Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co środę, jak w zegarku, wraca strach
Ta środa jest zupełnie zwyczajna. Do czasu, aż dzwoni telefon. Alice Henderson słyszy tajemniczy głos i mrożącą krew w żyłach groźbę. Rozłącza się i traktuje to jako głupi żart wymierzony w gazetę, w której pracuje.
Ale tydzień później stalker wykonuje kolejny ruch – i staje się jasne, że to Alice znajduje się na jego celowniku.
Ktoś chce, by cierpiała. Ale dlaczego? Dzięki swoim artykułom stała się znana lokalnej społeczności – czy to możliwe, że jej życiu zagraża niebezpieczeństwo, ponieważ upomina się o nią przeszłość? Alice jest zdeterminowana, aby nie ulec strachowi. Kiedy jednak policyjne śledztwo nic nie daje, w sprawę angażuje się prywatny detektyw Matthew Hill.
Z każdą środą groźby eskalują, aż w końcu celem stalkera staje się nie tylko Alice, ale i jej rodzina. Czy dziennikarce uda się odkryć, kto i za co ją karze, zanim stalker spełni swe przerażające groźby?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Załatwię cię żyłką do sera.
To właśnie mówi. Ten pierwszy raz, kiedy słyszę jego głos w swoim uchu. W swojej głowie. W swoim życiu.
Jest środa, trzecia po południu, ale nie uświadamiam sobie znaczenia tego akurat dnia tygodnia, bo nawet mi nie zaświtało, że wszystko zaczęło się wcześniej, że to przecież trzecia środa.
Początkowo wydaje się to po prostu nierzeczywiste. Głos w telefonie jest zniekształcony przez jakieś urządzenie. Mechaniczne echo tak mnie deprymuje, że z miejsca się rozłączam. Później pożałuję, że nie słuchałam uważniej, gdyż policja zasypie mnie pytaniami („Użył pani imienia?”, „Dźwięki w tle?”, „Rytm głosu?”), a mnie będzie wstyd, że nie potrafię udzielić na nie odpowiedzi.
Ja, która przecież zarabiam na życie zwracaniem uwagi na szczegóły.
Na razie jednak siedzę, nagle osamotniona w tętniącej życiem redakcji, i nie mam pojęcia, jak zareagować. Szokuje mnie fakt, że moją reakcją jest nie tylko strach, ale także reakcja najbardziej brytyjska z możliwych – skrępowanie. Tak. Zupełnie niestosownie, wręcz absurdalnie, czuję skrępowanie wywołane tym, że tak mną łatwo wstrząsnąć. Nadal jestem dziwnie oderwana od redakcji. Pozostaję tak głęboko świadoma aspektów fizycznych, że wyczuwam puls w swoich palcach, nadal zaciśniętych na odłożonym telefonie.
Patrzę na wierzch prawej dłoni i echo tamtego mechanicznego głosu – „żyłką do krojenia sera” – sprawia, że zabieram rękę i kładę ją na kolanach. Oczami wyobraźni widzę, jak personel w lokalnych delikatesach używa takiej ostrej jak żyletka żyłki do przecinania wielkiej gomółki sera. Myślę o tym, że ta właśnie żyłka wżyna się w…
Nie. Prostuję się. Zastanawia mnie, czemu ktoś miałby powiedzieć coś tak potwornego. Czemu miałby coś tak potwornego choćby pomyśleć…
Odwróciwszy głowę w prawo, widzę, jak do newsroomu wraca Jack. Z kawą w ręce szybko zajmuje miejsce obok mnie. Miga światełko, sygnalizując nowe połączenie. Jack podnosi słuchawkę, ja zaś wstrzymuję oddech, szybko jednak staje się oczywiste, że dzwoni ktoś zupełnie inny. Malująca się na twarzy Jacka konsternacja ustępuje miejsca irytacji. Przewraca oczami, przenosi aparat do lewego ucha i wyjaśnia, że „nie zajmujemy się rozwodami, proszę pani…”
Odchrząkuje, przez chwilę słucha, po czym odzywa się znowu.
– Tak, jestem przekonany, że to wszystko jest dla pani prawdziwym koszmarem, ale przykro mi, nie zajmujemy się rozwodami. Nie rutynowo… chyba że…
Słyszę reakcję; ktoś krzyczy. Jack odsuwa telefon, przekleństwa dzwoniącej przelewają się do newsroomu, następnie słuchawka wraca do ucha.
– Życzę powodzenia w tej sprawie, proszę pani, ale teraz zmuszony jestem się rozłączyć.
Gdy Jack dopija kawę, a potem wrzuca kubek do kosza, ja się odwracam w lewo, gdzie nad klawiaturą siedzi pochylony Adam, nasz korespondent do spraw kryminalnych. Jako że wisi nad nim deadline, stuka zawzięcie w klawiaturę; przygotowuje raport sądowy potrzebny na już do elektronicznego wydania gazety. Nie podoba mi się pomysł przerwania jemu albo Jackowi, czy komukolwiek innemu, bo nadal nie wiem, jak to przetworzyć. Jak mam się czuć.
Dziwne telefony to dla nas chleb powszedni. W zeszłym tygodniu zadzwoniła jakaś kobieta ze skargą, że śledzi ją chmura…
– Wszystko w porządku, Alice?
– Tak. Pewnie.
Nie. Problem w tym, że ja jeszcze nigdy nie odebrałam tego typu telefonu. Ponownie odwracam głowę w stronę Jacka. Nadal myślę o żyłce do sera. Ostrej jak brzytwa. Przecinającej powoli i gładko…
– Rany, Alice. Nie wyglądasz, jakby wszystko było w porządku. Przynieść ci wody?
Dopiero teraz słyszę swój głośny oddech.
– Nic mi nie jest. – Wciągam powietrze przez nos, a następnie wypuszczam je ustami, próbując się uspokoić. – Po prostu miałam przed chwilą podejrzany telefon. Nieco wytrącił mnie z równowagi.
– Podejrzany w jakim sensie?
W końcu patrzę Jackowi w twarz.
– Czubek. Zadzwonił do mnie czubek. Nic takiego.
– Nie wygląda mi to na nic takiego. No dobra, to co ci powiedział ten czubek?
Waham się; dociera do mnie, że nie chcę powtarzać tych słów, bo nie chcę tym samym tchnąć w nie życia.
– Co ten ktoś powiedział, Alice?
– Nic takiego.
– Proszę. Powiedz mi…
– Mężczyzna. To był mężczyzna korzystający z jakiegoś urządzenia do zmiany głosu. Powiedział: „Załatwię cię żyłką do sera”.
– Jezu. – Jack przeczesuje palcami włosy i wstaje. – Ja pierdolę. Urządzenie do zmiany głosu? No dobra. Przyniosę ci wodę, a potem idziemy z tym od razu do Teda.
Podbiega do automatu z chłodzoną wodą i wraca z kubkiem, który następnie wciska mi w dłoń.
– Wypij to – mówi, patrząc mi w twarz. – Powoli…
Woda jest lodowato zimna i kiedy patrzę na kubek, myślę o tym kontraście: zimnej wodzie na języku i ciepłych, dotykających plastiku palcach.
„Żyłka do sera”.
Jack bacznie mi się przygląda.
– Nic mi nie jest, Jack. Naprawdę. Trochę się tylko zdenerwowałam. Czubek.
– Która linia? Twoja czy ogólna? No bo czy trafił na ciebie przypadkiem? Użył twojego imienia?
Pierwsze z listy rozsądnych pytań, z udzieleniem odpowiedzi na które będę miała problem. Zerkam na rząd światełek przy telefonie. Środkowe światło? Tak.
– Linia trzysta jeden. Wykorzystuję ją do mojej rubryki, ale to także linia ogólna. Nie wydaje mi się, żeby użył mojego imienia. – Urywam i wytężam pamięć. – Nie. Słuchaj, ktoś najpewniej po prostu próbował zwrócić na siebie uwagę. Niepotrzebnie się tak przejęłam.
Jack kręci głową.
– Przypadkowe obrzucania przekleństwami ignorujemy. Z bezpośrednimi groźbami i zmianami głosu udajemy się do Teda. Tak każe protokół. Chodź.
Z kubkiem wody udaję się za nim do usytuowanego w rogu redakcji boksu naczelnego. Jack puka do otwartych drzwi.
– Co znowu? Oby jakiś nowy temat, bo dopiero co miałem na linii prawnika i przez niego nabawię się wrzodów żołądka…
– Sorki, Ted. Alice miała przed chwilą telefon od czubka. Groźba ze strony mężczyzny korzystającego z urządzenia do zmiany głosu. Uznaliśmy, że lepiej to zgłosić.
Powtarzam, co usłyszałam przez telefon, i widzę, jak Ted wciąga policzki.
– No dobrze. Chodziło mu o ciebie? Użył twojego imienia, Alice?
– Nie.
– Dobrze. To dobrze. – Ulga na jego twarzy. – Pewnie jakiś przypadkowy oszołom, któremu nie spodobało się coś, co napisaliśmy. A czy po odebraniu podałaś swoje imię?
Ściągnąwszy brwi, przewijam w myślach tamte sekundy.
– Nie. Tylko nazwę gazety.
– A on na pewno nie użył twojego imienia?
– Nie.
Ted kiwa głową.
– Dobrze. Okej. Wobec tego przypadkowy czubek. Wpiszę ten fakt do rejestru, ale dobrze, że to nic osobistego. Niemniej paskudne. Ten zmieniacz głosu. Jakieś oprogramowanie? Da się tak zrobić przez telefon?
– Nie wiem. – Zastanawiam się dlaczego mnie nie przyszło coś takiego do głowy. Z jakiegoś powodu wyobraziłam sobie jakieś fizyczne urządzenie. Ale może Ted ma rację. Specjalne oprogramowanie? Może jakaś aplikacja?
– Dobrze się czujesz, Alice? – pyta mnie teraz Ted. – Chcesz wyjść dziś wcześniej? Przewietrzyć się?
– Nie, nie. Oczywiście, że nie. Nic mi nie jest. Pomyśleliśmy po prostu, że damy ci o tym znać na wypadek, gdyby znowu zadzwonił. Zdenerwował kogoś innego.
– Jasne. Tak jak mówiłem, umieszczę stosowne info w systemie, żeby wiedziały o tym inne działy. W razie powtórki zgłosimy to do Alana. Właściwie chyba i tak mu o tym wspomnę.
Alan to rzecznik prasowy miejscowej policji. Ed chodzi z nim na piwo. Jest w porządku.
– Dzięki.
Wracam do swojego biurka i od razu czuję się lepiej. Mają rację. To przypadkowy telefon. Najpewniej ktoś, kto żywi urazę do gazety, ktoś, komu nie spodobał się jakiś artykuł. Może dotyczący jednego z procesów? No to wracam do pracy…
– Przepraszam, Jack. Niepotrzebnie tak się przejęłam.
– Daj spokój. Po prostu nie odbieraj już dzisiaj połączeń na linię trzysta jeden. Ja się tym zajmę. Na wypadek gdyby ten czubek podjął jeszcze jedną próbę. Palant trzepie pewnie przy tym konia.
Krzywię się.
– Sorki, Alice. Tego akurat mogłem nie mówić.
– Nie. Masz rację. I czuję się już dobrze, serio. Chyba pójdę do kawiarni po porządną kawę. Zaczerpnę świeżego powietrza. Też ci przynieść?
– Poproszę cappuccino. Chcesz, żebym poszedł z tobą?
– Nie trzeba, naprawdę.
Nachylam się w lewo i szturcham Adama, po czym pokazuję gest przechylania kubka, on jednak kręci głową, nadal pochłonięty artykułem. Biorę torebkę i schodzę na dół. Cieszę się, że choć na chwilę opuszczam budynek. Wieje wietrzyk, słychać jednostajny szum ulicznego ruchu. Wysoki sygnał przy przejściu dla pieszych. Znajome dźwięki i znajomy zgiełk, które działają na mnie uspokajająco.
Kiedy jednak przez okno pobliskiej kawiarni widzę, jak właściciel pisze na małym kubku moje imię – najczęściej zamawiam właśnie małą kawę – to jeszcze zanim wejdę do środka, czuję nieprzyjemne ściskanie w żołądku.
– A ty co, Giovanni, nagle się stałeś jasnowidzem?
– Nie. Przed chwilą zadzwonił facet i dał twoje zamówienie. Powiedział: „Alice będzie potrzebowała podwójnego espresso. Już tu idzie…”
– Jaki facet?
– Nie wiem. Jeden chłopak z redakcji żarty robi. Ty miła dziewczyna, Alice. Powiedz chłopakom, żeby się dorośli. – Grozi palcem.
– Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz. Jaki facet? Jakie żarty? – Myślę o Jacku, ale on nie ma w zwyczaju robić takich numerów.
– Jakiś żartowniś z takim czymś, co zmienia głos. Niefajnie. – Nakłada wieczko na kubek i przesuwa go w moją stronę. – Powiedz chłopakom w tej swojej redakcji, że mogą dzwonić zamówienia, ale bez żarty. A jak telefon odbiera jedna z moich dziewczyn? Niefajnie.
Kilka godzin później czekam w domu na Toma. Czeka na niego nowa i paranoiczna wersja mnie.
Sprawdziłam oboje drzwi i wszystkie okna. W telefonie stacjonarnym ustawiłam wyświetlanie numeru dzwoniącego. W komórce wyłączyłam lokalizację, zresetowałam hasła do Facebooka i Twittera, a konto na Instagramie ustawiłam jako prywatne. Umówiłam się już z firmą ochroniarską, że jutro z samego rana sprawdzą dom, który wynajmuję. Zamówiłam „alarm osobisty z policyjnym atestem”, który powinien dojść rano. Krótko mówiąc, zrobiłam wszystko, co poradziła policja, a oprócz tego wyguglowałam informacje o gazie pieprzowym.
Mimo to nie czuję się bezpieczna.
Alan z biura prasowego sprowadził z wydziału kryminalnego panią detektyw sierżant. Wyjaśnienia złożyliśmy zarówno ja, jak i personel pobliskiej kawiarni. Początkowo dobrze się czułam z tym całym oficjalnym zamieszaniem; można było odnieść wrażenie, że zaowocuje to czymś pozytywnym. Nie do końca mam pewność, czego się spodziewałam – zdecydowanego zakończenia tej sprawy? Kiedy jednak Alan i policjantka wymienili znaczące spojrzenia, dotarło do mnie, że robią to wszystko w ramach przysługi dla mojego zwierzchnika.
– Co teraz będzie? – zapytałam.
Wystarczającą odpowiedzią były pełne zakłopotania milczenie i ich miny.
Okazuje się, że o ile nie wskażę oczywistej osoby podejrzanej – kogoś, kogo zdenerwowałam swoim artykułem, albo kogoś, kto mnie dręczy – niewiele można zrobić. Raport trafi do akt. A my możemy jedynie czekać…
„Od teraz ważne jest zachowywanie czujności i gromadzenie dowodów, Alice. Jeśli gość znowu zadzwoni albo wydarzy się coś niecodziennego, koniecznie wszystko zapisz. Informuj nas na bieżąco. Oczywiście miejmy nadzieję, że to był jedynie jakiś przypadkowy czubek, który po prostu zgadł, że udasz się do kawiarni”.
Dodali, że traktują tę sprawę bardzo poważnie. Wtedy właśnie otrzymałam długą listę środków ostrożności, które powinnam zastosować. Skorzystanie z usług agencji ochrony i osobisty alarm, bla, bla, bla. Dano mi też ulotki.
Ale odkąd wróciłam do domu, czytam w necie o stalkingu i anonimowych telefonach z groźbami, no i to dość przygnębiająca lektura.
Wygląda na to, że tacy dzwoniący doskonale wiedzą o swojej przewadze.
Policja nie jest w stanie zapewnić ochrony. Ani nowego samochodu. Ani nowego miejsca zamieszkania. A do czasu ewentualnej „eskalacji” (nawet nie chcę myśleć co to, u licha, znaczy), w gruncie rzeczy niewiele może zrobić.
Krótko mówiąc, jestem z tym sama.
Ponownie się rozglądam, po czym wstaję i zaczynam krążyć po pokoju. Zaciągam zasłony, mimo że ciemno zrobi się dopiero za godzinę. Robię sobie kolejną kawę, a kiedy czuję jej zapach, dociera do mnie, że wypiłam jej dzisiaj zdecydowanie za dużo, i wylewam zawartość kubka do zlewu.
W końcu siadam przy stole w kuchni i wbijam wzrok w zasuwę przy tylnych drzwiach. I w tym momencie słyszę klucz obracający się w zamku drzwi wejściowych.
Czuję się sobą mocno rozczarowana. Dlatego w chwili, kiedy do domu wchodzi Tom, ja wybucham płaczem.
– Hej, hej. Przyjechałem najszybciej, jak mogłem. Co z policją? Co ci powiedzieli?
Przez chwilę pozwalam mu się przytulać, potem jednak odsuwam się i rękawami wycieram twarz. Po raz kolejny czuję zażenowanie; nie chcę, aby ktokolwiek, nawet Tom, widział mnie w takim stanie.
Kiedy rozmawiałam z policją, zadzwonił do niego Jack i teraz Tom czeka na moją relację.
– W sumie to nie wiem, czy nie przesadzam, Tom. Szczerze? Nie potrafię znaleźć sobie miejsca.
Wyrzucam z siebie, że to najpewniej jakiś psychol, który liczy na taką właśnie reakcję, no i dlatego żałuję, że tak się posypałam.
Siadam na sofie. Tom zajmuje miejsce obok mnie i ujmuje moją dłoń. Początkowo stara się mnie uspokajać. Jest zdania, że to najpewniej czysty przypadek. Że to ktoś, kto nienawidzi gazety. Kiedy jednak opowiadam mu o telefonie do kawiarni, na jego twarzy pojawia się niepokój.
– Więc mówisz, że zadzwonił także do kawiarni? Ten facet zna twoje imię? Możliwe, że cię obserwował?
– Niewykluczone. Raczej nie. Policja uważa, że udało mu się po prostu zgadnąć. Albo może i zrobił jakiś research, żeby mnie nastraszyć.
– Ale użył twojego imienia?
– Tak.
Wyraz jego twarzy ulega zmianie. Tom się podnosi z sofy i początkowo stoi w bezruchu. Zdaje się nad czymś zastanawiać, a potem zaczyna chodzić tam i z powrotem.
– Więc ten koleś cię namierza, konkretnie ciebie, a policja pozwala ci wrócić do domu twoim samochodem? Każe czekać, żeby zobaczyć, co się będzie działo?
Wyjaśniam, że redakcja chciała mi wezwać taksówkę, ale wolałam nie zostawiać tam swojego samochodu. Poza tym policji udało się mnie uspokoić. To znaczy trochę. Na tym etapie tak naprawdę niewiele można zrobić. Możliwe, że to przypadkowy telefon. Możliwe, że ten ktoś więcej nie zadzwoni.
– Nie, nie. Nie podoba mi się to, że wiedział, że będziesz w kawiarni. A jeśli cię obserwuje? Śledził cię w drodze do domu? Nie powinni ci pozwolić tak odjechać, Alice. Nie po takich dwóch telefonach. Urządzenie zmieniające głos, na litość boską.
Nie mówię mu, że Jack zaproponował, że mnie odwiezie i ze mną zaczeka.
– Policja nie może dać ci jakiejś ochrony? Nadzoru albo czegoś w tym rodzaju? Przynajmniej do czasu, aż się dowiemy, czy ten ktoś ma coś przeciwko gazecie albo tobie.
– Wygląda na to, że nie. Nie na podstawie dwóch telefonów. Nie dysponują odpowiednimi środkami, Tom.
– Więc ot tak przyjechałaś do domu? – Zerka na drzwi, jakby ktoś mógł nas w tej chwili obserwować.
– Trochę pojeździłam po okolicy. Na wszelki wypadek. – Nie chcę mu mówić, że tak naprawdę przez prawie godzinę przejechałam absurdalną liczbę kilometrów, klucząc, skręcając i zawracając, w razie gdyby ktoś rzeczywiście mnie śledził.
– No dobrze. Odwołam oczywiście kolację. Możemy zamówić coś na wynos.
Znowu jest przy mnie, dłonią dotyka mojego policzka, a ja patrzę mu w twarz i mam takie same wyrzuty sumienia jak zawsze, kiedy Tom spogląda na mnie takim wzrokiem.
Coś takiego sprawia, że myślę o tamtej innej twarzy. Sprzed lat. Oraz o twarzy Jacka. Przestań, Alice…Zerkam na drugi koniec pomieszczenia i zalewa mnie kolejna fala poczucia winy.
Potrzebuję chwili dla siebie, więc proszę Toma, by zrobił mi kawę. Parter to otwarta przestrzeń i przyglądam się teraz, jak Tom przechodzi do aneksu kuchennego. Włącza czajnik i z półki nad kuchenką zdejmuje puszkę z kawą. Dociera do mnie, że oprócz konsternacji nadal czuję to dojmujące rozczarowanie samą sobą.
Jestem kimś, kto zawsze podziwiał w innych hart ducha. W pracy często mam styczność z czymś takim. Regularnie o tym piszę. Szczerze? Zawsze miałam nadzieję i wierzyłam w to, że sama jestem silniejsza. Przeprowadzam wywiady z ludźmi, których życie zostało kompletnie zniszczone, a oni odbili się od dna. Mężczyzna, który w Afganistanie stracił stopę, a mimo to przebiegł maraton. Kobieta, która rzuciła się przed troje dzieci, kiedy pijany kierowca wjechał na chodnik. Patrzę, jak Tom nalewa wrzącą wodę do kubków, a w mojej głowie kłębi się tak wiele historii. Tak wiele przykładów odwagi.
A co się dzieje tego pierwszego razu, kiedy zostaję poddana testowi?
– Nie, Tom. Powinniśmy iść na tę kolację, tak jak zaplanowaliśmy. Muszę, do cholery, wziąć się w garść. To przecież niedorzeczne. Dokładnie czegoś takiego chce ten człowiek.
– Kolacja nie jest ważna. – Tom wraca z kubkami do części jadalnianej i stawia je na ławie.
– Ważna. – Tą kolacją w ulubionej restauracji Toma mieliśmy uczcić jego sukces w pracy. Przez dwa ostatnie miesiące naprawdę ciężko pracował nad pozyskaniem nowego, ważnego klienta. Jego firma jest zachwycona.
Piję powoli kawę i na pierwszy plan wysuwają się nowe emocje. Tym razem gniew.
– Dokładnie czegoś takiego chce ta menda. Mieszać mi w głowie.
– Ja naprawdę nie muszę dziś nigdzie wychodzić, Alice. Możemy zamówić kolację na wynos. Chińszczyznę. Albo coś tajskiego. Na co tylko masz ochotę.
– Nie. Mówię poważnie. Wezmę prysznic. Przebiorę się. Pieprzyć zboki tego świata, idziemy.
W drodze do restauracji przekonuję się, że pomimo tej całej brawury co chwila oglądam się na jadące za nami samochody. Kiedy zajeżdżamy na parking, prawie kręci mi się w głowie od tej karuzeli uczuć. Strach i gniew. Niepokój i wściekłość. Tak. Wręcz furia wywołana tym, że ktoś na drugim końcu linii telefonicznej zrobił mi coś takiego w niespełna minutę.
Dlatego po złożeniu zamówienia decyduję się na szczerość.
– Wiesz co, Tom? Wstyd mi. Tyle zawsze truję o harcie ducha innych ludzi, a spójrz tylko na mnie. – Unoszę rękę, aby mu pokazać, że się trzęsie.
– Och, Alice. Czemu zawsze jesteś dla siebie taka surowa? Nic dziwnego, że tak to tobą wstrząsnęło. To, co powiedział, było paskudne. Każdym by wstrząsnęło.
Milczę. Staram się nie myśleć o delikatesach, o żyłce przecinającej powoli gomółkę sera. Zastanawiam się, co musiało sprawić, że ktoś powiedział coś tak potwornego. Odrywam kawałek bułki i smaruję go zdecydowanie zbyt grubą warstwą masła.
– Okej. Czy w ostatnim czasie gazeta nadepnęła komuś na odcisk? Jakiś trolling online? Skargi na któryś z twoich artykułów? Sprawy sądowe? Coś w tym rodzaju? – Używa swojego prawniczego tonu, praktycznego i spokojnego. Nachyla się, tak że widzę w jego okularach swoje odbicie.
Kręcę głową. Policja też mnie o to pytała, ale nie przychodzi mi do głowy nikt ani nic; już dawno nie opisywałam przestępstw i procesów sądowych.
– Ostatnio piszę głównie reportaże dotyczące kampanii Maple Field House.
– I nikt się o to nie rzuca? Mam na myśli kampanię.
– Paru miejscowych polityków nadal jest zażenowanych tym, że do niej doszło. Poza tym wprost przeciwnie. Wszyscy się cieszą z takiego, a nie innego zakończenia. Zresztą żadna w tym moja zasługa. To mieszkańcy przeprowadzili tę kampanię. Ja jedynie wszystko opisywałam.
Tom wzdycha z rozdrażnieniem i poprawia się na krześle, jakby próbował wykombinować jakiś inny motyw.
Szczerze mówiąc, pisanie artykułów poświęconych Maple Field House pochłonęło mnie do tego stopnia, że od dawna nie zajmowałam się żadnymi newsami. Przez niemal rok byłam główną dziennikarką tej kampanii i Ted niesamowicie się cieszył, że zapewnia nam ona taki rozgłos.
Maple Field House to ponury i przestarzały ciąg sklepów w kształcie litery U z trzema piętrami mieszkań powyżej. W czasach świetności sklepy te przeżywały eldorado. Ale gwoździem do trumny okazały się zmiany w nawykach klientów i kiepski projekt budynku.
Większość lokali stoi obecnie pusta – zaledwie kilka z nich przekształcono w sklepy z rzeczami używanymi. W mieszkaniach nad nimi panuje paskudna wilgoć, do tego lokatorzy borykają się z przeróżnymi problemami konstrukcyjnymi. Budynek należy do miasta, ale nie modernizowano go od lat, gdyż komitet do spraw mieszkaniowych nie potrafił zdecydować, czy zainwestować w mieszkania, czy przenieść lokatorów na nowe osiedle.
Przez ten brak zdecydowania warunki coraz bardziej się pogorszały. W całym budynku rozpanoszył się suchy mursz. Blokowały się zsypy na śmieci. Mający dość takiej sytuacji lokatorzy zainicjowali kampanię, której celem była rozbiórka budynku. Kampanię, którą generalnie ignorowano, dopóki nie zaczęłam pisać o wilgoci mającej wpływ na zdrowie dzieci – zwłaszcza tych cierpiących na astmę.
W końcu się udało – rada miasta miała dość zawstydzania przez te wszystkie artykuły w naszej gazecie, „South Devon Informer”. Komitet do spraw mieszkaniowych wyraził zgodę na rozbiórkę i relokację lokatorów.
Obecnie wszyscy mają zapewnione lokale tymczasowe, a pojedyncze rodziny zaczynają się wprowadzać do domów z pierwszego etapu budowy nowego osiedla.
Jeśli mam być szczera, cały ten temat okazał się dla mnie bardzo korzystny. Dzięki ciągłym aktualizacjom miałam co robić, poza tym fajnie pracować nad czymś wartościowym i jednocześnie zaskarbiać sobie uznanie naczelnego.
– Wiesz, że już dawno wypadłam z grafiku sądowego – dodaję. – Ludzie na okrągło wkurzają się na prasę, Tom, wiesz o tym, ale osobiście od wieków nie napisałam niczego kontrowersyjnego. A przynajmniej nic takiego nie przychodzi mi do głowy.
Wbijam wzrok w swoje danie. Okoń morski z perfekcyjnie chrupiącą skórą. Rozdzielam płaty widelcem, przyłapuję się jednak na tym, że wpatruję się w błyszczący metal.
„Załatwię cię żyłką do sera…”
– Nie jesteś głodna?
– Chyba za dużo miałam dzisiaj wrażeń. – Odkładam widelec.
Uśmiecha się.
– Wiesz co, masz rację. To najpewniej zwykły czubek, który więcej się do ciebie nie odezwie. – Tom kroi swój stek. – Ale jeśli chcesz, to do czasu, aż nabierzemy pewności, możesz zamieszkać u mnie. Albo ja wprowadzę się do ciebie.
Nie patrzy mi przy tym w oczy i nie wiem, jak zareagować. Prawda jest taka, że nie podoba mi się pomysł sypiania samej, ale w normalnych okolicznościach spędzamy razem noce tylko w weekendy albo po takich wieczorach jak dziś. Tom zajmuje się obecnie prawem handlowym. Praca wymaga od niego dość częstych podróży do Londynu, co w sumie mi odpowiada. Nie jestem gotowa na to, aby z kimś zamieszkać. Nie znowu…
– To może zostań u mnie dziś na noc, tak jak planowaliśmy, a potem się zobaczy? – mówię. – Jutro na pewno poczuję się lepiej. To pewnie jednorazowy incydent. Wszystko się uspokoi, kiedy będę mieć pewność, że tak właśnie jest.
– Okej. O ile nie próbujesz tylko zgrywać odważnej. – Przechyla głowę i się uśmiecha. – Albo upartej.
– Moi?
Oboje się śmiejemy i uświadamiam sobie, że po raz pierwszy od tamtego przeklętego telefonu pozwalam sobie na chwilę rozluźnienia. To taki mój mały triumf.
Tom ponownie się do mnie uśmiecha, a ja mam ochotę przewinąć szybko czas do dnia, kiedy to wszystko stanie się dla nas opowiadaną na imprezach anegdotą. „A pamiętasz tamtego czubka, który próbował cię nastraszyć…?”
Tak. Nagle poprawia mi się nastrój. Ponownie biorę do ręki widelec. Wkładam do ust spory kęs ryby, która okazuje się przepyszna.
Niedługo wszystko znowu będzie normalnie.
W kolejną środę kurier przywozi przesyłkę. O dziesiątej rano.
Na pudełku widnieje naklejka z logo cukierni, która niedawno wygrała ważną nagrodę. Zaledwie w zeszłym tygodniu pisałam artykuł o jej właścicielce, ona zaś przysłała mi mail z podziękowaniami.
– Niech ktoś przyniesie kawę! – wołam i wstaję, aby w teatralny sposób zaprezentować prezent. – To z tej nagrodzonej cukierni. Na pewno same pyszności.
Tak się cieszę, że czuję się dzisiaj jak dawna ja. Przez pierwszych czterdzieści osiem godzin po tamtym głupim telefonie nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca. Denerwowałam się w samochodzie. Denerwowałam się w redakcji; bałam się odbierać telefon. Ale mijały kolejne dni – czwartek, piątek, weekend – a ja się powoli uspokajałam. I coraz bardziej było głupio mi z powodu przesadzonej reakcji.
W sobotnie popołudnie jak zawsze udałam się do klubu fitness. W niedzielę rano odwiedziłam mamę, a wieczorem poszłam z Tomem do kina. W poniedziałek przestałam o tym tak dużo myśleć, natomiast wczoraj pracowałam już zupełnie normalnie. Odbierałam telefon. Wybrałam się nawet do pobliskiej kawiarni.
Myślę o tym wszystkim, kiedy patrzę na pudełko. Cieszę się, że będę mogła czymś poczęstować kolegów z pracy. Jedyne pytanie, jakie krąży w mojej głowie, brzmi: czy to jedno duże ciasto, czy pojedyncze porcje? Czy będę musiała poszukać noża?
Pudełko ma zamknięcie kopertowe. Ostrożnie wyciągam jedną klapkę, potem drugą.
Zdążył podejść do mnie Jack. Stoi blisko, aby mieć dobry widok. Amator słodkości. Otwieram ostatnie klapki.
Dopiero po chwili dociera do mnie, że to nie ciasto. Do pudełka zaglądamy we czworo: ja, Jack, sekretarka naczelnego Samantha, no i Nigel, jeden ze starszych fotografów.
– Kwiaty? – odzywa się Samantha. W jej głosie słychać konsternację. – Ale są przecież zniszczone. Spójrzcie na łodygi. Dziwne.
– O nie… – Jack zaczyna zamykać klapki, żebym nie widziała zawartości, ja jednak odpycham jego ręce.
– Chcę zobaczyć.
– Nie, Alice. To kolejny numer. Musimy wezwać policję. Mogą tam być odciski palców.
Po raz kolejny odpycham jego rękę.
Różowe peonie. Ulubione kwiaty mojej matki.
– Co się dzieje? – Ted wyszedł ze swojego boksu.
– Och, czyli to od tego faceta od żyłki do sera? – Znowu głos Samanthy, jej dłoń przy ustach.
Wpatruję się w kwiaty. Skąd on, u licha, wie o peoniach? Są ciemnoróżowe i ułożone w krótki bukiet, jednak łodygi ciasto owinięto żyłką – żyłką do sera, z drewnianymi uchwytami, taką, jakich się używa w delikatesach – przez co większość została pokiereszowana, a kwiaty więdną.
Co gorsza, w środek bukietu wetknięto karteczkę…
– Chryste. No tak. – Ted robi głośny wydech. – Zostawcie ten karton. Znowu zadzwonię do Alana. Każę przysłać kogoś z wydziału kryminalnego. Może tym razem uda im się przydzielić kogoś wyższego rangą.
– Poważnie. Nie powinniśmy tego dotykać, Alice. To materiał dowodowy – mówi Jack, ale nie jestem się w stanie powstrzymać.
Wyjmuję kartkę i zaczynam ją czytać.
– Dobry Boże. Moja matka. – Wiadomość jest dla mnie takim szokiem, że serce z miejsca wali mi jak młotem i zmienia się temperatura ciała. Najpierw robi mi się gorąco. Potem zimno. Potem znowu gorąco. – Muszę sprawdzić, czy z moją matką wszystko w porządku. – Ręka mi się trzęsie i muszę usiąść, kiedy sięgam po telefon.
– Dlaczego? Co się dzieje, Alice? Co tam jest napisane?
– Ćśś. Ćśś. – Machnięciem ręki proszę o ciszę, sama zaś czekam na połączenie. Przyciskam słuchawkę do ucha i odczytuję pozostałą część wiadomości.
I wtedy, gdy cała drżę ze strachu o matkę, dociera do mnie, że dzień tygodnia ma znaczenie.
Środa.
I że zeszłotygodniowy telefon wcale nie stanowił początku tego wszystkiego.
Siedzi na skraju swojego łóżka i wbija wzrok w widniejące na pościeli rakiety i gwiazdy. Ma pięć lat, a jego babcia twierdzi, że zdecydowanie za szybko rośnie.
„Mój mały astronauta”.
W głowie słyszy głos babci. Dziwne, bo przecież ona jest teraz w kuchni. Czuje dziwne ściskanie w żołądku, kiedy przypomina sobie dzień, w którym kupili tę pościel w specjalnym sklepie z tanimi rzeczami. Leżała w wielkim czerwonym plastikowym koszu. Takim jak na śmieci, tylko fajniejszym. WYPRZEDAŻ. Pamięta jak przeliterował to słowo z pomocą babci. Takiej dumnej.
„Bardzo mądry z ciebie chłopczyk…”
W jego wnętrzu dochodzi do dziwnej eksplozji emocji. Tak jak ma to miejsce podczas startu rakiety. Są błyski, jest głośno i dziwnie. Chłopiec nie wie czy jest rozgniewany, czy nie. Zły. Smutny. Niedobry?
„Mój odważny, mały żołnierz”.
Bo i tak mówi na niego babcia. Podnosi wzrok na drzwi, bo z kuchni dobiega jakiś brzęk. Zawsze tak mówi w środę…
W środy na śniadanie chłopiec dostaje płatki czekoladowe. A po podwieczorku lody. Szykuje go właśnie teraz – paluszki rybne, frytki i fasolka. Jego ulubione danie.
„A teraz lody z sosem czekoladowym dla mojego odważnego, małego żołnierza”.
Tyle że on wcale nie jest odważny, prawda?
W tym właśnie problem.
W szkole uczą się czytać w grupach i on jest w Czerwonej Grupie. Najlepszej w całej klasie. Ma książkę o dziewczynce, która boi się ciemności i poznaje niedźwiedzia, który także boi się ciemności.
Dziś rano chciał powiedzieć nauczycielce, że on także boi się ciemności. Ale mu nie wolno. To tajemnica.
Środy to ich tajemnica. Jego i babci…
– Wszystko w porządku, słonko?
Uświadamia sobie, że ma ochotę w coś kopnąć bardzo, bardzo mocno i że jest niegrzecznym chłopcem. Na ogół kocha babcię. Na ogół ma ochotę mocno się do niej przytulać.
Ale w środy w ogóle nie rozumie dorosłych. Ma ochotę kopać i gryźć, i krzyczeć na cały świat.
Czuje, że do oczu napływają mu łzy, i myśli o zeszłej środzie w szkole, kiedy Patrick przyłapał go na płakaniu w kącie biblioteki. I kiedy musiał zepchnąć Patricka z krzesła.
Niedługo skończy sześć lat. Ciekawe, czy wtedy będzie odważniejszy.
Matthew Hill przygląda się córce, która leży na ziemi w alejce ze słodyczami. Praktycznie gotów jest się poddać. Na końcu języka ma karygodny szept: „Nie mów mamie”. Ale nagle pojawia się problem; spektakularne zachowanie Amelie przyciągnęło widownię. Kilkoro klientów supermarketu wpatruje się teraz w niego, ewidentnie czekając na jego następny ruch.
Matthew próbuje przywołać na twarz wyraz spokoju, jednak to go przerasta. Nikt cię ostrzega, myśli. Zaledwie sześć miesięcy temu jego córeczka była aniołkiem w sukience w kwiaty.
– Nienawidzę cię!
Amelie ponownie uderza nogami w ziemię, ręce gniewnie zaciska w piąstki. Aż pobielały jej kostki. Rzuca się na podłodze jak jakaś wściekła foka.
Matthew raz jeszcze zerka na widzów; przekupstwo niestety nie wchodzi w grę. Zbyt wielu świadków.
– Tata zaraz stąd sobie pójdzie, Amelie. Zamierzasz tu zostać i zamieszkać w supermarkecie czy wolisz wrócić ze mną do domu?
– Chcę ciastka Pippy Pocket.
Matthew spogląda na odpowiednią półkę, a w tym czasie dwie panie w średnim wieku otwierają szeroko oczy. Zdają się zastanawiać: ciekawe, czy się ugnie.
– Gdybyś była grzeczną dziewczynką, może i dostałabyś ciastka Pippy Pocket. Ale już po raz piąty kładziesz się na podłodze, Amelie. Nie będzie więc dzisiaj Pippy Pocket. Zapłacimy za zakupy i wyjdziemy.
Krzyk okazuje się imponujący, zarówno jeśli chodzi o natężenie, jak i wysokość dźwięku. Matthew odruchowo unosi ręce i odwraca się w stronę widzów.
– Widzicie? Jestem niewinny. Nawet jej nie tknąłem.
– Bunt dwulatka?
Głos za nim wydaje się starszy. Jego właścicielka podchodzi do Matthew. Ma siwe włosy. Nosi gruby płaszcz mimo niezbyt chłodnego dnia.
Mężczyzna próbuje się uśmiechnąć, co mogłoby sugerować, że panuje nad sytuacją.
Szczerze? Gdyby nie miał widowni, zdecydowałby się na przekupstwo. Kupiłby te cholerne ciastka tylko po to, żeby zabrać małą z ziemi i wyprowadzić ze sklepu. Ale słyszy już w uchu głos Sally, swojej żony.
„Nie możesz ulegać jej napadom złości, Matt. Jeśli nie przestaniesz tak robić, będziemy mieli przekichane”.
Przekichane. Słowo to odbija mu się echem w głowie. Matthew wpatruje się w leżące na ziemi dziecko i zastanawia się, co się stało z tym aniołkiem, którego złożono mu w ramionach. Z tą siedzącą na krzesełku do karmienia słodką dziewczynką z jasnymi loczkami, która bez przerwy się uśmiechała. Gdy zza węgła spoziera kolejna para zainteresowana źródłem krzyków, Matthew dochodzi do wniosku, że słowo „przekichane” doskonale określa jego obecne życie.
– A może pan pójdzie do kasy, a ja będę ją miała na oku. Podda się. – Starsza pani w płaszczu przysuwa się i szeptem przedstawia propozycję strategii.
Matthew przygląda się jej uważnie. Nie wygląda na porywaczkę dzieci. Problem w tym, że lata pracy w policji, a obecnie jako prywatny detektyw, każą mu podejrzewać praktycznie każdego.
– Damy sobie radę, dziękuję pani.
– Jak pan chce, ale dla mnie ta mała wygląda tak, jakby gotowa była leżeć do nocy. – Kobieta przygląda się Amelie, nadal walącej stopami w podłogę. – Miałam jedną taką. To znaczy wyjątkowo upartą. Tyle że pańska jest przy tym bystra, prawda?
Matthew mruży oczy. Ogląda się na kasy i uświadamia sobie, że odbicie w szybie za nimi pozwoli mu monitorować to, co się dzieje z jego córką i babciowatą porywaczką dzieci.
– Dziękuję – szepcze w końcu. – Bardzo jestem pani wdzięczny. – A do córki rzuca: – No dobrze, Amelie. Tatuś wychodzi. Mam nadzieję, że spodoba ci się życie w supermarkecie, ale powinienem cię ostrzec, że w nocy robi się tu bardzo zimno. No i gaszą wszystkie światła.
Odwraca się i pchając wózek, oddala się w stronę kas, jednocześnie nie odrywając wzroku od odbicia w szybie.
Amelie niemal od razu przestaje krzyczeć, ale pozostaje na ziemi. Po jakimś czasie unosi głowę, aby sprawdzić, co się dzieje. Babcia stoi na czatach. Po kolejnej chwili dziewczynka wstaje. Na jej twarzy maluje się konsternacja, która wkrótce ustępuje miejsca niepokojowi. Gdy Matthew wykłada na taśmę rzecz po rzeczy, nucąc cicho pod nosem, Amelie zaczyna powoli iść alejką. Mężczyzna ponownie zerka na odbicie w szybie, po raz kolejny dziwiąc się, jak bardzo odstaje wzrostem od wszystkich innych w kolejce, ale się nie odwraca.
Wkrótce czuje, jak córka przytula się do jego lewej nogi, i słyszy jej ciche pochlipywanie. Ramiona unoszą jej się i opadają pod dojmującym ciężarem porażki. Matthew gładzi ją po włosach, ale nie przerywa pracy.
– Chcesz pomóc tacie wykładać zakupy?
Zdążył się już nauczyć, że to nie pora na kontakt wzrokowy. Dzięki temu zmniejszy się upokorzenie Amelie, które bardzo łatwo mogłoby się przerodzić w kolejny napad złości. Podaje pudełko z płatkami, które ona kładzie na taśmie. Następnie chleb w papierowej torbie.
I tak zgodnie działają, aż w końcu pociąganie nosem cichnie, a ramiona nieruchomieją.
– Przepraszam, tatusiu.
W tym momencie eksploduje mu serce. Ponownie gładzi córeczkę po włosach, co stanowi sygnał, że między nimi wszystko już dobrze. Zastanawia się czy zawsze tak będzie. Miłość. Wojna. Miłość. Wojna. Nagle ma ochotę się cofnąć i kupić wszystkie leżące na półce ciastka Pippy Pocket, by jej pokazać, jak bardzo jej wybacza i jak mocno kocha. Wie jednak, że musi się oprzeć tej pokusie, dlatego raz jeszcze głaska Amelie i nadal podaje jej lżejsze zakupy.
Odwraca się i uniesieniem ręki dziękuje tajemniczej babci, która uśmiecha się do nich. Przypominają mu się słowa jego mamy, wypowiedziane podczas jej ostatnich odwiedzin, że nie wolno mu pragnąć, aby dany czas minął, bez względu na to, jak będzie ciężko. Według niej te lata przelecą zbyt szybko i pewnego dnia Matthew cofnie się pamięcią i zapragnie się znaleźć tu i teraz. Razem z napadami złości i całą resztą.
Problem w tym, że kiedy jest się tu i teraz – razem z tą nieprzewidywalną dwulatką, która nie chce zasnąć, nie chce założyć kurtki, nie chce usiąść w foteliku i nie chce wstać z ziemi – okazuje się to strasznie wyczerpujące. Na tyle, że nie da się nie marzyć o następnym etapie. Trochę. Troszeczkę. Spokojniejszym.
Gdy kończą wypakowywanie zakupów, odzywa się jego telefon. Widzi na wyświetlaczu, że to połączenie automatycznie przekazane z jego biura w Exeter. Cholera. Dziś akurat zaczyna pracę później, żeby Sal mogła się wybrać do fryzjera, ale nie chce, by jego klienci odnieśli wrażenie, że pracuje na pół etatu. Irytuje się także na myśl, że ktoś mógłby się zorientować, że nadal nie ma sekretarki czy asystentki.
– Halo? Matthew Hill, prywatny detektyw.
Kasjerka unosi brwi, on zaś w odpowiedzi otwiera szeroko oczy.
– Dzień dobry, panie Hill. No tak. Eee… Nazywam się Tom Stellar. – Sądząc po głosie, jest po trzydziestce. Denerwuje się, co jest dość oczywiste. Większości klientów trudno wykonać ten pierwszy krok. Zadzwonić. – Zastanawiam się czy byłby mi pan w stanie pomóc. Właściwie to mojej dziewczynie. – Długą chwilę milczy.
– Proszę kontynuować.
– Ktoś ją prześladuje. Według nas jakiś stalker. Początkowo to były nieprzyjemne telefony. Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że to minie, niestety robi się coraz gorzej. Przesyłka do pracy. Naprawdę bardzo się martwię. Wygląda na to, że policja niewiele zdoła zrobić, więc pomyślałem… – mówi coraz szybciej.
– Dobrze, panie Stellar. Słyszę pana, ale w tej akurat chwili zajmuję się pewną sprawą i nie bardzo mogę swobodnie rozmawiać. Niedługo do pana oddzwonię, dobrze? W ciągu godziny? Czy to panu odpowiada?
– Och. – W głosie dzwoniącego słychać przygnębienie. – Po prostu strasznie się martwię. Sprawa jest pilna.
– Zapewniam pana, że wkrótce oddzwonię. Wtedy wszystko mi pan opowie i razem zdecydujemy, co dalej.
– Dobrze. Okej. Moja dziewczyna rozmawia w tej chwili z policją, ale jest bardzo zdenerwowana, a ja, jeśli mam być szczery, nie mam wielkiego zaufania do policji. Ostatnim razem wyglądało to tak, jakby ją zbyto. Odesłano do domu, samą, uwierzy pan?
Matthew wzdycha, nie przestając gładzić włosków córki. Nie lubi, kiedy ktoś krytykuje policję. W głębi duszy odczuwa lojalność względem tej instytucji, lojalność, której nie potrafi się wyzbyć. Większość funkcjonariuszy wykonuje swoją zadania najlepiej jak potrafi. To niełatwa praca; kto jak kto, ale on zna ją od podszewki. Prawda jest jednak taka, że przypadki stalkingu są dla policji prawdziwym koszmarem. Niezwykle trudno się je prowadzi. I zawsze ma się za mało środków na to, co by się chciało zrobić.
Dociera do niego, że po raz pierwszy poproszono go, jako prywatnego detektywa, o zaangażowanie się w sprawę stalkingu, i nie do końca ma pewność, co powiedzieć. Czy w ogóle się nad tym zastanawiać. W głębi duszy wątpi, aby udało mu się pomóc. Nie w pojedynkę.
– Zadzwonię niedługo, panie Stellar. W tym czasie proszę spróbować zdobyć od swojej dziewczyny najbardziej aktualne informacje i razem zastanowimy się, co z tym zrobić.
I Am Watching You
Copyright © Teresa Driscoll 2019
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2021
Copyright © for the translation by Monika Nowak 2021
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Agnieszka Zygmunt
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Grafika na okładce – Ghost Design
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2021
ISBN EPUB: 9788382101454ISBN MOBI: 9788382101447
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz
Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl