Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W 1911 roku najbardziej znany renesansowy obraz, Mona Lisa Leonarda da Vinci, został skradziony z Luwru przez Włocha, Vincenzo Peruggię. Minęły dwa lata zanim dzieło wróciło do Paryża. Co się z nim wtedy działo? Dlaczego zostało wywiezione do Florencji? Kto miał do niego dostęp? Schwytanie złodzieja i zwrot obrazu do muzeum nie rozwiały powstałych wtedy wątpliwości – pojawiło się pytanie, czy do Luwru na pewno wrócił oryginał. Może to, co oglądamy dziś w stolicy Francji, to wysokiej klasy, wybitne w swojej dziedzinie, ale jednak fałszerstwo?
Na kanwie prawdziwej historii Jonathan Santlofer snuje niezwykłą opowieść o potomku Peruggii, badaczu sztuki, który w niespodziewany sposób zostaje wplątany w intrygę mającą związek z dziedzictwem jego znanego przodka. To, co zaczyna się jako czysto naukowe badanie, przeistacza się w fascynującą, ale wysoce ryzykowną podróż do półświatka wyspecjalizowanych fałszerzy, a także pilnie strzeżonych tajemnic historii sztuki, których odkrycie może kosztować nawet życie…
· Książka lata 2021 wg magazynu „People”
· Obowiązkowa pozycja dla fanów Dana Browna, Steva Berry i Arturo Perez-Reverte
· Znakomity bilet do Florencji, Paryża i Nicei…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 415
Dla Joy, która kochała tę książkę od samego początku, ale ku mojej rozpaczy nie doczekała jej urzeczywistnienia.
Natura, co dwóch listków podobnych do siebie nie rzuciła na ziemię,
jeszcze więcej urozmaiciła umysły i pojęcia,
a każde naśladownictwo pozbawiające ich w swej dzielności jest rodzajem śmierci.
MADAME DE STÄEL(W PRZEKŁADZIE ŁUCJI RAUCHEN-STRAUCHOWEJ I KAROLA WITTEGO)
Nic nie jest oryginalne.
JIM JARMUSCH
21 sierpnia 1911 rokuParyż
Noc spędził skulony w ciemności, głowę rozrywały mu piekielne wizje, sceny jak z obrazów Boscha, szkaradne potwory, wijący się w płomieniach ludzie. Wbijał wzrok w ciemność, załamany myślą, że resztę życia spędzi w czerni.
„Tracimy to, co nie dość cenimy”... Tylko ta myśl krąży mu po głowie, gdy zakłada roboczy kitel, starannie go zapina, aby nie wystawał ani kawałek garnituru, i otwiera drzwi szafy.
Światła w muzeum są zgaszone, zna jednak drogę na pamięć. Doskonale pamięta długi korytarz i każdy załamek muru, a poczucie winy kieruje nim jak automatem. Z trudem oddycha, jakby z powietrza zniknął tlen, a gdy mija Nike z Samotraki, czuje na sobie jej drapieżny cień, od którego dostaje dreszczy.
Choć rzeźba nie ma głowy, wydaje mu się, że widzi twarz bogini – upiorną, z pięknymi, spękanymi wargami – i poszarzałe marmurowe ciało. Skądś dolatuje płacz dziecka. Narasta, aż przechodzi w ciągłe wycie. Mężczyzna zakrywa uszy i wypuszcza z trudem powietrze – skręca raz w prawo, raz w lewo, jakby szukał w ciemności utraconej ukochanej i dziecka, szepcze ich imiona, podczas gdy ściany zaciskają się wokół niego, pomieszczenie się pochyla, a pustka w jego trzewiach rośnie, aż nic nie pozostaje, jedynie pusta skorupa. Dociera do niego, że pustka, którą tak długo czuł, była przepowiednią, prognozą na resztę życia, że tak naprawdę ćwiczył, jak to jest być trupem.
Kroki?
Nie, za wcześnie, poza tym jest poniedziałek i muzeum jest zamknięte dla zwiedzających.
Mężczyzna zatrzymuje się, zagląda w głąb mrocznego korytarza. Nic nie widzi. Musiał to być wytwór jego imaginacji, igraszka umysłu, który stracił pewność, co jest prawdziwe, a co nie. Przysłuchuje się, osłaniając ucho dłonią w rękawiczce, poza jego ciężkim oddechem i łomotem serca jest jednak cicho.
Jeszcze kilka kroków i przechodzi pod łukiem do galerii Cour Visconti, ogromnej sali o suficie wystarczająco wysokim, aby pomieścić malowidła robione na murach. W mroku płótna są jedynie ciemnymi prostokątami, dla niego pozostają jednak czytelne: pejzaż Corota, sławna scena batalistyczna Delacroix, Konsekracja cesarza Napoleona I Jacques’a-Louisa Davida – z dyktatorem ubranym z oburzającym wyrafinowaniem, w pelerynie z gronostajów, z wieńcem laurowym na głowie i uśmieszkiem triumfu na ustach.
W chwili, gdy przywołał w wyobraźni obraz Napoleona, jego rozgorączkowany umysł sformułował wyjaśnienie, które ogłosi później, takie, które zechcą wydrukować gazety: „Ukradłem obraz, aby zwrócić go do prawowitego domu”.
Zostanie patriotą, bohaterem, nie będzie już imigrantem i człowiekiem bez domu.
Nieco uspokojony idzie kolejnym, węższym korytarzem, w skupieniu i z poczuciem celu. Pokaże wszystkim, że coś znaczy.
W nieco mniejszym Salonie Carré majaczą kontury kolejnych obrazów: Tycjana, Correggia i... migoczącej między nimi nagrody, damy wśród skał, wampira, który nigdy nie śpi, najsławniejszej kobiety świata: Mona Lisy.
Gdy odkręca stalowe śruby mocujące drewnianą płytę, wali mu serce, końcówki nerwów drgają, przez głowę pędzą dziesiątki myśli. Porusza się jak nawiedzony, ślepy na odbijający się w szkle rozmazany obraz własnej twarzy, szkle, które tydzień wcześniej osobiście zakładał.
Wszystko trwa nie więcej niż pięć minut.
Gdy rusza szybkim krokiem, przyciska obraz do piersi, cień w mroku przemykający przez kolejne przejścia między salami, korytarz, schody, na których się zatrzymuje, aby pozbyć się ciężkiej ramy i szkła. Po chwili idzie dalej wąskim korytarzem obstawionym pod ścianami marmurowymi rzeźbami, szybciej, zdyszany i spocony mija ostatnie przejście między salami i staje przed bocznymi drzwiami – Porte des Arts. Wszystko zostało dokładnie zaplanowane, każdy element pasuje do siebie jak marzenie. Dopóki nie okazuje się, że gałka w drzwiach nie daje się przekręcić.
Tarmosi i obraca, ciągnie i szarpie, ale gałka nawet nie drgnie, a jedyne, co się porusza, to wirujące myśli w jego głowie.
Głęboki wdech, potem jeszcze jeden i wreszcie go olśniewa: śrubokręt! Tym samym narzędziem, którym kilka minut wcześniej odkręcał śruby, odkręca okucia, aż gałka wpada mu w dłoń. Chowa ją do kieszeni kitla, który zdejmuje, zwija w ciasny wałek i wciska sobie za pasek na plecach.
Wsuwa obraz pod koszulę i gdy zapina guziki kurtki, czuje, jak stare płótno drapie skórę, a serce wali o tajemniczą czterystuletnią piękność, która już nieraz udawała się w nieznane w rękach porywaczy, oglądała ze ściany sypialni Napoleona niezliczone schadzki i musiała znosić rozdziawione gęby i wybałuszone gały milionów ludzi, tak że teraz zmęczona i znużona światem tęskni za odpoczynkiem, choć jej historii daleko jeszcze do końca.
1
Grudzień 2019 rokuFlorencja
Carlo Bianchi przycisnął chusteczkę do kapiącego nosa. Jego antykwariat przy Via Stracciatella, niedaleko Ponte Vecchio, był mały i ciasny, książki ciasno wypełniały półki, zajmowały niemal całe biurko, piętrzyły się wszędzie na podłodze niczym miniaturowe wioski Majów, a wszystko było pokryte kurzem, śmierdziało pleśnią i wilgocią.
Bianchi szukał książki o rokokowych założeniach ogrodowych, która musiała gdzieś tu być... Znalazł ją na samym dole jednej z niebotycznych stert. Leżał właśnie na podłodze, starając się, aby broda zebrała jak najmniej kłaków kurzu, i powolutku wyciągał książkę, gdy ujrzał grube podeszwy sportowych butów.
Przekręcił głowę, aby dostrzec przybysza.
– Posso aiutarla?
Mężczyzna patrzył mu z góry prosto w oczy.
– Mówi pan po angielsku?
– Mówię – odparł Bianchi, wstał i zaczął otrzepywać spodnie i marynarkę z kurzu. – Zajmując się całe życie książkami, człowiek uczy się niejednego języka.
– Szukam pamiętnika, dziennika, który kupił pan niedawno od francuskiego antykwariusza o nazwisku Pelletier.
– Pelletier? Niech się zastanowię... Powinienem mieć gdzieś listę ostatnich zakupów. – Bianchi zaczął przedstawienie, jakby naprawdę przeszukiwał leżącą na biurku stertę rachunków. Znał na pamięć spis wszystkich książek, jakie sprzedał i kupił, włącznie z tymi, którymi handlował z Pelletierem, nie miał jednak zwyczaju ujawniać danych klientów.
– Ten dziennik napisano ponad sto lat temu – stwierdził przybysz. Pelletier przysięgał mu zawzięcie, że sprzedał rękopis Bianchiemu, a ludzie rzadko kłamią, gdy właśnie stracili palec i za chwilę mogą stracić drugi. – Na pewno pamiętałby pan zakup takiej książki. – Mężczyzna położył dłoń na dłoni Bianchiego i przycisnął ją do kontuaru.
– Sì, sì, oczywiście, że pamiętam – szybko powiedział Bianchi. – Była napisana ręcznie i do tego po włosku!
Mężczyzna poluzował chwyt i Bianchi wyciągnął dłoń. Zaczął się cofać, co zmusiło go do zgięcia się wpół.
– Bardzo mi... przykro, ale... ten dziennik... już go sprzedałem.
– Komu?
– Starcowi, który zbiera tego typu rzeczy, nikomu ważnemu.
– Nazwisko?
– Nie pa...
Mężczyzna złapał Bianchiego za poły marynarki i uniósł go nad podłogę.
– Nazwisko! Natychmiast!
Machając ramionami, ze stopami dyndającymi kilka centymetrów nad podłogą, Bianchi wydyszał nazwisko:
– Ggg... Guggliermo!
Przybysz puścił go i Bianchi opadł niepewnie, przewracając stertę książek.
– Gdzie znajdę tego Guggliermo?
– Jest... on jest... – Bianchi próbował złapać oddech – professore na uniwersytecie... we Florencji, choć... chyba mi się wydaje, że jest... już na emeryturze. – Antykwariusz rzucił okiem w kierunku okna, aby sprawdzić, czy ktoś przechodzi, aby zawołać o pomoc, ale przybysz przesunął się i zasłonił widok.
– Adres.
– Jestem pewien, że... jeśli zapyta pan na uniwersytecie...
Mężczyzna wbił w niego wzrok i Bianchi zaczął szybko przerzucać drżącymi palcami karteczki w wizytowniku. Gdy znalazł odpowiednią, zaczął czytać, ale mężczyzna wyrwał mu ją z dłoni.
– Nie czytałeś dziennika?
– Ja? Ależ skąd... – Bianchi energicznie pokręcił głową.
– Ale wiesz, że jest napisany ręcznie i to po włosku?
– Pelletier... musiał mi powiedzieć... albo... może rzuciłem okiem na jedną kartkę, ale... to wszystko.
– Rozumiem. – Mężczyzna wyszczerzył zażółcone od tytoniu zęby. Wsunął karteczkę z wizytownika do kieszeni. – I nie powiesz nikomu o mojej wizycie. Ani temu Guggliermo, ani nikomu innemu, tak?
– Nie, signore. Na pewno. Nawet Pelletierowi. Nie pisnę słowa.
– Oczywiście.
Bianchi próbował jeszcze złapać oddech i odzyskać równowagę, gdy przybysz uderzył go pięścią w pierś. Antykwariusz zatoczył się do tyłu, zamachał ramionami i zanim upadł, przewrócił kolejną stertę książek.
Mężczyzna podniósł go, zaciskając przedramiona na jego szyi. Bianchi próbował coś powiedzieć, z jego gardła wydobyło się jednak tylko kilka skrzeknięć, gdy świat rozmazywał mu się przed oczami.
– Oczywiście. Ani słowa – powiedział przybysz, gdy poczuł, że krtań antykwariusza pęka.
2
Dwa miesiące później
Mejl przyszedł niecałe dwa tygodnie temu, nie byłem jednak w stanie myśleć o niczym innym i zamierzałem rzucić dotychczasowe życie z powodu „być może”, mrzonki, kaprysu.
Aby stłumić niepokój, stanąłem na chwilę, porozciągałem pogięte od podróży ciało, po czym ruszyłem dalej, ciągnąc walizkę na kółkach kolejnymi długimi korytarzami. Po ośmiogodzinnym locie z Nowego Jorku, zbyt nakręcony, aby choć chwilę się przespać, byłem równocześnie wycieńczony i napompowany adrenaliną.
Lotnisko Leonarda da Vinci niewiele się różni od większości lotnisk: jest bezosobowe, zatłoczone i oświetlone światłem, od którego bolą oczy. To, że nosi imię Leonarda, brzmiało jak przepowiednia, choć raczej nie nazwano go tak ze względu na mnie. Popatrzyłem na zegarek: szósta rano. Poszukałem lotniskowego pociągu i – dumny z siebie jak paw, że udało mi się go znaleźć – opadłem na siedzenie i zamknąłem oczy, próbując uciszyć dziesiątki myśli hałasujących mi w głowie niczym gzy.
Trzydzieści dwie minuty później byłem na Roma Termini, wielkiej, zatłoczonej stacji kolejowej, w pulsującym gnieździe podróżnych, naznaczonym jednak pewnym romantyzmem, którego nadają dyszące tuż za kasami pociągi parskające białym dymem w zimowe niebo.
Przepychałem się przez tłum – Scusami... scusami... – wdzięczny rodzicom, że odkąd zacząłem raczkować, mówili do mnie w ojczystym języku. Mijałem pociąg za pociągiem, ściskając w dłoni bilet, z każdą mijającą minutą coraz bardziej nerwowo wbijając wzrok w wielką tablicę w poszukiwaniu słowa FIRENZE. Ponieważ wyświetlała ona jedynie stację docelową mojego pociągu: Wenecję, miejsce, które z największą przyjemnością bym zwiedził (oczywiście nie teraz, gdy miałem do wykonania zadanie), niewiele zabrakło, aby mi uciekł.
Pociąg był czysty i wyglądał na nowy, siedzenia miał wygodne. Położyłem walizkę na górnej półce, zdjąłem plecak i usiadłem. W powietrzu majaczyły mi przed oczami obrazy zapisanych kartek i choć kilka razy pokiwałem głową w ich kierunku, nie udało mi się wyraźnie dostrzec ani jednej litery.
Wypiłem colę, aby nie przysnąć, i zacząłem wyglądać przez okno. Teren tuż obok toru był płaski jak stół, ale im dalej, tym bardziej falował, wznosząc się ku średniowiecznym miastom przycupniętym na szczytach coraz większych wzgórz. Wyglądało to nieco nierealnie, jakbym znajdował się w filmie, nie zaś w drodze ku – taką miałem przynajmniej nadzieję – rozwikłaniu stuletniej tajemnicy i zakończeniu dwudziestoletnich poszukiwań najsławetniejszego przestępcy w mojej rodzinie.
Półtorej godziny później wyszedłem przed tętniący życiem florencki dworzec Santa Maria Novella i znalazłem się w centrum miasta. Ciągnąłem walizkę po wyłożonych kostką ulicach, mętne słońce to wychodziło zza niskich chmur, to się za nimi chowało, powietrze było rześkie i zimne. Odtwarzałem w głowie wydarzenia minionych dwóch tygodni: wpłynięcie mejla, zakup biletu bez określonej daty powrotu, wycieczkę do włoskiego konsulatu, gdzie ugadałem młodą urzędniczkę, aby dała mi dokument z permesso i pismo zaświadczające, że jestem profesorem wydziału sztuki, co zapewniało mi dostęp do włoskich instytucji kultury, następnie telefon do kuzyna w Santa Fe – rzeźbiarza, marzącego całe życie o przebiciu się na nowojorskiej scenie artystycznej – który nieomal pękł ze szczęścia, że może podnająć mój loft przy Bowery. Tydzień później wszystkie moje obrazy stały poowijane w folię bąbelkową, studenci zostali oddani w ręce mojego asystenta i tydzień przed sesją zimową byłem na urlopie – odważny ruch ze strony adiunkta robiącego sobie nadzieję na stały etat.
Po przecięciu szerokiej ulicy przed dworcem i zagłębieniu się w plątaninę węższych uliczek kierowałem się wskazówkami z mapy w telefonie, które jednak ciągle się zmieniały. Dwa razy musiałem zmienić kierunek, ale dziesięć minut później dotarłem do wielkiego prostokątnego placu – Piazza di Madonna – zdominowanego przez jasnobrązową bryłę Kaplicy Medyceuszów z pokrytą dachówką kopułą i bez trudu dostrzegłem napisaną stylizowanymi literami nazwę hotelu: PALAZZO SPLENDOUR.
Hotelowe lobby było nie większe od ciasnej kuchni na Manhattanie, ściany wołały o odmalowanie, podłogi pokrywały marmurowe, pełne głębokich pęknięć i cętkowane na biało płyty, a jedynym elementem, który rościł sobie prawo do miana dekoracji, była spłowiała, czarno-biała fotografia Dawida Michała Anioła.
– Luke Perrone – przedstawiłem się mężczyźnie za kontuarem, dość młodemu, z ramionami pokrytymi kiepsko zrobionymi tatuażami, przystojnemu w sposób, w jaki przystojni bywają narkomani, który między barkiem a uchem trzymał telefon i kopcił papierosa.
– Passaporto – odparł, nie unosząc wzroku. Gdy zapytałem najlepszym włoskim, na jaki było mnie stać, czy mogę zostawić walizkę i wrócić za jakiś czas, uniósł palec, jakbym przeszkadzał mu w rozmowie, najwyraźniej osobistej, bo chyba nie zwracał się do gości hotelowych per il mio amore. Nie czekając na odpowiedź, zostawiłem walizkę i wyszedłem.
Mapa Google twierdziła, że San Lorenzo jest oddalone o pięć minut drogi, co wydało mi się do przyjęcia, dopóki się zorientowałem, że czytam mapę do góry nogami i oddalam od celu. Wracając, ponownie obszedłem kopulastą kaplicę na Piazza di Madonna i podążyłem za linią na mapie. Prowadziła mnie ona wzdłuż piętrzących się wysoko, malowanych ochrą budynków i długiego, poszarpanego muru ze schodami prowadzącymi ku ślepym łukom, który kończył się na rogu ulicy. Piazza San Lorenzo okazała się sporą, otwartą przestrzenią, pustą, jeśli nie liczyć kilku turystów i mnichów w ciemnobrązowych habitach.
Spróbowałem zrozumieć to, co widzę, uświadamiając sobie jednak po chwili, że to, co właśnie minąłem, i to, gdzie stoję, to jedynie części wielkiego kompleksu.
Na wprost miałem bazylikę w kolorze piasku wyglądającą, jakby nie dokończono jej budowy, tak że cały czas znajdowała się w stanie surowym; wszystkie trzy łukowate wejścia z grubymi drewnianymi drzwiami były zamknięte na głucho. Po uważnym przyjrzeniu się z lewej strony kościoła dało się dostrzec wąskie łukowate przejście, za którym biegła ciemna alejka prowadząca do sławnego klasztoru San Lorenzo, który dotychczas widziałem jedynie na zdjęciach.
Wystarczyło kilka kroków alejką, by poczuć się jak we śnie: niespodziewanie otwierał się prostokątny ogród z sześciokątnymi żywopłotami, za którym stała piętrowa loggia, klasyczna i harmonijna, a wszystko to było dziełem mojego ulubionego architekta epoki renesansu: Brunelleschiego. Przez chwilę przeszło mi wręcz przez myśl, że sam jestem artystą dojrzałego renesansu, nie zaś walczącym o przetrwanie nowojorskim malarzem, który uczy historii sztuki, aby mieć z czego płacić rachunki.
Gdy westchnąłem, mój oddech w chłodzie późnego poranka ściął się w kłąb mgły i uleciał nad ogrodem szczelnie pokrytym szronem. Trzech mnichów w długich wełnianych kurtach owijało rośliny lnianymi płachtami, a ja na ich widok zacząłem jeszcze bardziej dygotać w cienkiej skórzanej kurtce. Nie sądziłem, że we Florencji bywa tak zimno. Szczerze mówiąc, po otrzymaniu mejla o niewielu rzeczach myślałem.
Szanowny Panie Perrone,
jedną z ostatnich próśb profesora Antonia Gugglierma było, abym skontaktował się z Panem w sprawie książki, która może być dziennikiem Pańskiego pradziadka. Profesor planował publikację dotyczącą tego dziennika, która – jak twierdził – byłaby „rewelacją”. Niestety, nagła śmierć przeszkodziła mu w napisaniu choćby artykułu.
Dziennik, wraz z książkami i dokumentami profesora, został podarowany florenckiej Bibliotece Laurencjańskiej. Miałem zaszczyt katalogowania jego prac i umieściłem dziennik w pudle opisanym jako „Mistrzowie dojrzałego renesansu”.
Aby obejrzeć dokumenty pozostałe po profesorze Guggliermo, będzie Pan musiał uzyskać kulturalną permessa, co nie powinno być wielkim problemem.
Sugeruję, aby składając wniosek o wgląd w dokumenty, nie wspominał Pan o dzienniku. Wolałbym też, aby we wniosku nie wspominał Pan mojego nazwiska.
Z poważaniem,
Luigi Quattrocchi
quattrocchi@italia.university.org
Natychmiast skontaktowałem się z Quattrocchim, który odpisał, brzmiąc całkiem rozsądnie i trzeźwo na umyśle, i zapewnił mnie, że dziennik istnieje, aczkolwiek nie był w stanie zagwarantować jego autentyczności.
Przez lata pisałem listy i mejle, aby zdobyć jakiekolwiek informacje o swoim pradziadku. Większość pozostawała bez odpowiedzi. Jeżeli już jakaś się pojawiała, zawsze żądano pieniędzy, ale nigdy nie proponowano niczego konkretnego. Tym razem informacja była bezpłatna i najwyraźniej nie krył się za nią żaden ukryty motyw – przynajmniej niczego takiego nie dostrzegłem.
– Scusi, signore – powiedział jeden z mnichów, młody, z rudawą brodą i zaskakująco błękitnymi oczami. – Czeka pan na otwarcie biblioteki?
– Tak! – wrzasnąłem, jakbym miał o coś do niego żal, natychmiast się jednak opanowałem. – Zna pan angielski?
– Trochę.
Poinformowałem, że znam włoski i przeszliśmy na jego język.
– Il bibliotecario è spesso in ritardo – stwierdził. Bibliotekarz często się spóźnia.
Spojrzałem na zegarek. Była dokładnie dziesiąta i biblioteka powinna być otwarta.
Zapytał, skąd jestem.
– Z Nowego Jorku, ale moja rodzina pochodzi z Ragusy – odparłem, choć nigdy nie byłem w tym sycylijskim miasteczku i nie zamierzałem mówić, skąd naprawdę pochodzi moja rodzina. W zasadzie o niczym nie zamierzałem mówić.
Mnich wyciągnął dłoń.
– Brat Francesco.
– Luke Perrone – odparłem i spojrzałem ku drzwiom prowadzącym do biblioteki.
– Niedługo otworzą. Pazienza.
Cierpliwości, o tak... Nigdy nie była ona moją mocną stroną, tym bardziej teraz, gdy z powodu pogoni za zwykłym majakiem porzuciłem dotychczasowe życie.
Brat Francesco wrócił do pary mnichów, trochę poszeptali, po czym wszyscy trzej zaczęli mi się przyglądać, mrużąc oczy w chłodnym zimowym powietrzu. Przeszedłem do cienia pod krużgankami, aby nie mogli mnie świdrować spojrzeniami, oparłem się o kolumnę i przywołałem widok swojego loftu przy Bowery oraz chaotycznej kolekcji, którą zacząłem tworzyć jako chłopiec w sypialni w Bayonne w New Jersey. Wypełniała ona teraz cały róg mojego malarskiego atelier: kserokopie stuletnich artykułów z gazet, plan muzeum z narysowaną czerwonym flamastrem drogą ucieczki pradziadka, metalowa szafka na akta wypchana artykułami opisującymi ze szczegółami kradzież i zawierającymi liczne teorie z nią związane, szuflada na listy i mejle, które zacząłem pisać jako nastolatek do każdego, kto mógł wiedzieć cokolwiek o samym przestępstwie albo o moim pradziadku – oraz odpowiedzi, które przychodziły rzadko i jeszcze rzadziej cokolwiek wyjaśniały.
Krużgankiem powiał wicher tak lodowaty, że zadygotałem. Stuknięcie palcem w ramię było tak nieoczekiwane, że odskoczyłem.
Stał obok mnie młody mnich.
– Mi scusi, ma la biblioteca è aperta.
Kiwnąłem głową i ruszyłem krużgankiem w kierunku drzwi.
3
Kwatera Główna InterpoluLyon, Francja
John Washington Smith po raz kolejny czytał mejle. Jak każdy w wydziale kradzieży dzieł sztuki Interpolu miał w zakresie obowiązków obserwację „oczywistych” wiadomości i stron internetowych: antykwariuszy, galerii sztuki, ludzi podejrzanych o przemyt i handel kradzionymi dziełami, które na bieżąco aktualizowały się na jednym z trzech stojących przed nim monitorów. Prywatnie miał jedno szczególne zainteresowanie, które przez lata zmieniło się niemal w obsesję: kradzież najsławniejszego obrazu Leonarda w 1911 roku, choć tak naprawdę interesowało go to, co właściwie działo się z obrazem, gdy na dwa lata zniknął. Na dodatek był zwolennikiem teorii, że wisząca obecnie w Luwrze Mona Lisa nie jest oryginałem. Przez lata obijały mu się o uszy plotki, że złodziej, Vincenzo Peruggia, prowadził w więzieniu pamiętnik, nigdy jednak tego nie potwierdzono. Nagle jednak prawnuk przestępcy, Luke Perrone, amerykański malarz i historyk sztuki – którego komunikację Smith nadzorował od lat – zaczął wymieniać się z pewnym włoskim profesorem mejlami, w których wspominano o istnieniu takiego pamiętnika.
Smith zdjął okulary i ścisnął palcami grzbiet nosa, aby stłumić rozwijający się ból głowy. Zbyt wiele godzin wpatrywał się w pulsujące ekrany monitorów komputerowych, ustawionych w szerokie „U” rozciągające się na długość całego biurka – ogromnej bryły z białego laminatu, balansującej na cienkich metalowych nóżkach – zmontowane tak, aby przypominało twór z kosmosu. Bezprzewodowa klawiatura i myszka też były białe, w tym samym odcieniu co kanciaste szafki na akta zajmujące całą przeciwległą ścianę pomieszczenia. Biały sufit. Białe ściany. Jasnoszare kafelki na podłodze miały supełkowaty wzór, aby dawać złudzenie dywanu. Gdy się po nich szło, kafelki lekko sprężynowały i Smith nieraz się zastanawiał, czy miało to służyć poprawie komfortu chodzenia pracowników Interpolu, czy wytłumieniu stukotu podeszw i obcasów, co i tak miałoby niewielkie znaczenie, gdyż większość pracowników tego działu chodziła w obuwiu sportowym. Smith miał białe najki na grubej podeszwie, którą czyścił szczoteczką do zębów i mydłem.
Ponownie przeczytał wiadomości. Były obiecujące, ale starał się hamować nerwy. Mógłby zawiadomić lokalne władze w obu krajach i nakłonić je do obserwowania Perrone oraz profesora albo wydać Interpolowską notę o podejrzeniu dokonania przestępstwa, tyle tylko że nie było wiadomo, jakim kolorem miałby ją zakodować, nikt nie popełnił bowiem – przynajmniej na razie – żadnego przestępstwa ani nie było przesłanek, że takowe planuje.
Smith popatrzył na lewy monitor ukazujący dane dotyczące zaginionych lub skradzionych dzieł sztuki z całego świata z datą zniknięcia włącznie. Kradzież i fałszerstwa dzieł sztuki to poważne przestępstwa, a uczestniczący w nich ludzie – kolekcjonerzy, złodzieje i pośrednicy – są nie tylko pozbawieni skrupułów, ale także często niebezpieczni. Z danych statystycznych Interpolu wynika, że kradzież dzieł sztuki zajmuje naprzemiennie trzecie i czwarte miejsce na liście priorytetów agencji – tuż po handlu narkotykami, przemycie broni i praniu pieniędzy. Smith traktował swoją pracę poważnie – jak zresztą wszystko, za co się zabierał, w tym kalistenikę i podnoszenie ciężarów, dzięki którym nabudował sobie na sylwetce o wzroście niemal metr osiemdziesiąt niezłą masę mięśni. Czarny dzieciak z komunalnych mieszkań w Baruch Houses na Manhattanie szybko się nauczył, że nie może sobie pozwolić na bycie słabym ani uważanym za słabego. Smith nie znał ojca, ale przyjął jego nazwisko jako drugie imię, aby, choć pospolite, brzmiało oryginalniej.
Spojrzał na zegarek. Lada chwila południe. Po podróży samochodem z dwupokojowego mieszkania na przedmieściach Lyonu, staniu w miejskich korkach, aby dotrzeć do stalowo-szklanego monolitu międzynarodowej kwatery głównej Interpolu – co robił codziennie, a właściwie dwa razy dziennie – i czterech godzinach siedzenia do bólu głowy dołączył ból kręgosłupa.
Potrzebował przerwy, czasu na zastanowienie i papierosa.
Winda z cylindryczną kabiną zwiozła go na ośmiokątne podwórze pośrodku budynku. Było tu niewiele osób, a chłodna, minimalistyczna przestrzeń sprawiała, że ludzie wyglądali nierealnie, jak androidy. Smith był ciekaw, czy też wygląda jak robot, choć wątpliwe, że roboty palą marlboro light. Zaciągał się głęboko, rozważając za i przeciw rodzącego mu się w głowie planu, w pełni świadom, że jest on całkowicie niezgodny z polityką Interpolu.
Kanciasta, zamknięta przestrzeń podwórza przypomniała mu ściany Baruch Houses – jedno i drugie było podobne do więzienia, choć na tutejszych ścianach nie było graffiti, a w cieniach nie czaili się handlarze zioła, mety i hery. Cóż za ironia, zamienić jedno więzienie na drugie, choć kiedyś sądził, że bycie tutaj nie tylko jest sposobem wydostania się na wolność, ale także drogą ku sukcesowi i sławie. Czy szansa na to już minęła? Znowu zaciągnął się papierosem i w głowie wykrystalizowała mu się myśl, jakby napisał ją papierosowy dym: „Jeżeli kiedykolwiek masz odnieść sukces, wyrobić sobie nazwisko, musisz podjąć wyzwanie”. Smith rozejrzał się po ludziach na podwórzu, ciekaw, czy widać po nim, o czym myśli. Zrobił w życiu kilka rzeczy, z których nie był dumny, do kilku nikomu się nigdy nie przyznał, ale... coś takiego?
Dumał nad tym, kończąc papierosa, dumał, gdy jechał windą, i dumał nad stawką, gdy szedł przez bezdźwięczne piętro analityków. Mijał naukowców siedzących w otwartych boksach i w pomieszczeniach przypominających izolatki w psychiatryku: z trzema ścianami tapicerowanymi szarym materiałem, którego powierzchnia była pokryta małymi dziobami, aby tłumić odgłos rozmów, z których korzystano, gdy dwóch badaczy chciało porozmawiać ze sobą na osobności. Zwolnił przy oszklonej sali konferencyjnej, w której trwało spotkanie analityków – na które go nie zaproszono. Zacisnął dłonie w pięści i przyspieszył kroku, czując, jak napinają mu się mięśnie karku. Wszedł do swojego boksu i opadł na ergonomiczny fotel za biurkiem.
Skończył czterdzieści siedem lat i w dalszym ciągu był jedynie analitykiem wywiadu kryminalnego, jednym z wielu w wydziale kradzieży dzieł sztuki. Rok po roku był świadkiem awansu mniej oddanych analityków na drabinie służbowej, co pozwalało im wziąć udział w Zgromadzeniu Ogólnym, najwyższym organie Interpolu, podczas gdy jego pomijano. Dwadzieścia lat kolekcjonowania danych i prowadzenia badań, dwadzieścia lat od ukończenia nowojorskiego John Jay College of Criminal Justice z magisterium z danologii i kryptografii – i co z tego miał? Fotel przed komputerem przez dziesięć godzin dziennie.
Smith ciężko westchnął, opadł plecami na oparcie i wbił wzrok w biegnące wzdłuż sufitu płaskie świetlówki emitujące ciepłe żarowe światło. Musiał czegoś dokonać, czegoś wielkiego, wyjątkowego, o czym by mówiono, co pokazałoby ludziom na górze, że jest wyjątkowy.
Pochylił się do przodu i kolejny raz przeczytał mejle, jakie wymienili Amerykanin i Włoch, po czym przesłał je na swoje prywatne konto i komórkę, czego nikt nigdy nie zakwestionuje – zwłaszcza, że nikt nigdy ich nie zobaczy. Przeciągnął kursorem po kolumnie dokumentów i plików, które zbierał przez lata, dotyczących „tej” kradzieży dzieła sztuki i otworzył plik o nazwie PERRONE. Środkowy monitor wypełnił się wszystkim, co udało mu się zebrać w związku z malarzem. Była tu niemal dwudziestoletnia korespondencja, jaką prowadził z różnymi ludźmi na temat pradziadka, dane dotyczące jego wystaw i działalności dydaktycznej, historia zawieszeń w szkole średniej (były cztery – jedno za palenie w toalecie, dwa za bójki klasowe, jedno za kontakty z miejscowym gangiem), lista kobiet, z którymi Perrone był związany dłużej niż pół roku – a sporo ich się zebrało – z podkatalogami dotyczącymi każdej, dane karne, w tym prowadzenie samochodu pod wpływem w wieku szesnastu lat, areszt za włamanie, zawieszony, ponieważ Perrone był wtedy nieletni (praca w Interpolu dała Smithowi możliwość zajrzenia do akt policyjnych w Bayonne i zdobycia kopii wyroku), dokumenty dotyczące jego rodziców i krewnych.
Smith dodał ostatnie mejle do pliku. Wyszukał numer Carabinieri Comando Provinciale we Florencji, aby zawiadomić miejscową policję – wszystko zgodnie z procedurą Interpolu. Zaczął wystukiwać numer na klawiaturze telefonu, ale przerwał w połowie. Zastanowił się nad konsekwencjami... ale tylko przez chwilę, po czym zadzwonił na lotnisko w Lyonie i zarezerwował bilet do Florencji.
4
Florencja
Przeszedłem przez znajdujące się na końcu krużganka otwarte drzwi, po czym pchany długo tłumioną energią wszedłem zamkniętą klatką schodową na piętro. U szczytu moją uwagę przykuł wyblakły fresk ukazujący Zwiastowanie Pańskie, nie zwolniłem jednak kroku. Siedząca przy wejściu do biblioteki strażniczka, kobieta w zwykłym, codziennym ubraniu, przegrzebała mi plecak, po czym machnęła, że mogę wchodzić.
Słynny pięćsetletni westybul Biblioteki Laurencjańskiej był znacznie mniejszy, niż sobie wyobrażałem, było to jednak drugorzędne. Przestrzeń dominowały wielkie schody, zaprojektowane przez Michała Anioła, które wypełniały pomieszczenie niczym żywy, oddychający twór. Wyobraziłem sobie, jak kamień zamienia się w ciecz i spływa w dół jak fale lawy, twardniejąc i przybierając postać poszczególnych stopni, z zaklętym wewnątrz ruchem.
Środkowy ciąg schodów był zagrodzony, wszedłem więc na boczny i zacząłem się wspinać – krok po kroku, jakbym nie tylko pokonywał przestrzeń, ale i czas, zanurzając się w przeszłość.
Długa nawa biblioteki wzbudzała nabożną cześć. Idąc w głąb podłużnej sali, dbałem o to, aby nie zejść z dywanu chroniącego delikatną podłogową mozaikę, obserwowałem drewniane sufitowe kasetony, próbowałem wyjrzeć przez witrażowe okna wypełniające salę ciepłym, naturalnym światłem rozlewającym się za szeregami ław, które wyglądały jak wzięte żywcem z kościoła. Przyszło wspomnienie z dzieciństwa: stoję wciśnięty w kościelną ławę między matką a ojcem, w powietrzu unosi się odór przetrawionego piwa, jego ulubionej śniadaniowej popitki, ulatujący mu z ust wraz z czytanymi do wtóru z księdzem wersetami, ja zaś myślę tylko o jednym: jak się stąd wyrwać.
Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że ławki są zagrodzone i poza mną nie ma nikogo. Ani jednego czytelnika, żadnego turysty. Ogarnęła mnie lekka panika: czy dziennik na pewno tu jest, w tym mauzoleum? Ktoś go przeczytał? Czyżby Quattrocchi wyssał wszystko z palca?
Cofnąłem się kilka kroków, by podejść do młodej kobiety przy niewielkim biurku schowanym za drzwiami wejściowymi.
– Scusami... – powiedziałem cicho, ale echo wzmocniło moje słowa co najmniej kilka razy. – Jak... zamawia się książki?
– Tutaj? – Kobieta skrzywiła się. – Nie ma takiej możliwości. To zabytek, biblioteka już nie działa.
– Jak to? Od kiedy?
– Od dawna. Moja matka tu studiowała, ale od tego czasu minęło ze trzydzieści lat.
– To niemożliwe... Przejechałem taki kawał drogi... – Próbowałem zebrać myśli. Zdjąłem plecak, znalazłem permesso i list polecający. – Ale... mam to...
Kobieta przyjrzała się dokumentom.
– Wszystko się zgadza.
– Czyżby? Jak to? Jeżeli biblioteka jest zamknięta...
– Devi calmati, signore. Proszę się uspokoić. – Wyciągnęła rękę i poklepała mnie po ramieniu. – Potrzebna jest panu biblioteka naukowa. Następne drzwi. Wystarczy wyjść na zewnątrz, niech pan spyta stojącego tam strażnika.
Wziąłem głęboki wdech i dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem usłyszane słowa. Podziękowałem, odwróciłem się na pięcie i ruszyłem – tym razem niemal biegiem – w dół wspaniałych schodów Michała Anioła.
Strażnik przed drzwiami przyjrzał się uważnie mojemu listowi polecającemu, po czym wskazał na drzwi zdobione wielkimi główkami gwoździ wyglądających jak pociski, obok których znajdowały się pościerana mosiężna tabliczka informująca: MEDICEA LAUTERENTIANA STUDIOS oraz nowocześnie wyglądająca kasetka do wpisywania kodu i dzwonienia. Mocno wcisnąłem znajdujący się na niej przycisk.
Kobieta, która mi otworzyła, była ubrana w wesołą sukienkę w kwiaty, choć w niej samej nie było nic wesołego: kilka lat po czterdziestce, krótko obcięte włosy, zaciśnięte usta, okulary zwisające na łańcuszku z szyi, które uniosła do oczu, aby przeczytać mój list polecający. Oddała mi go bez słowa. Gdy wszedłem do środka, wzięła ode mnie plecak i dała znak, abym przeszedł przez bramkę.
Ponieważ zadzwonił alarm, zacząłem opróżniać kieszenie, włożyłem klucze i drobne do wysuniętej dłoni strażniczki. Przeszedłem ponownie przez bramkę i znowu rozległo się dzwonienie. Strażniczka dała mi znak dłonią, że mam czekać, po czym odeszła. Po chwili wróciła z siwobrodym mężczyzną w workowatej wełnianej kamizelce, który obmacał mnie po klatce piersiowej i bokach, w dół i w górę nóg, po wewnętrznej stronie ud, zatrzymując się tuż przed kroczem i cały czas unikając kontaktu wzrokowego.
Strażniczka z zaciśniętymi ustami wyjęła mi z plecaka telefon i wskazała na napis na ścianie: NIENTE TELEFONO. NIENTE FOTOS.
– Przetrzymam go panu – stwierdziła. – Oddam, gdy będzie pan wychodził.
Wrzuciła telefon do stojącego na jej biurku koszyka z metalowej siatki, po czym grzebała dalej w moim plecaku, aż wyciągnęła małe pudełko cukierków, któremu zaczęła się przyglądać, jakby to była bomba.
– Caramella – wyjaśniłem. – Cukierki.
– Mangiare nella biblioteca è vietato! – warknęła w odpowiedzi.
Obiecałem, że nie będę w środku nic jadł, w odruchu pozostałym mi z surowego katolickiego wychowania, podkreślając obietnicę znakiem krzyża. Strażniczka chwilę mi się przyglądała, mrużąc podejrzliwie oczy. Zsunąłem włosy za uszy, żałując, że nie zdążyłem pójść do fryzjera i się ogolić. Cały czas czułem się, jakby dyrektor szkoły miał mi zaraz powiedzieć, że jestem zawieszony.
Kobieta wyjęła z mojego plecaka laptop, odłożyła go na bok i ponownie zagłębiła rękę w plecaku. Następnym znaleziskiem była torebeczka landrynek Jolly Rancher.
– Mangiare vietato! – rzuciła ponownie i cukierki wylądowały w drucianym koszyku. Wsunęła laptop z powrotem do plecaka, podała mi go i – po kolejnej chwili badawczej lustracji – zaczęła mówić do mężczyzny, który przebadał mnie od stóp do głów (na szczęście pozostawiając w spokoju otwory ciała), jakbym nie mógł tego zrozumieć. – Zaprowadź go do czytelni, ale miej na niego oko.
Siwobrody poprowadził mnie przez niewielkie pomieszczenie ze ścianą zastawioną szafkami katalogowymi, w którym stał zawalony książkami stół ze szklanym blatem i wielki syczący kaloryfer. Następne pomieszczenie, nie tak wielkie jak wszystko tutaj, właściwa czytelnia była jasno oświetlona. Trzy ściany obstawione były regałami z książkami, a cały środek zajmował biegnący od ściany do ściany długi stół. Przy małych biurkach siedziały dwie bibliotekarki, które uniosły głowy, gdy wszedłem. Brodacz, który przedstawił się jako Riccardo, też okazał się bibliotekarzem, do tego był znacznie milszy od paskudy przy wejściu. Szeptem wyjaśnił, że długi stół jest miejscem do pracy dla takich osób jak ja, a wszystkie zamówienia mam składać u głównej bibliotekarki – kobiety za jednym z dwóch biurek, której mnie przedstawił.
Uniosła okulary na czoło i przechyliła głowę ruchem ni to wstydliwym, ni to flirtującym, po czym wyciągnęła do mnie dłoń o paznokciach pomalowanych lakierem w kolorze fuksji. Miała pięćdziesiąt lat z okładem, ale w obcisłym sweterku wyglądała zmysłowo i atrakcyjnie. Zapytała mnie lekko zachrypniętym szeptem, skąd jestem, a gdy odparłem, że z Nowego Jorku, stwierdziła, że nigdy tam nie była, ale zawsze marzyła jej się wizyta w tym mieście. Moim najlepszym włoskim zaturkotałem, że jeżeli jej marzenie się spełni, z przyjemnością pokażę jej miasto. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, po czym skierowała wzrok w kierunku wejścia na salę i przepraszająco spytała szeptem, czy „Mussolini” dała mi popalić. Przedstawiła się jako Chiara i obiecała pomóc, jak tylko będzie to możliwe.
– Beatrice – powiedziała, wskazując podbródkiem biurko obok – il mio assistente.
Młoda, dwudziestoparoletnia kobieta w okularach z grubymi szkłami i powyciąganym swetrze podniosła na chwilę głowę, na sekundę nerwowo się uśmiechnęła, po czym szybko wróciła do pracy.
Chiara podała mi formularz zamówienia, który wypełniłem dokładnie wedle instrukcji Quattrocchiego: „Guggliermo, Mistrzowie dojrzałego renesansu”. Bibliotekarka chwilę przyglądała się rewersowi, po czym podała go Riccardo, który chwycił rączkę stojącego przy biurku metalowego wózka do przewożenia książek i zniknął w drzwiach prowadzących na zaplecze. Chiara robiła przez ten czas ze mną wywiad: Był pan już kiedyś we Włoszech? Ma pan tutaj przyjaciół albo rodzinę? Jak długo zamierza pan tu zostać? Potem poprosiła, abym usiadł gdziekolwiek przy długim stole, i obserwowała mnie, jak siadam na miejscu, z którego – choć znajdowało się w przeciwległym końcu sali, niemal na samym krańcu stołu – mogłem ją dobrze widzieć. Nie wiedziałem konkretnie dlaczego, ale chciałem sobie zapewnić maksimum prywatności.
Usadowiłem się wygodnie, ciągle napięty, niepewny, czy dziennik w ogóle istnieje.
Weszło dwóch mężczyzn i usiadło po przeciwległej stronie stołu. Obaj byli po trzydziestce, obaj w okularach, jeden miał krótko przystrzyżoną brodę, drugi wąsy, kozią bródkę i kucyk.
W oczekiwaniu na zamówione materiały wyjąłem z plecaka laptop i podłączyłem ładowarkę do gniazda na blacie stołu. Opadłem plecami na oparcie krzesła, zacząłem bębnić palcami o drewno, zaraz jednak przestałem, gdy się okazało, że echo potęguje dźwięk, a wszyscy wbijają we mnie wzrok. Uśmiechnąłem się przepraszająco, zamknąłem oczy i wizualizowałem ołtarz w swoim atelier w Bowery przepełniony efektami wieloletniego śledztwa w sprawie dokonanej przez pradziadka kradzieży, teoriami bez wniosków, pytaniami bez odpowiedzi.
Usłyszałem pisk kółek wózka na książki i gdy otworzyłem oczy, ujrzałem długie, białe kartonowe pudło, z którym Riccardo jechał w moim kierunku. Położył je na stole, po czym odszedł, pchając wózek przed sobą.
Przyglądałem się kartonowi, jakby miał zaraz zniknąć. Dotknąłem go, aby upewnić się, że nie rozpłynie się w powietrzu. Podniosłem wieko.
W środku znajdował się stos teczek z szarobrązowej tektury, a każda została opisana eleganckim ręcznym pismem: DOJRZAŁY RENESANS WE FLORENCJI, WCZESNY RENESANS W SIENIE, NOTATKI O MANIERYZMIE. Było oczywiste, że Guggliermo był perfekcyjnie zorganizowanym człowiekiem. Wyjąłem jedną teczkę, potem kolejną, dwie następne, kolejne trzy. Stos na stole rósł. Musiałem wyjąć jeszcze kilka teczek, nim dostrzegłem to, czego szukałem: niebieski notes, owinięty i związany pakowym sznurkiem.
Wciągnąłem głęboko powietrze i rzuciłem kątem oka na frontowe biurko: Chiara wertowała papiery, Beatrice przeglądała karty katalogowe. Przeniosłem wzrok na mężczyzn: przed każdym leżała otwarta książka i każdy stukał na swoim laptopie.
Odłożyłem pokrywę kartonowego pudła na jedną ze stojących do dyspozycji czytelników podstawek pod książki, tworząc swego rodzaju zasłonę, dookoła ułożyłem teczki, budując namiastkę obronnego fortu, choć z trudem dało się to wszystko poustawiać tak, aby wyglądało przypadkowo. Potem wyjąłem z pudła notes i rozwiązałem sznurek. Okładka była mocno zużyta, otworzyłem ją bardzo ostrożnie. Kartki w środku były lekko żółtawe, bez linii.
Na dole pierwszej strony widniał niewielki podpis zrobiony ołówkiem starannym kaligraficznym pismem: Vincenzo Peruggia. Sięgnąłem po plecak, aby wyjąć próbkę pisma, którą skopiowałem z rewersu policyjnego zdjęcia. Przyłożyłem kserokopię do notesu. Pismo było identyczne. Pod nazwiskiem Peruggii tymi samymi drobnymi literami napisano: La mia storia.
5
21 grudnia 1914Więzienie Murate, Florencja, Włochy
Non ho dormito in molte notti...
Nie śpię już od kilku nocy...
Materac jest cienki. Za każdym razem, gdy się na nim obracam, czuję kamienną podłogę. W celi jest lodowato. Tynk na ścianach jest wilgotny. Nie ma ogrzewania. Mój koc jest poprzecierany niemal na wylot i drapie. Chodzę, aby nie zamarznąć. Liczę kroki. Stopa po stopie. Sześć wszerz, dziewięć wzdłuż.
Nie ma umywalki ani toalety. Raz w tygodniu możemy wziąć prysznic w zimnej wodzie. Jest jedno zakratowane okno, ale w zasadzie to wcale nie okno. Wychodzi na wąski korytarz, z którego obserwują nas strażnicy. Jedyną ulgą są codzienne ćwiczenia na dziedzińcu. Miejscu, w którym słońce nie śmie świecić.
Myślę o procesie i jest mi wstyd. Kłóciłem się z sędzią, prokuratorem i własnym adwokatem. Udawałem wariata. Ofiarę. Tak zwanego patriotę. Ale nie jestem patriotą.
Mój wyrok jest aż za dobry. Rok i trzy miesiące. Zasłużyłem na więcej.
Codziennie dostaję prezenty. Papierosy. Wino. Jedzenie. Listy od kobiet, które wyznają mi miłość! Jedynymi prezentami mającymi jakąkolwiek wartość są jednak notes i ołówki. Dostałem je od strażnika, któremu było mnie żal. Gdyby Simone mogła mnie teraz widzieć – czy uznałaby mnie za głupca? Ja w więzieniu, podczas gdy ci dwaj łajdacy się wywinęli. Myślę o nich dzień i noc. O dostaniu tego, co mi się należy. O wyrównaniu rachunków.
Staram się nie dygotać podczas pisania. Trzymać pewnie ołówek.
Zamykam oczy i wyobrażam sobie nasze mieszkanie przy rue Ramponneau. Widzę siebie wchodzącego po starych drewnianych schodach i otwierającego frontowe drzwi. Simone mnie wita. Czuję smutek tak wielki i tak wielką tęsknotę, że oczy wypełniają mi się łzami.
Muszę jednak pomyśleć o tym, jak zacząć. Jak wyjaśnić, dlaczego wszystko w moim życiu się rozpadło.
Należałoby powiedzieć: wszystko zaczęło się od dobrych wieści.
6
Grudzień 1910 rokuParyż
– Vincenzo, och Vincenzo, jestem taka szczęśliwa... – Simone wirowała wokół łóżka, czyli leżącego na podłodze materaca przykrytego dwoma wyświechtanymi kocami i trzema haftowanymi poduszkami, które wytargowała na wielkim bazarze Les Halles. Umiała to robić, miała bystre oko do wyszukiwania tanich okazji na wniesienie nieco słońca do ich ponurego mieszkania. Jej gęste blond włosy okalały idealny kontur twarzy, oczy błyszczały.
Vincenzo przyglądał się piruetom, czując, że coś w jego wnętrzu aż drży. Jak zwykle zaskakiwało go, że ta inteligentna, delikatna piękność wybrała jego, choć miała do wyboru tłum paryskich mężczyzn. Jej czarna luźna sukienka – jedyny kompromis, na jaki poszła w obecnym stanie – wydymała się, ukazując dwa centymetry białej halki i ciasno zasznurowane wysokie trzewiki, trzyletnie, choć na Simone wszystko wyglądało modnie. Nad butami miała szorstkie czarne rajstopy, które nosiła zarówno w domu, jak i na ulicy – na piątym piętrze było lodowato, a grudzień w Paryżu był ponury i szary niczym w strażnicy na dalekiej Syberii.
Simone pieszczotliwie pociągnęła Vincenzo za kurtkę.
– Nalegam, abyś był szczęśliwy! – zawołała i kolejny raz zawirowała, po czym się zatrzymała, aby złapać oddech.
Vincenzo objął ją w pasie, przyłożyła jednak dłoń do jego piersi i cofnęła się o krok, jakby chciała powiedzieć: „Nie musisz mnie przytrzymywać, nie przewrócę się”.
– Nic mi nie jest – powiedziała.
– Kochanie, odpocznij proszę.
– Nic z tego. – Wydęła soczyste, czerwone wargi w dąsie. – Nic mi nie jest. – Palcem narysowała sobie na twarzy uśmiech. – Ta wystawa... zawsze jej chciałeś, marzyłeś o niej.
– Oczywiście. – Spróbował powiedzieć to z ekscytacją, ale w jego piersiach, tam, gdzie powinna być ulga, tkwił splątany węzeł.
– Le Salon de la Société Nationale! – Głos Simone przepełniała duma. – Dwudziesta anniversaire, większa i ważniejsza niż zwykle, śmietanka paryskiej sztuki! Słyszałam, że nawet Rodin ma wystawiać. Wyobraź sobie, Vincenzo: twoje obrazy obok mistrzowskich brązów Rodina!
Mężczyzna skinął głową, pozwolił sobie poczuć coś na kształt dumy.
– Och, Vincenzo, to takie wspaniałe. – Z oddechu Simone jeszcze nie zniknęło zmęczenie.
– Usiądź, Simone. Proszę...
– To tylko to głupie kręcenie się w kółko... Nic mi nie jest.
Przyglądał jej się, otwierając puszkę La Paz. Nasypał nieco tytoniu na bibułkę i zaczął ją zwijać między kciukiem a palcem wskazującym w cienki wałeczek. Widok papierosa przypomniał mu słowa Paula Cézanne’a o tym, aby widzieć w przyrodzie stożek, kulę i cylinder – słowa, które wzięli sobie do serca Picasso i Braque, a nawet jego stary przyjaciel Max Jacob. Wkładając papierosa do ust, zmarszczył czoło.
– Kubiści... – rzucił, jakby spluwał.
– Proszę, Vincenzo, nie teraz... – Simone udała, że karci go wzrokiem. – Musisz być szczęśliwy. Nalegam na to!
Vincenzo westchnął, nie do końca docierało jeszcze do niego, że dwa jego obrazy zostaną włączone w największą wystawę paryskiego sezonu.
– Ogień zgasł? – spytał, aby zmienić temat i szybkim krokiem ruszył do drugiego pokoju, który Simone przemieniła w inny świat, malując od podłogi do sufitu zieloną winorośl i bluszcz w stylu chińskiego zwoju. Gdy panna Gertrude Stein przyszła na herbatę, uznała to za śmieszne i zabawne, choć sądziła, że to dzieło Vincenzo. Rzadko odzywała się do Simone, która w trakcie ich ostatniej wizyty w jej salonie przy rue de Fleurus 27 została relegowana do jej przerażającej partnerki o haczykowatym nosie, panny Toklas, która zawsze rozmawiała z „żonami”. Od tamtego czasu minął niemal rok. Im bardziej Vincenzo robił się mrukliwy, wręcz zgorzkniały, ich zwykłe wyjścia do galerii i pracowni innych artystów stawały się coraz rzadsze, Simone miała jednak nadzieję, że ta wystawa to zmieni.
Powstrzymała Vincenzo przed wrzuceniem kolejnego polana do pieca.
– Nie marnuj drewna. Przejdźmy się. Musimy świętować! – Zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała w policzek.
Chciał zapytać: „A skąd weźmiemy pieniądze?”. Jego skromne zarobki poszły prawie całe na książki i materiały malarskie, niewielka reszta została schowana na czarną godzinę dla dziecka.
– Idziemy świętować i koniec! Nie będziesz się dziś ze mną kłócić, monsieur Peruggia!
– Nie kłócę się. – Jakże by mógł? Z Simone, która nigdy nie narzekała ani na zimno, ani na wspólną łazienkę na korytarzu, ani na brak pieniędzy. Nie zapewniał jej luksusów, jak więc mógłby odebrać jej nawet tę okazję do świętowania?
Popatrzył jej prosto w twarz – nieco bardziej zaokrągloną od ciąży – i zmusił się do uśmiechu. Miał zostać ojcem, czego nigdy sobie nie wyobrażał. Martwił się, Simone miała bowiem słabe płuca, na które kilka razy w życiu chorowała, przechodziła też długotrwałe przeziębienia i fazy kaszlu, a w minionym roku nawet zapalenie płuc. Teraz jednak promieniała.
– Zgoda – stwierdził i wszedł między stosy książek. Z wielu tomów wystawały jak ośle uszy zakładki, a notatki na marginesach były dowodem trwającej przez lata walki o nadrobienie braku formalnego wykształcenia.
– Muszę ci opowiedzieć o tym, co robiłem dziś w Luwrze.
– Opowiadaj.
– Nie teraz. Przy kolacji.
W kilka minut Simone upięła włosy pod kapelusikiem w kształcie hełmu i wciągnęła na siebie gruby sweter, który z niejakim trudem obejmował jej powiększone kształty.
– Chodź – powiedziała, wyciągając delikatną dłoń.
Na ulicy Vincenzo objął Simone swoim ramieniem, a ona wtuliła się w niego. Pękał z dumy. No i miał też nieco nadziei. Może ta wystawa sprawi, że zacznie sprzedawać i zdobędzie tak potrzebne im pieniądze. „Na pewno – powtarzał w myśli – wszystko idzie ku dobremu”. Obserwował kątem oka, jak Simone wsuwa dłoń pod sweter i kładzie ją na pękatym brzuchu. Nie mógł uwierzyć, że wkrótce będą mieli dziecko.
Szli wzdłuż kanału Saint-Martin.
– Zbudował go Napoleon – poinformował swoją towarzyszkę. Głowę przepełniały mu tysiące faktów, o których czytał. Potem szli wznoszącą się i opadającą rue de Belleville, zatrzymując się na chwilę, aby rzucić okiem na rozpościerającą się w dole panoramę miasta oświetlonego przez mieszaninę latarni gazowych i tych nowych, elektrycznych, co dawało efekt jakby nad miastem unosiła się chmara robaczków świętojańskich.
– To zawsze tak pięknie wygląda... – westchnęła Simone, a z ust wyleciał jej obłoczek pary.
Vincenzo milczał. Nie pochodził z Paryża i nie czuł się tu jak w domu. Raczej jak nieproszony gość – z wyjątkiem chwil, gdy był z Simone.
Gdy opuścili biedną okolicę cyganerii, smrodek lekko skwaśniałego koziego mleka i śmieci zniknął, zastąpił go aromat świeżego, zimnego powietrza zmieszanego z zapachem kasztanów sprzedawanych na rogach w małych papierowych torebkach, które Vincenzo czasami przynosił do domu i zjadał, popijając białym winem. Nazywał to obiadem.
Gdy Simone poczuła zmęczenie, wsiedli do omnibusu z silnikiem, nowego wynalazku, i pojechali na Place des Vosges pełny eleganckich kamienic i posiadłości, które – o czym Vincenzo też kiedyś czytał – gościły w przeszłości kardynała Richelieu, Victora Hugo, liczne kurtyzany i niejedną królową. Był przekonany, że któregoś dnia kupi dla nich wielki dom, podobny do tych na placu. Simone zasługiwała na to jako kobieta, którą kochał w nieopisany sposób.
Na rue de Rivoli pojazdy stały w zatorze ulicznym – nowe samochody osobowe i taksówki z silnikami wyparły dorożki – wysiedli więc z omnibusu, aby pójść dalej wzdłuż rzeki, gdzie panował większy spokój. Drzewa były nagimi, szarymi pniami z cienkimi kreskami gałęzi. Na rzece holownik ciągnął barkę, nad którą krążyła chmara mew skrzeczących wniebogłosy. Wiatr nasilił się, mierzwiąc gęste, czarne włosy Vincenzo i unosząc szeroką spódnicę Simone, co bezskutecznie próbowała powstrzymać.
– Ciepło ci, kochanie? – spytał mężczyzna, jak zawsze niespokojny o jej delikatne zdrowie.
– Oczywiście. Czuję się wspaniale! – odparła z uśmiechem, opanowując spódnicę.
Vincenzo wiedział, że za żadne skarby nie przyznałaby się, że jest jej zimno i nie popsułaby wspólnego czasu na mieście. Uśmiechnął się, co ostatnio zdarzało się rzadko, i pocałował ją w czoło.
Szli dalej, dyskutując, gdzie zjeść. Simone zaproponowała pewną kawiarnię, Vincenzo inną, tańszą. Szybko jednak zmienił zdanie.
– Zjemy w La Pêche Miraculeuse!
– Że jak? – Simone zatrzymała się i wbiła w niego wzrok. – Na pewno jest obok mnie Vincenzo Peruggia, który od wstania z łóżka do zaśnięcia narzeka, że nie ma pieniędzy?
– Ja nigdy nie śpię – odparł, co było prawdą, powiedział to jednak ze śmiechem, co także Simone doprowadziło do śmiechu. – Świętujemy, więc poszastajmy pieniędzmi!
Przytuleni minęli pomnik Henryka IV Wielkiego, gdzie Île de la Cité kończyła się ostrym trójkątem i przechodziła w mały park przy samym brzegu rzeki. Płynący po rzece holownik wyrzucał w niebo kłęby czarnego dymu, a cała okolica była w trzech barwach: szarości, czerni i bieli – jak na obrazie Édouarda Maneta, którego Simone podziwiała, a nawet próbowała naśladować w swoich malarskich próbach.
Tuż za parkiem znajdowała się słynna restauracja z widokiem na Sekwanę. W środku było gwarno, szczękały sztućce i talerze, zapach owoców morza mieszał się z zapachem dymu tytoniowego.
– Ostrygi – zamówił Vincenzo, gdy usadowiono ich pod oknem, przy stoliku, na który nalegał. – I butelkę waszego najlepszego muscadeta.
Kelner uniósł pytająco brew.
– Jakiś problem? – spytał Vincenzo, rzucając mu złowrogie spojrzenie i wygładzając wyświechtaną kurtkę.
– Nie, monsieur – odparł kelner i uciekł.
– Widziałaś, jak się na mnie patrzył? Jakbym nie miał prawa tu być, był kimś obcym, przestępcą!
– Ciii... – odparła Simone. – Nie psuj chwili. Nic się nie stało.
– Nic? Gapił się na mnie, jakbym był żebrakiem, który chce obrabować elegancką restaurację!
– Vincenzo... proszę. Nie teraz.
Poskromiony, schylił głowę.
Simone delikatnym ruchem uniosła mu podbródek.
– Jestem tu z najmądrzejszym i najprzystojniejszym mężczyzną na sali.
– Najmądrzejszym?
– Kto czyta i studiuje więcej od ciebie? Choć nie zakwestionowałeś najprzystojniejszego! I niedługo człowiek sukcesu!
Vincenzo niemal bezwiednie się uśmiechnął.
Gdy przyniesiono ostrygi, skropili je cytryną i zaczęli powoli jeść, popijając zebraną w muszlach słoną wodą. Gdy skończyli wino, Vincenzo – prawdopodobnie już lekko podpity – zamówił następną butelkę oraz pommes de terre à l’huile, smażone w oleju ziemniaki podawane z chlebem o grubej, chrupkiej skórce do moczenia w sosie.
– Co takiego chciałeś mi powiedzieć? – zagaiła w końcu Simone. – O swojej dzisiejszej pracy.
– No cóż, znasz Gastona Ticolata, drania rządzącego naszym działem konserwacji jak tyran, który zawsze nazywa mnie „imigrantem”, poniewiera mną, każe robić raz to, raz tamto... – Wziął głęboki wdech. – Nieważne. Chciałem ci tylko powiedzieć, że zlecił mi wyposażenie obrazów w szkło.
– Obrazy pod szkłem? Ale to sprawi, że nic nie będzie widać! Odblask...
– Być może, w każdym razie muzeum postanowiło chronić swoje najcenniejsze okazy. Choć nie w tym rzecz. Chodzi o to, które obrazy zostaną oszklone i nad którym dziś pracowałem.
Simone pochyliła się nad stolikiem, światło świec odbiło się w jej oczach tak, że wyglądały na złote.
– Nad którym?
Vincenzo przeciągał chwilę. Podobał mu się wyczekujący wyraz twarzy ukochanej.
– Zgadnij – odparł, szeroko się uśmiechając. Było to coś tak rzadkiego, że Simone przystała na jego gierkę. Zaczęła się stukać palcem w wargę.
– Alegoria Courbeta.
– Nie, to za duże na szkło i dobrze o tym wiesz. – Uśmiech zniknął mu z twarzy. Gdy marszczył czoło, jego prawe, słabsze oko zdawało się jeszcze mniejsze.
– Nie patrz tak na mnie.
Czuł się winny, że ma tak mało cierpliwości do tej wyjątkowej kobiety, chciał jednak, aby opowieść dorównywała odczuwanemu przez niego podnieceniu. Chciał jej też zaimponować.
– Jeszcze jedna próba.
– Paskudny Tycjan w Salonie Carré?
– Nie, ale jesteś bliżej.
– Powiedz wreszcie! – Simone wyciągnęła rękę i zalotnie klepnęła go w ramię.
– Pani od Leonarda.
– Nie! – Oczy Simone rozszerzyły się. – Niemożliwe!
– Tak! Trzymałem ją w rękach!
– Mona Lisę? Kłamiesz!
– Byłem od niej na tyle – Vincenzo palcami pokazał, że jedynie o milimetry. – Widziałem każdy szczegół: góry i ścieżki, każde pociągnięcie pędzla na jej włosach, nawet pęknięcia na zawerniksowanej powierzchni.
Oczy Simone rozszerzyły się jeszcze bardziej.
– I jak było? Co czułeś?
Pytanie zaskoczyło go. Co czuł? Ekscytację? Oczywiście. Podniecenie? Bez dwóch zdań. Kilka miesięcy później wmawiał jednak sobie, że czuł zazdrość – o to, że Leonardo stworzył coś, na co jego nigdy nie będzie stać, coś pod każdym względem idealnego i dlatego zechciał, aby na zawsze zniknęło z powierzchni Ziemi.
– Mogę ją zobaczyć? – spytała Simone.
– Oczywiście. Możesz dowolnego dnia przyjść do tego żałosnego cmentarzyska sztuki i pogapić się na obraz jak każdy.
– Vincenzo, nie mów tak. Któregoś dnia twoje prace – a może nawet i moje – będą w takim cmentarzysku sztuki. Miałam na myśli, czy mogłabym iść z tobą, kiedy pójdziesz następny raz, aby potrzymać ją w dłoniach?
– Ticolat nigdy na to nie pozwoli.
– W takim razie mam lepszy pomysł. Przynieś mi obraz do domu i powieszę go nad naszym łóżkiem! – Simone roześmiała się, Vincenzo zawtórował, choć przeszło mu przez głowę, że gdyby mógł, toby to zrobił. Że zrobiłby dla Simone wszystko, naprawdę wszystko.
Gdy skończyli jeść, zamówili kawę ze słodką śmietanką. Po chwili milczenia Simone wróciła do rozmowy.
– Vincenzo, ten wieczór to było coś cudownego.
On przytaknął, ale choć był nasycony jedzeniem i winem, czuł w środku pustkę.
Wracali przez Ogrody Tuileries. Minęli fontannę z wyłączoną wodą, prostokątne rabaty, na których nic nie kwitło. Vincenzo obejmował Simone ramieniem; ona udawała, że jest jej ciepło, a on udawał, że jest zadowolony, choć cały czas miał pustkę w duszy.
Gdy zauważył, że Simone drży, zaczął nalegać, aby bez względu na koszty znowu wsiedli do omnibusu. Jakiś czas potem, w domu, gdy skończyli się kochać, a Vincenzo leżał na materacu, trzymał dłoń na wzgórku brzucha Simone, obserwował, jak śpi i delikatnie podciągnął jej koc pod brodę. Nawet wtedy, gdy zachwycał się delikatną urodą kobiety, o której mógł mówić „moja”, czuł w duszy pustkę. Jeszcze później, gdy nie mogąc spać, poszedł pokręcić się po pokoju, który Simone wymalowała w winorośle i bluszcz, i patrzeć przez okno na budowaną właśnie, oświetlaną księżycowym światłem kopułę kościoła Sacré-Coeur, cały czas czuł tę pustkę.
Ze sterty książek wyjął Kwiaty zła Baudelaire’a i zaczął czytać strofę o śmierci i rozkładzie. Drżącymi rękami szybko odstawił tomik, choć słowa poety nie chciały odejść i odbijały się echem w jego głowie.