon musiała ją powstrzymać od kupienia mi garnituru Zoot[2].
– Niech jej Bóg błogosławi – stwierdziłem, robiąc znak krzyża, co było jedną z niewielu pozostałości mojego katolickiego wychowania.
Rytuał wywołał w mojej pamięci scenę z Cmentarza Imienia Pańskiego w Jersey City, jaka rozegrała się deszczowego wiosennego dnia niecały rok temu – stałem przy grobie ojca, obejmując ramieniem matkę, malutką i kruchą, która wtulała się w moją liczącą ponad metr osiemdziesiąt postać, a nowy pastor z kościoła Najświętszej Marii Panny Gwiazdy Morza klepał dwuminutową mowę pogrzebową, z której jednoznacznie wynikało, że nigdy nie widział na oczy mojego ojca, „pokornego człowieka, który kochał rodzinę i przyjaciół”.
Przyjrzałem się bliżej obrazowi i stwierdziwszy, że jest niezwykle mocno spękany, zasugerowałem Alex, że jeżeli naprawdę jej na nim zależy, powinna go dać do konserwacji.
– Zanim w niego zainwestuję, chętnie bym się o nim dowiedziała więcej – odparła, po czym spytała, jak mi szło malowanie, gdy była na północy stanu.
Poszliśmy do mojej pracowni i zaczęła wskazywać na to, co jej się podoba i co jej się podoba mniej. Wszystko bardzo taktownie, ale słuchałem. Miała dobre oko i była profesjonalistką, dwa kroki przed doktoratem z historii sztuki.
Potem zjedliśmy moją sławną parmigianę z bakłażanami – jedną z niewielu rzeczy, jakie gotowałem. Alex popijała ją kieliszkiem wina, ja Pellegrino. Po kolacji Alex przyniosła kupiony obraz do sypialni, jakimś sposobem ustawiła go na telewizorze i poszliśmy do łóżka. Włączyliśmy Criterion Channel i oglądaliśmy stary film noir, z listy moich ulubionych: Człowiek z przeszłością – historię o tym, w jaki sposób przeszłość może powrócić, aby zniszczyć teraźniejszość.
Po filmie Alex opowiedziała o wizycie u matki i znowu ogarnął ją smutek. Zaczęła dźgać palcem tatuaż z mostem Bayonne na moim ramieniu, na co napiąłem biceps i most się powiększył, na co się roześmiała – choć byliśmy ze sobą już ponad rok, ciągle jeszcze to na nią działało. Zrobiłem sobie ten tatuaż, mając piętnaście lat – razem z napisem „Kill van Kull”, którą to nazwę ukradłem z kumplami zatoce rozciągającej się pod mostem, gdzie piliśmy piwo, paliliśmy trawę i wymyślaliśmy, jak popaść w kłopoty.
Objąłem Alex, pocałowałem ją i wyślizgnęliśmy się z ubrań. Wpadające przez zasłony światło oświetlało jej włosy i złoty meszek na policzkach, które pieściłem, podczas gdy ona, bawiąc się moimi lokami na karku, stwierdziła, że powinienem iść do fryzjera. Potem, nie spiesząc się, kochaliśmy się i zasnęliśmy w swoich ramionach.
Nie mam pojęcia, czy minęły dwie minuty, czy dwie godziny, gdy Alex mnie obudziła, mówiąc przez sen. Zdarzało jej się to w chwilach zdenerwowania. Bez dwóch zdań czas spędzony z matką był ciężki. Zacząłem ją głaskać po policzku i szeptać: „Wszystko już dobrze”, a kiedy się odwróciła, głaskałem ją po plecach, aż jej oddech ponownie się wyrównał. Spojrzałem na zegarek, okazało się, że zaraz będzie trzecia, wstałem, poszedłem do toalety i w drodze powrotnej niechcący musnąłem telewizor i zrzuciłem obraz na podłogę.
Alex gwałtownie usiadła.
– Nic się nie stało – szepnąłem.
Położyła się, by za chwilę spać dalej, ja jednak nie byłem w stanie. Podniosłem płótno z podłogi, zaniosłem je do salonu i ustawiłem na stole. Na Bowery jak zwykle o tej porze panowała cisza, bez miejskich hałasów: syren, łomotu śmieciarek, klaksonów i alarmów samochodów.
Znowu rzuciło mi się w oczy, jak bardzo spękany jest obraz, a gdy dotknąłem dolnego rogu, odpadł płat farby. Pochyliłem się i mrużąc oczy, spróbowałem dojrzeć, co jest pod spodem.
3
Rano obraz stał tam, gdzie zostawiłem go w nocy. Ponownie przyjrzałem się miejscu, które niechcący wyszczerbiłem. W dziennym świetle dało się pod farbą dostrzec jakiś rodzaj papieru i najchętniej oderwałbym jej więcej, ale niestety Alex była na uczelni. Dałem więc obrazowi spokój i skupiłem się na notatkach do wykładu o Cézannie. Uwielbiałem go jako malarza, choć był antysemitą i stanął po niewłaściwej stronie w słynnej sprawie Dreyfusa. Gdyby trzeba było wybierać ulubionych artystów wedle tego, co robili w życiu prywatnym, zostałoby niewielu wartych podziwu. Co kilka minut kierowałem wzrok na obraz i natychmiast po powrocie Alex do domu pokazałem jej odsłonięte miejsce.
Pochyliła się nad płótnem, żeby dokładniej się mu przyjrzeć.
– Sądzisz, że coś jest pod farbą?
Nie miałem pojęcia, więc odpowiedziałem pytaniem, czy chciałaby się dowiedzieć. Chwilę się zastanawiała, zaraz jednak stwierdziła, że już i tak zmarnowała na obraz dwadzieścia pięć dolarów. Następnie zrobiła mu – na pamiątkę – kilka zdjęć i kazała mi brać się do roboty. Zanieśliśmy płótno do mojej pracowni, gdzie wyszukałem najostrzejszy nóż do skrobania farby z palet, uniosłem go nad obrazem i na moment zamarłem, po czym wsunąłem pod warstwę farby w dolnym rogu, z którego w nocy odpadł kawałek. Bez trudu udało mi się odłupać kolejny. Zbliżyliśmy głowy do płótna, chcąc dokładniej mu się przyjrzeć.
– Zaczekaj! – powiedziała Alex, odeszła i po chwili wróciła z lupą, by jeszcze lepiej zbadać wyeksponowany fragment. – Bez dwóch zdań jest tam papier – stwierdziła i kazała mi dłubać dalej.
Wsunąłem nóż pod farbę i odłupałem kolejny kawałek. Alex zrobiła następne zdjęcie, po czym kontynuowałem pracę, aż odsłoniłem mniej więcej jedną czwartą płótna.
Teraz, gdy dolna część twarzy kobiety zniknęła, wyraźnie zobaczyliśmy warstwę papieru. Był cienki jak kalka i pomalowany na biało.
– Ktoś włożył sporo wysiłku w spreparowanie tego płótna – stwierdziłem i wróciłem do zajęcia. Nieco zbyt gorliwie, jak się okazało, zeskrobałem bowiem nie tylko kolejne centymetry farby, ale także trochę skóry ze swoich kłykci.
Alex jęknęła cicho i zaprowadziła mnie do łazienki, gdzie zmyłem krew, a ona nałożyła mi na rany neosporin i nakleiła parę plastrów. Pokazała, że mam zakrwawiony T-shirt, zdjąłem go. Poklepała mnie po plecach i spytała: „Jak leci, Mona?”, mając na myśli tatuaż Mony Lisy zajmujący niemal całe moje plecy, który zrobiłem sobie ku czci pradziadka i jego sławetnej kradzieży.
Założyłem nową koszulkę i wróciliśmy do pracy. Tym razem ostrożnie omijaliśmy moją dłoń. Szło to powoli – usunięcie reszty kobiecej twarzy zajęło dobrze ponad godzinę, ale biały papier został całkowicie odsłonięty. Miał mnóstwo zgrubień i załamań.
– Zdecydowanie coś pod tym jest – stwierdziła Alex, dopingując mnie do dalszego działania.
Znalazłem dłuższy, nieco szerszy nóż. Lekko poruszając nim na boki, wsunąłem go pod papier i uniosłem pierwszy kawałek.
PRZYPISY
[1] Murray Hill – dzielnica Nowego Jorku (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
[2] Zoot – garnitur składający się ze spodni o wysokim stanie, bardzo szerokich na całej długości i wąskich u dołu nogawkach oraz przydużej, długiej (czasem nawet do kolan) marynarki. Spopularyzowany przez muzyków jazzowych lat 40. XX w., początkowo noszony przez czarną i latynoską ludność USA, a z czasem – także przez białych.