29,90 zł
W Polsce w 1038 roku nie dzieje się dobrze. Władzę sprawuje Bolesław, okrutny syn Mieszka II. Przywraca on wiarę w starych bogów, tępi chrześcijan, niszczy kościoły. Osłabioną wewnętrznie Polskę zaczynają najeżdżać sąsiedzi. Choć mogłoby się wydawać, że losy silnego dotąd kraju wiszą na włosku, pojawia się grupa śmiałków, którzy mimo licznych niebezpieczeństw postanawiają wyruszyć w daleką podróż, by nakłonić do powrotu młodszego syna Mieszka II – Kazimierza. Liczą na to, że książę pokona brata, odeprze wrogów i przywróci na polskich ziemiach ład oraz spokój. Po drodze nie obejdzie się oczywiście bez przygód i niespodziewanych zwrotów akcji. Czy misja tajemniczych wysłanników – Władka i Chociebąda – zakończy się pomyślnie? Czy książę Kazimierz zgodzi się wrócić do kraju? Jaką rolę odegra w tej historii Szczerbiec – słynny miecz koronacyjny Piastów, znany również jako Żuraw? I najważniejsze: czy z kart historii zostanie wykreślony okrutny Bolesław…?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 444
Prolog
Wschodzące czerwcowe słońce świeciło prosto w jego jasne, zimne oczy. Przymrużył je. Miał do tego prawo.
W jego nozdrza wdarła się woń płonącego drzewa. Zaciągnął się nią chciwie. Miał do tego prawo.
W jego uszy wtargnęły dzikie wrzaski mordowanych ludzi. Słuchał z zapamiętaniem. Miał do tego prawo.
Spod przymkniętych powiek widział ogień pożerający gród komesa Spicywoja. Cieszył go ten widok. Miał do tego prawo.
O świcie kazał zaatakować ludzi śpiących w domach Spicywoja, a także samego Spicywoja. Wydał na nich wyrok. Miał do tego prawo.
Jego ludzie nie okazywali napadniętym żadnej litości. Tolerował to. Miał do tego prawo.
Nad słup czarnego dymu nadciągały już zastępy ptasich padlinożerców wietrzących łatwy łup. Dał im go. Miał do tego prawo.
Wieść o jego czynie lotem błyskawicy rozejdzie się po całym kraju. Tak to zaplanował. Miał do tego prawo.
Ludzie zadrżą, zanim pomyślą, aby mu się przeciwstawić. Tak postanowił. Miał do tego prawo.
Bogowie zobaczą, ile jest wart. Zobaczą, że jest jedynym obrońcą prawdziwej wiary. Wierzył w to. Miał do tego prawo.
Dziedzictwo ojca i dziadów należy wyłącznie do niego. Wziął je sobie. Miał do tego prawo.
Będzie największym z władców, rzuci wyzwanie całemu światu. Realizował to. Miał do tego prawo.
Słuchali go woje, których ojce zdobywali ziemie na zachodzie, południu i wschodzie. Wiedział, że pójdą tam, gdzie im wskaże. Miał do tego prawo.
Patrzył na pożogę, trzymając w swej prawicy cudownie grawerowaną rękojeść pięknego miecza. Tylko on mógł nim władać: władca tych ziem, książę, król, a nawet cesarz tego świata, nowego starego świata. Tylko on miał do tego prawo.
1038
Wiosna od miesiąca rodziła swoje cuda. Powołała do życia zieleń wyczekiwaną po długotrwałej śnieżnej bieli tak jak drżące ręce dziecka wypatrują w rękach matki słodkiego, oblanego miodem kołacza – nagrody za dzień pomocy przy pracy w polu. Wiosna dawała nadzieję, że po sennej, srogiej i bezproduktywnej zimie natura obdarzy ludzi swoimi darami, od których zależy przecież ich życie. Stwierdzenie „byle do wiosny” słychać było w tej krainie od dziada pradziada, a gdy ta nadeszła, dawać poczynała owoce, bez których przeżycie kolejnej zimy stawałoby się niemożliwe. Rodzące się zboża napawały oczy rolników radością, że nie obumarła ziemia przykryta białym całunem jakby szatą zimnej śmierci. Rodząca się trawa dawała pewność wojownikom, że ich koniom podczas kolejnej wyprawy nie zabraknie pożywienia, dzięki czemu szczęśliwie dowiozą do domów swoich panów, a nadto troczone do ich siodeł bogate łupy. Rodzące się i pnące coraz wyżej pędy grochu oraz wyłaniające się powoli z ziemi zielone listki, wśród których niebawem miały kształtować się główki kapusty, cieszyły gospodynie. Już wkrótce będą mogły zaspokoić głód mężów, podając im słynną już potrawę, niesamowicie sycącą i bardzo prostą w przygotowaniu, po której nie tylko odczuwało się pełność brzucha, ale również wdychało osobliwy zapach pozostawiany przez ulatujące z człowieczego ciała gazy. Nawet nieprzywykłe do ciężkiej pracy panny grodowe, te z wielkich rodów, z wytęsknieniem oczekiwały pierwszych kwiatów, które splecione w wianki miały upiększać ich długie włosy bądź stanowić żywy wzorzec do wyszywania kwiatowego motywu na chustach, sukniach lub obrusach.
Wszystko wkoło się rodziło – wszystko prócz jednego.
– Boże, daj mi cierpliwość. Jak można być taką fujarą! Bo to, co trzymasz w ręku, można przerobić właśnie na fujarkę, i dmuchać w nią z całych sił. W oczy mi nie leź, dopóki jakiejś melodii z tego nie wydmuchasz. Może to wydobywanie dźwięków z drewna jest twoim przeznaczeniem, bo na pewno nie trafianie do celu.
– Przecież trafiłem. – Idący wąską leśną ścieżką młody chłopak patrzył w plecy stąpającego przed nim starszego mężczyzny.
– W co?
– Toż gdy strzała w pień trafiła, wtedy rzekliście „piękny strzał”.
– I tak się tym zachwyciłeś, że nie wychwyciłeś jawnej drwiny, którą niósł mój głos?
Młody milczał, przypominając sobie chwilę swego niedawnego tryumfu. Dla niego „piękny strzał” z ust kroczącego przed nim człowieka był po prostu „pięknym strzałem”, nagrodą za starania, by tym razem wystrzelony z łuku bełt nie szybował powoli, opadając gdzieś w leśnych ostępach, tylko lekko drżał, wbity całym ostrzem w korę niezbyt odległego drzewa.
– Milczysz? – Zadane przez starszego mężczyznę pytanie sprawiło, że miłe wspomnienia ustąpiły miejsca rzeczywistości. – Drwiłem z ciebie z czystej złości, bo chociaż jesteś pod moją opieką tyle lat, do tej pory nie zrobiłem z ciebie myśliwego, który przyniesie do domu pożywienie. Żal na widok twojej przymierającej głodem matki wpędził mnie w ten stan. I zaprawdę lepiej, że nie dożyła tego dnia, bo przed laty Pan łaskawie wezwał ją do siebie.
Faktycznie – pomyślał chłopak – przecież zaraz po dwóch celnych trafieniach opiekun nie kazał mi nawet wyjmować strzał z drzew, tylko burknął coś pod nosem i polecił na ścieżkę wracać.
Starszy obejrzał się znienacka i na widok rozmarzonej twarzy chłopca, który wciąż napawał się myślą o swoim niedocenionym jeszcze przez towarzysza strzeleckim rzemiośle, rzekł:
– Pamiętasz, co zawiesiłem na drzewie?
– Derkę, a dokładnie kawałek derki.
– Po co? – Po tym pytaniu chłopiec wiedział, że nie doczeka się pochwały na temat swojej spostrzegawczości i dobrej pamięci.
– Żebym… w nią… trafił…?
– Tak! Ale przyznaję się przed tobą, a przede wszystkim przed Bogiem, że wtedy popełniłem błąd. To już moja druga omyłka podczas twojego szkolenia na łowczego.
– Drugi? A ten pierwszy…? – Spoglądając w plecy opiekuna, chłopiec nabrał odwagi, by zadać pytanie.
– Pierwszy popełniłem trzy lata temu, gdy po raz pierwszy dałem ci do ręki łuk. Już dwa pacierze później mogłem go po prostu połamać, zamiast pokładać próżne, jak się okazuje, nadzieje, że wyrośnie z ciebie coś na podobieństwo myśliwego.
Chłopiec szedł w ciszy, jakby bał się, że ten straszny dzień może zaraz nastąpić. Oczami przerażonej wyobraźni widział swój cisowy łuk przełamany na dwie lub więcej części, w zależności od kaprysu łamiącego.
– Znowu milczysz, więc mniemam, że przynajmniej uszy masz otwarte, toteż słuchaj o moim drugim błędzie. Przyznaję, że wydając ci polecenie „strzelaj do drzewa”, miałem na myśli to, byś celował tylko w ten fragment, na którym wisiała derka.
– No właśnie – powiedział chłopiec. Nagle odzyskał nadzieję, że jego uczynek będzie mógł zostać usprawiedliwiony. – Miałem strzelać w drzewo…
– Tak, ale na Boga w to, na którym była zawieszona derka! A nie w to, które niczemu winne, rosło sobie kilka kroków w bok od twojego celu.
– No tak, ale po wyrażeniu zachwytu celnym strzałem kazaliście mi znowu strzelić – odrzekł chłopak, zupełnie niespeszony.
– Bo widząc pierwszą tego dnia strzałę, która trafiła w cokolwiek innego niż w powietrze, myślałem, że do jako takiej powtarzalności już doszedłeś. – Starszy nie chciał już rozpraszać chłopca uwagą, że doszedł już do wielkiej, godnej pozazdroszczenia wprawy w cyklicznym trafianiu właśnie w powietrze: pod warunkiem, że jest szerokie, wysokie i nieograniczone żadnymi przeszkodami, w których strzała mogłaby nieopatrznie utknąć.
– I trafiłem…
– Ale w kolejne! W to, które rosło o kilka kroków od tego oznaczonego derką, ale w stronę przeciwną do drzewa, w którym tkwiła już twoja strzała. Dlatego mam już dość twoich przewag strzeleckich, być może nie tylko na dziś, ale i na całe życie.
Rozmowa toczona między idącymi leśną ścieżką mężczyzną i chłopakiem, pomimo niesionego ze sobą ładunku emocji oraz gwałtowności, odbywała się szeptem. Starszy nie odwracał się do młodego nie tylko z powodu złości, którą od pewnego czasu do niego żywił. Rozglądał się dookoła, wodził oczami od krzaka do krzaka i od drzewa do drzewa, otwierając swój umysł na niepokojące oznaki zakłóceń w normalnym funkcjonowaniu natury. Ścieżka wiła się w cieniu rosnących tu gęsto pni dębów, za którymi chcące ich zaatakować niebezpieczeństwo mogło mieć doskonałą kryjówkę. Dlatego przestał już wylewać swoją złość i wyostrzył słuch, by wyczuć ewentualne zagrożenie i móc na nie odpowiednio zareagować.
Miał podstawy do zachowania tej czujności. Szli ścieżką położoną w kraju do niedawna potężnym i bezpiecznym dla swoich mieszkańców, a teraz ludziom pozostawała tylko iskra nadziei, że jutro będzie lepiej, a ich domy dadzą się podnieść ze zgliszcz.
Ścieżka powoli się rozszerzała, a rozłożyste dęby zwalniały miejsce innym, nieco smuklejszym drzewom, i więcej światła słonecznego docierało do idących. Coraz bardziej mrużyli już oni oczy, oślepieni blaskiem pana na nieboskłonie, którego ich dziadowie czcili jako bóstwo. Ojcowie już innemu Bogu dziękowali za codzienną wędrówkę słońca ze wschodu na zachód, lecz i to się teraz zmieniło. Wracały stare bogi, a pamięć o nich odżywała w ludzkich umysłach i zaczynały się dziać przerażające rzeczy.
Dlatego na polanę, która wieńczyła ścieżkę, weszli ostrożnie i z niepokojem w sercach. Widok ludzi i koni nie przestraszył ich, obawiali się raczej, że ich tam nie zastaną. Martwiąc się o los przyjaciół, niezmiernie ucieszyli się na ich widok, gdyż obozujący na polanie zaprawdę byli ich druhami. Dwanaście koni, rozkulbaczonych na tyle, by ulżyć ich grzbietom, stało pośrodku łąki i skubało trawę. Starszy z wychodzących z lasu mężczyzn pokiwał głową z uznaniem, bo wydane przez niego wczesnym rankiem rozkazy, kiedy opuszczał obozowisko, zostały spełnione zgodnie z jego wolą. Konie stały na środku polany, dzięki czemu mieli do nich szybki dostęp. Było to ważne w razie niespodziewanego zagrożenia, które mogło przecież nadejść z każdej strony. Umożliwiłoby to wręcz natychmiastową, bo opóźnioną jedynie potrzebą podciągnięcia popręgów siodeł, ucieczkę w tę stronę, z której akurat nie groziło niebezpieczeństwo. Pozostałe polecenia wydane dziesięciu innym ludziom także zostały przez nich wypełnione wręcz wzorowo. Czterech z nich stało przy drzewach na każdym ze skrajów polany, wytężając wzrok i słuch, czy nikt nie zakłóca ciszy puszczy. Pozostali skupili się na pilnowaniu, by rozpalony przez nich niewielki ogień nikomu nie rzucił się w oczy. Dlatego na rozpałkę wybrano tylko suche gałęzie i takim też materiałem podsycano ognisko. Wokół ognia wbito w ziemię kilka gałęzi pokrytych zielonym listowiem, które wprawiane w ruch wiatrem rozwiewały mały dym rozpościerający się nad ogniskiem. Tym samym nie mógł być on widoczny dla niewłaściwych, a co gorsza wrogich oczu.
Mieli podstawy do zachowania tej czujności, bo siedzieli na polanie w kraju, który do niedawna chronił przed niebezpieczeństwem podróżnych takich jak oni, a teraz sam został pokonany oraz rozgrabiony. Zaczęły się w nim dziać przerażające rzeczy.
Z płynącej przez polanę małej rzeczki wyciągnięto już skleconą naprędce z giętkich gałązek siatkę, w której rzucały się małe rybki. Wzrok obozujących wlepiony w ich srebrzyste łuski dość wyraźnie dawał do zrozumienia, że nawet jeśliby chciałyby, to ani nie urosną już większe, ani do morza nie dopłyną.
Oderwali wzrok od rybek, gdy na polanę weszło dwóch mężczyzn. Ich przybycie było widać oczekiwane, bo nawet ten, któremu przypadła warta od strony ścieżki, nie zaalarmował obozowiska. Nikt nie zerwał się w panicznym strachu, nikt nie podniósł leżącej pod ręką broni, nikt nie zaczął szarpać się z przerażonym koniem. Patrzyli na sylwetki przybyłych, a właściwie szukali oczami tego, czego nie mieli oni ze sobą.
– Widzę, komesie, że nauki, które w lesie nasz dzielny Władko pobiera, w końcu w tenże las poszły. – Jeden z siedzących przy ognisku postanowił głośno wypowiedzieć to, czego pozostali już się domyślali. – Postne śniadanie dzisiaj przed nami, bo zamiast ustrzelonego rączego jelenia tylko ryby nam pozostają.
– Ty z nim pójdziesz następnym razem, Sławko – odrzekł ten, któremu należało się zaszczytne miano komesa. – Władko dobrym strzelcem jest, rzekłbym bardzo dobrym, o ile użyte w tym zdaniu dobro oznacza jego czynienie, a nie umiejętności. Wrodzone miłosierdzie każe mu oszczędzać każde żywe stworzenie. Jakbym na pustelnika go sposobił, a nie na myśliwego. Dzisiaj oberwało się dwóm drzewom, ale myślę, że widząc odchodzącego strzelca, doszły już do siebie i dalej będą sobie spokojnie rosnąć przez kolejne sto lat.
Władko popatrzył na roześmiane twarze bez odrobiny żalu czy złości. Był wśród nich najmłodszy, traktowali go dobrze, przyjęli do swego grona, otoczyli opieką, ale przecież nie rozpieszczali, tak jak od kilku lat nie rozpieszczał go komes, gdy przysposobił go sobie na giermka. Zbysław, komes z Krosna – wielkiego, potężnego grodu nad wielką rzeką Odrą. Tego, gdzie mieszkał przed laty ojciec Władka, który zginął na jednej z wojennych wypraw swego pana. Mieszkała w nim Władkowa matka, której dobry pan Zbysław nie pozwolił umrzeć z głodu, bo jako dobry wódz wzorem swego króla nie tylko dbał o podległych mu wojów, ale gdy zginęli w walce z wrogiem, opiekował się również ich rodzinami. A gdy i matka cicho odeszła we śnie do Boga, mały osierocony Władko zamiast do pasania świń został przeznaczony do służby rycerzowi, by w przyszłości także być wojownikiem, a przynajmniej zdolnym myśliwym, gdyby w kraju zapanował na długie czasy pokój.
Chłopiec nie rozumiał świata, a właściwie był przekonany, że to świat nie rozumie jego. Głodem nie przymierał, z czego się codziennie cieszył i to przynajmniej trzy razy dziennie, ale czuł jednocześnie żal, że mimo przeżytych już siedemnastu lat nadal nie potrafi samodzielnie przynieść do domu produktów na strawę. Nazywał to po prostu pechem. Był pod opieką komesa, czym się chlubił. Widział zazdrosny wzrok chłopaków w grodzie, gdy dumnie kroczył przy Zbysławowym boku, a jednocześnie zazdrościł innym, że mieli kogoś, do kogo mogli się zwracać, wymawiając słowo „ojciec”. W chwili słabości i niezmiernej tęsknoty za mglistym wspomnieniem człowieka, który pomimo obietnicy nie wrócił do domu, ale legł gdzieś w obcej ziemi, nazywał to wielką niesprawiedliwością. Chociaż kochał Boga, bo kochała Go matka, komes i wielu grodzian, często przed snem zadawał sobie i Jemu pytanie, dlaczego właśnie jego spotkał taki los. Miejscowy spowiednik, prosty ksiądz, nie umiał mu udzielić odpowiedzi, a właściwie nigdy nie próbował nawet szukać jakiegokolwiek wyjaśnienia, ograniczając się do wyznaczenia mu stosownej pokuty, by młody Władko nie kłopotał więcej Boga niemądrymi pytaniami. Młodzieniec przez całe życie nie wychylił nosa poza Krosno – chyba że po to, aby popluskać się z chłopakami nad pobliską rzeką bądź po lasach pochodzić – dlatego Krosno było dla niego całym światem. A przynajmniej do tej pory. Teraz wiedział, jakie cuda skrywa przed nim świat. Zobaczył dwa wielkie grody, o wiele większe od jego Krosna, piękniejsze, wspanialsze, groźniejsze. Widział ludzi, którym Zbysław się kłaniał, więc byli od niego ważniejsi, a dotychczas chłopcu wydawało się to niemożliwe. Widział wojów dumniejszych, ubranych w lepsze pancerze i mających u boku piękniej zdobioną broń niż wszyscy zbrojni Zbysława. Widział łowczych, myśliwych i łuczników z tak wspaniałymi łukami, że Władkowi, który dostał swój cisowy łuk od komesa i chełpił się, że lepszego nie ma na całym świecie, teraz ten podarunek lichym patykiem z zaczepionym na nim sparciałym sznurkiem tylko mógł się wydawać. Tak, mając dużo, chciał więcej, szczególnie teraz, gdy ten niezrozumiały świat zaczął odkrywać przed chłopcem swoje głęboko ukrywane tajemnice.
Chłopiec wiedział, że nikt nie jest na niego zły, że wrócił z lasu z pustymi rękami, chociaż wielu z jego towarzyszy w jego wieku umiało już trafić z łuku w coś więcej niż w powietrze, a sporadycznie w gruby pień dębu. Wiedział, że gdyby trafił zająca lub ustrzelił chociaż wiewiórkę, oni klepaliby go swoimi mocarnymi rękoma po ramieniu i podrzucali do góry, dumni z tego, że zdołał opanować rzemiosło, którego uczył go Zbysław. Sam komes po kilku ciętych złośliwościach także wzniósłby głośny toast na jego cześć, tu, wśród drzew, gdyby nie czasy, w których przyszło im obozować. Ciszę przerywały teraz tylko liche, prowadzone półgłosem rozmowy i skwierczenie rybek opiekanych na cienkich patykach nad ogniskiem, a potem chrupanie ości przez dwanaście zestawów zębów będących w różnym stanie liczebnym. Rybki były tak niewyrośnięte, że jakakolwiek praca mająca na celu oddzielenie mięsa od ości była z góry skazana na niepowodzenie.
Gdy skończyli śniadać, na krótki gest komesa przygotowali konie do jazdy i zachowując wszelkie środki ostrożności, ruszyli przez las, kierując się na zachód.
Mieli podstawy do zachowania takiej czujności, bo kraj, przez który jechali, do niedawna potężny i rządzony przez wielkiego króla, teraz nawet nie chylił się ku upadkowi, ale leciał w dół; on nie chwiał się w podstawach, ale już tych podstaw nie miał. Zostały one podcięte i zgruchotane przez tych, którzy teraz nim władali, jak i przez większą część mieszkańców.
Dlaczego tak jest? – po raz kolejny w tym miesiącu zastanawiał się Władko. Codziennie gdy siadał na koń, jadąc najpierw na wschód, a potem wracając na zachód, zadawał sobie to pytanie. Pamiętał przecież, co Zbysław mówił mu o przygodach dzielnego króla, o zwycięskich wojnach, o potędze narodu i niezwyciężonej drużynie.
– Czyli wszystko skończyło się wraz ze śmiercią króla? – zapytał kiedyś Zbysława przed zaśnięciem.
Ten nie odpowiedział, tylko wrócił myślami do nocy, podczas której wielki król wyprosił z sypialni w swoim kamiennym zamku wojewodów i komesów stojących przy jego łożu, by rozmówić się ze swoimi synem i wnukiem.
Projekt okładki: Adam Piasek
Konwersja do wydania cyfrowego: Krzysztof Krzywania
© for the Polish edition by Święty Wojciech Dom Medialny sp. z o.o., Poznań 2019
ISBN 978-83-8065-341-2
Wydawca:
Święty Wojciech Dom Medialny sp. z o.o.
Wydawnictwo
ul. Chartowo 5, 61-245 Poznań
tel. 61 659 37 13
Zamówienia:
Dział Handlowy
ul. Chartowo 5, 61-245 Poznań
tel. 61 659 37 57 (-58, -59), faks 61 659 37 51
[email protected] (księgarnie, hurtownie)
[email protected] (sprzedaż detaliczna, księgarnia internetowa)
www.swietywojciech.pl