Zapisywane z doskoku - Popowska-Taborska Hanna - ebook + książka

Zapisywane z doskoku ebook

Popowska-Taborska Hanna

0,0

Opis

Zapisywane z doskoku, wspomnienia prof. Hanny Popowskiej-Taborskiej, to literackie połączenie autobiografii, portretu pokolenia i refleksji historycznej. Autorka zapoznaje nas z historią własnej rodziny, sięgając wydarzeń z XIX wieku. Doskonała pamięć autorki pozwala pokazać życie domu i szkoły w ostatnich latach przed wybuchem drugiej wojny światowej, dramatyczny czas wojny, trudny czas powojenny i zmienne koleje losu w różnych okresach PRL-u. Wątki rodzinne i zawodowe - w środowisku akademickim Hanna Popowska-Taborska stała się znana i ceniona jako autorka i współautorka wielu dzieł poświęconych leksyce kaszubskiej, m.in. wielotomowego Atlasu językowego kaszubszczyzny i Słownika etymologicznego kaszubszczyzny – przeplatają się z kulturalnymi i społecznymi wydarzeniami, które naznaczyły XX wieczną i XXI wieczną historię Polski. Ostatnie odnotowane w pamiętniku wydarzenia to przyznanie literackiej Nagrody Nobla Oldze Tokarczuk w 2019 roku.

Autorka jest bardzo świadoma splatania własnego życia z Historią. Jej troski obywatelskie oraz refleksje dotyczące zaangażowania inteligencji w działania na rzecz dobra wspólnego w nurcie wolnościowym, liberalno-lewicowym czynią tę książką szczególnie ważną lekturą obecnie, gdy stajemy przed wyborem na rzecz społeczeństwa otwartego i jego wartości, czy zamknięcia się w fobiach i kompleksach, izolujących nas od podstawowych wartości kultury europejskiej. Ponadto, język piękny a zarazem prosty i komunikatywny, porwie każdego, także najbardziej wymagającego czytelnika. Warstwę tekstową pamiętnika uzupełnia 50 fotografii z archiwum autorki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zdjęcie na okładce i zdjęcia w książce Archiwum rodzinne Autorki

WydawcaAndrzej Chrzanowski

Redakcja językowa, korekty, przypisy redakcyjne oraz indeksIzabella Sariusz-Skąpska

Redakcja technicznaDanuta Przymanowska-Boniuk

Projekt okładki, stron tytułowych i opracowanie typograficzneWojciech Stukonis

Copyright © by Hanna Taborska

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Akademickie SEDNO Published by arrangement with Beata Stasińska Literary Agency Warszawa 2022

Wszelkie prawa zastrzeżoneKopiowanie, przedrukowywanie i rozpowszechnianie w całości lub we fragmentach jakąkolwiek techniką bez pisemnej zgody wydawcy zabronione

ISBN ISBN 978-83-7963-138-4ISBN 978-83-7963-139-1 (e-book)

Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o.00-696 Warszawaul. J. Pankiewicza [email protected]

Słowo wstępne

W roku 1988 moja córka Agnieszka wyjechała wraz z mężem do Stanów Zjednoczonych. Intuicja matczyna mówiła mi, że ich pobyt poza krajem trwać będzie bardzo długo. Czasy były niełatwe, a łączność z tak zwanym „Zachodem” utrudniona. Nie mogło jeszcze być przecież mowy o jakichkolwiek kontaktach za pomocą komputera, rozmowy telefoniczne były drogie, a otrzymanie połączenia telefonicznego skomplikowane i czasochłonne. Pozostawała jedynie korespondencja. Pisywaliśmy więc do siebie długie listy, mając jednak na względzie fakt, że mogą one być (i zapewne były) poddawane cenzurze. Odbieranie korespondencji przychodzącej z Zachodu również było niełatwe: uzyskiwało się ją wyłącznie za okazaniem dowodu osobistego w naszym wypadku na dość odległej poczcie.

Jako remedium dla siebie, dręczonej tęsknotą za „utraconym” dzieckiem, przede wszystkim jednak dla Agnieszki zaczęłam robić notatki, w których zamierzałam przekazać jej informacje o rodzinie i o moim życiu w otoku nieustannie zmieniającej się Historii. Kierowałam się przeświadczeniem, że zazwyczaj dopiero w drugiej połowie życia zaczynamy bardziej interesować się stosunkowo niedawną przeszłością i ludźmi, którzy otaczali nas w dzieciństwie i we wczesnej młodości. Często okazuje się wówczas, że wiele z pytań, jakie zamierzaliśmy im zadać, pozostać już musi bez odpowiedzi.

Notatki, którym nadałam tytuł Zapisywane z doskoku, opatrzyłam dedykacją: „Pisane dla mojej córki, Agnieszki, gdy wyjechała”, i sporządzałam je z początku wyłącznie z myślą o niej i tylko dla niej. Miały niestety charakter dość chaotyczny i pisane były spontanicznie, cechowała je zatem znaczna dowolność w doborze tematów i duża emocjonalność, czasami również ostra krytyka niektórych postaci i wydarzeń. Będąc jednym z ostatnich ogniw mojej do niedawna licznej rodziny, chciałam też przekazać Agnieszce jak najwięcej danych mnie już tylko wiadomych o dziejach poszczególnych osób.

Obecnie, przygotowując tekst do druku, starałam się usunąć z niego partie zbyt silnie obciążone emocjonalnie oraz opisujące fakty mało interesujące przyszłego Czytelnika. Starałam się też zapanować nad chronologią opisywanych zdarzeń. Wiem, że mimo usilnych starań to ostatnie nie wszędzie mi się udało.

Redaktorce tej książki, Pani Izabelli Sariusz-Skąpskiej, winna jestem słowa wdzięczności za bardzo istotne propozycje tyczące układu poszczególnych części, ponadto za opracowanie przypisów, sporządzenie indeksu nazwisk i całą żmudną pracę nad tekstem. Serdecznie również dziękuję Recenzentom tych wspomnień: Pani Profesor Barbarze Szackiej i Panu Profesorowi Tadeuszowi Cegielskiemu.

Jak zapowiada tytuł, poniższe zapiski nie zakładają pełnej relacji z wielu opisywanych wydarzeń, w których zdarzyło mi się uczestniczyć w ciągu długiego życia. Przepraszam więc te wszystkie osoby, często w moim życiu istotne, o których w niniejszym tekście nie wspomniałam. Równie serdecznie proszę o przebaczenie tych wszystkich, którzy się w nim czasem dość przypadkowo znaleźli.

Za sugestie tyczące uporządkowania układu tych zapisków, a także za cenne porady wydawnicze wdzięczna jestem Pani Beacie Stasińskiej. Memu Zięciowi, Marcinowi Giżyckiemu, serdecznie dziękuję za niełatwą pracę nad umieszczonym w tej książce bogatym materiałem fotograficznym. Szczególne podziękowanie składam ponadto Pani Małgorzacie Zakrzewskiej.

Rodzina Grabowskich

Już od kilku lat przyjaźniłam się z językoznawcą i slawistą Leszkiem Moszyńskim1, gdy dnia pewnego odkryliśmy, że w naszych rodzinach żyje ta sama opowieść: w roku 1846 i jego, i moja prababka jako małe dziewczynki uciekały wraz z rodziną, w chłopskim przebraniu, wozem, z Dębicy do Lublina po ostrzeżeniu przez miejscowych chłopów o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Wydobyłam z przeszłości kilka nazwisk zapamiętanych z dzieciństwa, niektóre znaliśmy oboje. W pamiętniku matki Leszka, pisanym przed pięćdziesięciu laty, powtarzały się one również. I tak oto w roku 1984 odnaleźliśmy bliską nić pokrewieństwa sprzed ponad stu lat: nasze wspólne prababki, Leokadię i Julię, uratowane z rzezi galicyjskiej. Zaczynam swoją opowieść od tego wydarzenia, mówi ono bowiem o faktach przypadkowo wydobytych z mroków pamięci, na które (w sposób niepełny i przypadkowy) składa się przecież historia każdego z nas.

Pisałam wówczas w liście do Leszka:

Córka Julii, a moja babka Stefania, zginęła w Powstaniu Warszawskim, mając 77 lat. Nie zachowały się po niej żadne dokumenty, ale dobrze pamiętam, jak jeszcze w czasie powstania mówiła, że „te dwie siekierki” (cyfra 77) na pewno ją zabiją […].

Nie wiem, kiedy moja babka opuściła Lublin, lecz za mąż za Juliana Grabowskiego, studenta medycyny, wyszła już w Warszawie, w kościele św. Barbary (o czym często w swych opowiadaniach wspominała). Dziadek mój w roku 1896 skazany został na 10 lat zesłania i babka moja pojechała z nim na zsyłkę do Ust’-Sysolska, a potem w Wołogdzie urodziła dzieci, z których najstarsza była moja Matka, Maria. Babcia Stefania mieszkała z nami od zarania mego życia. Z jej to opowiadań pamiętam wspomnianą przez Ciebie Ciocię Wandzię Radomyską, zaś u znanej Ci z dzieciństwa babci Klimci Makowskiej byłam raz jeden we wczesnym dzieciństwie. Samej babci Klimci nie pamiętam, lecz zapadły mi w pamięć jej koty. Wlazłam po jednego z nich pod łóżko i strasznie się pobrudziłam i Mama usiłowała mnie doczyścić w wielkiej starej kuchni. Babcia Klimcia mieszkała chyba w tym czasie z synem Zygmuntem. Jej drugi syn, rzeźbiarz Czesław Makowski, zmarł w czasie pierwszej wojny (lub bezpośrednio po niej) [w rzeczywistości w roku 1921], zarażony tyfusem przez polskich uchodźców z Rosji, których przyjął do siebie do domu. Opowieść o tej śmierci zrobiła na mnie duże wrażenie, gdyż w ciągu paru dni umarł na tyfus i on, i jego syn – uczeń gimnazjalny, a wraz z nimi – z rozpaczy – ich pies, biały szpic (tak właśnie opowiadała mi babcia). Grobowiec Czesława Makowskiego i jego syna, bardzo piękny, ale też bardzo zniszczony, jest jeszcze na Starych Powązkach. Tam też jest wiele grobów z medalionami jego roboty. My mamy teraz tylko jeden taki medalion (Juliusza Słowackiego), który kiedyś w Lublinie kupił dla mnie Romek. Ale w warszawskim pokoju mojej babki było tych medalionów bardzo wiele, a wśród nich również medalion mego dziadka, Juliana. Wszystko oczywiście zginęło w powstaniu. […] Mam dziś po babci tylko okulary w drucianej oprawie i dwie fotografie z ocalałych „pozawarszawskich” albumów. No, i te trochę wspomnień, które Ci tu przekazuję.

Julian Grabowski jako student Uniwersytetu Warszawskiego, 1887

Gdy w czerwcu 1987 roku odbyło się w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim spotkanie papieża Jana Pawła II z pracownikami nauki, Leszek Moszyński pokazał mi na lubelskim cmentarzu grób Zygmunta Dębickiego, naszego wspólnego prapradziadka.

O dziadku moim, Julianie Grabowskim, przeczytać można w Polskim Słowniku Biograficznym co następuje:

Grabowski Julian, pseud. „Jules”, „Żul” (1867–1926) dr medycyny, syn Wiktoryna Antoniego Grabowskiego i Emilii Julii z Wolskich. Ur. 23. IV. 1867 r. w Warszawie. Gimnazjum ukończył w Suwałkach w 1884 r. […]. Jako student medycyny Uniwersytetu Warszawskiego był jednym z czołowych działaczy ruchu niepodległościowego, członkiem założonego przez E. Abramowskiego Zjednoczenia Robotniczego, a następnie, od 1893 r. członkiem Polskiej Partii Socjalistycznej. […] W Centralnym Komitecie Robotniczym reprezentował kierunek narodowy, którego zasadniczą tezą było: „przez niepodległość do socjalizmu”. […] Wiosną 1894 r. wszedł – obok J. Strożeckiego, W. Nakęskiego i J. Piłsudskiego – do pierwszego komitetu redakcyjnego „Robotnika”. Równocześnie pracował w redakcji tygodnika „Głos”.

Aresztowany po raz pierwszy w 1890 r. za udział w obchodzie 60-ej rocznicy Powstania Listopadowego, osadzony w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej, zwolniony po 10 miesiącach, po raz drugi aresztowany został w nocy z 29/30 sierpnia 1894 r. wraz z szeregiem innych działaczy PPS i więziony w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej do 1896 r. Skazany administracyjnie na 10 lat zesłania do Ust’-Sysolska, gdzie pracował jako felczer w miejscowym szpitalu. W 1896 r. uzyskał zezwolenie na zdanie egzaminów dyplomowych w Kazaniu, po czym został osiedlony w Wołogdzie, gdzie pracował jako lekarz w szpitalu gubernialnym. Po odbyciu zesłania w 1905 r. […] osiedlił się w Łodzi […]. W 1910 r. w czasie dokonywania operacji, skaleczony w palec, mimo świadomości grożącego mu niebezpieczeństwa, operacji nie przerwał, w wyniku czego stracił prawą rękę na skutek zakażenia krwi. […]. Zmarł 14 lipca 1926 r. w Warszawie i tu pochowany. Odznaczony Krzyżem Niepodległości, miał dwie córki i trzech synów.

Zofia Grabowska, aktorka, Wilno 1925

Owe dwie córki to Maria (moja Matka) i jej młodsza siostra Zofia Grabowska (1902–1990), która była znaną w okresie międzywojennym aktorką teatralną i filmową (występującą w Wilnie, Poznaniu i Warszawie), a w moich dziecięcych wspomnieniach pozostaje jako „ciocia Zosia śliczna”. W czasie jej młodzieńczych występów w Wilnie mieszkała z nią w charakterze tak zwanej „przyzwoitki” (tak, tak, takie to były czasy!) jej starsza siostra – moja Mama, Maria Grabowska.

Zofia i Maria Grabowskie z aktorem i reżyserem Karolem Wyrwicz-Wichrowskim, Wilno 1925

Z pobytu w Ust’-Sysolsku babcia Stefania przekazała mi dwie historie. Jedna była o łóżku, które sami musieli sobie zbijać z desek i które budziło żywe zainteresowanie miejscowej ludności (Zirian – tak chyba się nazywali) przybywających z okolicy, aby to łóżko obejrzeć. Druga opowiadała o kobiecie, która poraniona w lesie przez dzika zebrała wraz ze ściółką wyprute wnętrzności w fartuch, mąż przywiózł ją na wozie do mego dziadka-felczera, a ten wypłukał wszystko w roztworze z lizolem i zeszył z powrotem. Podobno poraniona kobieta szybko powróciła do zdrowia.

O Wołogdzie też wiem niewiele, ale już głównie z relacji mojej Matki. Mieszkali w drewnianym domu, który podczas wielkich mrozów wietrzono, wyciągając umieszczony pod sufitem drewniany czop. Wszystkie okna opatrzone były na stałe i w zimie nieotwierane. Zapamiętałam też historię jakiejś Wielkanocy, gdy Matka moja jako najstarsza musiała wyjść do przybyłego z życzeniami miejscowego rosyjskiego notabla. Dziadka w domu nie było, a babka do Rosjanina wyjść nie chciała. Babka moja wsławiła się też tym, że – pytana o otczestwo – odrzekła niefrasobliwie: „pust’ budet Ivanovna” i długo była tak przez Rosjan nazywana, choć ojciec jej nosił imię Gustaw.

Lubiłam też historię wcześniejszą, jeszcze z czasów warszawskich, kiedy to dziadek wybierał się na wieś z walizką pełną bibuły. Tę stojącą w przedpokoju walizkę przechwycił szpicel, który otworzył drzwi kluczem zabranym dozorcy. Babka była sama w domu i na zapytanie policjanta „Czto eto takoje?” odpowiedziała z miejsca: „nie wiem, to przecież pan ze sobą przyniósł”. Trzymała się tej relacji do końca śledztwa, co miało jakoby wpłynąć na mniejszy wyrok (dobre, stare czasy!).

Dzieci Grabowskich miały w Wołogdzie miejscowe niańki, poznawały więc jednocześnie oba języki, ale w domu wolno było mówić tylko po polsku. Gdy Matka moja konała w 1969 roku w warszawskim szpitalu i traciła przytomność, owo dzieciństwo dało znać o sobie. Z najgłębszych warstw świadomości wypełzły stare rosyjskie słowa, widać przed polskimi za rosyjską niańką tam zakodowane. Bardzo ją męczyło, gdy nie mogła znaleźć niektórych ich polskich odpowiedników. Poza tym o wołogodzkich czasach wiem niewiele. Wyrzucam dziś sobie, że tak mało się wywiedziałam. A zagadnięty o wspomnienia już po śmierci Mamy jej młodszy brat powiedział mi tylko: „Moja droga, byłem wtedy głupim smarkaczem i pamiętam głównie kopanie piłki”. Między innymi właśnie dlatego piszę to wszystko, aby z lat późniejszych zostało nieco więcej niż owo „kopanie piłki”.

Dziadek mój umarł w 1926 roku na pierwszy zawał, który zdarzył mu się po tym, gdy doganiał tramwaj 14 lipca. Dzień był zapewne gorący, a Julian Grabowski dostatecznie już zmęczony życiem. Mama opowiadała mi o jakimś spotkaniu mego dziadka z Marszałkiem Piłsudskim w Druskiennikach. Żałowała, że wolała wówczas tańczyć niż być świadkiem tej rozmowy.

Przy śmierci mojego dziadka był mój Ojciec, młody lekarz pediatrii, który usiłował go ratować. Na Cmentarzu Powązkowskim przy kwaterze 96 jest grób Juliana Grabowskiego. Grobowiec zbudowali Marcin i Teresa Grabowscy w 1846 – jak się zdaje dla swych licznych dzieci, które umierały im wkrótce po urodzeniu. W grobie tym leży również mój pradziadek, Wiktoryn Grabowski – „Marymontczyk” (co oznaczało: absolwent Szkoły Rolniczej na Marymoncie).

Wiktoryn Grabowski, mój pradziadek, koniec wieku XIX

To do jego domu (położonego wówczas gdzieś w okolicy Suwałk) przysyłano „po polskość” z Wołogdy moją Matkę i jej rodzeństwo. Julian Grabowski, syn Wiktoryna, był najstarszy z rodzeństwa. Prócz tego byli jeszcze trzej bracia: Władysław, Wiktor i ten, którego imienia nie znałam chyba nigdy. Był również związany z Polską Partią Socjalistyczną i partia wysłała go do Ameryki, gdy brat został aresztowany. Trzy siostry mieszkały w Łodzi. Zofia była nauczycielką matematyki, Jadwiga – młodo owdowiała – mieszkała razem z Zofią. W sąsiednim mieszkaniu w tym samym domu mieszkali Braunowie (Maria z mężem Stanisławem). Braun chyba jako jedyny w rodzinie miał prawicowe zapatrywania, czym doprowadzał do pasji stryjka Wiktora, brata Juliana. Od dzieciństwa pamiętam wściekłe dyskusje między nimi na wszystkie możliwe tematy. Umarli obaj w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku – a więc trudnych jak mało które – każdy zgorzkniały na swój sposób.

Zofia Grabowska, nauczycielka, Łódź, wczesne lata pięćdziesiąte XX wieku

Życie trzech sióstr wyraźnie uzależnione było od najstarszej – na pewno najinteligentniejszej i pełnej szalonej energii. To Zofia zdobywała w cudowne sposoby widzenia z bratem, gdy siedział w warszawskiej Cytadeli, ona też czuła się odpowiedzialna za siostry.

Jadwiga była cicha, uprawiała teozofię i wierzyła, że jest pod opieką młodo zmarłego męża. Maria (kiedyś ponoć bardzo dowcipna) umiała „robić panią Hrabską”, co było ulubioną zabawą mego dzieciństwa. Ostatecznie nie wiem nawet, czy owa „pani Hrabska” istniała kiedykolwiek. Ciocia Mania odtwarzała ją jako starszą damę i (jak mi się dziś zdaje) wplatała w te monologi mnóstwo ciekawych regionalizmów kresowych. Gdy odwiedziłam ją po raz ostatni w Łodzi (żyła najdłużej), wzięła mnie za moją babkę i zwracała się do mnie per „moja kochana Stefciu”. Nie pomagały wyjaśnienia, powiedziała mi krótko i kategorycznie: „Co mi tam będziesz mówić, moja droga, wiem przecież dobrze, że jesteś Stefa, żona Juliana”.

Babcia Stefania mieszkała z nami przez całe moje dzieciństwo. Miała daleko posuniętą sklerozę i opowiadała wciąż te same historyjki, które zresztą bardzo lubiłam. Odkąd ją pamiętam, była zupełnie siwa, nie miała zębów i zawsze wychodziła na ulicę w czarnym welonie. Lubiła chodzić w sobotę na śluby do kościoła św. Jakuba i wracała przejęta i wzruszona. Na fortepianie, który stał w jej pokoju, grała niezmiennie „Hej, kto Polak na bagnety”, a także „Wszystko będzie znakomicie, gdy panowie, szlachta, kler na szafocie skończą życie, lud obejmie rządów ster”. Poza tym była w tym czasie bardzo religijna. Przy łóżku miała nieodmiennie trzy książki: modlitewnik Dunina, Pastorałki Kraszewskiego i Słówka Boya. Czytała je na zmianę. Pragnęła dożyć końca wojny i zobaczyć „naszych chłopców”. Przed samym Powstaniem, w końcu lipca 1944, została sparaliżowana. Doniesiona przez nas cudem na Zieleniak leżała na ziemi w palącym słońcu wśród takich jak ona nieszczęśników i mam nadzieję, że już niewiele rozumiała. Mama w obozie odchodziła od zmysłów z rozpaczy, jaką mogła mieć straszną śmierć. Wówczas Ojciec wpadł na pomysł, że może powie jej, iż dał staruszce cjankali, które miał zawsze przy sobie. Mądrość czternastoletniej „dorosłej” osoby kazała mi odwieść go od tego kłamstwa.

Dla tych „naszych chłopców”, którzy mieli przyjść pod koniec wojny, chowało się przedwojenne konfitury. Nikt z nich i nas nie zdążył ich już potem zjeść. A cjankali, które Ojciec miał w kieszonce marynarki „na wszelki wypadek” – bo głęboko siedział w konspiracji – zbiło się podczas jednej z kolejnych łaźni, przez które przechodziliśmy w drodze do obozu.

Brat mojego dziadka, Władysław, służył w carskim wojsku, a po odzyskaniu niepodległości był dowódcą garnizonu w Toruniu. Jedna z jego córek, Maria Bortnowska (zmarła jesienią 1987), była matką Haliny Bortnowskiej, znanej później działaczki katolickiej. Mężem jej był Leon Bortnowski, oficer przedwojenny, który z różnych względów po wojnie do kraju nie wrócił. Starał się w czasie stalinizmu ściągnąć na Zachód rodzinę. Z tamtego czasu zapamiętałam, że próba ta skończyła się niepowodzeniem, łączyłam to wydarzenie z uwięzieniem jego siostry i kłopotami ciotki Marysi i samej Haliny. Halina sprostowała moje zapiski w przesłanym do mnie liście, który przytaczam jako dowód, że wiele rzeczy zapamiętanych przeze mnie z przeszłości wymagać może korektur i istotnych uzupełnień:

Kochana Hanko, […] przejrzałam Twoje zapiski, często z dużym wzruszeniem: to przecież częściowo i moja przeszłość i mój świat. Żałuję, że oddaliłyśmy się od siebie za wcześnie, by można było dostrzec naszą pokoleniowo-środowiskową wspólnotę; byłam tą młodszą, właściwie niezauważaną, o czym zapiski te świadczą. I ja też pamiętam Raszyńską [chodzi o mój dom rodzinny, o czym niżej], przede wszystkim Was troje: Ciebie – mój ideał, urok Cioci Niusi i Wujka Stacha, właściwie jedynego kochającego mężczyznę w moim wojennym dzieciństwie. Sądzę, że kochał mnie też (wiem to!) – ufałam mu bezgranicznie. A czy pamiętasz, że do raszyńskiego zgromadzenia należałyśmy i my z moją matką (przez szereg lat były tam jakoś gotowane obiady również i dla nas, z jakimś mojej mamy udziałem, bo w mieszkaniu, gdzie miałyśmy wynajęty pokój, nie było praktycznie wstępu do kuchni). Świetnie pamiętam te szklane drzwi, przez które podsłuchiwałam jakieś harcerskie tajemnice. Wspólnie z Teresą Chotomską (Holzerową) organizowałyśmy jakiś tam własny pre-kandydacki zastęp.

Ale jest coś, co chciałabym sprostować w Twoich zapiskach, bo obciąża to pamięć mego ojca. Nasza próba (mamy i moja) dostania się za granicę miała miejsce bardzo wcześnie (1945? 46 najpóźniej). Była nieudana; zawrócono nas z Czech, ale organizacja była tak dobra, że żadnych konsekwencji nie było! Aresztowanie Cioci Żeni Hozakowskiej nastąpiło o wiele później i wiązało się ze sprawą Skalskiego i wpadką całej siatki wywiadowczej. Ciotkę aresztowano, ponieważ – ze względów charytatywnych – kontaktowała się z rodziną jednego z oficerów, który okazał się uczestnikiem owej siatki i, chcąc podziękować, odwiedził ciotkę Żenię po przyjeździe do Polski (bardzo głupio). „Siatka” prowadziła do mego ojca, a jej brata. A jednocześnie istniał majątek (ogrody, firma nasienna, kamienica) wart konfiskaty. Moja Matka była zupełnie na uboczu tej sprawy i nawet nie straciła swej nauczycielskiej pracy w Toruniu. To było na krótko przed moją maturą (1949).

Na biologię miałam się starać ponownie we Wrocławiu. Wujek Stach prosił o pomoc Hirszfelda. Ale ja sama zmieniłam plany; wybrałam pracę katechetyczną i odpowiednie studia. Ale jak sądzę, nigdy nie byłam „działaczką katolicką”, w każdym razie nie w sensie lat 90.! Ale i wtedy w tamtych latach byli „działacze” i byli też ludzie innego typu. Ja uważałam się za współpracownika duszpasterskiego (na zachodzie „pastoral worker”), instruktorkę parafialną, animatora grup studenckich, potem też zespołów, w których głównie rodziny robotnicze wspólnie szukały dróg praktykowania wiary i solidarności ludzkiej. Byłam też redaktorem pisma katolickiego w swej inspiracji i polu działania, ale to też co innego. Wcześniej ta moja „droga” była bardziej już ekumeniczna czy chrześcijańska. Nigdy, a w każdym razie od dawna nie żyję w świecie stereotypów, z jakimi mnie kojarzysz. Czy to warto tłumaczyć? – nie wiem, może nie. Myślę, że od dawna, może od zawsze, żyję w takiej szparze pomiędzy nietolerancją katolików (tych „prawdziwych”) i nietolerancją – jak ją określić? – lewicowo-liberalną? Inteligencką? Ta pierwsza ma większe konsekwencje praktyczne i spowodowała, że przestałam być katechetką; ta druga jest dla mnie osobiście bardziej bolesna i irytująca. Wiem, że będę je obie znosić do śmierci. Ale nie narzekam mimo wszystko. Jestem wdzięczna za oba nurty w moim życiu. A także za to, że jednak krótko byłam działaczem od pierwszych dni „S” jako organizator związkowy. I jeszcze może, także tak krótko, w ROAD. Najserdeczniej Cię pozdrawiam, może dzięki tym zapiskom – lepiej rozumiem.

Twoja krewniaczka Halina2

Drugiego brata mego dziadka, Wiktora, i jego żonę Janinę dane mi było poznać bliżej. W okresie międzywojennym pracował w Piotrkowie i nieopodal w Poniatowie miał duży dom z ogrodem, gdzie spędziłam jedne z przedwojennych wakacji. Stryj Wiktor był geodetą i w głębi Rosji poznał swą przyszłą żonę, która była nauczycielką w jakiejś polskiej rodzinie. W Rosji też urodziły się ich dzieci (Juliusz, Janina i Witold-„Titek”), z którymi wrócili do Polski w czasie Rewolucji. W rodzinie pozostały legendy, jak bardzo te dzieci – gdy znalazły się wreszcie u ciotek w Łodzi – były wygłodzone i wyniszczone. Najmłodszy Titek miał straszną krzywicę, a z biegiem czasu stał się najbardziej kochanym dzieckiem rodziny. Pamiętam go jako młodego adepta szkoły lotniczej, miał wiele uroku i umiał się wspaniale ze mną bawić. Doskonale rysował i do Powstania miałam brulion zapełniony jego rysunkami. Po wrześniu 1939 znalazł się w Londynie jako mechanik lotniczy. Tam wkrótce ożenił się z Angielką i dzieci jego właściwie były już Anglikami. Ale stryj, pokazując fotografię najstarszego wnuka, na odwrocie której angielska synowa wypisała „Andrew”, przedstawiał wszystkim: „to jest Jędrek”. Po wojnie Titek Grabowski przyjechał do Polski tylko raz jeden, jak się zdaje nigdy nie miał dość pieniędzy. Poszedł do Muzeum Narodowego i szczególnie pilnie oglądał Bitwę pod Grunwaldem Matejki. Potem dość szybko umarł na nowotwór i polscy koledzy-piloci zgodnie z jego życzeniem rozsypali jego prochy nad angielskim morzem.

Jego starszy brat, Juliusz, w momencie wybuchu wojny był poza granicą Polski. Po wojnie osiadł w Urugwaju i grubo po czterdziestce ożenił się z Polką, która po wojnie przyjechała tam do swojego ojca. Ich córka, Karolina, skończyła szkołę i studia w Anglii i w latach osiemdziesiątych zaczęła swą przygodę z Polską, przyjeżdżając do Krakowa na Kurs Języka i Literatury Polskiej dla Cudzoziemców i starając się o prawo stałego tu zamieszkania. A działo się to w latach, gdy młodzież jak z tonącego statku za wszelką cenę odbywała podróż w przeciwnym kierunku i kraj stawał się miejscem trudnego życia ludzi starych i bardzo starych.

Ciotka Karoliny, a siostra Witka i Julka, Janina, dożyła swego niełatwego życia w Łodzi. Podczas wojny – schwytana przy tajnej radiostacji – była świadkiem śmierci narzeczonego, potem – katowana w więzieniu na Montelupich – znalazła się w Ravensbrück. Była jedną z więźniarek odratowywanych w Szwecji przez hrabiego Folke Bernadotte. Wiodła potem szare urzędnicze życie w Łodzi, zachowując jednak sporo poczucia humoru i krytycyzmu.

Po latach uprzytomniłam sobie, że Janina Grabowska wymieniana w książkach o Irenie Sendlerowej to matka wspomnianych tu Juliusza, Janiny i Witolda, z którą związane było moje dzieciństwo. W czasie wojny była sąsiadką Ireny Sendlerowej i wraz z nią brała udział w ratowaniu dzieci z warszawskiego getta. Ja zaś z czasów wojny zapamiętałam wizytę w mieszkaniu Janiny Grabowskiej na Woli, gdzie kilka dni spędziła ukrywana przez moich Rodziców moja szkolna koleżanka, Janka (Bianka Perlmutter)3.

Moja Matka

Teraz o kimś bardzo mi bliskim – o mojej Matce. Od wczesnego dzieciństwa łączyły mnie z nią więzy nadzwyczaj silne.

Z perspektywy czasu wydaje mi się, że zainwestowała we mnie wszystkie swoje pragnienia i uczucia i że ta świadomość w jakimś sensie ciążyła mi przez całe życie. Gdy umarł mój Ojciec (miałam wtedy 23 lata), czułam się za nią całkowicie odpowiedzialna. Zaczęła pracować w Warszawie w Instytucie Matki i Dziecka, a były to złe stalinowskie czasy i praca w każdej ówczesnej państwowej instytucji była dla ludzi z innej epoki niełatwa do zniesienia. Sprawiłam więc, że tę pracę przerwała, a potem tak się dobrze złożyło, że „Czytelnik” chciał wznowić Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca Ilji Erenburga, które przed wojną – jeszcze jako Maria Grabowska – przetłumaczyła dla „Roju”. Trzeba było w tym tekście dokonać wielu zmian – stał się po prostu znacznie bardziej zrozumiały po tych dziesięciu z okładem latach nowego porządku. Nowe wydanie powieści, które ukazało się w roku 1957, zostało przyjęte entuzjastycznie i Mamie zaproponowano kolejne przekłady. Zrobiła ich kilka, a potem ukazały się zgryźliwe recenzje Seweryna Pollaka i zrezygnowała z dalszych tłumaczeń. Mam to po niej – ja również umiem tylko dobrze pracować, nigdy nie potrafię walczyć o należne mi prawa. Matka moja miała w młodości wielkie powodzenie i szczęście (całe życie) do ludzi.

Mama ze mną w ogrodzie pani Hołyńskiej przy ulicy Wawelskiej, Warszawa 1931

Nie lubiła – podobnie jak ja – tak zwanych prac domowych, a tu wojna zmuszała ją do ciężkich w tym względzie świadczeń. Do naszego dużego mieszkania na Raszyńskiej ściągnęła zaraz po kapitulacji cała łódzka wysiedlona rodzina – trzy ciotki wraz ze służącymi – jak w Damach i huzarach Fredry – tylko znacznie mniej zabawnie. Mieszkanie zostało podzielone, połowę zajęli właściciele, od których było wynajmowane przed wojną. Moja drobna i wątła Mama codziennie z targu na placu Narutowicza dźwigała torby zakupów i gotowała dla całej tej rozszerzonej rodziny. A wokół temperamenta grały, bo trudno i ciężko było wszystkim. Nie znosiła zimna, a zimy były ciężkie i w domu bardzo mroźnie.

Mama, początek lat dwudziestych XX wieku

Po wojnie, gdy mogło już być łatwiej i lepiej, przyszedł wypadek samochodowy Ojca i wkrótce – w czasie stalinizmu – jego długa choroba na raka płuc. Pracowałam już wtedy w Warszawie i przyjeżdżałam tylko na soboty i niedziele, bo obowiązywała dyscyplina pracy i w żaden sposób nie mogłam uzyskać urlopu. Mama dnie i noce spędzała przy Ojcu w szpitalu.

Nie jestem pewna, czy w swej miłości do Mamy dobrze zrobiłam, namawiając ją, by z nami zamieszkała. Czułam się za nią w głupi sposób odpowiedzialna, bo może udałoby mi się otoczyć ją mądrzejszą opieką na odległość; kochała naszą Jagusię, a obecność babci zapewniała dziecku łagodne, dobre dzieciństwo – równie chyba dobre, jak moje własne w czasach przedwojennych.

Miała zdolności literackie i jej drobne wiersze i teksty noszę (niepełne zresztą) do dziś w sobie. Całe życie moje było z nią związane specjalnymi więzami, które czuję do dnia dzisiejszego. Czytała mi dużo na głos – w dzieciństwie i później. Tak na przykład poznawałam Pana Tadeusza i Wesele. Zresztą większość tekstów (też wiele piosenek i pieśni) znam od niej. Chciałam je przekazać swojemu dziecku, ale jestem niemuzykalna i wszelkie z mej strony próby były przez Jagusię z miejsca ucinane. A szkoda, bo urwało się pasmo jakiejś tradycji, które mnie tak mocno z przeszłością spajało. Wyrzucam sobie często, że nie umiałam tego pasma prowadzić dalej. Moja to wina czy czasów, które są właśnie takie?

Mama chorować zaczęła w marcu 1968 roku. Z początku wszystko wydawało się tylko przeciągającym się zaziębieniem, stany podgorączkowe utrzymywały się jednak zbyt długo i Mama zdecydowała się prześwietlić w obawie, że może mieć tak zwaną starczą gruźlicę i zarazić nią dziecko. Ale w przychodni na Waryńskiego rzecz z miejsca potraktowano bardzo poważnie i polecono zrobić pełne prześwietlenie. Odbierałam tę kliszę już sama, targana niepokojem. Dołączona diagnoza była całkowicie jednoznaczna, choć zawarta w łacińskiej formule. Wprost z przychodni pobiegłam do przyjaciela Ojca, profesora Rajmunda Barańskiego4, który co prawda nie umiał nigdy pocieszać, za to zawsze spieszył nam z pomocą. Skonsultował klisze ze specjalistami i zaczął mnie namawiać na operację chorego płuca. Byłam pełna wahań, bo już raz obserwowałam tę samą chorobę u drugiej najbliższej mi osoby. Co więcej, sama musiałam podjąć decyzję. Profesor Leon Manteuffel5 – przez wzgląd na pamięć mego Ojca – zgodził się sam przeprowadzić zabieg u siebie, w Instytucie Gruźliczym na Płockiej. W przeddzień operacji późnym wieczorem wyszłam ze szpitala. Był co prawda już marzec, lecz ostry zimny wiatr nagłym podmuchem pchnął mnie w pryzmę śniegu przy ulicy. Zapamiętałam ten moment jako chwilę wielkiej samotności i rozpaczy. Mamie dane jeszcze było przeżyć piękną wiosnę, która nastąpiła po jej powrocie ze szpitala, i pseudowakacje w Radiówku pod Warszawą, gdzie oglądaliśmy lądowanie pierwszego człowieka na Księżycu. Przerzuty dały znać o sobie w początkach września, a 22 września 1969 roku zmarła w szpitalu na Płockiej. Byłam przy niej do ostatniej chwili.

Rodzina Popowskich

Popowscy pochodzili z Podola i poprzedzali swe nazwisko przydomkiem „Torokan”, który profesor Zdzisław Stieber6 przekonująco powiązał z turko-tatarską nazwą wysokiego urzędnika. Urzędnika takiego nie wolno było zabić – podobnie jak do dziś chronione są kultowe na znacznej części Rosji karaluchy – tarakany, które Stieber wywodzi z tego samego językowego źródła. W jego artykule czytamy:

Na dawność kontaktów językowych rusko-tureckich wskazuje forma Torokan, używana najwidoczniej jako przydomek oznaczający kogoś wybitnego. Por. na przykład w bylinach ruskich imię osobowe Torokančik lub Tarakančik7.

W mojej rodzinie panowała oczywiście legenda inna, o jakimś chanie Toroku (Torok-chanie): ponoć za jego czasów jakiś Popowski odciął sobie nogę, którą skuty był ze swym panem. Pan uciekł, a Popowski otrzymał w nagrodę herb Złoty Nagoleńczyk i przydomek Torokan.

Mój dziadek, Michał Popowski, nie był już bynajmniej „kimś wybitnym” – lecz zwykłym urzędnikiem w Żmerynce pod Kijowem. Jego ojciec stracił majątek, gdyż – według relacji rodzinnej – nie zaufał nowo budowanej przez Podole kolei i z uporem kazał nadal transportować zboże wołami przez stepy. Kolej zwyciężyła, a syn jego służył już jej na stacji w Żmerynce.

Ta Żmerynka powróciła do nas niespodzianie w 1944 roku na płonącej i pełnej przerażenia warszawskiej ulicy. Własowcy8, dzicy i pijani, wygarnęli nas z domu i rozpoczęli grabież. Ojciec zagadał do jednego z nich po ukraińsku i okazało się, że jest jego z’emlakiem, że tamten też urodził się w Żmerynce. Zniknął na chwilę w tłumie i przyniósł zrabowany złoty łańcuszek, który wepchnął w rękę memu Ojcu. Tak to z’emlak dzielił się z z’emlakiem. Nic nie rozumiał, gdy Ojciec rzucił łup na ziemię: „i tak żyć nie będziesz, coś taki dumny” powiedział. „Ja žyt’ ne budu, a ty vse tak i vor” – odrzekł mu Ojciec. Wszystko wokoło płonęło i przypominało sceny z Ogniem i mieczem.

Do Ukrainy Ojciec wracał często we wspomnieniach. „Gdyby orłem być, lot sokoli mieć, lotem orlem lub sokolem unosić się nad Podolem…” nucił, gdy był już bardzo chory i uśmiechał się melancholijnie. Niestety, nie udało mi się dotrzeć do Kijowa i okolic. Gdy jeszcze za czasów Związku Radzieckiego wysyłano mnie tam służbowo, starałam się o to kilkakrotnie. Chętnie godzili się na Mińsk, na Kijów – nigdy. Byłam najbliższa celu, gdy w 1983 roku odbywał się w Kijowie Międzynarodowy Kongres Slawistów. Miałam zatwierdzony i wydrukowany referat, wszystko wydawało się na dobrej drodze. Ale wówczas – na dzień przed wyjazdem – dziewiętnastu polskich referentów nie otrzymało paszportów. Na miejsce profesorów i docentów z referatami pojechali ludzie bez referatów i tytułów, ale za to niepowiązani z „Solidarnością”…

Dom Popowskich w Kijowie często wspominał przyjaciel mojego Ojca, profesor Rajmund Barański, który wraz z nim studiował tam medycynę.

Studenci Polacy, którzy w roku 1917 ukończyli medycynę na Uniwersytecie w Kijowie

Jest nawet taki jego liryczny tekst, maszynopis referatu wygłoszonego w Łodzi po śmierci Ojca. Pisze tam o polskiej atmosferze i wielkiej ilości książek polskich. Zaopatrywano się w nie w księgarni Władysława Idzikowskiego, którego syna Leona dobrze pamiętam z lat warszawskiego dzieciństwa. Był już wówczas bardzo drobnym, siwym staruszkiem, do mojej Matki mówił „pani konsyliarzowo”, a mnie przynosił książeczki dla dzieci – między innymi przerażające wierszyki Heinricha Hoffmanna Złota Różdżka czyli bajki dla niegrzecznych dzieci9 i uroczą opowieść o pani Dulskiej, rozpoczynającą się do słów:

Daleko, daleko, gdzie dziwna kraina,

Mieszka pani Dulska, dobra kobiecina.

A jest to staruszka już od dawna wdowa,

I będąc bezdzietną, najtroskliwiej chowa

Szarą kotkę Femcię i Pudelka psinę;

Otóż tu, dziateczki, macie ich rycinę10.

Leon Idzikowski przeżył jeszcze Powstanie Warszawskie11.

Profesor Barański pamiętał moją babkę, Annę z Ośniałowskich Popowską, jeszcze z czasów kijowskich jako osobę piękną i muzykalną. Ja zapamiętałam ją jako wysoką kobietę z papierosem w ustach, która zawiadywała domem mojego dzieciństwa. Mimo że mieszkała razem z nami, nie miałam z nią bliższego kontaktu. Myślę, że Mamie zależało na wyłączności kontaktów ze mną. Babcia wychowywała starszą o 13 lat ode mnie Irenę Popowską, córkę swego starszego syna, Bolesława (w domu nazywaną „Kalką”, co stanowiło przekształcenie jej pierwszego, „domowego przezwiska” Lalka). Bolesław był również lekarzem. Ożenił się młodo z Rosjanką, o czym dowiedziałam się późno i w wielkiej tajemnicy od Mamy. W październiku 1917, gdy Bolesław był na froncie, urodziła się w Kijowie jego córka. Wkrótce potem przyszła wiadomość, że Bolesław umiera na tyfus. Młoda żona zostawiła dziecko teściowej i pojechała do męża. Potem nadeszła wieść o śmierci Bolesława, matka dziecka zaś do Kijowa nie dotarła. Babcia Popowska, trudniąc się naprawą butów (jeszcze w warszawskim domu były jej kijowskie szewskie przybory), utrzymała przy życiu niemowlę w głodnym rewolucyjnym Kijowie. W 1920 roku mój Ojciec wszedł do Kijowa wraz z polskim wojskiem i wywiózł matkę z bratanicą do Warszawy. Długo sądziłam, że wojna polsko-bolszewicka była głównie po to, by mój Tata mógł odzyskać rodzinę.

Wkrótce po powrocie z wojska Ojciec mój rozpoczął pracę w klinice pediatrycznej przy ulicy Litewskiej. Specjalizował się w gruźlicy dziecięcej i łączył pracę w klinice z wielogodzinnymi dyżurami w przychodniach przeciwgruźliczych na bardzo wówczas ubogim Powiślu, gdzie gruźlica zbierała szczególnie obfite żniwo wśród dzieci. W czasie okupacji, po likwidacji tak zwanego „małego getta”, Niemcy zajęli budynek kliniki na Litewskiej i polski szpital przeniesiony został na ulicę Śliską. Podczas tej przymusowej przeprowadzki powstała seria zdjęć ówczesnego personelu, w którym odnajduję wiele znajomych i bliskich mi twarzy lekarzy i pielęgniarek. Na załączonej fotografii widzimy mego Ojca w trakcie pakowania leków.

Ojciec w czasie przeprowadzki kliniki z ulicy Litewskiej na ulicę Śliską, Warszawa 1942

Matka Ojca, Anna Popowska, umarła w 1938 roku, a pochowano ją w Wielki Piątek. Nie byłam na tym pogrzebie – widać uznano, że będzie to zbyt silne przeżycie dla ośmioletniego dziecka. Noc poprzedzającą spędziłam u przyjaciół Rodziców, państwa Czosnowskich, na ulicy Wawelskiej – w bliskim sąsiedztwie Raszyńskiej. Spałam w pokoju ich syna, a mojego rówieśnika, i w nocy przyszła do mnie moja zmarła babka. Nie bałam się jej wcale, choć do dziś widzę, jak stała w drzwiach, a potem długo siedziała na moim łóżku. Pamiętam to silniej niż wiele innych wspomnień z dzieciństwa.

Grób mojej babki, Anny z Ośniałowskich Popowskiej, znajduje się na Powązkach. Nazwiska jej nie ma na płycie, gdyż całą zajmuje napis dotyczący jej matki: „Maria Paulina z Dziewanowskich Ośniałowska, obywatelka ziemi płockiej, żyła lat 66, zm. 24 lutego 1906. Uczestniczka powstania 1863”. Niewiele więcej wiem o tej prababce – właściwie to tylko tyle, że z jej rodziny wywodził się ów Dziewanowski z bitwy pod Samosierrą (co to „Skoczył Dziewanowski, jak piorun się rzucił, wziął drugą baterię, ale już nie wrócił” – tak w pieśni A czyjeż to imię rozlega się sławą według słów Marii Konopnickiej). Grobowiec „Najzacniejszej Matce” (Marii Paulinie z Dziewanowskich) wzniosła jej córka, Zofia Ośniałowska, którą doskonale pamiętam z lat dziecięcych. Mieszkała wraz z drugą siostrą mej babki, ciocią Olesią (Aleksandrą Knake), na ulicy Puławskiej w Warszawie. To ona była chodzącą kroniką rodziny i na licznych fotografiach rozwieszonych na ścianach wypisywała pompatyczne curriculum vitae poszczególnych krewnych. Wisiał tam też jej dyplom, który otrzymała za akcje społeczne sprawowane w czasie obrony Warszawy w 1920 roku. Tuż pod fotografią znalazł się fragment napisu „cud nad Wisłą” – i tak już pozostała w rodzinie jako „Ciotka – Cud nad Wisłą”. Obie te ciotki mego Ojca zginęły w Powstaniu. Jak wyczytać można z notatek nieznanej mi kuzynki, Haliny Kuźmińskiej, Zofia Ośniałowska zmarła w pierwszych dniach września 1944 w szpitalu na Chocimskiej, Aleksandra Knake pochowana została również we wrześniu na polowym cmentarzu na Okęciu. Była w młodości współpracownicą Cecylii Śniegockiej12 i uczestniczyła w tajnym nauczaniu. Przechowuję kopię jej artykułu z „Kuriera Warszawskiego” (wydanie poranne, dnia 10 grudnia 1915 roku) z konkluzją: „Kobieta powinna rozumieć swą potęgę i swe zadanie, lecz przytem uczyć się ciągle, jak najgodziwiej swego wpływu ma użyć”.

Zostało po tych ciotkach mieszkanie, które nierozgrabione i niezniszczone przetrwało Powstanie. Gdy powróciliśmy z obozu w czerwcu 1945 roku, mieszkał tam radziecki oficer, który solennie obiecał memu Ojcu, że powiadomi go, gdy będzie to mieszkanie opuszczał. Przybiegł z tą wiadomością chłopiec od dozorcy: oficer sprzedał mieszkanie wraz z całą zawartością trzem różnym osobom i właśnie toczyła się między nimi zacięta walka o rzeczy. Oddali mojemu Ojcu bez większych trudności dwa tomy Szekspira, z których uczył się ról aktor i reżyser Stanisław Knake-Zawadzki, brat męża Aleksandry Knake, i obrazy (nie wszystkie) Janusza Knakego, syna Aleksandry. Te obrazy do dziś pozostały w rodzinie.

Janusz Knake, malarz, druga połowa lat trzydziestych XX wieku

Janusz Knake (1888–1963), w źródłach niesłusznie przedstawiany jako twórca niemiecki, najlepszy swój malarski czas przebył w dwudziestoleciu. Był zaprzyjaźniony z moim Ojcem, ale gdy ten umierał w 1953 roku, nie było jeszcze o Januszu żadnych wiadomości od czasu wojny. Potem, w latach sześćdziesiątych, powiadomił dawnych przyjaciół, że jest w Gdyni i jedzie do Warszawy. Przywiózł z sobą dwie wielkie walizy szkiców z Afryki, gdzie spędził ostatnie lata. Niewiele mówił o tym okresie i wkrótce okazało się, że ma obsesję na punkcie Intelligence Service. Wszędzie (w ówczesnej Polsce!) widział jej agentów i bardzo bał się podsłuchu. Miejscowa Służba Bezpieczeństwa zdecydowanie się nie liczyła. Do kraju przyjechał, „żeby umrzeć u siebie” – tak nam zaraz oświadczył na dworcu – co zresztą zrobił dość prędko, w 1963 roku. Tajemnicę swoich powojennych lat zabrał ze sobą. Pozostał zresztą z tym wszystkim bardzo miłym i kulturalnym panem do końca życia.

Raszyńska 58 i szkoła Wandy Szachtmajerowej

Ojciec poznał moją Matkę w klinice na Litewskiej, gdzie pracowała w kancelarii. Ślub wzięli w Piotrkowie z dwóch względów: chodziło o to, by mogli jeszcze przez pewien czas pracować w tej samej instytucji (a w tamtych czasach istniał zakaz pracy w tym samym miejscu dla małżeństw), po drugie zaś – w Piotrkowie właśnie był dawny kapelan mego Ojca, który zgadzał się bez spowiedzi dać mu „kartkę do ślubu”. W tych czasach ślub kościelny był jedynym rodzajem sformalizowanego małżeńskiego związku. Według opowiadań Mamy – szła ona do ślubu w botach, a zgromadzeni przypadkowo w kościele piotrkowianie szeptali ze zgrozą, że to „bolszewicy ślub biorą”. Rodzice nie byli praktykujący, lecz w tradycyjny sposób przywiązani do religii. Gdy Ojciec umierał w 1953 roku (jednym z najstraszniejszych lat stalinowskich) – przykazywał nam, by pogrzeb odbył się „z klechą”. Ostatecznie na pogrzeb przybyło wielu księży i szli przemieszani z działaczami społecznymi ówczesnej Łodzi. Przyjechała też minister Eugenia Krassowska 13 i pogrzeb odbył się na koszt państwa, choć przedtem usilnie nas błagano, by z tego kościelnego charakteru zrezygnować. Ale w tych czasach podkreślało się w ten sposób więzy z tradycją i tym lepszym podskórnym nurtem społecznym wszystkich podówczas prześladowanych.

Z biegiem czasu Kościół katolicki wzrósł we władzę i siłę i – jak z każdą taką organizacją bywa – stracił wiele z wyrozumiałości i mądrości. A może po prostu stara się być w swej ideologii aż nazbyt konsekwentny i stał się instytucją w większym niż uprzednio stopniu.

Urodziłam się w Warszawie w roku 1930 w klinice na Marszałkowskiej. Zabawny los sprawił, że w tej samej klinice urodził się Romek, mój mąż. Dom ten stał długo jeszcze po wojnie – zaniedbany i zdemolowany – cofnięty w głąb, jakby uciekał przed (równie już zdemolowanymi) domami MDM-u. Rodzice mieszkali już wówczas na Raszyńskiej 58 – w domu, w którym przyszło mi żyć aż do Powstania Warszawskiego. Na owe czasy były to już odległe peryferie i Mama kupiła specjalne kalosze, by suchą stopą przechodzić od tramwaju do domu, zaś wszyscy znajomi ze Śródmieścia zdumiewali się, że Rodzice moi zdecydowali się mieszkać na takim wygwizdowie.

Ojciec dopiero rozpoczynał swoją praktykę lekarską i wynajęcie tego mieszkania było dla niego niemałym wyzwaniem. W uzyskaniu pieniędzy na ten wynajem pomógł mu starszy kolega opiekujący się córkami „Branickich na Wilanowie”, który zaprotegował go jako zastępcę na czas swojej nieobecności w Warszawie. Zachowała się z tych czasów w naszej rodzinie opowieść, jak to w pewien deszczowy dzień Ojciec mój przemierzał pałac wilanowski prowadzony przez lokaja z rozpostartym parasolem, a w każdym z mijanych pokojów stały kadzie i miednice na wodę przeciekającą z dziurawego dachu. Panny Branickie kończyły szkołę Szachtmajerowej właśnie w czasie, gdy ja ją rozpoczynałam. Przywoziła je z Wilanowa czarna kareta i zapamiętałam je jako duże, grube i krzykliwe. Pierwszej naszej szkolnej zimy nacierały schwytane na boisku pierwszaki śniegiem i kto wie, czy fakt ten nie wpłynął w istotny sposób na mój do dziś niechętny stosunek do arystokracji…

Mieszkaliśmy w czteropokojowym mieszkaniu na parterze i dopiero przed samą wojną przeprowadziliśmy się do znacznie większego lokalu na trzecim piętrze. Z wczesnych lat dziecięcych pamiętam szum niedzielnego tłumu, który w letnie popołudnia, z dziećmi i innym dobytkiem, przeciągał pod naszymi oknami na Pole Mokotowskie – miejsce odpoczynku warszawskiego proletariatu. Wieczorem – gdy zasypiałam – tłum ten tą samą drogą powracał do domów. Przypominam sobie zapach dzikiego wina, które okalało nasze okno, a po którym z sąsiednich mieszkań przychodziły do nas pluskwy. Zapalało się wówczas świeczkę i w stearynie topiło przybysza. Zapach tej świeczki też pamiętam bardzo dobrze do dziś.

Dom na Raszyńskiej zamieszkały był przez ówczesną inteligencję warszawską, urzędników i przedstawicieli wolnych zawodów. Wiele osób pochodziło z Kresów i byli to przybysze do Warszawy po pierwszej wojnie światowej – zresztą jak znaczna część mojej ówczesnej rodziny. Do dziś ten dom na zewnątrz prawie się nie zmienił. Dobudowano tylko czwarte piętro nad naszym (drugim) mieszkaniem, no i rozległe wielopokojowe mieszkania poprzerabiano na mniejsze. Nie było to trudne, bo w czasie Powstania dom został w środku doszczętnie wypalony.

Na całym moim życiu zaciążyły owe pierwsze przedwojenne lata dzieciństwa. Było to dzieciństwo bardzo szczęśliwe. Żyłam w poczuciu, że jestem kochana i potrzebna, w atmosferze ciepła i tolerancji. Znałam właściwie jeden typ ludzi i stąd wszystkie (żywe do dzisiaj) moje odkrycia dotyczące różnic i uwarunkowań środowiskowych. Z natury byłam przewrażliwiona, a domowa atmosfera nie przygotowywała mnie do innego życia. Do dziś czułym uchem łapię u otoczenia dobrze mi znane, stare kulturalne tony i wszelkie inne odbiegające od nich dysonanse. Trzeba przyznać, że bardzo mi to zawsze przeszkadzało w całym długim powojennym życiu.

Raszyńska 58, stan obecny

W pojęciach ówczesnych nie byliśmy wcale zamożni. Ojciec pracował bezpłatnie w klinice, poza tym – w przychodniach przeciwgruźliczych. Dużo czasu inwestował w pracę naukową. Obie rodziny straciły cały dobytek w poprzedniej wojnie i Rodzice zaczynali wszystko od nowa. Ale było jednak w tych czasach możliwe, by jeden człowiek utrzymywał z praktyki lekarskiej dużą rodzinę na wcale niezłym poziomie.

Do nowego, wynajętego siedmiopokojowego mieszkania sprowadziliśmy się wiosną 1939 roku. Mieściło się na trzecim piętrze – w narożnej partii domu i miało rozległy widok na całe Pole Mokotowskie, podówczas jeszcze całkiem niezabudowane. Jedynie na pierwszym planie mieścił się teren „Warszawianki” – boiska sportowego. W tym mieszkaniu przebyliśmy ostatnie przedwojenne miesiące i wszystkie lata wojny. Przedwojenne dni minęły w komforcie przestrzennym, choć gdy dziś myślę o tym mieszkaniu, uderza mnie jego rozległość połączona z niemożnością odseparowania się w poszczególnych pokojach. Wielość dużych oszklonych drzwi, układ w amfiladzie – to wszystko szczególnie silnie dało się odczuć w latach wojny, gdy mieszkanie zapełniło się wielką liczbą przybyszy.

Ja w mundurku szkolnym, Warszawa 1936

Jednym z najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa jest śmierć Marszałka Piłsudskiego. Pamiętam Ojca z gazetą w ręku w drzwiach pokoju i jego słowa: „Marszałek nie żyje”. Pamiętam też kondukt posuwający się przed naszymi oknami na Pole Mokotowskie. Oglądałam go jeszcze z pierwszego mieszkania – na parterze – i wszystko pozostało mi w pamięci jako wielkie i uroczyste.

Rodzice nie lubili w owych czasach księży i sprzeciwiali się wielu rzeczom, które robił Kościół. Nie śpieszyli się też z ochrzczeniem mnie, chcąc uniknąć wpływów kleru. Dlatego pamiętam dobrze mój chrzest, który odbył się dopiero przed pójściem do szkoły w roku 1936.

Bałam się tej uroczystości, choć to ukrywałam, a potem do opowieści rodzinnych przeszło moje powiedzenie bezpośrednio po wyjściu z kościoła św. Jakuba: „No, chwała Bogu, chrzest odwalony, została tylko dentystka”. Mymi rodzicami chrzestnymi była ciocia Zosia Grabowska, siostra mej Matki, i już wspominany doktor Rajmund Barański, przyjaciel Ojca. Początkowo na ojca chrzestnego wytypowany został Janusz Knake, cioteczny brat Ojca, lecz na przeszkodzie stanęło jego ewangelickie wyznanie (co zresztą okazało się dopiero w kancelarii kościelnej). Mam wrażenie, że ówczesna inteligencja niepraktykująca bardzo mało wiedziała na tematy związane z obrządkiem religijnym, znacznie mniej niż później ludzie mego pokolenia, również nie najsilniej związani z Kościołem. Marzyłam sobie, że z okazji chrztu dostanę medalik, taki jakie miały inne dzieci. Dostałam wielkie pudło z kandyzowanymi owocami i byłam bardzo zawiedziona.

Chrzest był nieodzowny, by mnie zapisać do szkoły. Rodzice zdecydowanie byli przeciwni kościelno-endeckiej atmosferze gimnazjum Królowej Jadwigi, do którego chodziła moja siostra stryjeczna, Irena Popowska („Kalka”), i wybrali gimnazjum Wandy Szachtmajerowej. Mogłam tam dojść na piechotę, a ponadto szkoła ta miała w zaraniu swych dziejów stare tradycje pepeesowskie. „W zaraniu dziejów” – gdyż w tych czasach chodziło już do niej wiele córek ówczesnych notabli, którzy oddawali dzieci do szkoły, gdzie uczęszczały Wanda i Jagódka (Jadwiga) Piłsudskie. Założona zaraz po 1905 roku tak zwana kolejarska szkółka sióstr Posseltówien (było ich pięć: Wanda, Janina, Zofia, Irena i Jadwiga) gromadziła w pierwszym okresie dzieci pracowników kolei, a panny Posseltówny związane były z PPS-em i znały z tych czasów Marszałka.

Irena Popowska (Kalka) z koleżanką, Warszawa 1934

Fundacja Wandy Szachtmajerowej (najstarszej z sióstr Posseltówien) powstała zaraz po wybuchu II Rzeczypospolitej. Wybudowano wtedy nowy gmach szkoły na ulicy Radomskiej. Byłam tam z okazji wmurowania tablic poświęconych założycielkom szkoły – i po tylu latach uderzyła mnie utrzymująca się nowoczesność tego gmachu. Taki go też zachowałam w pamięci z pierwszych przedwojennych trzech lat nauki: rozległe, lśniące korytarze, dużo świeżego powietrza i przestrzeni. Z pierwszych lat – bo podczas wojny gmach zabrali Niemcy na szpital, a my uczyłyśmy się w przyległych do szkoły prywatnych mieszkaniach naszych nauczycielek. Była to jedyna prawdziwie moja szkoła, nie umywały się do niej wszystkie następne, do których zdarzyło mi się chodzić w latach powojennych.

Wkrótce po wojnie siostrom Posseltównom odebrano prawo nauczania, a gmach – zniszczony w czasie Powstania – przejęło państwo. Przez lata żyły i umierały w całkowitym zapomnieniu, choć otoczone pamięcią byłych wychowanek. Szkole nadano piętno sanacji i przypisywano wiele złych rzeczy, a tymczasem panowała tam atmosfera demokracji i patriotyzmu, której na próżno szukać w późniejszych szkołach. Kochałam moją szkołę, czułam z nią jedność i nigdy nikt mnie w niej nie dotknął ani nie zadrasnął mojej ambicji. Ta szkoła wywarła na moim życiu piętno, które nie pozwala pogodzić się z formami współżycia ludzkiego czasów powojennych14.

Większość mych ówczesnych koleżanek wywodziła się z inteligenckich rodzin tak zwanych wolnych zawodów (lekarzy, inżynierów, prawników). Nasze domy były mniej więcej takie same – bez zadęć nowobogackich, ale i bez kłopotów finansowych. Gdy w kwietniu 1943 w warszawskim „szmatławcu” Niemcy zaczęli ogłaszać listę jeńców wojennych zamordowanych w Katyniu, okazało się, że sześć moich koleżanek straciło tam ojców. Wielu innych było już w tych czasach w oflagach i obozach, inni ukrywali się lub – pozbawieni możliwości wykonywania własnych zawodów – zarabiali w różne przedziwne sposoby na rodziny. Ale to był już okres wojenny, a więc etap następny, całkiem do poprzedniego niepodobny.

Nie wydaje mi się, by przez pierwsze trzy przedwojenne lata szkolne nadziewano nas nadmiernie propaństwową ideologią czy też zbytnio „ureligijniano”. Pamiętam jednak, jak z jakiejś okazji wędrowałam środkiem jezdni w galowym mundurku Wawelską koło cukierni Lardellego (nauczycielki na przedzie, za nimi czwórkami wszystkie klasy) do Belwederu, gdzie na dziedzińcu rozłożona była księga, do której wpisała się pani Szachtmajerowa. Miałam w tamtych czasach fenomenalną pamięć i każdy tekst rymowany – zapamiętywałam od razu i na trwale. I tak pamiętam wierszyki, jakie deklamowano (i których nas uczono) o Marszałku Józefie Piłsudskim, jak na przykład:

Kto jak On, nasz Brygadier Piłsudski,

Polskę w sercu, śmierć w tornistrze nosił,

Kto jak On tak u Boga wyprosił,

By stąd odszedł najeźdźca kałmucki.

Kto jak On z Bogiem tak się targował

Pod Łowczówkiem z krzywą szablą w ręku

O tę Polskę pełną krwi i jęku,

O tę Polskę, którą wróg rabował.

Kto jak On?

Pamiętajcie to Imię, co z tęsknoty do Polski wyrosło,

Gdy wróg deptał ją z butą wyniosłą,

Całą w ogniu stojącą i w dymie.

Ten żołnierski wysiłek nadludzki,

Wy swym dzieciom w kolebkach przekażcie,

Bo jak w burzę kapitan na maszcie

Tak stał w Polsce Brygadier Piłsudski!

Albo:

W zułowskim dworku chłopczyk mały

Z dziećmi się bawił przez dzień cały,

Koniki, szable strugał z drzewa

I maszerował „prawa! – lewa!”.

W Wilnie, w gimnazjum, w mrocznej sali

Po polsku mówić zabraniali,

A serce Ziuka z bólu drżało,

„Zemścij się, duchu!” coś szeptało.

W zimnych okopach wśród żołnierzy

Józef Piłsudski nie śpi, leży,

Myśli o jutrze, o przyszłości,

Duch Wodza rwie się do wolności.

W Warszawie, w cichym Belwederze,

Dziadek o Polsce myśli szczerze,

Bogate zawsze snuje plany

Dla swej Ojczyzny ukochanej.

W Krakowie, tam, gdzie królów wielu,

Śpi Wódz Piłsudski na Wawelu,

Śni mu się Zułów, mundur szary,

Żołnierskie pieśni i sztandary…

Pamiętam też śpiewaną już po śmierci Marszałka pieśń (słowa Henryk Porębski, muzyka Tadeusz Mayzner):

To nieprawda, że Ciebie już nie ma,

To nieprawda, że jesteś już w grobie,

Chociaż płacze dziś cała polska ziemia,

Cała polska ziemia w żałobie.

Chociaż serce Ci w piersi nie bije,

Chociaż spoczął na wieki duch dzielny,

W naszych sercach jak żyłeś, tak żyjesz,

Ukochany Wodzu nieśmiertelny!

Byłeś dla nas posągiem ze stali,

Byłeś dla nas sztandarem wspaniałym,

Ty, coś Polskę obronił i ocalił

I wydźwignął na nowy szczyt chwały.

Już zasnąłeś po trudach nadludzkich,

Nie zwycięży już Ciebie duch żaden,

Ukochany Marszałku Piłsudski,

My, żyjący, Twoim pójdziem śladem!

Takich wierszy było wiele, mogłabym długo je tutaj cytować.

Bianka Perlmutter

Oczywiście, przynosiłam do szkoły nastroje domowe – niechęć do wyczynów sanacyjnych, brak sympatii do Rydza-Śmigłego czy protest przeciw awanturom antysemickim. Na tym właśnie ostatnim tle weszłam w otwarty konflikt z koleżanką z endeckiego domu, która dokuczała jedynej w naszej klasie Żydówce, Biance Perlmutter. Rzuciłam się na nią z pięściami (na lekcji!), ale nie pamiętam, by sprawa ta miała jakiś przykry dla mnie finał. Finałem była natomiast przyjaźń, jaką zaczęła mnie darzyć Bianka, i dalsze dziwne losy tej przyjaźni. Bianka (nazywana zresztą w szkole Jasią) poszła wraz z rodzicami do getta, a w naszym domu zostało wiele przez nich zdeponowanych rzeczy. Arnold Perlmutter był przemysłowcem, matka Stefania z domu Kranz – lekarką pediatrą; mieszkali w domu przy ulicy Glogera 1, który do dziś zachował się w prawie niezmienionym stanie. W getcie należeli do elity, której w pierwszym okresie działo się nie najgorzej. W tym czasie pan Perlmutter zorganizował spotkanie Jasi ze mną w gmachu sądów na Lesznie – było to możliwe dzięki łapówkom dawanym Niemcom i żydowskim policjantom. Żywo stoi mi w pamięci powrót z tego spotkania – gdy przez pomyłkę weszłyśmy z Mamą z powrotem w otwartą bramę getta. Mama była drobną brunetką o ostrych rysach i rzecz skończyć się mogła tragicznie. Ostatecznie dzięki interwencji żydowskiego policjanta i po dokładnej rewizji puszczono nas na wolność.

Po ucieczce z palącego się getta Janka mieszkała na Raszyńskiej przez czas pewien i ukrywała się w naszym dużym mieszkaniu przed naszymi wspólnymi koleżankami (chodziło oczywiście o to, aby o jej pobycie wiedziało jak najmniej osób). Ojciec wyrobił jej dokumenty na nazwisko Janina Marzec i potem umieścił ją na Hożej u Sióstr Franciszkanek Rodziny Marii, które w swym internacie uratowały wiele żydowskich dzieci.

Po wojnie Jasia już nie wróciła do Polski. Matkę jej wywieziono z getta do Treblinki, ojca ukrywali w okupacyjnej Warszawie państwo Maklakiewiczowie – kompozytor Jan Adam i jego siostra. Jasia wyszła z Warszawy z powstańczym oddziałem do obozu, a po wojnie pojechała do krewnych do Anglii. Wkrótce potem znalazła się w bardzo zachowawczym żydowskim domu u krewnych w Nowym Jorku. Nie mając osiemnastu lat, wyszła za mąż za dalekiego kuzyna, urodziła zaraz dwoje dzieci i nie ukończyła żadnych studiów, choć była bardzo zdolna.

Przez długie lata pisywałyśmy do siebie regularnie, chociaż po pewnym czasie Janka zaczęła pisać do mnie po angielsku. Do zapomnienia polszczyzny, którą przecież jeszcze niedawno świetnie władała, zapewne przyczyniły się jej traumatyczne przeżycia w czasie wojny. W trudnych latach PRL-u jej paczki były niemałą pomocą dla całej naszej rodziny.

Powojenne losy Janki najlepiej oddaje jeden z pierwszych przysłanych przez nią listów, gdy otrzymała za pomocą Polskiego Czerwonego Krzyża nasz powojenny łódzki adres:

Nottingham, England, 22.9.1946

Moi Kochani i Drodzy!

Wczoraj dostałam Wasz list z 6. b.m. Nie muszę chyba opisywać, jak bardzo się nim ucieszyłam. Mam nadzieję, że teraz korespondencja nasza nie przerwie się i będziemy stale w kontakcie.

Piszę na maszynie, bo tyle mam Wam do opowiedzenia, że zajęłoby to za dużo papieru.

Cieszę się tak bardzo, że po wszystkich perypetiach i przeżyciach życie Wasze zaczyna się powoli stabilizować i przybierać formy normalne. Z przejęciem czytałam o Waszych losach od czasu powstania i wierzę mocno, że teraz wszystko ułoży się dobrze. Karta musi się przecież zmienić.

Piszcie mi o wszystkich najdrobniejszych szczegółach. Nie wyobrażacie sobie nawet, jak bardzo jestem ich spragniona.

Ciekawi pewnie jesteście moich losów od czasu powstania. W ostatnim moim liście nie rozpisywałam się, nie będąc pewna, czy dojdzie na miejsce przeznaczenia.

Otóż jeśli chodzi o sam okres powstania, to do momentu, kiedy Tatuś został ranny, starając się o przedostanie się do mnie, mimo niepewności i niebezpieczeństwa kilkutygodniowa wolność była cudna i niezapomniana. Po kapitulacji byłam w rozterce, czy wyjść z Warszawy wraz z cywilną ludnością, czy też z AK. Z ojcem musiałam się tak czy tak rozstać. Próbowałam dostać się do szpitala, gdzie on leżał, jako sanitariuszka, ale nie udało mi się. Zdecydowałam się iść z AK. Dziś bardzo jestem zadowolona ze swej decyzji, bo tylko dzięki temu dostałam się do Anglii. Grupa moja przydzielana była do coraz to innych obozów we wszystkich częściach Niemiec. Spędziłyśmy wiele dni zamknięte w bydlęcych wagonach. Znacie tę przyjemność. Mój piąty obóz, gdzie w kwietniu uwolniła nas I Polska Dywizja Pancerna jako jednostka Armii Atlantyckiej, był o kilka kilometrów od granicy holenderskiej. Natychmiast zaczęłam starać się o skontaktowanie się z Polską oraz ze stryjem moim w Anglii, którego adresu nie znałam. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności już we wrześniu skontaktowałam się z nim i od tego czasu starał się sprowadzić mnie do siebie, co było wtenczas bardzo trudne. Z Polski nie dostałam odpowiedzi na dziesiątki listów wysyłanych do wszelkich instytucji i znajomych. Na powrót nie mogłam się zdecydować. Dopiero w końcu października udało mi się dostać do Anglii w transporcie żydowskich dzieci. Czekając na to, musiałam spędzić kilka tygodni w obozie w Belsen, który zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Do Anglii przyleciałam samolotem. Była to moja pierwsza podróż powietrzna i bardzo mi się latanie spodobało. Podczas mojego pobytu w Niemczech zwiedziłam wiele miejscowości i z satysfakcją obejrzałam ruiny miast. Uważam, że mogliby jeszcze lepiej zbombardować. Rok mojego pobytu w Anglii zleciał bardzo prędko. Stryj jest najmłodszym bratem Tatusia, ożeniony jest z wiedenką. Do roku 39. mieszkali oni w Wiedniu, kiedy Hitler wkroczył do Austrii, wydostali się wraz z moją Babcią, która umarła przed dwoma laty. Stryjostwo są bardzo kochani i młodzi, on 37, a ciotka 31. Dzieci nie mają. Na początku czułam się trochę obco i nieswojo w obcym kraju i wśród ludzi, których nie tylko że w życiu nie widziałam i na domiar złego nie umieją ani słówka po polsku. Nie wiem, czy pamiętacie, że w getcie uczyłam się angielskiego. Bardzo mi się to przydało. Teraz już całkiem dobrze ten język opanowałam. To znaczy z wyjątkiem akcentu, bo dla Polaka jest absolutnie niemożliwe zatracenie słowiańskiej wymowy. Od kilku miesięcy pracuję w małej fabryce, której właścicielem jest brat ciotki, urodzony jest w Galicji i doskonale mówi po polsku. Nie przepracowuję się tam, ale wiem przynajmniej, że nie tracę czasu, mam obowiązki i zarabiam, co daje mi wiele satysfakcji. Ani w Anglii, ani w Ameryce nie przykładają dużo wagi do matury. Polskiej szkoły nie ma w Nottingham, a byłoby mi raczej ciężko składać egzamin w języku angielskim. […] Wiedząc, że jeszcze w tym roku pojadę do Ameryki, zostawiłam ostateczną decyzję w sprawie zawodu. Pewna jestem, że tamtejsze możliwości są inne. Jeśli chodzi o Anglię, sytuacja cudzoziemców jest fatalna! […] Polaków jest tu bardzo wiele, ogólnie nielubiani. Oczywiście ludność sądzi jak zawsze z jednostek, a odbija się to ogólnie na wszystkich. […]

Atmosfera tu jest bardzo spokojna i cicha. Z początku był to balsam na nerwy, ale teraz brak mi bardzo ruchliwych i głośnych ulic polskich. W ogóle poznałam już co to nostalgia za krajem. Tu daje się ona więcej we znaki niż w Niemczech, kiedy wiedziałam, że okres niewoli jest przejściowy i kiedyś wrócę do Polski. Teraz widoki są przeciwne. Przed końcem tego roku dzielić mnie będą od Was tysiące mil.

W Ameryce mam sporo krewnych, którzy mieszkają tam kilka pokoleń i są kompletnie zamerykanizowani. Choć są oni dla mnie tak zwaną dziesiątą wodą po kisielu, są szalenie serdeczni. Szczególnie jeden brat dziadka ze strony Ojca chce koniecznie przyjąć mnie za córkę i on właśnie załatwia wszystkie formalności. […] Mój amerykański wuj jest już staruszkiem, powodzi mu się bardzo dobrze, są to bardzo dobrzy ludzie i wiem, że wszystko zrobią, by dać mi wykształcenie, dom i szczęście. Mają dwóch synów, 12-letni i 26-letni. Ten ostatni ożenił się w zeszłym roku z katoliczką i za to wuj go wyklął, odmówił modlitwy za umarłych i nie chce nic o nich wiedzieć. Jest to punkt, który ogarnia mnie przerażeniem. Wiecie doskonale, że nie mam zielonego pojęcia o tym, stryj jest moderny, ale ten wuj jest starszym człowiekiem, przekonań nie zmieni, jest szalenie religijny. Kompletny ortodoks. Ufam jednak, że nie będzie tego samego ode mnie oczekiwać. Przyszłość pokaże. Przez ostatnie dwa lata stykałam się blisko z najróżnorodniejszymi ludźmi i nauczyłam się trochę z nimi obcować i postępować. W ogóle nie poznalibyście we mnie dawnej Jasi. Wydoroślałam pod każdym względem. Jeśli chodzi o wygląd, to przede wszystkim wszyscy dają mi o kilka lat więcej. Nikt nie chce wierzyć, że mam 17 lat, każdy mówi: „Mnie możesz przecież powiedzieć prawdę” […]

Jest tyle rzeczy, o których chciałabym z Wami pomówić, zapytać, opowiedzieć. Listy tego zastąpić nie mogą; każdy jest jednak jakby echem przeszłości spędzonej razem. Zawsze pamięć o Was będzie w sercu moim piękna, a moje przywiązanie, miłość i wdzięczność.

Hanuśku, cieszę się, że nie straciłaś roku, że nadal jak zawsze jesteś dzielna i pełna zapału. Pisz mi jak najczęściej i o wszystkim. Nasza przyjaźń przetrwała wszystkie próby i dlatego wiem, że przetrwa i tę długą rozłąkę i przestrzeń. Odcięta tu jestem od wszystkiego, co polskie i nasze. Rodzina moja nie rozumie i nie podziela moich uczuć. Wprost przeciwnie, potępia je i chce, bym zapomniała, że Polska jest moją Ojczyzną. Słysząc o pogromach, jakie odbywają się jeszcze ciągle, mówią, że nikt mnie nie chce. Ja myślę, że wywalczyłam sobie choć prawo nazwania się Polką, a jak wszędzie masa ludzi jest podłych i przeciwnych i to nie zniechęci mnie! Chyba mnie zrozumiesz…

Dziękuję Ci za wiadomości o naszych wspólnych znajomych. Ucałuj je wszystkie przy okazji ode mnie bardzo mocno. P. Przełożona, jak widzę, zawsze czynna. Przed wyjściem z Warszawy widziałam ruiny naszej szkoły. […]

Wybaczcie mi błędy, ale bardzo słaba ze mnie maszynistka. Nie używam polskiego od roku zupełnie, więc nie dziwcie się, że styl mój jest koślawy. […]

Czy Siostry mieszkają nadal na Hożej 53? Chciałabym przynajmniej do nich napisać i podziękować za ich opiekę.

Życzę Wujkowi jak najszybszej rekonwalescencji i powrotu do zdrowia. Kochanej Cioci dziękuję za list i mam nadzieję, że nie będzie on ostatnim. Z niecierpliwością czekam na dalsze.

Całuję Was Wszystkich bardzo, bardzo mocno

Wasza Janka

Agnieszka u Janki wkrótce po przyjeździe do Ameryki, Nowy Jork 1989

Do moich Rodziców mówiła „ciociu” i „wujku” już podczas wojny. I tak zostało do końca – przez wieloletnią z nią korespondencję. Gdy w 1994 roku ukazała się stanowiąca zbiór relacji ludzi uratowanych z Holocaustu książka Arnolda Geiera Heroes of the Holocaust, poświęcona tym, którzy w okupowanej Europie ratowali Żydów, znalazła się w niej również relacja Jasi o moim rodzinnym domu i o jej wojennych przeżyciach15. Wynika z tej relacji, że na Raszyńską przyprowadził ją mój Ojciec, czekający pod murami getta; ranny w Powstaniu pan Perlmutter zadenuncjowany został jako Żyd przez polską pielęgniarkę i przez Niemców rozstrzelany.

Janka odwiedziła Polskę dopiero w roku 2005. Mieszkała wówczas u nas, spotykała się z dawnymi koleżankami, odwiedziła Agnieszkę i Marcina, z którymi zaprzyjaźniła się uprzednio w Stanach, fotografowała dom przy ulicy Glogera, gdzie mieszkała w dzieciństwie i… z dnia na dzień coraz lepiej mówiła po polsku16.

Wakacje dzieciństwa

Na przedwojenne wakacje jeździłam głównie (i wielokrotnie) do Zegrzynka. Jechało się tam na trzy miesiące i wracało, gdy jesień stawała się deszczowa i szara. Rodzice wynajmowali jeden z domków oficjalistów dworskich leżący nad Bugo-Narwią. Domki te były w tym czasie niezamieszkałe, pobielone w środku na przyjazd letników. Jechało się ze służącą, garnkami, wanienką dla mnie, wszystkimi potrzebnymi rzeczami, które ładowało się na wóz stojący przed domem na Raszyńskiej; ten wóz dowoził wszystko do Zegrzynka. Ja z Mamą, czasem z babcią Grabowską, jechałyśmy autobusem, który zapełniali głównie Żydzi w chałatach, mieszkający w pobliskim Zegrzu i Serocku. Potem u wylotu alei, która od szosy prowadziła już do Zegrzynka – czekał na nas żółty powozik dworski, wypożyczony na tę okoliczność z majątku Jerzego Szaniawskiego17. Babcia Grabowska bała się koni – że „poniosą” – i ta krótka droga okoloną pięknymi drzewami aleją została mi w pamięci jako podróż pełna specjalnych emocji.

Nad Zegrzynkiem roztaczał pańską opiekę ówczesny dwór Szaniawskich – położony w pięknym i zadbanym parku, mały i cichy (taki był do późnych lat powojennych – gdy się nań patrzyło z daleka – i usuwało z pola widzenia oznaki ruiny parku i wnętrza domu). Mówiło się oczywiście, że w dworze tym stacjonował sam Napoleon. Za mego dzieciństwa mieszkał w nim pisarz z rządcą – panem Natolskim i z jego wspaniale obwieszoną lśniącą biżuterią żoną Wandą, tak zwaną „białą Rosjanką” (tak mi się zdaje), która bardzo lubiła śpiewać. Pamiętam jeszcze pawie w parku i wielkie pola kukurydzy poza parkiem, ale wszystko to już dalekie i niepewne. Nie sądzę zresztą, bym często w tym parku i dworze miała okazję bywać. Siostra Mamy, Zofia Grabowska, grywała wówczas w sztukach Szaniawskiego i rozmowy dorosłych toczyły się głównie wokół spraw teatralnych.

Lepiej pamiętam wieczory letnie, kąpiel w wanience w kuchni przy świetle lampy naftowej, a rano Żyda Abrama nadjeżdżającego z Serocka wozem i wrzucającego przez otwarte okno na stół pachnącą chałkę i chleb. Pamiętam też zapach suszonych grzybów, a zbierało się ich mnóstwo, bo w całym Zegrzynku my jedni chodziliśmy wówczas na grzyby. Nasze tam pobyty poprzedziło jakieś tragiczne wydarzenie, kiedy to zatruła się cała liczna rodzina, co spowodowało, że miejscowa ludność grzybów nie zbierała. Gdy myślę o tym z perspektywy lat, wydaje mi się dziwna taka zbiorowa rezygnacja, niemniej grzyby zbierałam wówczas tylko ja z Mamą. Prawdziwki rosły w „Grzybowcu” – zarosłym krzewami lasku tuż przy alei prowadzącej do dworu. Wówczas Grzybowiec ten traktowałam jak swoją własność, nikt zresztą tam specjalnie nie zachodził. Raz tylko wpadłam w rozpacz, gdy jakiś nieznany sprawca odarł z mchu duży płaski kamień leżący pod dębem. Tego mchu było tam wszędzie dużo i wydłubywało się zeń prawdziwki, małe, jasne, okrągłe, zdrowe i piękne. Na końcu Grzybowca rosły pokrzywy i tam już grzybów nie było. Ale można było wejść po stromej ścieżce w górę nad ten jarek i tam był już lasek brzozowy, a wśród białych drzew czerwone kozaki.

Wzdłuż rzeki, zostawiając po prawej stronie dworek Szaniawskiego, szło się na Słoneczną Górę (oczywiście nazwy te istniały wyłącznie w moim i Mamy języku). Góra ta była zarośnięta krzakami głogu, berberysu i tarniny, pachnąca i brzęcząca. Przypomina mi ją „Albrechtówka” w Kazimierzu. Tylko że w owych czasach na Słonecznej Górze nikogo prócz nas nie bywało. Siedziałyśmy w słońcu i jadły krówki i nigdy krówki już potem nie były tak dobre.

Plaża była na drugim brzegu w Ryni, płynęło się tam wynajętą łódką i wracało w ten sam sposób. Na obu brzegach pasło się wiele gęsi, a dalej za plażą (dziką oczywiście) była biedna drewniana wioska Rynia – też cała zamieszkana przez gęsi. Podczas jakiejś letniej burzy domy w Ryni zaczęły się palić od pioruna i Ojciec mój przeprawiał się z innymi przez rzekę, by gasić i ratować. Pamiętam tę noc, a po latach pomyślałam, że była jak wzięta wprost ze scenerii sztuk Szaniawskiego.

Całe dnie byłyśmy wówczas we dwie – ja z Mamą. Czytała mi dużo i nigdy nie robiła wrażenia znudzonej tym ciągłym kontaktem z dzieckiem. Dopiero w sobotę wieczorem przyjeżdżał z Warszawy Ojciec. Stałyśmy u wylotu alei wiodącej do szosy i wypatrywałyśmy w ciemności blasku jego latarki, gdy zbliżał się do nas. Tą latarką rozdzielił kiedyś dwa walczące ze sobą dworskie dogi, świecąc im w oczy.

Kiedyś Mama musiała zostawić mnie w Zegrzynku i pojechać do Warszawy na pogrzeb swej przyjaciółki. Zostałam z Tatą i wędrowaliśmy wzdłuż rzeki – oboje w takich samych granatowych wiatrówkach, które w tych czasach stanowiły nowoczesny strój sportowy. Były właśnie deszczowe dni, rzeka i jej brzegi pachniały mocno, a Ojciec ręką złowił w wodzie małego wąsatego suma. Poszliśmy specjalnie do Serocka, by kupić dla niego duży słój, ale sum w nocy wyskoczył z niego i z trudem go odratowaliśmy, a następnego ranka znowu wrzuciliśmy go do rzeki.

Serock był wówczas biedną mieściną – czymś w rodzaju niecki w ziemi, porosłej kiepską trawą i też pełnej gęsi. Na tych stromych zboczach w sobotnie popołudnia siedziały nieruchomo Żydówki w wielkich perukach, bo miasteczko było głównie zamieszkane przez Żydów.

Tak się złożyło, że w roku 1958 w naszą „podróż poślubną” pojechaliśmy z Romkiem właśnie do Zegrzynka. Między Grzybowcem i w części parku Szaniawskiego zbudowano duże schronisko Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego (PTTK), wówczas jeszcze nowe i zadbane. Potem jeszcze parę razy jeździliśmy tam z Jagusią i obserwowaliśmy narastającą dewastację i ruinę. Szaniawski już nie żył. Przez okna dworku widać było papiery i afisze teatralne, walające się na podłodze wraz ze zgniłymi jabłkami. Park dewastowali mieszkańcy schroniska i ludzie z okolicy. Miał w to interweniować Instytut Ziemniaka (co za wspaniała nazwa na ówczesne czasy!), ale nie chciało mu się widać lub nie zdążył. Mój mąż, Romek, pisał alarmujące listy do „Stolicy”, aż pewnego dnia dwór spłonął doszczętnie. Podobno ktoś robił sobie tam nocną libację – wśród tych papierów i jabłek – i zaprószył ogień. Potem już nie jeździliśmy do Zegrzynka i chyba zrobiliśmy mądrze, bo i po co?

W roku 2003 powiatowe władze w Legionowie wystąpiły z inicjatywą odbudowy zdewastowanego i spalonego dworku i Romek został powołany do Honorowego Komitetu jego odbudowy. W lutym 2005 roku odbyło się w pałacu w Jabłonnie uroczyste posiedzenie Komitetu, na którym przedstawiono gotowy już projekt architektonicznej rekonstrukcji zabytku. I na tym się wszystko zakończyło.

Drugim miejscem moich przedwojennych wakacji był Kazimierz Dolny. Byłam tam z Rodzicami przed wojną raz jeden, w lipcu 1939 roku. Płynęliśmy tam stateczkiem kursującym po Wiśle, a taka podróż trwała długo, bo wciąż osiadaliśmy na mieliznach. Na statku było mało ludzi, ale za to podobno dużo pluskiew. Było cicho i nic nie przypominało powojennych zatłoczonych i wrzaskliwych podróży „po wodzie” takimi stateczkami. Mieszkaliśmy w jedynym podówczas „Hotelu Polskim” Aleksandra Berensa. Wodę przynoszono nam do pokoju w wiaderkach, miasteczko było spokojne i ciche. W piątkowe wieczory Ojciec pokazywał mi przez okna drewnianych domków szabasowe świece i Żydów wokół nich. Tych Żydów było wszędzie bardzo dużo. Pływali w chałatach łódkami po Wiśle, bo byli wśród nich także rybacy, ale podobno nikt z nich nie umiał pływać, a Wisła była niebezpieczna i co roku pochłaniała nowe ofiary. Podczas naszego pobytu odbywała się na rynku jakaś zabawa. Tańczyłam na deskach z dziewczynką w moim wieku – Salą. Na bardzo już niedługo przed Wielką Zagładą tych wszystkich ludzi.

Nad Wisłą były wówczas arendowane przez żydowskie rodziny sady, które dochodziły do samego brzegu – wydaje mi się, że pamiętam zapach tych jabłek. Ilekroć potem bywałam w Kazimierzu i czytałam przy klasztorze listę ofiar wojennych – wstydziłam się zawsze tak samo, że żadnym zdaniem nie wspominało się tam o wymordowaniu znacznej części mieszkańców tego miasteczka. Dopiero w latach osiemdziesiątych zaczęto wydobywać macewy z dawnego cmentarza żydowskiego i na miejscu kirkutu utworzono z nich pomnik – mur (ścianę płaczu?). Ale te płyty przez długie lata rozrzucone były (przez Niemców co prawda) po podwórkach przy rynku i na dziedzińcu klasztoru. Jerzemu Kuncewiczowi, chcącemu je przewieźć własnym kosztem na cmentarz, miejscowe partyjne władze odpowiedziały: „Po co to panu? Przecież dobrze wiemy, że nie jest pan Żydem”…

Gdy pod koniec lipca 1939 wracaliśmy do Warszawy – tym razem koleją – wszędzie było już dużo wojska i czuło się narastające napięcie. To napięcie wyczuwałam zresztą jako dziecko już od dawna. Wieczorami, leżąc w łóżku, nasłuchiwałam krzyków gazeciarzy: „Dodatek Nadzwycza…!” – z racji coraz to bliższych „podbojów” Hitlera. I wówczas naprawdę bałam się wojny – chyba tak, jak nigdy później nie bałam się kolejnych okropności, jakie miały nadejść. Pamiętnego przemówienia ministra spraw zagranicznych Józefa Becka wysłuchałyśmy jeszcze w szkole w maju 1939. Zakończenie tej mowy z miejsca zapamiętałam. Dziś użyte wtedy słowo „honor” brzmi niebywale anachronicznie i wydaje się całkiem niepotrzebne.

Wrzesień 1939

Drugiego września staraliśmy się obchodzić imieniny mojej babki, Stefanii, „jak gdyby nigdy nic”. Od odświętnie nakrytego i zastawionego stołu oderwały nas syreny alarmowe. Potem wiele razy odbywało się te peregrynacje z trzeciego piętra do piwnicy. Z początku w poczuciu, że OPL (Obrona Przeciwlotnicza) czuwa, że wszystko jest dobrze przygotowane: szyby były na krzyż zlepione paskami papieru, co miało je chronić przed wypadaniem, jeden pokój (na trzecim piętrze!) przysposobiony na schron przeciwgazowy. Tego gazu wszyscy bali się najbardziej i w braku masek nosili chustki nasączone jakimiś płynami i specjalnie poszyte maseczki z miałem węglowym. Rodzice zdobyli dla mnie prawdziwą maskę przeciwgazową w metalowym pudle w kolorze khaki. Nosiłam ją na ramieniu w pierwszych dniach wojny i parciane paski od niej poraniły mi dotkliwie szyję.