Zaginiony Van Gogh - Santlofer Jonathan - ebook + książka

Zaginiony Van Gogh ebook

Santlofer Jonathan

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przez lata krążyła plotka, że przed śmiercią van Gogh zdążył ukończyć swój ostatni autoportret. Historycy sztuki mieli nadzieję, że dzieło to będzie w stanie wyjaśnić niektóre z wielu tajemnic artysty, ale nawet oni musieli przyznać, że autoportret prawdopodobnie zaginął na zawsze.

Na trop zaginionego obrazu trafiają Luke Perrone, artysta i prawnuk człowieka, który ukradł Monę Lisę, i Alexis Verde, córka znanego złodzieja dzieł sztuki. Jednak zaledwie kilka dni później obraz ponownie znika, a do akcji wkracza agent INTERPOLU John Washington Smith. Rozpoczynają się śmiertelnie niebezpieczne poszukiwania, które nie tylko ujawnią sekrety ostatnich dni artysty, ale także wciągną bohaterów powieści w jedną z najmroczniejszych historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 387

Oceny
3,9 (10 ocen)
3
3
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
82869d86-c168-4495-a450-300590b44cb4

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00
justyf

Dobrze spędzony czas

Od wielu lat czytam książki przygodowo-sensacyjne, które uczą i bawią jednocześnie. Przez ostatnie lata nie trafiałam na tego typu historie bo głównie czytałam inne rodzaje literatury. Jednakże w tym roku udało się przeczytać a nawet patronować właśnie takiej powieści. A mowa tu o najnowszej pozycji od Jonatana Santlofera pt. Zaginiony Van Gogh. Czy spełniła moje oczekiwania? A może czym zaskoczyła? Co jest wartościowego w tego typu literaturze? Zaginiony Van Gogh to historia jakich wiele. Po wielu latach w tajemniczych okolicznościach obraz trafia w ręce młodej kobiety, która przypadkiem odkrywa jakie cudo ma w rękach. I to głównie dzięki malarzowi, który ma już pewne doświadczenie. Niestety nie mogą się nacieszyć odkryciem, gdyż portret po raz kolejny znika. Kto za tym stoi? Komu zależy na tym konkretnym obrazie? Kto jest w tą sprawę zamieszany? Kto jest przyjacielem a kto wrogiem? Alexis i Luke zaczynają poszukiwania na własną rękę, a gdy to nie wiele pomaga zwracają się o pomoc d...
00
Janaliatan

Całkiem niezła

Trochę przynudnawa i bez trzonu fabuły. Taka rozlazła.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Lost Van Gogh
Co­py­ri­ght © 2024 by Jo­na­than San­tlo­fer Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion © Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o.,War­szawa 2024
Zdję­cie na okładce: Vin­cent van Gogh, Au­to­por­tret, 1887,The Art In­sti­tute of Chi­cago, Jo­seph Win­ter­bo­tham Col­lec­tion; do­mena pu­bliczna
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie ani po­wie­lana gra­ficz­nie, elek­tro­nicz­nie czy me­cha­nicz­nie, w tym za po­mocą ko­pio­wa­nia, na­gry­wa­nia, ani prze­cho­wy­wana w in­for­ma­tycz­nej ba­zie da­nych bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy. Pro­simy o prze­strze­ga­nie praw twór­ców do ich wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej i nie­udo­stęp­nia­nie tre­ści książki w sieci.
Tłu­ma­cze­nie: Pa­weł Wie­czo­rek
Re­dak­cja: Ad­rianna Hess
Ko­rekta: Mał­go­rzata Stal­mier­ska
Pro­jekt okładki: Lit­tle Ro­bin Do­rota Mi­cha­lec www.lit­tle­ro­bin­de­sign.com
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Szur
ISBN 978-83-213-5294-7
Wy­da­nie I, 2024. Sym­bol 5351/R
CIP  Bi­blio­teka Na­ro­dowa
San­tlo­fer, Jo­na­than
Za­gi­niony van Gogh / Jo­na­than San­tlo­fer
; prze­ło­żył Pa­weł Wie­czo­rek. - Wy­da­nie I.
- War­szawa : Le­Tra, 2024
Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 50/51 e-mail: info@ar­kady.eu, www.ar­kady.eu Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Ar­kady, In­sta­gram: @wy­daw­nic­two.ar­kady księ­gar­nia fir­mowa tel. 22 444 86 61 e-mail: ksie­gar­nia@ar­kady.eu księ­gar­nia wy­sył­kowa: tel. 22 444 86 97www.ar­kady.info
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DLA NICO JOYA THOMP­SONAI JEGO RO­DZI­CÓW, DORII SAN­TLO­FERI DOUGLASA LYLE’A THOMP­SONA

Czym by­łoby na­sze ży­cie,gdy­by­śmy nie od­wa­żali się z nim zmie­rzyć?

VIN­CENT VAN GOGH,LIST DO BRATA THEO, HAGA, WTO­REK, 29 GRUD­NIA 1881 R.(PRZE­KŁAD: JOANNA GUZE, MACIEJ CHEŁ­KOW­SKI)

Prze­szłość ni­gdy nie umiera.Nie jest na­wet prze­szło­ścią.

WIL­LIAM FAULK­NER (PRZE­KŁAD: WACŁAW NIE­PO­KÓL­CZYCKI)

Sztuka to kłam­stwo, które po­zwala nam uświa­do­mić so­bie prawdę...

PA­BLO PI­CASSO

PRO­LOG

SIER­PIEŃ 1944 ROKU

PARYŻ

Mo­gli go za to za­bić.

Mimo du­choty po­za­my­kał okna w po­koju i za­cią­gnął za­słony. Pa­liła się tylko jedna lampa, w któ­rej świe­tle na­niósł cienką war­stwę kleju na kalkę kre­ślar­ską. Na­ło­żył ją na ob­raz i do­ci­snął miękką szmatką, aby klej do­kład­nie przy­warł do po­wierzchni, two­rząc ne­ga­ty­wową ko­pię każ­dego po­cią­gnię­cia pędz­lem. Była to naj­waż­niej­sza część pracy – pa­pier se­pa­ro­wał, od­dzie­lał stare od no­wego.

Cze­ka­jąc, aż klej wy­schnie, wy­trzą­snął z po­gnie­cio­nej nie­bie­skiej paczki gi­ta­nes’a, wło­żył go do ust, za­pa­lił i za­cią­gnął się. Dym był ostry, smak gorzki.

Gorzki jak mi­nione pięć lat.

Chwilę po­krę­cił gałką ta­niego ra­dia, które wy­po­sa­żył w an­tenę, po­zwa­la­jącą zła­pać BBC, a cza­sami to, co uwiel­biał: ame­ry­kań­ską mu­zykę. Choć słu­cha­nie za­gra­nicz­nego ra­dia było cięż­kim prze­stęp­stwem, nie dbał o to, a poza tym i tak nie miało to już zna­cze­nia. Dziś wie­czór szczę­ście mu sprzy­jało: zła­pał King Cole Trio, któ­rego wio­dący wo­ka­li­sta – mimo trza­sków w ete­rze – miał głos gładki jak je­dwab. Śpie­wał ra­zem z nim, na­śla­du­jąc słowa, któ­rych nie ro­zu­miał: It’s only a pa­per moon... Spraw­dził po­wierzch­nię ob­razu – cią­gle jesz­cze nie wy­schła. Z opisu pro­du­centa wy­ni­kało, że nowy ter­mo­pla­styczny klej wiąże mocno, ale da się w ra­zie po­trzeby bez trudu usu­nąć.

Spod pół­prze­zro­czy­stego pa­pieru spo­glą­dały na niego kon­tury jakby żyw­cem wy­jęte ze świata du­chów, li­nie, któ­rych ni­gdy nie za­po­mni. Ze wszyst­kich ob­ra­zów, które za­ma­lo­wał, ten był naj­waż­niej­szy.

Gdy po­now­nie do­tknął po­wierzchni, klej był su­chy. Po­krył kalkę war­stwą wod­nej bia­łej farby, two­rząc czy­ste pod­łoże, po czym po­sta­wił płótno na szta­lu­gach. Z po­czątku za­mie­rzał na­ma­lo­wać klauna w stylu Ro­uaulta albo ja­kiś pro­sty wzór, ale wy­jął z port­fela fo­to­gra­fię – por­tret żony, Jo­sette, zro­biony pięć lat wcze­śniej, za­nim świat eks­plo­do­wał, z dra­ma­tycz­nie oświe­tloną po­łową twa­rzy, a drugą po­łową skrytą w ciem­no­ści.

Z pa­pie­ro­sem w ustach wlał do ma­łej puszki nieco oleju lnia­nego i do­dał kilka kro­pli sy­ka­tywy ko­bal­to­wej. Choć poza przy­spie­sze­niem schnię­cia po­wo­duje ona pę­ka­nie farb, te­raz bar­dziej li­czył się zysk na cza­sie. Prze­glą­da­jąc po­zo­stałe tubki, wy­ci­skał małe por­cje farb na wła­snej ro­boty pa­letę: czerń Marsa, biel ty­ta­nową, um­brę pa­loną, żół­cień ne­apo­li­tań­ską, troszkę cen­nej czer­wieni we­nec­kiej z nie­mal cał­ko­wi­cie opróż­nio­nej tubki, po czym po­sy­pał je odro­biną mar­mu­ro­wego pyłu, aby jesz­cze szyb­ciej schły.

Przy­su­nął lampę i za­czął z po­śpie­chem ma­lo­wać. Swoim naj­więk­szym pędz­lem zro­bił z czerni i um­bry plamę w miej­scu za­cie­nio­nej strony twa­rzy. Do ja­snej strony zmie­szał biel z żół­cie­nią. Szybko na­ło­żył kon­tur. Spi­cza­stym pę­dzel­kiem do­dał kilka moc­nych po­cią­gnięć, za­zna­cza­jąc nos, oczy i usta, zmie­szał cy­no­ber z bielą i sta­ra­jąc się uchwy­cić pe­łen na­dziei pół­u­śmiech Jo­sette, wy­peł­nił ró­żem wargi.

Ra­dio zgu­biło sta­cję i wy­do­by­wały się z niego same trza­ski, nie prze­ry­wał jed­nak pracy, aby wy­re­gu­lo­wać od­bior­nik. Za­głę­biony w ob­ra­zie, ro­bił ko­lejne cie­nie przy no­sie i pod­bródku, le­d­wie wi­doczne kon­tury po­wiek. Pra­co­wał szybko, wie­dząc, że ko­lejna po­żoga jest nie tylko moż­liwa, lecz także bar­dzo praw­do­po­dobna, czego nie­trudno było się do­my­ślić po jesz­cze od­da­lo­nym, ale co­raz gło­śniej­szym ogniu ar­ty­le­ryj­skim.

Kilka sze­ro­kich po­cią­gnięć na czole i czubku nosa, aby je wy­do­być, po­tem ja­śniej­sze ak­centy w ką­ci­kach ust i gruba kro­pla bieli, by stwo­rzyć w oku prze­ko­nu­jącą łzę, któ­rej nie było na zdję­ciu, ale którą mógł na­ma­lo­wać z pa­mięci, tak czę­sto Jo­sette pła­kała w mi­nio­nych czte­rech la­tach.

Na tym skoń­czył. Nie było sensu mę­czyć się nad ob­ra­zem, który prę­dzej czy póź­niej miał zo­stać znisz­czony. Od­wró­cił go, na­ma­lo­wał z tyłu 1944, wy­tarł dło­nie i po­sta­wił płótno przed wen­ty­la­to­rem.

Chwilę po­krę­cił gałką ra­dia – tym ra­zem, aby zna­leźć sta­cję ru­chu oporu i ode­brać za­ko­do­wane in­struk­cje, gdzie ma do­star­czyć ob­raz.

1

TERAZ

STAN­FOR­DVILLE, STAN NOWY JORK

Sto­doła z An­ty­kami skła­dała się z dwóch kon­dy­gna­cji peł­nych sta­rych me­bli, wóz­ków dla dzieci, wa­zo­nów i por­ce­lany, lamp, stert bu­twie­ją­cych ksią­żek, cza­so­pism i po­nad­gry­za­nych przez mole ubrań, co spra­wiało, że od ple­śni i ku­rzu do­sta­wało się za­wro­tów głowy. Tu­taj jed­nak – wśród tego śmie­cia – znaj­do­wał się przed­miot, do któ­rego zna­le­zie­nia Tully zo­stał za­trud­niony.

Kilka osób krą­żyło mię­dzy re­ga­łami, grze­biąc w wy­rzu­co­nych przez lu­dzi gra­tach, Tully przy­glą­dał się sto­li­kowi peł­nemu sta­rych przy­pi­na­nych na agrafkę znacz­ków, ja­kich kie­dyś uży­wano w kam­pa­niach wy­bor­czych po­li­ty­ków. Wy­jął z kie­szeni opa­ko­wa­nie gumy Ju­icy Fruit.

– Po­móc panu? – za­py­tał star­szy sprze­dawca.

Był do­brze po sie­dem­dzie­siątce, mocno prze­rze­dzone włosy zwią­zał w kitkę, a we fla­ne­lo­wej ko­szuli i dżin­so­wym kom­bi­ne­zo­nie, któ­rego górę zdo­biły me­ta­lowe em­ble­maty i ozdobne przy­pinki – Gra­te­ful Dead, Jef­fer­son Air­plane, Joan Baez, Jimi Hen­drix, tę­cze i pa­cyfy – wy­glą­dał jak żywe mu­zeum Wo­od­stock.

– Ile za to? – Tully wska­zał na okrą­głą przy­pinkę z na­pi­sem „McGo­vern/Shri­ver”.

– Nooo... to do­bra rzecz – od­parł stary hi­pis. – Nie mógł­bym się z tym roz­stać za mniej niż dy­chę.

Tully za­pro­po­no­wał piątkę i sta­nęło na sze­ściu do­la­rach. Do­tknął bejs­bo­lówki i fał­szy­wych wą­sów, aby się upew­nić, że są jesz­cze na miej­scu, i po­pro­sił o to­rebkę.

– Bę­dzie pana kosz­to­wała dzie­sięć cen­tów – za­zna­czył sta­ru­szek. – Cały stan zro­bił się zie­lony, sam pan ro­zu­mie...

– Nie za­mie­rzam z tym dys­ku­to­wać – od­parł Tully, sze­roko się uśmie­cha­jąc.

– Je­stem Cal – po­wie­dział stary hi­pis i wy­cią­gnął rękę.

Pa­znok­cie miał po­ła­mane i brudne i choć Tully nie miał na to ochoty, uści­snął ją. Po­tem wy­my­ślił żonę i dom, który de­ko­rują – w stylu lat czter­dzie­stych – i za­py­tał Cala, czy ma ja­kieś ob­razy z tam­tych cza­sów.

Cal za­pro­wa­dził Tully’ego na pię­tro, gdzie wska­zał pal­cem kilka le­żą­cych na za­ku­rzo­nej pod­ło­dze land­sza­ftów w ra­mach. Nie tego Tully szu­kał.

– Żona od­dała serce por­tre­tom – po­wie­dział, a gdy Cal od­parł, że wła­śnie je­den sprze­dał, Tully mu­siał się ugryźć w ję­zyk, aby nie za­kląć, i skar­cił się w my­śli, na­ka­zu­jąc so­bie za­cho­wać spo­kój. – Jak wy­glą­dał?

– Hm... por­tret ko­biety. Prak­tycz­nie czarno-biały.

– A niech to – po­wie­dział Tully. – Wy­gląda na coś, czego szuka moja żona.

– Nie było w nim nic szcze­gól­nego – od­parł Cal – ale ko­bie­cie, która go ku­piła, się po­do­bał.

„Ko­bie­cie, która go ku­piła...”

– Zna ją pan?

Cal pod­cią­gnął kom­bi­ne­zon.

– Nie, ale znam jej ko­le­żankę. To tu­tej­sza dziew­czyna, de­ko­ra­torka, cią­gle tu przy­cho­dzi i ozdo­biła po­łowę do­mów w oko­licy sta­ro­ciami ze Sto­doły.

Tully za­sta­na­wiał się, w jaki spo­sób mógłby wy­cią­gnąć ze star­szego pana wię­cej in­for­ma­cji, nie wzbu­dza­jąc po­dej­rzeń, gdy Cal do­dał, że ku­piła też lampę.

– Zro­bioną z mcCoya – po­wie­dział, po czym za­głę­bił się w opo­wieść o dzia­ła­ją­cej głów­nie na po­czątku XX wieku fir­mie pro­du­ku­ją­cej w Ohio wy­roby ce­ra­miczne, o tym, jak jej to­wary za­częto na­zy­wać od na­zwi­ska wła­ści­ciela i w ja­kich ko­lo­rach się lu­bo­wała: musz­tar­do­wym, zie­lo­no­nie­bie­skim i zła­ma­nej bieli.

Tully wtrą­cił kilka ko­niecz­nych „no, no, no...”, po czym spy­tał, czy mają jesz­cze ja­kieś mcCoye, a gdy Cal kilka wska­zał, ku­pił dwa wa­zony – zie­lony i żół­to­musz­tar­dowy. Gdy sta­ru­szek owi­jał mu za­kupy w pa­pier, Tully opo­wie­dział nieco wię­cej o nie­ist­nie­ją­cej żo­nie i domu, który wła­śnie ku­pili i który „wy­maga ude­ko­ro­wa­nia”. Gło­śno za­sta­na­wiał się nad „miej­scową dziew­czyną, która po­mo­gła tak wielu lu­dziom w oko­licy”.

Cal po­grze­bał w sto­sie le­żą­cych przy ka­sie wi­zy­tó­wek i po­dał mu jedną z nich.

Sha­ron Ma­cIn­tosh,WNĘ­TRZAR­STWO

„A niech mnie...” – po­my­ślał Tully. „Uwiel­biam małe mia­steczka”.

Cal – z wy­cią­gnię­tym skądś te­le­fo­nem – na­wet się za­ofia­ro­wał, że do niej za­dzwoni.

Tully wło­żył do ust świeży li­stek gumy do żu­cia i słu­chał, jak Cal in­for­muje Sha­ron, że ma dla niej no­wego klienta.

2

TERAZ

BOWERY, NOWY JORK

Świa­tło póź­nego po­ranka wpa­dało do środka przez się­ga­jące od pod­łogi do su­fitu okna, roz­ja­śniało moją pa­letę i oparte o ścianę pra­cowni na Bo­wery nie­do­koń­czone ob­razy – nowe prace na nad­cho­dzącą wy­stawę, pierw­szą od czte­rech lat, którą przy­go­to­wy­wa­łem dla Mat­tia Beuh­ler Gal­lery, jed­nej z naj­lep­szych ga­le­rii w No­wym Jorku. Druga szansa, o któ­rej jesz­cze nie­dawno na­wet nie śmiał­bym ma­rzyć. Udało się jed­nak, dzięki mo­jemu przy­ja­cie­lowi Jude’owi, kry­ty­kowi sztuki i eks­per­towi od au­kcji, który znał wszyst­kich w świe­cie sztuki i oso­bi­ście przy­pro­wa­dził do mo­jej pra­cowni wła­ści­ciela ga­le­rii Mat­tię Beuh­lera, a do tego mocno mnie re­kla­mo­wał.

Moje nowe ob­razy uka­zy­wały mie­szankę ludz­kich po­staci, wnętrz i wi­docz­nych z mo­ich okien frag­men­tów mia­sta, co było sporą zmianą w sto­sunku do abs­trak­cji, z któ­rych by­łem znany. Cią­gle jesz­cze jed­nak szu­ka­łem cze­goś, co wy­nio­słoby moje ma­lar­stwo na inną płasz­czy­znę i wy­raź­nie od­dzie­liło je od po­przed­niego okresu.

Na­bra­łem na pę­dzel czer­wieni kad­mo­wej i zro­bi­łem kon­tur na­giej po­staci, która wy­peł­niła nie­mal całe dwu­me­trowe płótno. Nie mia­łem po­ję­cia, co Alex na to po­wie. Choć po­zo­wała do ob­razu, prze­ra­bia­łem go wiele razy, aż za­częła się skar­żyć, że mo­głem użyć jako mo­dela do­wol­nej osoby. Nie było to jed­nak prawdą – dla mnie nie ist­niał nikt taki jak ona.

Mi­nął rok, od­kąd po­zna­li­śmy się we Wło­szech. Był to sza­lony czas i z ra­do­ścią wró­ci­łem do No­wego Jorku – po­wrót do domu cie­szył mnie na­wet bar­dziej niż fakt, że miesz­kamy ra­zem. No, może nie do końca. Spę­dzała więk­szość nocy u mnie, ale za­cho­wała miesz­ka­nie w Mur­ray Hill[1] jako wyj­ście awa­ryjne.

Po­pa­trzy­łem na ob­raz, na spo­sób, w jaki na­rzu­ci­łem farbę na twarz, aby była nie do roz­po­zna­nia i ta­jem­ni­cza, i na chwilę na­szła mnie myśl, czy ist­nieje jesz­cze coś do­ty­czą­cego Alex, o czym nie mam po­ję­cia. Sam nie by­łem otwartą księgą i nie­wiele osób miało do­stęp do mo­jego wnę­trza, co wy­ty­kała mi prak­tycz­nie każda z by­łych dziew­czyn, o Alex chcia­łem jed­nak wie­dzieć wszystko, być z nią cały czas. Le­d­wie zni­kała, już za nią tę­sk­ni­łem. Tak jak te­raz, gdy po­je­chała do matki – do ośrodka opie­kuń­czego dla osób z za­bu­rze­niami pa­mięci w Stan­for­dville, dwie go­dziny jazdy sa­mo­cho­dem na pół­noc od No­wego Jorku – co ro­biła co drugi ty­dzień.

Po ko­lej­nej go­dzi­nie ma­lo­wa­nia ścią­gną­łem pla­sti­kowe rę­ka­wiczki, wło­ży­łem pędzle w puszki po ka­wie, w któ­rych była ben­zyna la­kowa, i prze­bra­łem się. Le­d­wie zdą­ży­łem się umyć i za­ło­żyć czy­stą ko­szulę, gdy za­zgrzy­tały drzwi windy to­wa­ro­wej.

– Je­stem w domu! – za­wo­łała Alex.

Na te słowa za­wsze prze­cho­dził mnie miły dreszcz. Ob­ją­łem ją, a ona po­ło­żyła mi głowę na piersi.

– Tę­sk­ni­łem za tobą – po­wie­dzia­łem na wi­dok jej zmę­czo­nej twa­rzy. – Wszystko w po­rządku?

– Moja matka... Cza­sami nie wie, gdzie jest ani kim ja je­stem.

Przy­tu­li­łem ją moc­niej, na co po­zwo­liła, po mniej wię­cej mi­nu­cie cof­nęła się jed­nak, uwol­niła z mo­ich ob­jęć i zmu­siła do uśmie­chu.

– Sha­ron prze­syła po­zdro­wie­nia naj­przy­stoj­niej­szemu męż­czyź­nie w No­wym Jorku – po­wie­działa, a ja spy­ta­łem, czy wi­duje ko­go­kol­wiek poza mną.

Alex ro­ze­śmiała się, za­częła się roz­wo­dzić nad tym, że jej przy­ja­ciółka Sha­ron jest zbyt młoda na sa­motne ży­cie w „tym od­cię­tym od świata sta­rym domu”, i za­py­tała, czy mam może ko­goś, z kim da­łoby się ją umó­wić.

– Może z Ro­nem?

– Chcesz ją umó­wić z ego­cen­trycz­nym, nar­cy­stycz­nym ma­la­rzem?

– A kto byłby na tyle sza­lony, by się na coś po­dob­nego zgo­dzić? – po­wie­działa i po­kle­pała mnie po po­liczku.

– Ha!

W tym mo­men­cie za­uwa­ży­łem sto­jące obok jej wa­lizki rze­czy i spy­ta­łem, co to jest. Alex unio­sła lampę i wy­ja­śniła, że zo­stała zro­biona ze sta­rego wa­zonu McCoya i zda­niem sprze­dawcy w an­ty­kwa­ria­cie – sta­rego hi­pisa, który do wszyst­kiego miał ja­kąś hi­sto­rię – jest czymś po­szu­ki­wa­nym przez zbie­ra­czy.

– A to?

Alex uklę­kła, aby od­wi­nąć z ob­razu pa­pier i fo­lię, po czym za­nio­sła go do sa­lonu i usta­wiła na na­szym dłu­gim stole w ja­dalni. Był to nie­wiel­kiego for­matu por­tret mło­dej ko­biety, z po­łową twa­rzy na­ma­lo­waną bielą na nie­mal czar­nym tle.

– Co o tym są­dzisz? – spy­tała Alex.

Po­cią­gnię­cia pędz­lem świad­czyły o pew­nej ręce, a błysk w oku mo­delki był wia­ry­godny. Od­wró­ci­łem ob­raz. Nie było pod­pisu, je­dy­nie data: 1944, choć z wy­glądu spra­wiał wra­że­nie dużo star­szego. Blejt­ram był w wielu miej­scach pęk­nięty, płótno – mocno po­pla­mione.

– Wła­ści­ciel hi­pi­sow­skiego sklepu nie chciał zdra­dzić na­zwi­ska au­tora?

Alex od­parła, że nie znał go i wie­dział je­dy­nie, że ob­raz był czę­ścią do­bytku po­zo­sta­łego po li­kwi­da­cji czy­jejś po­sia­dło­ści.

– No i kosz­to­wał tylko dwa­dzie­ścia pięć do­la­rów, a po­doba mi się od­waga w oczach ko­biety.

– Jest w po­rządku – stwier­dzi­łem.

– To duża po­chwała – od­parła i do­dała, że Sha­ron mu­siała ją po­wstrzy­mać od ku­pie­nia mi gar­ni­turu Zoot[2].

– Niech jej Bóg bło­go­sławi – stwier­dzi­łem, ro­biąc znak krzyża, co było jedną z nie­wielu po­zo­sta­ło­ści mo­jego ka­to­lic­kiego wy­cho­wa­nia.

Ry­tuał wy­wo­łał w mo­jej pa­mięci scenę z Cmen­ta­rza Imie­nia Pań­skiego w Jer­sey City, jaka ro­ze­grała się desz­czo­wego wio­sen­nego dnia nie­cały rok temu – sta­łem przy gro­bie ojca, obej­mu­jąc ra­mie­niem matkę, ma­lutką i kru­chą, która wtu­lała się w moją li­czącą po­nad metr osiem­dzie­siąt po­stać, a nowy pa­stor z ko­ścioła Naj­święt­szej Ma­rii Panny Gwiazdy Mo­rza kle­pał dwu­mi­nu­tową mowę po­grze­bową, z któ­rej jed­no­znacz­nie wy­ni­kało, że ni­gdy nie wi­dział na oczy mo­jego ojca, „po­kor­nego czło­wieka, który ko­chał ro­dzinę i przy­ja­ciół”.

Przyj­rza­łem się bli­żej ob­ra­zowi i stwier­dziw­szy, że jest nie­zwy­kle mocno spę­kany, za­su­ge­ro­wa­łem Alex, że je­żeli na­prawdę jej na nim za­leży, po­winna go dać do kon­ser­wa­cji.

– Za­nim w niego za­in­we­stuję, chęt­nie bym się o nim do­wie­działa wię­cej – od­parła, po czym spy­tała, jak mi szło ma­lo­wa­nie, gdy była na pół­nocy stanu.

Po­szli­śmy do mo­jej pra­cowni i za­częła wska­zy­wać na to, co jej się po­doba i co jej się po­doba mniej. Wszystko bar­dzo tak­tow­nie, ale słu­cha­łem. Miała do­bre oko i była pro­fe­sjo­na­listką, dwa kroki przed dok­to­ra­tem z hi­sto­rii sztuki.

Po­tem zje­dli­śmy moją sławną par­mi­gianę z ba­kła­ża­nami – jedną z nie­wielu rze­czy, ja­kie go­to­wa­łem. Alex po­pi­jała ją kie­lisz­kiem wina, ja Pel­le­grino. Po ko­la­cji Alex przy­nio­sła ku­piony ob­raz do sy­pialni, ja­kimś spo­so­bem usta­wiła go na te­le­wi­zo­rze i po­szli­śmy do łóżka. Włą­czy­li­śmy Cri­te­rion Chan­nel i oglą­da­li­śmy stary film noir, z li­sty mo­ich ulu­bio­nych: Czło­wiek z prze­szło­ścią – hi­sto­rię o tym, w jaki spo­sób prze­szłość może po­wró­cić, aby znisz­czyć te­raź­niej­szość.

Po fil­mie Alex opo­wie­działa o wi­zy­cie u matki i znowu ogar­nął ją smu­tek. Za­częła dźgać pal­cem ta­tuaż z mo­stem Bay­onne na moim ra­mie­niu, na co na­pią­łem bi­ceps i most się po­więk­szył, na co się ro­ze­śmiała – choć by­li­śmy ze sobą już po­nad rok, cią­gle jesz­cze to na nią dzia­łało. Zro­bi­łem so­bie ten ta­tuaż, ma­jąc pięt­na­ście lat – ra­zem z na­pi­sem „Kill van Kull”, którą to na­zwę ukra­dłem z kum­plami za­toce roz­cią­ga­ją­cej się pod mo­stem, gdzie pi­li­śmy piwo, pa­li­li­śmy trawę i wy­my­śla­li­śmy, jak po­paść w kło­poty.

Ob­ją­łem Alex, po­ca­ło­wa­łem ją i wy­śli­zgnę­li­śmy się z ubrań. Wpa­da­jące przez za­słony świa­tło oświe­tlało jej włosy i złoty me­szek na po­licz­kach, które pie­ści­łem, pod­czas gdy ona, ba­wiąc się mo­imi lo­kami na karku, stwier­dziła, że po­wi­nie­nem iść do fry­zjera. Po­tem, nie spie­sząc się, ko­cha­li­śmy się i za­snę­li­śmy w swo­ich ra­mio­nach.

Nie mam po­ję­cia, czy mi­nęły dwie mi­nuty, czy dwie go­dziny, gdy Alex mnie obu­dziła, mó­wiąc przez sen. Zda­rzało jej się to w chwi­lach zde­ner­wo­wa­nia. Bez dwóch zdań czas spę­dzony z matką był ciężki. Za­czą­łem ją gła­skać po po­liczku i szep­tać: „Wszystko już do­brze”, a kiedy się od­wró­ciła, gła­ska­łem ją po ple­cach, aż jej od­dech po­now­nie się wy­rów­nał. Spoj­rza­łem na ze­ga­rek, oka­zało się, że za­raz bę­dzie trze­cia, wsta­łem, po­sze­dłem do to­a­lety i w dro­dze po­wrot­nej nie­chcący mu­sną­łem te­le­wi­zor i zrzu­ci­łem ob­raz na pod­łogę.

Alex gwał­tow­nie usia­dła.

– Nic się nie stało – szep­ną­łem.

Po­ło­żyła się, by za chwilę spać da­lej, ja jed­nak nie by­łem w sta­nie. Pod­nio­słem płótno z pod­łogi, za­nio­słem je do sa­lonu i usta­wi­łem na stole. Na Bo­wery jak zwy­kle o tej po­rze pa­no­wała ci­sza, bez miej­skich ha­ła­sów: sy­ren, ło­motu śmie­cia­rek, klak­so­nów i alar­mów sa­mo­cho­dów.

Znowu rzu­ciło mi się w oczy, jak bar­dzo spę­kany jest ob­raz, a gdy do­tkną­łem dol­nego rogu, od­padł płat farby. Po­chy­li­łem się i mru­żąc oczy, spró­bo­wa­łem doj­rzeć, co jest pod spodem.

3

Rano ob­raz stał tam, gdzie zo­sta­wi­łem go w nocy. Po­now­nie przyj­rza­łem się miej­scu, które nie­chcący wy­szczer­bi­łem. W dzien­nym świe­tle dało się pod farbą do­strzec ja­kiś ro­dzaj pa­pieru i naj­chęt­niej ode­rwał­bym jej wię­cej, ale nie­stety Alex była na uczelni. Da­łem więc ob­ra­zowi spo­kój i sku­pi­łem się na no­tat­kach do wy­kładu o Cézan­nie. Uwiel­bia­łem go jako ma­la­rza, choć był an­ty­se­mitą i sta­nął po nie­wła­ści­wej stro­nie w słyn­nej spra­wie Drey­fusa. Gdyby trzeba było wy­bie­rać ulu­bio­nych ar­ty­stów we­dle tego, co ro­bili w ży­ciu pry­wat­nym, zo­sta­łoby nie­wielu war­tych po­dziwu. Co kilka mi­nut kie­ro­wa­łem wzrok na ob­raz i na­tych­miast po po­wro­cie Alex do domu po­ka­za­łem jej od­sło­nięte miej­sce.

Po­chy­liła się nad płót­nem, żeby do­kład­niej się mu przyj­rzeć.

– Są­dzisz, że coś jest pod farbą?

Nie mia­łem po­ję­cia, więc od­po­wie­dzia­łem py­ta­niem, czy chcia­łaby się do­wie­dzieć. Chwilę się za­sta­na­wiała, za­raz jed­nak stwier­dziła, że już i tak zmar­no­wała na ob­raz dwa­dzie­ścia pięć do­la­rów. Na­stęp­nie zro­biła mu – na pa­miątkę – kilka zdjęć i ka­zała mi brać się do ro­boty. Za­nie­śli­śmy płótno do mo­jej pra­cowni, gdzie wy­szu­ka­łem naj­ostrzej­szy nóż do skro­ba­nia farby z pa­let, unio­słem go nad ob­ra­zem i na mo­ment za­mar­łem, po czym wsu­ną­łem pod war­stwę farby w dol­nym rogu, z któ­rego w nocy od­padł ka­wa­łek. Bez trudu udało mi się odłu­pać ko­lejny. Zbli­ży­li­śmy głowy do płótna, chcąc do­kład­niej mu się przyj­rzeć.

– Za­cze­kaj! – po­wie­działa Alex, ode­szła i po chwili wró­ciła z lupą, by jesz­cze le­piej zba­dać wy­eks­po­no­wany frag­ment. – Bez dwóch zdań jest tam pa­pier – stwier­dziła i ka­zała mi dłu­bać da­lej.

Wsu­ną­łem nóż pod farbę i odłu­pa­łem ko­lejny ka­wa­łek. Alex zro­biła na­stępne zdję­cie, po czym kon­ty­nu­owa­łem pracę, aż od­sło­ni­łem mniej wię­cej jedną czwartą płótna.

Te­raz, gdy dolna część twa­rzy ko­biety znik­nęła, wy­raź­nie zo­ba­czy­li­śmy war­stwę pa­pieru. Był cienki jak kalka i po­ma­lo­wany na biało.

– Ktoś wło­żył sporo wy­siłku w spre­pa­ro­wa­nie tego płótna – stwier­dzi­łem i wró­ci­łem do za­ję­cia. Nieco zbyt gor­li­wie, jak się oka­zało, ze­skro­ba­łem bo­wiem nie tylko ko­lejne cen­ty­me­try farby, ale także tro­chę skóry ze swo­ich kłykci.

Alex jęk­nęła ci­cho i za­pro­wa­dziła mnie do ła­zienki, gdzie zmy­łem krew, a ona na­ło­żyła mi na rany neo­spo­rin i na­kle­iła parę pla­strów. Po­ka­zała, że mam za­krwa­wiony T-shirt, zdją­łem go. Po­kle­pała mnie po ple­cach i spy­tała: „Jak leci, Mona?”, ma­jąc na my­śli ta­tuaż Mony Lisy zaj­mu­jący nie­mal całe moje plecy, który zro­bi­łem so­bie ku czci pra­dziadka i jego sła­wet­nej kra­dzieży.

Za­ło­ży­łem nową ko­szulkę i wró­ci­li­śmy do pracy. Tym ra­zem ostroż­nie omi­ja­li­śmy moją dłoń. Szło to po­woli – usu­nię­cie reszty ko­bie­cej twa­rzy za­jęło do­brze po­nad go­dzinę, ale biały pa­pier zo­stał cał­ko­wi­cie od­sło­nięty. Miał mnó­stwo zgru­bień i za­ła­mań.

– Zde­cy­do­wa­nie coś pod tym jest – stwier­dziła Alex, do­pin­gu­jąc mnie do dal­szego dzia­ła­nia.

Zna­la­złem dłuż­szy, nieco szer­szy nóż. Lekko po­ru­sza­jąc nim na boki, wsu­ną­łem go pod pa­pier i unio­słem pierw­szy ka­wa­łek.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Mur­ray Hill – dziel­nica No­wego Jorku (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­ma­cza).

[2] Zoot – gar­ni­tur skła­da­jący się ze spodni o wy­so­kim sta­nie, bar­dzo sze­ro­kich na ca­łej dłu­go­ści i wą­skich u dołu no­gaw­kach oraz przy­du­żej, dłu­giej (cza­sem na­wet do ko­lan) ma­ry­narki. Spo­pu­la­ry­zo­wany przez mu­zy­ków jaz­zo­wych lat 40. XX w., po­cząt­kowo no­szony przez czarną i la­ty­no­ską lud­ność USA, a z cza­sem – także przez bia­łych.