Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy stojący na wystawie orzeł z kalesonów naprawdę zachęcał do kupowania? Jak można było w zimie przetrwać dwa dni w kolejce po kredens? Od kiedy w sklepach była Coca-cola? Czy naprawdę kioskarki dziurawiły prezerwatywy? Więcej kupowało się książek czy wódki? Jaki ciuch kosztował tyle, co połowa Syrenki i czym pachniało w sklepach Baltony? Gdzie kupujących witały postaci z baśni Ali Baba i czterdziestu rozbójników? Gdzie można było usłyszeć: „czeńcz many”, a gdzie: „E, cwany gapa, nie bądź pan taki specjalista z miodem w uszach, pan tu nie stał!”?
Reportaż Wojciecha Przylipiaka to barwna opowieść o zakupowej rzeczywistości okresu 1945–1989. To świat wiejskich GS-ów i przeszklonych domów handlowych, prywatny handel i państwowe molochy. Pewex, Moda Polska i towary spod lady.
Autor oddaje głos ludziom po obu stronach lady: kupującym i sprzedawcom. Nie powiela mitów o epoce wiecznego niedoboru, ale buduje z fragmentów zasłyszanych historii świat rzeczywisty, niepozbawiony oryginalności, społecznej inicjatywy, codziennej ekscytacji. To także świat ponadczasowego polskiego designu, mody, która wciąż zachwyca, fantastycznych haseł reklamowych czy neonów.
Bywa sentymentalnie, często zabawnie, nieraz przerażająco. Zawsze za to – prawdziwie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Projekt okładki
Adam Kosik
Redaktor prowadzący
Barbara Czechowska
Redaktor merytoryczny
Sylwia Niemczyk
Redaktor techniczny
Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej
Robert Fritzkowski
Korekta
Katarzyna Szajowska
Beata Kozieł
Wybór zdjęć
Barbara Czechowska
Wojciech Przylipiak
Zdjęcie na okładce
Kiosk Ruchu przy wieżowcu „Konkrety”, nazywanym tak od zamontowanego na nim neonu reklamującego „Konkrety” – tygodnik Zagłębia Miedziowego, rok 1975 © Krzysztof Raczkowiak/Archiwum Muzeum Historycznego w Lubinie
© for the text by Wojciech Przylipiak
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2023
ISBN 978-83-287-2794-6
Sport i Turystyka – MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2023
–fragment–
Merezowi
Pamiętam, że z pieniędzmi nie było kłopotu. Nie żeby rodzice byli bogaci. Mama pracowała w szkolnej czytelni, tata architekt. Lata 80., milicyjny Słupsk, blokowisko Zatorze. Niespecjalnie mi jednak czegoś brakowało. Miałem komiksy Kajko i Kokosz i Tytusa, które czytałem po kryjomu, chowając pod lekturami. Gazety z plakatami Sandry, Lady Pank, Limahla. Matchboksy, lego, koparkę z kiosku, słodycze. Nie pieniądze były kłopotem, tylko zakup upragnionego towaru. Co z tego, że mama dawała na komiks, jak zdobycie go w kiosku graniczyło z cudem. I tak było ze wszystkim. Oczywiście poza skarbami z Peweksu. Tutaj wizyty były świętem, a zakupy świętem podwójnym. Jeden matchbox na pół roku. Podobnie z lego. Wizyta w Peweksie wychodziła poza codzienny zakupowy rytuał: wizytę w supersamie (mleko w worku, chleb wyjadany w drodze powrotnej, cukierki Irysy, Mirinda), w kiosku (po jego zamknięciu stukaliśmy przez kraty w szyby, za którymi stały paczki papierosów, by się przewracały), w lodziarni „Magnolia” (w ogródku stała piękna magnolia).
Supersam był super, bo był samoobsługowy i miał wózki. Dużo było z nimi zabawy. Obok kas swoje stanowisko miała pani od repasacji pończoch, wiecznie pochylona, w okularach. Przy kasach otwieracz na sznurku, pojemnik na kapsle. Pod tym sklepem sam uczyłem się handlu, sprzedając książki wyniesione z domu. Na szczęście na regałach było ich tyle, że mama nie wiedziała, co wynoszę. Zresztą zawsze po udanej sprzedaży kupowałem jej kwiatek.
Wyrwaniem się z tego osiedlowego życia były również podróże do centrum miasta i wizyty w Rolniczym Domu Towarowym zwanym rolniczakiem. Na każdym piętrze inne towary, ale wszystko było tam jakieś takie szarobure i niespecjalnie przyciągało. W przeciwieństwie do tego, co było w sklepie sportowym, Bomisie i Składnicy Harcerskiej. Tam chodziło się popatrzeć na sprzęt sportowy, elektroniczny, zabawki. Cudownie było przy okazji zahaczyć o stoisko z watą cukrową albo saturator, który w ciepłe dni ustawiał się w centrum miasta.
Z początku lat 80. pamiętam, że niewiele było w sklepach i dziwiłem się, po co ludzie stoją w tych ogromnych kolejkach, skoro na półkach pustki. Jak chciałem coś słodkiego, to mama robiła kogel-mogel albo jadłem chleb z masłem i cukrem. Skarbów z Peweksu w domu było jak na lekarstwo. Pod koniec dekady sytuacja się zmieniła. Sklepy zapełniły się towarami, na ulicach pojawiało się coraz więcej straganów, łóżek polowych, szczęk z przeróżnymi dobrami, a w domu miałem coraz więcej zagranicznych zabawek. Komputer Atari kupiony w Peweksie w Koszalinie, magnetowid JVC.
Każdy ma własny obraz zakupów w PRL-u, choć na pewno są też wspomnienia wspólne. Ta książka je przywołuje. Zarówno te ze strony sprzedawców, jak i kupujących. Tych z domów handlowych, ze spożywczaków, sklepów, w których można było kupować za bony albo obcą walutę, kiosków Ruchu, Mody Polskiej, KMPiK-ów, Cepelii, wszelkich targów, bazarów. Wspomnienia burzą obraz handlu w PRL-u kojarzony wyłącznie z pustymi półkami (ewentualnie zastawionymi octem). Nie było jednak też różowo. Wobec tego, jak to z zakupami było?
Za pół roku otwarcie, a już przyjmują towar.
Klient ma tu mieć możliwość wzięcia wszystkiego do ręki, sprawdzenia.
Kamery ochrony mają być.
– Powiedz mnie pan, panie Mrówka, co tu będzie w tem szklanem pudle?
– „Junior”.
– Co za „Junior”?
– No, pętak.
– Jak to pętak? Nie rozumie pana.
– Co pan gazet nie czytasz, jak pragnę zdrowia, przecież już parę lat tem piszą, że tu właśnie będzie roztwarty dom towarowy „Junior”.
– Dlaczego właśnie pod takiem?
– To po łacinie. Znaczy się niedorostek, pętaczyna, czyli że będą tam załatwiali klejentów – niedorostków1.
STEFAN „WIECH” WIECHECKI O SKLEPIE JUNIOR W MAGAZYNIE „OPINIA”
Dziki tłum zgromadzony w dniu otwarcia nowoczesnego i jednego z największych w Polsce Spółdzielczego Domu Handlowego Klimczok w Bielsku-Białej. Jest 19 grudnia 1988 roku, nieco ponad rok później – 29 grudnia 1989 roku – Sejm uchwalił ustawę przywracającą historyczną nazwę państwa: Rzeczpospolita Polska. Nastąpił formalny koniec PRL
„Ekipa telewizyjna przyjechała do Bielska z zamiarem pokazania nowego sklepu, ale w obliczu tego, co zastaliśmy na miejscu, sama sprawa sklepu przestała być ważna. Tu rozegrał się po prostu ludzki dramat” – relacjonował reporter w puszystej czapie na głowie i z przerażeniem w oczach. Zdjęcia pokazywały, że miał powody, aby czuć przestrach.
Tłumy ciągnęły się przez parking i wylewały aż na chodnik po przeciwległej stronie ulicy. Na parkingu milicyjne samochody, sami funkcjonariusze kryli się za drewnianą barierą, która dzieliła ich od napierającego, dzikiego tłumu. Ktoś mdleje, słychać gwizdy, krzyki: „Uważajcie…”, „Ratunku…”, „Jezu!”.
Niektórym udaje się ominąć milicyjną blokadę: wspinają się po schodach, przeskakują przez barierki i omijając milicjantów, dobiegają do drzwi. Inni próbują wspinać się po rosnącym obok schodów drzewie. Spragnieni zakupów ludzie depczą sobie po nogach, ktoś gubi czapkę, komuś tłum urywa paski w plecaku, walają się zagubione parasole, rękawiczki, szaliki, okulary. Tych, którym udaje się przedostać przez balustrady, milicjanci przerzucają na drugą stronę. Przypomina to strefę wojny[1], a przecież tylko otwierają nowy sklep. „Tylko” warto jednak wziąć w cudzysłów. To czas kulminacji kryzysu gospodarczego, w sklepach brakuje dosłownie wszystkiego. Stąd nie dziwi odpowiedź młodego człowieka, którego reporter łapie tuż po tym, jak tamtemu udało się przedrzeć przez kordon milicji:
– Tak szybko, ale po co?
Ten zdyszany, w amoku, krzyczy w biegu:
– Jak po co, po wszystko!
Jest poniedziałek 19 grudnia 1988 roku. Zimno, gdzieniegdzie zalega zamarznięty, brudny śnieg. Niektórzy zgromadzeni pod domem towarowym będą nim nacierać twarze, żeby nie zemdleć, dodać sobie energii. Podobno ludzie gromadzą się już od początku grudnia, codziennie. Aby nie wywołać paniki, nie podano dnia otwarcia. Za to w jednym z wywiadów dyrektor domu handlowego powiedziała nieroztropnie, że będzie tam dostępny chodliwy towar. To wystarczyło, by ludzie czekali na jego otwarcie.
Ludzie wspinają się po schodach, wdrapują na drzewa, przeskakują przez barierki. Próbują przechytrzyć pilnujących porządku milicjantów. Rozgrywa się ludzki dramat, bo w sklepach brakuje dosłownie wszystkiego
Wieczorny Dziennik Telewizyjny poda tego dnia informacje o posiedzeniu komisji kontrolno-rewizyjnej PZPR, trzęsieniu ziemi w Armenii, dwóch golach Diego Maradony w meczu jego drużyny Napoli w lidze włoskiej. Reportaż o otwarciu jednego z najnowocześniejszych i największych domów towarowych w Polsce, Spółdzielczego Domu Handlowego Klimczok w Bielsku-Białej, zostanie wyemitowany pod koniec wydania. W materiale widać zmarznięty tłum przy budynku z neonami „Społem” oraz „SDH”, a także stojące co kilka kroków grupki milicjantów. Po tym, jak reporter wypowie słowa o ludzkim dramacie, zostaną jeszcze pokazane scenki z udziałem klientów.
– Bardzo się pani spieszy do tego sklepu?
– Nie, ja chcę już wyjść – odpowiada zdyszana pani.
– Ale co pani chciałaby tu kupić?
– Nic już nie chcę kupić! Niech pan mnie puści. – Zirytowana, odsuwa mikrofon.
W środku tłumy napierają na stoiska z napisami: RTV, Dywany, Pościele… Jeden ze szczęśliwych klientów próbuje dźwigać dwa dywany naraz. Kupowane są czarno-białe telewizory (kolorowych nie wystawiono), kurtki jugosłowiańskie, majtki bawełniane, futra, motory…
Ludzie okutani w ciepłe czapy, kożuchy, zimowe buty Relaks wynoszą to, co akurat udało się zdobyć. Przyjechali z całej Polski, nawet ze Szczecina, Lublina, Słupska. Są tak zaaferowani, że zapominają o bożym świecie. Podobno jeden z klientów zostawił w przymierzalni portfel z milionem złotych i 250 dolarami. W tle migoczą gdzieniegdzie choinki, trwa przecież okres świąteczny.
Reporter łapie też klienta przy ladzie. Kamera pokaże, że pod ramieniem ściska kilka paczek, w ręku siatka z resztą zakupów. Za nim kolejka z innymi szczęśliwcami, którzy dostali się do sklepu.
– Przepraszam pana najmocniej, widzę, że coś udało się panu kupić, co to jest?
– Swetry, dres, koszula.
– Teraz już trochę spokojniej niż tam na dole, tak?
– Raczej tak.
– Niech mi pan tak na spokojnie już powie, czy te swetry były warte takich przeżyć?
– Nie, nie było to warte. – Klient ewidentnie nie zdobył tego, o czym marzył, więc – co dla tamtego okresu charakterystyczne – wziął to, co było, tym razem padło na swetry.
Wielka majówka, reż. Krzysztof Rogulski, 1981
We wspaniałej scenie koncertu plenerowego zespołu Maanam na pasażu Wiecha na tyłach Domów Towarowych Centrum można zobaczyć, jak na przełomie lat 70. i 80. wyglądało to reprezentacyjne miejsce stolicy. Na potrzeby filmu zespół Kory zagrał prawdziwy koncert i szybko zgromadził tłum. Występ ogląda też bohater filmu, szesnastoletni Rysiek (w tej roli Zbigniew Zamachowski, dla którego był to ekranowy debiut). W filmie słychać kilka fragmentów piosenek Maanamu, m.in. przeboju Stoję, stoję, czuję się świetnie i utworu Tango Domy Centrum. Premiera filmu zbiegła się z premierą debiutanckiej płyty zespołu, pt. Maanam.
Kilka dni później „Kronika. Tygodnik Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Bielsko Biała” relacjonowała: „Braki w zaopatrzeniu innych sklepów zgromadziły tu tłumy kupujących. To, że szyby ostały się całe, że nikogo nie rozdeptano, zawdzięczać należy wysiłkom bielskiej milicji. Gdyby nie chłopcy w niebieskich mundurach, nie wiadomo, co mogłoby się stać – twierdzą właściciele Klimczoka”.
Szczęśliwcy wynoszą to, co udało się zdobyć: dywany, sprzęt RTV, AGD. Niektórzy przyjechali w tym celu z odległych zakątków Polski. Końcówka lat 80. to szczyt braków w nawet podstawowym zaopatrzeniu
Wszystkiego potrzeba, niczego nie ma
Braki w zaopatrzeniu były charakterystyczne nie tylko dla Klimczoka i dla końcówki lat 80. Choć faktycznie ostatnia dekada PRL-u była szczególnie uciążliwa, jeśli chodzi o brak nawet podstawowych towarów, to z ich dostępnością były kłopoty przez wszystkie lata socjalizmu, może poza krótkim okresem gierkowskiej prosperity w latach 70.
Dwa przykłady: najpierw pieluchy, potem telewizory. Oba towary luksusowe, choć każdy na inny sposób. Dziś pieluszki – przede wszystkim jednorazowe i w wielu rozmiarach – są dostępne bez problemu. W PRL-u w sprzedaży były wyłącznie pieluchy tetrowe, które wymagały prania, o jednorazowych mało kto nawet słyszał. Wystarczyło stanąć przed blokiem i spojrzeć w górę, żeby domyślić się, w którym mieszkaniu jest niemowlę – w tym, na którego balkonie suszą się białe tetrowe szmatki. Ich pranie (ręcznie albo w pralce Frania), suszenie, prasowanie zajmowało codziennie mnóstwo czasu, choć i tak trzeba się było cieszyć, że jest co prać, suszyć i prasować. Po narodzinach dziecka młodzi rodzice dostawali wyprawkę, w której było trochę pieluch, ale za mało. Trzeba było kupować albo prosić znajomych ze starszymi dziećmi.
Jednorazowe pampersy pojawiały się w peweksach, ale ich cena była wielokrotnie wyższa od tetrowych klasyków. Rodziców nie było na nie stać. Moja mama wspomina: „Pieluchy tetrowe można było kupić na sztuki, w paczkach, m.in. na dziale z pasmanterią w pedecie. Częściej jednak kupowałam tetrę na metry, w domu handlowym w dziale z materiałami, a potem sama cięłam ją i obszywałam pieluszki na maszynie. Na taką tetrową pieluszkę czasami zakładało się zewnętrzną pieluchę, grubszą, z flaneli, też kupowaną na metry. Moja mama bardzo ładnie ją obrabiała, wyszywając na przykład jakiś ozdobny szlaczek. Te zewnętrzne zmieniało się rzadziej”[2].
Patrząc na swoje niektóre zdjęcia z dzieciństwa, widzę, że czasami rzeczywiście nie zmieniano ich od razu – latam po pokoju z wielką plamą jak gdyby nigdy nic. Najpewniej czekano do ostatniej chwili, żeby zmienić pieluchę i znowu rozpocząć proces prania, suszenia itp.
W kryzysie lat 80. pieluchy były dostępne wyłącznie za okazaniem karty ciąży. Obowiązywał także przydział na ubranka dla dzieci, kaftaniki, kocyki. Wszystkiego dostawało się dużo za mało, niż realnie było potrzebne, dlatego działała tu złota zasada PRL-u: „Zrób to sam” – czy raczej sama, bo w realizowaniu tej zasady specjalizowały się przede wszystkim Polki. W jednym z numerów „Przyjaciółki” z 1948 roku redakcja polecała na przykład, by koszulki dla niemowlęcia uszyć ze starej bielizny płóciennej. W wydaniach z tego samego okresu powtarzają się też napomnienia, by pieluszki były często prane, dokładnie płukane w czystej wodzie i prasowane[3]. Powojenne pisma kobiece odegrały wielką rolę w propagowaniu zasad higieny w Polsce, chociaż młodzi rodzice mieli przez nie o wiele więcej pracy.
Sklep ze sprzętem RTV, a w nim wybór telewizorów: Lazuryt, Neptun i Ametyst oraz radioodbiorników: Sobótka, DMTL-202, Halka, Trubadur, DML-331, Lira i Okaryna. Już same ich nazwy przyciągały, rok 1974
Zrelaksować się za to mogli przy telewizorze – choć z jego zakupem było jak z pieluszkami. Telewizory stanowiły w PRL-u dobro luksusowe. W Polsce telewizja zaczęła nadawanie na początku lat 50. – najpierw emitowano półgodzinny program raz w tygodniu (i to tylko w stolicy i okolicach), potem trzy razy w tygodniu – ale pod strzechy odbiorniki trafiły dopiero dekadę później. Wcześniej programy oglądano zazwyczaj jedynie w świetlicach w zakładach pracy, a codzienną domową rozrywkę zapewniało przede wszystkim radio, które było łatwo dostępne i tanie.
Sytuacja poprawiła się po tym, jak w drugiej połowie lat 50. Warszawskie Zakłady Telewizyjne zaczęły produkować telewizory Belweder i Wisła. Ciekawe jednak, że wcale nie trzeba było kupować takiego telewizora (który w latach 60. kosztował około 8 tysięcy złotych, co przy średniej pensji wynoszącej blisko 2 tysiące było wielkim wydatkiem), żeby raz na jakiś czas obejrzeć „Dziennik Telewizyjny” albo teleturniej „Wielka gra”. W niektórych miastach można było telewizor wypożyczyć. A jako że w pierwszych latach sprzedaży telewizorów w Polsce niewiele wiedziano o tym cudzie techniki, to na przykład w klubach studenckich organizowano pogadanki na temat obsługi odbiornika.
Telewizor (w tym przypadku Ametyst 1012) łączył pokolenia i podtrzymywał kontakty sąsiedzkie, rok 1975. Program Drugi nadawał dopiero od 5 lat, emisja rozpoczynała się w godzinach popołudniowych
W październiku 1970 roku uruchomiono Program Drugi Telewizji Polskiej, w zamierzeniach kulturalno-oświatowy, jednocześnie na rynku pojawiły się kolorowe telewizory. Pierwszym był Jowisz. Ważył 32 kilogramy i powstał w Warszawskich Zakładach Telewizyjnych w porozumieniu z francuskim Thomsonem. Jego możliwości nie były jednak w pełni wykorzystywane, bo Telewizja Polska wciąż produkowała programy w czerni i bieli – jeśli już pokazywano coś w kolorze, to atrakcje typu zjazd PZPR albo obrady Sejmu.
W latach 70. WZT produkowały też Rubina, na radzieckiej licencji, w wersji kolorowej. Żeby go przenieść, potrzeba było silnego chłopa albo i dwóch – ważył ponad 50 kilogramów. Bywał też niebezpieczny, bo czasami dochodziło do samozapłonów. Wynikały one z tego, że niektóre elementy tego modelu były wykonane z tektury, a na domiar złego telewizor pobierał wysokie napięcie (było konieczne przy ówczesnych układach lampowych). O iskrę było więc wyjątkowo łatwo. Mimo zagrożenia pożarowego cieszył się wielkim powodzeniem. W gierkowskiej epoce Polacy, odurzeni propagandą sukcesu, chcieli w domach relaksować się właśnie przy telewizji, a nie tylko przy radiowych Matysiakach czy W Jezioranach. Telewizor stał się jednym z pragnień Polaków. Jak śpiewał Grzegorz Markowski: „Telewizor, meble, mały fiat – oto marzeń szczyt”. W samym tylko 1975 roku Polacy kupili milion telewizorów, co było liczbą dwukrotnie większą niż na początku dekady2.
Alternatywy 4, reż. Stanisław Bareja, 1981–1983 rok
Doskonały obraz kartkowej i kolejkowej rzeczywistości lat 80. w krzywym zwierciadle. Emeryt Antoni (Bolesław Płotnicki) jest ulubionym sąsiadem na całej klatce, bo jako inwalida jest w sklepach obsługiwany bez kolejki. Lokatorzy zabierają go więc po kolei na zakupy. Za to wynalazca grany przez Jerzego Bończaka chce ulżyć wszystkim stojącym w kolejkach i buduje specjalnego robota kolejkowego Ewa-1. Ten jednak przegrywa z brutalną kolejkową rzeczywistością.
Trzeba przyznać, że telewizory produkowane w WZT czy gdańskim Unimorze miały przyciągające nazwy: Ametyst, Fregata, Neptun, Saturn, Zefir, Fiord, Tosca, Aladyn. Jednak zazwyczaj to wspomniane radzieckie Rubiny (też piękna nazwa) lądowały w domowym salonie (koniecznie z serwetką na obudowie). Po prostu były dwa razy tańsze niż na przykład telewizory Jowisz, choć to wcale nie znaczy, że były tanie. Pod koniec lat 70. kosztowały ponad 20 tysięcy złotych, podczas gdy średnia pensja wynosiła niewiele ponad 5 tysięcy złotych (w 1979 r.). Właściciele telewizorów mieli powodzenie w towarzystwie. Sąsiedzi i rodzina, dalsza i bliższa, koledzy z pracy – wszyscy chcieli dostąpić przywileju i zobaczyć nowy odcinek Czterdziestolatka, nowy spektakl Teatru Sensacji Kobra albo relację z Wyścigu Pokoju.
Pod koniec dekady sytuacja zaczęła się poprawiać, coraz więcej telewizorów docierało do nas z Zachodu. Marzeniem stał się telewizor niemiecki albo japoński. Z peweksu albo kupiony na czarnym rynku.
[1] Takie bitwy nie były w latach 80. niczym dziwnym. Kiedy w serialu Alternatywy 4 Balcerek (Witold Pyrkosz) widzi obraz Bitwa pod Grunwaldem, stwierdza: „Taka bitwa jest u nas na Targówku, jak rzucą balerony do rzeźnika”.
[2] Takie pieluchy, oczywiście czyste, wyparzone czasami podbierali małżonkowie. Idealnie nadawały się do przecedzenia roztworu na domowe wino, nalewkę.
[3] Porad nie brakowało też à propos dbania o bieliznę, która również była towarem deficytowym. Przykład z „Przyjaciółki” z 17 października 1948 roku: „Zbutwiałą od wilgoci bieliznę oczyści się z pleśni nacierając plamy roztworem z 10 łyżek wody, 1 łyżki amoniaku i 1 łyżki soli. Zastarzałe plamy od wilgoci posmarować surowym masłem, po godzinie zwilżyć roztworem wody z dodaniem potasu, po pół godzinie zaprać w wodzie z boraksem, wreszcie wyprać normalnie”.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Do pedetu, cedetu, SDH-u i rolniczaka
1 Z felietonu Stefana Wiecheckiego o domu handlowym Junior, „Opinia”, nr 8, 1968.
2 J. Kochanowski, Tylnymi drzwiami. Czarny rynek w Polsce 1944-1989, W.A.B., Warszawa 2015.
Sport i Turystyka – MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz