Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najprostsza metoda podróżowania to przemieszczanie się w przestrzeni – z punkt A do punktu B. Ale przecież można też podróżować w czasie, w historii, w emocjach, w wiedzy – naukowej i tajemnej. Marek Pernal jest tym przewodnikiem, który prowadzi czytelnika przez wszystkie kręgi podróżowania. I pomaga odkrywać to, czego mapy nie pokazują, czego zwykłe bedekery nie opisują.
20 opowieści, które składają się na książkę „Zapiski uratowanego z wrzątku”, to lektura pasjonująca, ale też prawdziwa wędrówka po Azji, Afryce, Ameryce i Europie. Na wytyczonych przez Pernala szlakach spotykamy mistrzów pióra, pędzla, dłuta; podziwiamy dokonania wielkich architektów i zapomnianych geniuszów; poznajemy smaki, kolory i zapachy Wschodu i Zachodu; zagłębiamy się w uliczki, place, bazary i zaułki starych miast Północy i Południa – a wszędzie czeka na nas Opowieść.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 255
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Koncepcja, redakcja, korekta:
Redakcja-Kreacja
Projekt graficzny okładki, projekt layoutu, skład:
Krzysztof Grzegorz Sufa-Chrostowski
+48 501453924
Fotografia na okładce:
Jacek Poremba
Wydawca:
Oficyna Wydawnicza Kontynenty
ul. Klonowa 13
05-220 Zielonka
Copyright © by „Kontynenty” 2023
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Wydanie I
Zielonka 2023
ISBN: 978-83-961233-7-4
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Przyznam się tutaj do pewnej mojej fascynacji, której są winne panny z Awinionu. A właściwiej: panienki z calle d’Avinyó.
Otóż w wydanym w 2011 roku „Spacerowniku historycznym. Barcelona. Miasto, ludzie, książka, film” Marka Pernala wyczytałem alternatywną historię powstania słynnego obrazu Pabla Picassa. Tytuł tegoż dzieła tłumaczy się na polski od zawsze jako „Panny z Awinionu”. Ale – jak się okazuje – nie ma ono nic wspólnego z francuskim miastem Awinion. Pięć przedstawionych na nim postaci nie stoi bowiem – jak sobie przez lata całe wyobrażałem – na słynnym moście świętego Bénézeta. Owszem, stoją, ale w progach domów uciechy na ulicy d’Avinyó w dzielnicy swego czasu nawiedzanej chętnie nie tylko przez marynarzy. Dowodem ich stania – i wyczekiwania – miałyby być głębokie dziury w kamiennych progach wyżłobione przez obcasy ich butów. Tak napisał Marek Pernal. I oto jest listopadowy wieczór, calle d’Avinyó spowija ciągnąca od kolumny Kolumba mgła, a ja z nosem przy bruku chodzę od drzwi do drzwi na calle d’Avinyó i na uliczkach sąsiednich i wypatruję dowodów na twierdzenie Pernala. Ekspedycja napotyka na trudności: większość kamienic jest już po remoncie i lśni nowymi marmurami, część jeszcze w trakcie renowacji i odrzwia ich zasłonięte są folią i zabite dechami. Ale – jest! Udaje mi się wypatrzeć jeden, a za chwilę drugi kamienny, szary próg z ze śladami po panienkach – nie tylko z Avinyó – i ich trwaniu w oczekiwaniu na klienta. Lata, dziesiątki lat szlifowania kamieni obcasami... Tak oto Pernal za jednym zamachem odsłonił przede mną dwie tajemnice: Pabla Picassa i Barcelony. Po kilku latach wróciłem w to miejsce, ale progów już nie ma – zastąpiły je nowe, równe, eleganckie – gotowe do szlifowania.
Ale ja od tamtej pory chodziłem po Barcelonie już tylko za Pernalem. Zadzierałem głowę, by w zaułkach Barcelonety wypatrzeć zapomniane sgraffito. Szukałem kolejnych dzieł ulicznych Joana Miró. Godzinami wlepiałem wzrok w fasadę Sagrady Famíli, by rozszyfrować każdą z postaci, każdy ornament w artystycznej plątaninie dzieła genialnego Gaudíego. Kierując się precyzyjnymi wskazówkami Pernala – znajdowałem. Jadałem te tapas, te gambas i te niebiańskie flaczki – callos – które on jadał. W knajpkach, które on sprawdził. Zapuszczałem się w cmentarne alejki, by znaleźć Anioła Śmierci składającego pocałunek na skroni młodzieńca. Skręcałem w te uliczki, w które on zalecał skręcić, zaglądałem w te kąty, w które on zajrzał. Zawsze było warto.
Moja obsesja chodzenia po śladach Pernala narastała, bo nigdy się nie rozczarowałem. I przenosiła się w inne regiony świata. Chodziłem w Pradze po jego ścieżkach, opisanych w przewodniku „Spacerownik historyczny. Praga. Miasto magiczne”. Za jego poduszczeniem, jeżdżąc po południowych Niemczech i po Francji, wypatrywałem tajemniczej płaskorzeźby człowieka z pędami winorośli wyrastającymi z jego ust. W śródziemnomorskim skwarze nie raz podziwiałem głęboką mądrość jego – jak na razie niezrealizowanego, ale nie tracę nadziei – zamysłu, by pisać przewodniki prowadzące przechodnia po cienistej stronie ulic. I zawsze byłem pod wrażeniem jego wrażliwości, spostrzegawczości, erudycji i niespotykanej umiejętności zajmującego opowiadania o świecie.
Teraz zamyślam, jak by tu Pernala dogonić. Bo uciekł mi na krańce świata: na Galapagos, na Tajwan, do Argentyny, Peru, Panamy, do Etiopii...
Nie tylko o tych miejscach traktuje ta książka. Ona jest przede wszystkim opowieścią o świecie. Zaskakującą. Ciekawą. Mądrą. Napisaną przez człowieka, który nie tylko był i zobaczył, ale też poznał i zrozumiał. Przez Czułego Przewodnika.
Dariusz Fedor
redaktor naczelny „Kontynentów”
1. Salta to jedna z najmniejszych prowincji Argentyny. Wciśnięta w północno-zachodni zakątek kraju, rozciąga się pomiędzy stokami Andów na zachodzie a tropikalnymi lasami yungas na północy, granicząc z Chile i Boliwią i otaczając półpierścieniem terytorium jeszcze bardziej oddalonej i jeszcze mniejszej prowincji Jujuy. Podróż do Salty to cała eskapada. Z Buenos Aires to ponad 1500 kilometrów po drogach wprawdzie asfaltowych, ale nienajlepszej jakości, przez tereny bardzo słabo zaludnione, z nielicznymi miastami i osiedlami argentyńskiego interioru. Na niektórych odcinkach trasy częściej spotkać można betonowe posterunki wojskowej policji niż samochód jadący z naprzeciwka. Ceniący sobie wygodę mogą odbyć tę wielogodzinną podróż autobusem wyposażonym w miejsca do leżenia, środkiem komunikacji święcącym tryumfy w kraju wyczyszczonym z linii kolejowych. Ceniący wygodę w sposób szczególny mogą oczywiście lecieć samolotem. Stolicą prowincja jest miasto Salta, nazywane często w Argentynie Salta la Linda, czyli „piękna”. Ci, którzy tu dotrą, będą zachwyceni różnorodnością miejscowych kultur, w architekturze, sztuce i gastronomii łączących tradycje hiszpańskie, argentyńskie, boliwijskie i ludów prekolumbijskich. Ja jechałem do Salty zaintrygowany informacjami o jednym z niezwykłych muzeów Ameryki Południowej i wiedziony chęcią poznania Mario Bernaskiego, wyjątkowej postaci argentyńskiej Polonii. Słyszałem o nim w Buenos Aires i pomyślałem, że chciałbym porozmawiać z osobą, która jak mało kto orientuje się w tajnikach andyjskiej archeologii.
W rozmowie telefonicznej Mario bez wahania zgodził się na spotkanie. Oczekiwał w jednej z małych salteńskich restauracji. Okazał się czterdziestolatkiem o uśmiechniętych oczach, ujmującym bezpośredniością i życzliwością. Ze swadą opowiadał o swoich polskich korzeniach, o żywym – jak to w Argentynie – życiu tradycyjnej wielopokoleniowej rodziny, o zachwycającej przyrodzie prowincji Salta. I o pracy, która była dla niego prawdziwą pasją. I to wówczas, nad tamales, porcją kukurydzy z siekanym mięsem zawiniętą w wielki kukurydziany liść, a potem ugotowaną na sposób naszych gołąbków – potrawą należącą do kultury kulinarnej całej Ameryki Łacińskiej – dowiedziałem się więcej o salteńskim Muzeum Archeologii Wysokogórskiej, w którym Mario był szefem oddziału zabezpieczającego funkcjonowanie aparatury kriogenicznej. Kriogenicznej? Tak, urządzeń pozwalających na stałe utrzymywanie bardzo niskich temperatur. Po co komu takie chłodnie w muzeum? Oto opowieść Mario.
2. W imperium Inków, jakie w okresie swego największego rozkwitu, przed podbojem dokonanym przez Hiszpanów w 1533 roku, rozciągało się wzdłuż zachodniego wybrzeża Ameryki Południowej od północnych krańców dzisiejszego Ekwadoru po południowe krańce współczesnego Chile, sprawowany był wyjątkowo uroczysty rytuał religijny zwany capacocha. Było to wydarzenie o charakterze ofiarnym. Organizowano je, gdy panujący władca imperium, Sapa Inca, wstępował na tron, spłodził syna, chorował lub umierał. Ale także wtedy, gdy chciano uzyskać życzliwość bogów w czasie wojen, epidemii lub klęsk żywiołowych. Ceremonie capacocha ciągnęły się przez wiele tygodni. Główną rolę odgrywał w nich Sapa Inca, władca absolutny wymagający bezwzględnego posłuszeństwa, pan życia i śmierci swych poddanych. Oraz dzieci, bo to one były podczas capacocha zarówno wysłannikami do świata bogów, jak i ofiarami składanymi w trakcie ceremonii...
Mario przerywa na moment, jakby obawiając się efektu, jaki wywołuje taka informacja. Po chwili kontynuuje: – Po tym, jak Sapa Inca podjął decyzję o zorganizowaniu capacocha, każdy region imperium był zobowiązany do wybrania spośród lokalnych społeczności dzieci, które mogły zostać złożone w ofierze. Musiały być piękne, nieskazitelne, bez żadnych widocznych znamion czy wad cielesnych. Miały być przecież wysłannikami do świata bogów, tym najlepszym, co imperium mogło ofiarować najważniejszym postaciom inkaskich wierzeń: stwórcy świata Viracochy, Inti – Słońcu, Mama Quilla – Księżycowi czy Illapa – bogu błyskawic i deszczu. Chłopcy do lat dziesięciu, dziewczynki, wyłącznie te, które zachowały dziewictwo, do lat szesnastu. Chłopców wysyłano bezpośrednio do stolicy państwa, Cuzco. Dziewczynki uczono szycia, tkania i zasad zachowania reprezentantek władcy w zaświatach. Gdy i one były gotowe, także trafiały do Cuzco, gdzie Sapa Inca decydował, które z nich zostaną wysłanniczkami-ofiarami, a które pozostaną w stolicy jako przyszłe kapłanki lub konkubiny panującego. Dla wielu lokalnych elit poświęcenie własnego dziecka do rytuału capacocha było zaszczytem i honorem podnoszącym prestiż rodziny, a zarazem źródłem nadziei na życzliwość władcy. W stolicy imperium wybrane dzieci dobrze i obficie karmiono. Zamiast powszechnych w tej części Ameryki ziemniaków jadły mięso i kukurydzę, pokarmy bogaczy. Ubrane w strojne szaty były obiektem czci i podziwu. Po długim okresie rytualnych oczyszczeń, ceremonii i przygotowań, dzieci, kapłani i towarzyszące im orszaki ruszały w drogę powrotną z Cuzco do regionów, skąd pochodziły osoby wybrane na ofiarę. Celem były huacas, miejsca sakralne utożsamiane z bóstwami, przeznaczone na sprawowanie ceremonii capacocha, rozsiane po całym państwie, ulokowane z reguły na andyjskich szczytach, gdzie przecież, jak wierzono, najłatwiej o kontakt z zaświatami. Podróż trwała długo, często wiele miesięcy. Orszak zmierzał do wybranego huaca trasą biegnącą z Cuzco wzdłuż linii prostej, nie zważając na przeszkody i trudności topograficzne, doliny i rzeki. Na terenie Andów badacze zidentyfikowali około 40 wysokogórskich miejsc ofiarnych. Jedno z huacas mieściło się na szczycie Llullaillaco, drugiego co do wysokości czynnego wulkanu na świecie, który wybuchnął po raz ostatni w 1877 roku. Góra wznosi się na granicy Argentyny i Chile, w odległości – w linii prostej – 350 kilometrów dokładnie na wschód od Salty. – I ponad 1500 kilometrów na południe od Cuzco – dodaje po chwili Mario, rysując na serwetce położenie miejsc, o których opowiada. Tam właśnie, na szczycie Llullaillaco, na wysokości ponad 6700 metrów, amerykańsko-argentyńsko-peruwiańska ekspedycja odnalazła w 1999 roku zmumifikowane ciała trójki inkaskich dzieci poświęconych w ofierze podczas rytuału capacocha, który odbył się pomiędzy 1480 a 1523 rokiem, jak na to wskazuje datowanie radioaktywnym węglem C14.
3. Nim następnego dnia ponownie spotkam się z Mario i przyjdę do muzeum, czytam otrzymane od niego informacje o wysokogórskich archeologach, którzy dokonali odkrycia. Szef wyprawy Amerykanin Johan Reinhard miał już za sobą w 1999 roku poważne osiągnięcia naukowe. W latach 1989-92 prowadził badania zabytków inkaskich i preinkaskich nad jeziorem Titicaca. Uczestniczył w podwodnych badaniach archeologicznych na Morzu Śródziemnym i w północnych Włoszech, w Ekwadorze, Meksyku i Kirgistanie. W 1995 roku wraz z Peruwiańczykiem Miguelem Zárate odkryli w huaca na szczycie wulkanu Ampato (6288 m n.p.m.) w pobliżu Arequipy w południowym Peru zmumifikowane zwłoki około dwunastoletniej dziewczynki złożonej w ofierze capacocha. Szczątki nazwane Juanita (Joanna) zostały potem poddane szczegółowym badaniom antropologicznym i fizjologicznym w USA i Peru. W rok po znalezieniu Juanity, Reinhard odkrył pod szczytem Ampato kolejne dwa ciała dzieci. Gdy w 1999 roku organizował wyprawę pod szczyt wulkanu Llullaillaco, wiedział, że wcześniejsze ekspedycje andyjskich badaczy wskazywały to miejsce jako lokalizację huaca. Pod szczytem wulkanu Inkowie pozostawili po sobie dwa kręgi kamiennych ocembrowań, półokrągłą konstrukcję pełniącą rolę wiatrochronu i prostokątną platformę ceremonialną o rozmiarach 6 na 10 metrów. Najwyżej na świecie położone stanowisko archeologiczne.
Zespół kierowany przez Reinharda wyruszył z Salty pod koniec lutego 1999 r. Liczył 14 badaczy będących zarazem doświadczonymi wspinaczami. W jego skład wchodziło dwóch Amerykanów, sześcioro Argentyńczyków – wśród nich kobieta, Maria Constanza Ceruti – i tyluż Peruwiańczyków. Po tygodniu podróży w rejon Llullaillaco i wspinaczki po zboczu wulkanu, naukowcy założyli bazę na wysokości 4900 metrów. Po kolejnym tygodniu i założeniu drugiego obozu, ekwipunek wysokogórski, zapasy żywności i sprzęt badawczy zostały wniesione pod sam szczyt do ostatniego obozu, na wysokość 6730 metrów.
10 marca zespół rozpoczął przegląd stanowiska w miejscu huaca. Po dwóch dniach prace musiały zostać wstrzymane. Na Llullaillaco rozpętała się burza śnieżna, która pokryła cały obóz półmetrową warstwą śniegu. Prędkość wiatru przekraczała 30 metrów na sekundę, temperatura spadła do 37 stopni poniżej zera. Prace wykopaliskowe wznowiono dopiero 14 marca. Początkowo nie przynosiły rezultatu. Reinhard był gotowy się poddać i wycofać, gdy znaleziono pierwsze przedmioty niewątpliwie związane z ofiarą capacocha – małe figurki andyjskich lam wykonane z muszli i ze srebra. W trzy dni później półtora metra pod powierzchnią platformy ofiarnej odkopano zawinięte w wełniane koce, skulone, zamarznięte ciało siedmioletniego chłopca, a tuż obok drobne obiekty, które stanowiły ceremonialne wyposażenie grobowca. Tego samego dnia kilka metrów dalej w drugiej podziemnej komorze zlokalizowano zmumifikowane ciało kilkunastoletniej młodej kobiety, a po kolejnych dwóch dniach poszukiwań – zwłoki trzeciej ofiary capacocha, sześcioletniej dziewczynki (w której grób uderzył kiedyś piorun, uszkadzając twarz zmarłej, część jej stroju i leżących wokół przedmiotów). Pierwszą z ofiar naukowcy nazwali potem po prostu „El Niño”, Chłopiec. Drugą „La Doncella”, Dziewica lub Panienka. Trzecią, z powodu śladów, jakie nosił jej grób – „La Niña del Rayo”, Dziewczynka Błyskawicy. Przy zachowaniu jak największej ostrożności, chroniąc mumie dzieci przed rozmrożeniem, przetransportowano ciała najpierw do wojskowych chłodni w Ciudad del Milagro na obrzeżach Salty, a potem do pomieszczeń Uniwersytetu Katolickiego w stolicy prowincji. Tam poddano je długotrwałym wielostronnym badaniom, obejmującym między innymi rentgenografię, analizę DNA i tomografię komputerową. Przestudiowano stan uzębienia dzieci i zebrano materiały z zakresu mikrobiologii i anatomopatologii. Swe opinie wydali toksykolodzy i eksperci medycyny sądowej. Międzynarodowy zespół archeologów i historyków kultur prekolumbijskich wykonał ogromną pracę, dokumentując i opisując zawartość komór grobowych. W sześć lat po wyprawie Reinharda, w 2004 roku rozpoczęło działalność Muzeum Archeologii Wysokogórskiej MAAM w Salta. Utworzono je specjalnie dla prezentowania mumii odkrytych pod szczytem Llullaillaco. Placówkę wyposażono w urządzenia kriogeniczne należące do najnowocześniejszych na świecie. W 2007 roku po raz pierwszy pokazano publicznie Doncellę. Wkrótce potem – także dwoje pozostałych dzieci.
4. Muzeum mieści się w centralnym miejscu Salty, na Placu 9 lipca. Nie ma w mieście bardziej prestiżowego miejsca. Tuż obok, na północnej pierzei, rozsiadła się różowo-złota bryła neoklasycystycznej bazyliki katedralnej. Przy niej – dziewiętnastowieczny pałac arcybiskupi ozdobiony przed wejściem nieodzownym pomnikiem papieża Jana Pawła II. Po przeciwległej, wschodniej stronie placu – Teatro Provincial de Salta, kryjący za tradycyjną fasadą zaskakująco nowoczesne wnętrza. A na sąsiedniej pierzei jeden z najstarszych budynków miasta, kolonialny ratusz, cabildo, zbudowany w tym miejscu już w 1626 roku. Muzeum Archeologii Wysokogórskiej zajmuje piękny neogotycki budynek z połowy dziewiętnastego wieku na czwartej, zachodniej stronie placu. Mario już na mnie czeka pod ostrołukowymi arkadami prowadzącymi do wejścia.
Oglądamy razem pierwszą część ekspozycji poświęconą społeczności Inków w epoce przedkolumbijskiej. To kilka sal, w których umieszczono przedmioty znalezione przy dzieciach z Llullaillaco, łącznie 146 obiektów. Stały się rewelacyjnym źródłem ilustrującym wiele aspektów codziennego życia, inkaskich wierzeń i ceremonii na przełomie XV i XVI wieku. Niektóre pozwoliły potwierdzić informacje znane wcześniej jedynie ze źródeł spisanych przez hiszpańskich kronikarzy z czasów konkwisty. – Dzieci, będące wysłannikami do świata bogów, zostały przed „podróżą w zaświaty” wyposażone w dziesiątki bardzo starannie wykonanych miniatur przedmiotów i postaci towarzyszących im w ziemskiej egzystencji – mówi Mario i wskazuje mi na kilkunastocentymetrowej wysokości figurki ludzi sporządzone ze złota i srebra, a potem ubrane w precyzyjnie utkane szaty, ozdobione kolorowymi pióropuszami i kawałkami czerwonych muszli. Te miniaturowe repliki naśladują niektóre części strojów, jakie miały na sobie dzieci. – Zwróć uwagę, z czego wykonano ubrania, ozdoby i naczynia znalezione w komorach grobowych. To materiały występujące w najrozmaitszych regionach imperium Inków. Figurki ludzi sporządzono z metali wydobywanych w Andach, naszyjniki i bransoletki ozdobiono muszlami spondylusa pochodzącymi z terenu Ekwadoru, pióra zebrano od ptaków żyjących na terenie dżungli na wschodzie, a źródłem cieniuteńkiej wełny są wyżyny centralnej części imperium. Ta zamierzona różnorodność to także symboliczne przesłanie – potwierdzające rozległość władzy Sapa Inca i kierowane do bogów za pośrednictwem małych wysłańców. – Popatrz na znalezione przy Chłopcu złote, srebrne i wykonane z muszli figurki lam – zachęca mnie Mario. – To zwierzęta, które w świecie andyjskim odgrywały specjalną rolę jako źródło mięsa, wełny i podstawowy środek transportu. Towarzyszące dzieciom przedmioty i pożywienie przeznaczone na czas „misji” – kukurydzę, orzechy, suszone mięso i liście koki – umieszczono w torbach i ceramicznych naczyniach, także bardzo bogato zdobionych.
Mumie dzieci chronione są w specjalnie wydzielonej sali muzeum. Wchodzimy. Mario pozdrawia strażnika, który przysiadł w rogu pomieszczenie. Wewnątrz sali panuje głęboki półmrok, światło ma natężenie zaledwie 50 luksów. Kto chce oświetlić wnętrze, musi wcisnąć przycisk. – Nie wszyscy, którzy przychodzą do muzeum, chcą oglądać martwe ciała dzieci. Pozostawiamy każdemu świadomy wybór – tłumaczy Mario. Światło zgaśnie, gdy tylko pomieszczenie opustoszeje. Na środku stoi kapsuła, w której umieszczane są mumie. Została zaprojektowana przez Mario, który opowiada o swym dziele, nie szczędząc szczegółów technicznych. – To, że ciała zachowały się w tak nienaruszonym stanie, jest zasługą nie tylko niskiej temperatury panującej na szczycie Llullaillaco. To także wyjątkowo niska wilgotność powietrza, drugi czynnik odpowiedzialny za konserwację tkanek. Nie zapominaj, że wulkan leży na skraju pustyni Atacama, jednego z najsuchszych rejonów świata. By zapobiec rozkładowi zwłok znalezionych przez ekspedycję Reinhardta, musieliśmy w muzeum odtworzyć dokładnie warunki atmosferyczne, w jakich mumie dzieci spoczywały przez 500 lat. Ciała zostały umieszczone w komorach kriogenicznych zapewniających stale temperaturę –20 stopni Celsjusza oraz odpowiednio niską zawartość tlenu, ciśnienie i wilgotność. I oczywiście absolutną aseptyczność. W takich samych warunkach przebiegały badania prowadzone przez naukowców w laboratoriach. Z obawy przed rozmrażaniem mumie nigdy nie znajdowały się w temperaturze wyższej niż 0 stopni dłużej niż 20 minut. Zarówno warunki atmosferyczne jak i stan ciał dzieci są bezustannie monitorowane przez system komputerowy. Gdy przed kilku laty, w początkowym okresie działania muzeum zaobserwowaliśmy, że w przeciągu kilku miesięcy waga ciał zwiększyła się o kilkanaście gramów, był to dla nas sygnał alarmowy – wspomina Mario. – Oznaczał, że w powietrzu w komorach znajdowało się minimalnie zbyt dużo wilgoci, która została wchłaniana przez wyschnięte tkanki, zwiększając wagę szczątków dzieci. Gdybyśmy natychmiast nie zareagowali, ryzykowalibyśmy rozpoczęcie procesów prowadzących do nieodwracalnego rozkładu zwłok.
– Wyzwaniem było znalezienie materiału, z którego dałoby się wykonać przeźroczyste ściany kapsuły do prezentacji mumii – kontynuuje mój przewodnik. – Musiał być odpowiednio wytrzymały, by znieść różnice ciśnień między wnętrzem a otoczeniem zewnętrznym i odporny na promieniowanie ultrafioletowe mogące uszkadzać martwe tkanki. Wybraliśmy trzy warstwy szkła akrylowego o grubości 12 milimetrów. Biorąc pod uwagę, że przy wszystkich zachowanych środkach ostrożności może dojść do jakiegoś niewyobrażalnego kataklizmu i usterki aparatury chłodzącej, zdecydowaliśmy się na jednoczesne pokazywanie tylko jednego z ciał. Dwa zawsze udałoby się nam ochronić. Co kilka miesięcy zabieramy sprzed oczu odwiedzających muzeum wystawioną mumię i ostrożnie zastępujemy ją następną. Szacunek, z jakim to czynimy, to także wyraz respektu, jaki okazujemy zwłokom zmarłych dzieci. I nie zapominaj, że Salta leży na terenie sejsmicznym. Musimy się liczyć z tym, że trzęsienie ziemi uszkodzi system energetyczny. Na taką ewentualność wyposażyliśmy muzeum w kilka generatorów prądu, a jeśli zachodziłaby taka konieczność, jesteśmy przygotowani na ewakuowanie „dzieci z Llullaillaco” w bezpieczne miejsce rządowym samolotem. Taką pomoc obiecał nam kiedyś gubernator Salty – uśmiecha się Mario – i jestem pewien, że to zobowiązanie pozostaje w mocy.
[...]