Zapytaj o jutro - Isabelle Margon Moulin - ebook

Zapytaj o jutro ebook

Isabelle Margon Moulin

3,0

Opis

Czy system resocjalizacji w polskim więziennictwie spełnia swoje zadanie? Czy w środowisku pełnym agresji, strachu i gniewu można przygotować człowieka do powrotu do społeczeństwa?

Anna, zwana przez współwięźniarki Mniszką, odsiaduje wyrok za zabójstwo swojego ojca. Po latach okazuje się, że kobieta została niesłusznie skazana i dzięki pomocy młodej pani adwokat trafia na wolność. Wydawałoby się, że to początek pięknej historii o nadziei i utraconej szansie, jednak życie pisze własne scenariusze.

W swojej książce Zapytaj o jutro Isabelle Margot Moulin kreśli przejmujące życiorysy kobiet złamanych przez system. Zadaje ważkie pytania o funkcjonowanie opieki społecznej, która nie dość chroni młodych ludzi przed ich własnymi rodzinami i zdemoralizowanym środowiskiem. Opisuje straszny świat, w którym rodzic sprzedaje własne dziecko pedofilom, a jego klientami są wysoko postawieni urzędnicy, adwokaci – ludzie sukcesu. Co się stanie, gdy u jednego z nich na łożu śmierci do głosu dojdzie sumienie i postanowi zrehabilitować się za dawne winy? Czy kobieta, która całe życie spędziła za kratami – najpierw w domu rodzinnym, potem w więzieniu ‒ potrafi być wolna? Czy znajdzie szczęście i pozwoli sobie na planowanie przyszłości, tytułowego jutra?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 647

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Monika Bronowicz-Hossain

Korekta

Jolanta Miedzińska, Słowa na warsztat, Agata Czaplarska

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Autor 2023© Copyright by Borgis 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2023

ISBN 978-83-67642-06-4

ISBN (e-book) 978-83-67642-07-1

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Kobiety ruszyły szumnie w stronę wyjścia, wolnym krokiem przesuwając się w milczeniu i w asyście odgłosów podeszew rozmasowujących gumową nawierzchnię podłogi niedużego, słonecznego pomieszczenia zaadaptowanego na kaplicę, w którym okna zabezpieczone były zębami masywnych krat uświadamiających ciążący w wyroku stan pokuty i zadośćuczynienia za popełnione przewinienia, wykroczenia czy nawet zbrodnie ciężkiego kalibru. Skazane przesuwały się wolno, niemal stopa za stopą, jakby nigdzie się nie spiesząc, a nawet delektując się każdym wykonywanym ruchem niczym wytrawnym, dobrym winem. Szum ich kroków wypełniał całe pomieszczenie, opływając zmysły pochylonego przed ołtarzem kapłana, który wydawał się całkowicie nieobecny, oderwany od otaczającej go rzeczywistości. Stał milczący i w ogóle niezwracający na nikogo oraz na nic uwagi. Miał zamknięte oczy i nisko pochyloną głowę, niemal schowaną w ramionach i opadającą na klatkę piersiową. Nie przeszkadzał mu żaden dźwięk, żaden odgłos towarzystwa. W pozycji pokornego duchownego sługi stał przed obliczem Boga, ignorując świat, w którym był osadzony jakby w teatralnej roli kapłańskiego powołania wypełniającego całe jego codzienne życie, po czym zupełnie swobodnie, kiedy już pomieszczenie więziennej kaplicy było puste, uniósł wzrok, spojrzał na ołtarz, przykląkł, wyprostował się sprężyście i wolnym krokiem udał się w stronę zakrystii.

– Z każdym dniem kobiet przybywa. – Zatrzymał się na chwilę, wpatrując się w drewniany krzyż wiszący nad ołtarzem w asyście dwóch mieniących się bladym światłem kinkietów. – Może uda nam się, siostro Honorato, wymodlić kilka…, może kilkanaście nawróceń. – Westchnął, zwracając się do zakonnicy sprzątającej naczynia liturgiczne. – No cóż… Pójdę się przebrać – zasygnalizował, znikając za drzwiami prowadzącymi do zakrystii.

Siostra zakonna, krzątając się wokół ołtarza, zgasiła świece, których zdmuchnięty płomień sygnalizował koniec odprawionej niedzielnej Eucharystii. Sprzątnęła gromnice liturgiczne. Na ołtarzowym śnieżnobiałym obrusie rozłożyła materiał obrębiony szerokim pasem koronki, zabezpieczając nieskazitelną czystość ozdobnego nakrycia. Delikatne, alabastrowe dłonie przyłożyła do płótna rozciągniętego na kamiennym blacie. Łącząc ze sobą wszystkie palce, pieszczotliwymi ruchami rąk wygładzała każde prawie niewidoczne zagięcie oraz każdą fałdkę materiału z niezwykłą starannością i oddaniem, angażując się w wykonywaną pracę całą duszą oraz ciałem w iście mistrzowskim, anielskim skupieniu. Po chwili zatrzymała się, jakby zlękniona, i na odgłos kroków księdza wychodzącego z zakrystii natychmiast przerwała czynność, nieśmiało spoglądając w kierunku duchownego, po czym wyprostowała się i skłoniła głowę w geście pokory oraz poddaństwa, a następnie odeszła od ołtarza, usuwając się w kąt kaplicy. Kapłan zaś ukląkł w pierwszym rzędzie krzeseł wyściełanych czarnym materiałem obszywającym wygodną gąbkę zabezpieczającą płytę siedziskową. Odłożył na bok torbę. Przeżegnał się i pochylił w modlitwie, zamykając oczy i zanurzając się w pobożnym skupieniu odpływającej w stan sacrum duszy. Zdawał się celebrować każde słowo szeptem wypowiadanego pacierza, którego szelest artykułowanych zwrotów mimowolnie przyciągał uwagę siostry Honoraty siedzącej po przeciwnej stronie nawy, a odwracającej się w bok i niby to ukradkiem, i jakby odruchowo, ale bez szczególnego skrępowania spoglądającej na podziwianego duszpasterza posiadającego twarz emanującą dobrocią i pokorą, anielskim opanowaniem i niebywałą, bo – chciałoby się powiedzieć – nadludzką cierpliwością.

W pewnym momencie, zupełnie nieoczekiwanie, kapłan odchylił głowę lekko w tył i owym niespodziewanym ruchem spłoszył zakonnicę. Siostra Honorata natychmiast skierowała wzrok w stronę ołtarza. Splotła na kolanach dłonie i z zawstydzeniem pochyliła głowę. Następnie spojrzała w milczeniu na stół ofiarny i wpatrywała się wiernymi oczami, pełnymi błogiego rozpromienienia oraz radości, w wiszący na ścianie drewniany, masywny krzyż, po bokach którego świeciły się dwa bliźniaczo dobrane kinkiety wtapiające się swą jasnością w bladoniebieski habit zakończony białą stójką, idealnie korespondujący z welonem równie delikatnego błękitnego koloru i z lekko rumianą, okrągłą buzią zakonnicy wzbudzającą w człowieku poczucie bezpieczeństwa oraz zaufanie, okazywane nierzadko podczas szczerych i bezwstydnych rozmów na różnorodne tematy, do jakich nawiązywali świeccy lgnący do siostry Honoraty niczym dzieci do matki. W strumieniu światła rozproszonego w kaplicy, a rozlewającego się w przestrzeni i wpływającego do wnętrza przez szerokie, rzędem wkomponowane w boczną ścianę okna oraz skapującego z kilku punktów energii elektrycznej, oddana Bogu kobieta wydawała się aniołem. Kolorem habitu idealnie wtapiała się we wszechogarniającą ją jasność. Światło harmonijnie wsiąkające w żółty kolor ścian więziennej kaplicy i w miodową politurę podłogi zdawało się opływać błękitną posturę zakonnicy. Lśniącym blaskiem jasności przeobrażało zaś całe pomieszczenie w wyjątkowy azyl spokoju, jakby oprószony złotem rozproszonego promieniami słońca, i tym samym czyniło z owego pomieszczenia sakralne miejsce zrośnięcia się Nieba z Ziemią. Wszechobecne poczucie owej wyjątkowej świętości idealnie akcentowała zdająca się królować w każdym kącie cisza, która rozciągała się w przestrzeni strunami głębokiego milczenia i towarzyszącej mu medytacji. Najdrobniejsze więc dźwięki obnażały bezwstydnie rażący ton swej dokuczliwej, chociaż i rozkosznie brzmiącej natury. Skupienie w owej atmosferze zdawało się zjawiskiem niepowtarzalnie wzniosłym i krystalicznie nieskazitelnym, uzależniającym od siebie ludzkie zmysły i przyciągającym nawet tych najbardziej zbuntowanych, hałaśliwych, wrogich wobec wszystkich i wobec wszystkiego. Czas zaś zdawał się zastygać w onieśmieleniu i pobożności…

Wtem błogość atmosfery, rozpływającej się w przestrzeni niewielkiego pomieszczenia więziennej kaplicy, przerwał niespodziewanie odgłos przesuwanego w tyle krzesła. Siostra zakonna odwróciła się w kierunku kuszącego ciekawość dźwięku. Uśmiechnęła się delikatnym rozchyleniem wąskich ust, po czym podniosła z sąsiedniego krzesła niewielką książkę i podeszła z lekturą do siedzącej na końcu kaplicy szczupłej, wysokiej kobiety o kasztanowych włosach opadających niezdarnie na wątłe ramiona kosmykami rzadkich, nieciekawie obciętych, niemal wystrzępionych tępym narzędziem włosów.

– Szczęść Boże, pani Anno – powitała szeptem więźniarkę wpatrującą się w ołtarz i zanurzoną w przyjemności wszechogarniającego ciało milczenia. – Przyniosłam pani nową książkę – wyjaśniła, podając kobiecie lekturę. – Tym razem o Annie Katarzynie Emmerich…

– Szczęść Boże – wtrącił się w rozmowę podchodzący do kobiet ksiądz. – Miło panią widzieć, pani Anno – oznajmił kapłan z serdecznością w troskliwym głosie, delikatnie odchylając postawne ciało w tył. – Mam nadzieję, że czuje się pani znacznie lepiej. Taka przykra sytuacja… – dodał po chwili, nie czekając na odpowiedź zaczepionej dyskusją kobiety. – Kto by pomyślał, że w więzieniu… – Anna niespodziewanie wstała, przyciskając lekturę do piersi obręczą zakleszczonych na książce dłoni, i wyszła, w ogóle nie zwracając na duchowne osoby najmniejszej uwagi. – Czy siostra kiedykolwiek słyszała głos tej kobiety? – zapytał ksiądz, troskliwym spojrzeniem odprowadzając więźniarkę do drzwi wyjściowych z kaplicy, za progiem których Anna zniknęła milcząca i poruszająca się niemal bezszelestnie niczym kot. – Specyficzny przypadek…

– Dlatego wołają na nią Mniszka – wyjaśniła niezwłocznie zakonnica. – Nie odzywa się do nikogo, a żyje jakby w nieustającym wyrzeczeniu się mowy i przyjemności kontaktu z kimkolwiek. A może… – dodała po chwili zadumy – ona w ogóle nie umie mówić?… Może jest głuchoniema.

– Przecież – zdziwił się kapłan – rozumie, co siostra do niej mówi, i to jest najważniejsze.

– Może czyta z ruchu warg – oznajmiła siostra Honorata. – Wydaje się bardzo niedostępna…

– No, ale siostrze udaje się jakoś do niej dotrzeć – zauważył kapłan.

– A tam… zaraz dotrzeć – westchnęła bezsilnie siostra Honorata. – Podsuwam jej od czasu do czasu lektury z nadzieją, że ją wreszcie do siebie przekonam, że ją może czymś lub kimś zaintryguję, a tym samym zachęcę do rozmowy, ale jak dotąd nic nie osiągnęłam. – Ponownie bezradnie westchnęła, siadając na wybranym losowo krześle.

– Trzeba próbować, siostro Honorato… Trzeba próbować. Nie wolno się poddawać – zachęcał ksiądz, zaciskając na ramieniu zakonnicy ojcowsko położoną dłoń. – Mam takie przeczucie, że jest siostra na dobrej drodze.

– A, daj Boże! – poprosiła zakonnica, składając dłonie w geście modlitwy i spoglądając błagalnie na drewniany krzyż wiszący na ścianie za ołtarzem. – Daj Boże – powtórzyła szczerze współczującym tonem głosu wstawiającego się do Stwórcy każdego dnia błagalną modlitwą za wspominaną w rozmowie więźniarkę. – Przyznam się księdzu, że ona mi jakoś niepokoi serce… Nieustannie się za nią modlę.

– Niech Bóg siostrze wynagradza tę dobroć zaniepokojonego serca. – Uśmiechnął się kapłan. – A kogóż to moje piękne oczy widzą?! – Duchowny szczerze się ucieszył i rozpromienił bezwstydną radością na widok młodej, niezwykle eleganckiej i bardzo szykownie ubranej kobiety, której sylwetka przemknęła przez obramowanie otworzonych na oścież drzwi kaplicy, a która na dźwięk serdecznego powitania cofnęła się, zatrzymała się na chwilkę w progu, odwzajemniając serdeczność nieukrywanego zadowolenia, i po chwili jakby lekkiego zawahania weszła do słonecznego pomieszczenia, płosząc ciszę wyrazistym stukaniem wysokich obcasów bordowych szpilek pedantycznie dopasowanych kolorem do torebki i apaszki otulającej perłową, łabędzią szyję. – Pani w ogóle odpoczywa, pani Magdaleno? – zapytał kapłan. – Mam wrażenie, widząc panią codziennie w tym miejscu, że pani też odbywa jakąś karę – zażartował.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedziała młoda kobieta, podchodząc do duszpasterza i towarzyszącej mu siostry zakonnej.

– Na wieki wieków. Amen – odpowiedzieli jednogłośnie.

– Pewnie za grzechy moich przodków tu jestem… i swoje, oczywiście – dodała błyskotliwie, nieustannie się uśmiechając. – Ksiądz już do domu się wybiera? – zapytała.

– Nie – odparł. – Jadę do szpitala, a później do kościoła pod wezwaniem Świętej Trójcy, a stamtąd jeszcze do seminarium, by odprawić wieczorne nabożeństwo.

– Ksiądz, widzę – uśmiechnęła się Magdalena – zaganiany niemalże jak ja sama.

– Ano… – westchnął kapłan. – Posługa nie ma końca. Praca ma wówczas pełne dwadzieścia cztery godziny stałego etatu, siedem dni w tygodniu i trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku.

– Prawie jak moja. – Zaśmiała się Magdalena.

– To gdzież i jak znajdzie pani czas na rodzinę, przyjaciół?! – zapytała szczerze zmartwiona siostra Honorata. – Pani jeszcze taka młodziutka… – Zamyśliła się na moment w geście nieudawanego, a serdecznego współczucia i troski. – To już w tej pani kancelarii nie mają innych adwokatów, że tak panią we wszystko angażują bez litości?

– Mają, mają – odpowiedziała Magdalena, zaciskając dłoń na ręku zakonnicy, jakby próbowała ją uspokoić oraz zapewnić, że wszystko znajduje się w należytym porządku i pod odpowiednią, bo rozsądną, kontrolą wykluczającą przesadne, uzależniające zaangażowanie w pracę. – Ale ja jestem nowa, więc muszę się wykazać i zawalczyć o swoje miejsce w szeregach – wyjaśniła. – Zwłaszcza że tata był prokuratorem, więc nie chciałabym być oskarżona o protekcję i brak kompetencji czy talentu do zawodu. Muszę im pokazać, że zasługuję na to, by być adwokatem, i udowodnić, że mogę być dobrym adwokatem.

– To się chwali – zakomunikował kapłan szczebiotliwym, radosnym głosem. – Trzeba jednak i w tym byciu wymagającym wobec siebie utrzymać wstrzemięźliwość, by za bardzo się nie wypuścić w przesadną krytykę – mówił – a co za tym idzie, i w niekończące się niezadowolenie, bo wtedy człowiek zatraca miłość do samego siebie, odczuwa wstręt i nienawiść, a to grzech jest, i to ciężki, a w konsekwencji mogący się okazać czynem nie do rozgrzeszenia, kiedy taki niekochający siebie wybaczyć sobie nie potrafi wad i słabości, niedoskonałości i niezdolności do bycia nieskazitelnym oraz idealnym…

– To skomplikowane… – wtrąciła Magdalena, ściągając brwi w grymasie zaskoczenia nieukrywającego niezrozumienia dla wygłoszonego przez kapłana wyjaśnienia sytuacji, po części odzwierciedlającej jej osobiste zaangażowanie w pracę zawodową, w której zawsze starała się być perfekcjonistką.

– Chodzi o to…

– Przepraszam… – przerwała duchownemu zawiązujący się owym krótkim, słownym wstępem wywód zaprezentowanej wcześniej myśli. – Może dokończymy naszą ciekawą rozmowę innym razem – zaproponowała, spoglądając na zegarek dekorujący złotą bransoletą nadgarstek jej lewej ręki. – Prawdę mówiąc, jestem już spóźniona.

– Spotkanie z klientem? – zapytała siostra Honorata w zupełnie spontaniczny, niekontrolowany i jakby wścibski sposób.

– Nie. – Roześmiała się Magdalena. – Tym razem nie. Mój chrzestny prosił, bym go odwiedziła.

– Chrzestny… – powtórzył w zamyśleniu ksiądz, mrużąc oczy. – Czy to nie mecenas Zemberowicz?

– Ten sam – potwierdziła kobieta. – Ksiądz go zna?

– Niestety nie osobiście – zawstydził się duchowny, splatając za plecami dłonie zasznurowane długimi, szczupłymi palcami. – Chyba wszyscy znają mecenasa Zemberowicza – dodał niezwłocznie, jakby próbując wymknąć się z ostrzału pytań, które mogłyby się pojawić w lawinie dociekliwości próbującej zdemaskować zależność poruszonego zagadnienia. – To wybitny i bardzo dobry adwokat. Legenda, można by powiedzieć.

– O tak – przyznała Magdalena. – Chciałabym być w tym zawodzie choć trochę do niego podobna. Nie przegrał ani jednej sprawy.

– Tak… – Kapłan pochylił w zamyśleniu głowę, po czym dodał po chwili: – Skoro jednak płynie w pani ta sama krew, istnieje duże prawdopodobieństwo odziedziczonego po chrzestnym talentu…

– Mecenas Zemberowicz – wtrąciła Magdalena – nie jest ze mną spokrewniony, więc muszę przykładać się do pracy, by móc obok niego stanąć w tym wyjątkowym porównaniu.

– Myślałem…

– Nie. – Uśmiechnęła się kobieta. – To przyjaciel taty, i to jeszcze z okresu dzieciństwa. Mieszkali po sąsiedzku, razem dorastali i dojrzewali, razem się buntowali, studiowali i nawet razem brali ślub w tym samym dniu, i o tej samej porze, a nawet!, w tym samym kościele. Oczywiście – żartobliwie wyjaśniła po chwili – i na szczęście noc poślubną spędzili osobno w intymnej atmosferze ze swoimi żonami w oddzielnych pokojach, chociaż w tym samym hotelu. – Siostra Honorata zachichotała mimowolnie, zasłaniając twarz dłońmi zakrywającymi szeroko rozstawionymi palcami pulchną, zawstydzoną i oblaną rumieńcem skrępowania buzię. – Zatem to obcy, ale jak rodzina. Taki przyszywany wujek. Niestety, małżeństwo jego nie przetrwało. Rozwiódł się z żoną, a raczej… to ona go zostawiła. Nie mieli dzieci, więc jestem jedyną osobą, która od czasu do czasu wciela się w rolę córki…

– Pięknie – pochwalił duszpasterz.

– Raczej normalnie – wyjaśniła Magdalena. – Wuj Kordian jest ciężko, bardzo ciężko chory. Nie wyobrażam sobie, by… tym bardziej w takiej sytuacji, zostawić go samego…

– Będę się za niego modlił – zapewnił ksiądz.

– On jest ateistą – zakomunikowała nieśmiało. – Jakoś tak wyszło, że… – Magdalena przetarła dłonią czoło w geście niepohamowanego zażenowania – wuj został porzucony przez małżonkę i automatycznie rozwiódł się również z Panem Bogiem.

– To w niczym nie przeszkadza – wyjaśnił kapłan. – Tym bardziej będę się za niego modlił.

– No cóż… – westchnęła, będąc delikatnie skrępowaną – przepraszam, ale naprawdę muszę już iść.

– Naturalnie – zgodził się ksiądz. – Z Panem Bogiem, pani Magdaleno, z Panem Bogiem.

Kobieta uśmiechnęła się delikatnym rozchyleniem pąsowych ust, nie odpowiadając na pożegnanie kapłana. Uniosła jedynie dłoń i wyszła, drobnymi krokami kierując się w stronę automatycznie zamykanej bramy, przy której stał wartownik więzienny, a która dzieliła szeroki korytarz na dwie części, odgradzając świat wolności od przestrzeni przeznaczonej dla osób obciążonych lekkimi lub ciężkimi wyrokami dopasowanymi wymiarem kary do osądzonego charakteru popełnionej zbrodni.

– Pani jak zwykle w biegu – zagadnął mężczyzna w policyjnym mundurze służb więziennych stojący przy pancernych drzwiach, za którymi rozciągała się zupełnie inna, bo swobodnie i spontanicznie rozgrywająca się rzeczywistość.

– Co poradzić, panie Macieju. – Uśmiechnęła się Magdalena, odwzajemniając życzliwość strażnika. – Jaka praca, takie tempo życia.

– Pamięta pani…

– Tak, tak… – zapewniła, wybiegając na zewnątrz za ogrodzenie zakładu karnego, schowawszy do torebki zdjęty z szyi identyfikator. – Pamiętam…

– Staniszewski! – krzyknął rozbawiony mężczyzna w mundurze wartownika więziennego, którego głos zlał się z hukiem zatrzaskiwanych drzwi pancernych. – Staniszewski! Ty sobie lepiej miłości poszukaj w swoim środowisku… – Rechot męskich, rozbawionych głosów wypełnił więzienne pomieszczenie służbowe bezwstydną i niedyskretną akustyką. – Pani mecenas jest już zaręczona…

– Jak chcesz, to zostanę twoją narzeczoną – wtrącił się w rozmowę rozbawiony sytuacją stojący obok strażnik, który zacisnął dłonie na kratach bramy, przylgnął torsem do prętów, podciągając powabnie nogę niczym erotyczna tancerka w nocnym klubie, po czym językiem lubieżnie oblizał wargi, rozciągając usta w uszczypliwym uśmiechu prezentującym grymas nieszczędzący znajomemu złośliwości.

– Spierdalaj… – mruknął Maciej.

– Och – westchnął parodiujący kobietę mężczyzna – zraniłeś moje uczucia! – wołał niby rozpaczliwie, udając stan omdlenia poprzez przyłożenie dłoni do czoła i delikatne osunięcie się w tył.

– Stanisławo! – krzyknął jeden z pracowników więziennych, chwytając w ramiona osuwającego się przy prętach bramy kolegę wcielającego się prześmiewczo w rolę kobiety. – Pozwól, że ja cię przygarnę – zaproponował, przechylając komedianta w dół i przylegając ustami do jego warg zupełnie niespodziewanie, wywołując tym samym lawinę gromkich braw i hałaśliwych gwizdów.

– Chłopie – zwrócił się do Macieja opanowanym, basowym głosem mężczyzna wyróżniający się z rozbawionej grupy pracowników więziennych szczupłą sylwetką i wzrostem umożliwiającym mu patrzenie na pozostałych z góry. – Nie szukaj złotej rybki – zaproponował – bo takie są tylko w bajkach…

– Odpierdolcie się, pajace! – warknął zdenerwowany Maciej, wchodząc do służbowego pomieszczenia, w którym przy ścianie pełnej monitorów siedział starszy, niewielkiego wzrostu mężczyzna. – Przypieprzają się… – warknął niezadowolony, siadając na sąsiednim fotelu obok pracownika więziennego obserwującego uważnie wyświetlające się na monitorach obrazy.

– Spierdalaj! – krzyknął w tym samym momencie „Stanisława”, wyrywając się z objęć żartującego bezwstydnie kolegi, czym jeszcze bardziej rozbawił towarzystwo przyglądające się komediowej scenie miłosnych gierek.

– Dwa bilety na Straszny dwór Moniuszki – zwrócił się do Macieja siedzący przed szklanymi ekranami monitoringu mężczyzna. – A nimi się nie przejmuj… Dziczeją. Tu tylko można zdziczeć – mówiąc to, westchnął.

– Stasiu, Stasiu… – Ochrypły głos przebijał się przez ściany do służbowego pomieszczenia, w którym znajdował się Maciej w towarzystwie starszego kolegi. – Chyba będziesz musiał zmienić orientację. – Eksplozja śmiechu wpadła do stróżówki dokuczliwym hukiem.

– Jestem ci bardzo wdzięczny – rozpromienił się Maciej. – Alicja będzie zachwycona – zapewnił, przebijając się radosnym głosem przez docierający z zewnątrz hałas.

– A ty? – Zaśmiał się serdecznie siwowłosy mężczyzna.

– Ja jakoś to przeżyję – oznajmił Maciej. – A może mi się spodoba i pokocham operę?

– Może i ci się spodoba. – Mężczyzna skrzywił usta w grymasie zniesmaczenia i energicznie wzruszył ramionami, jakby otrząsając się z doznań, które były nieprzyjemnym doświadczeniem obcowania z operą, wspominanym niechętnie i zawsze z dreszczykiem zdegustowania oblewającego ciało jakby chłodem. – Marysia mnie już nie zaprasza do teatru. Raz z nią byłem na przedstawieniu. Usiedliśmy w pierwszym rzędzie. Zasnąłem i chrapałem jak niedźwiedź… – Zaśmiał się szczerze rozbawiony, rozsadzając donośnym rechotem brzmienie nieokiełznanej radości wypełniającej więzienne zakamarki. – Ja tam prosty facet jestem. Kocham wyścigi konne i piwo oraz kubańskie cygara. – Poklepał Macieja serdecznym gestem po ramieniu. – Do teatru się nie nadaję.

– Ja raczej też nie, ale cóż… Miłość wymaga poświęceń. – Uśmiechnął się Maciej.

– Takiej kobiecie – dodał mężczyzna, mrużąc powabnie oko i unosząc brew – też byłbym gotów się poświęcić.

– Chłopaki! – przerwał rozmowę ochrypły, niski głos kruczoczarnego, postawnego strażnika więziennego, który wchodząc do pomieszczenia służbowego, zaczesywał grzebieniem na skroni kosmyki przyciętych, sprężystych loków. – Chyba się ożenię. Ja pierdolę… – Westchnął z wyraźnym odprężeniem i zadowoleniem. – Ta z wytatuowanym tygrysem na dłoni ciągnie jak odkurzacz…

– Nie chcę tego słuchać – zaprotestował Maciej.

– Nie bądź taki cnotliwy – szyderczo odszczeknął mężczyzna, przeglądając się w wiszącym na ścianie niewielkim lusterku i adorując własne odbicie z bezwstydną czcią oraz zachwytem. – Będziesz trzymał klejnoty zaciśnięte udami, to ci uschną i odpadną, i ani ty, ani żadna nie skorzystacie z uciech życia, a mówię ci!, warto… Tu jest jak w raju. Za papieroska spełnią twoje najskrytsze fantazje, a jakie są elastyczne… – Zagwizdał z podziwem. – Jednak zepsucie sprzyja miłości…

– Miłości… – ironicznie powtórzył starszy mężczyzna, rozchylając usta w szyderczym uśmiechu. – Człowieku, nie używaj słów, których znaczenia w żaden sposób nie pojmujesz – skomentował drwiącym tonem dumnie okazywanego lekceważenia.

– Dziękuję, Jurku – zwrócił się Maciej do starszego mężczyzny siedzącego przed szklanymi ekranami monitoringu więziennego, unosząc otrzymane w prezencie bilety i ignorując stojącego przed lusterkiem kolegę. – Jestem zobowiązany – dodał, wychodząc z pomieszczenia służbowego.

– Uważaj! – ostrzegawczo zasygnalizował Jurek, zwracając się bezpośrednio do kruczowłosego kolegi rozpływającego się w samozachwycie – żebyś nie wpadł. Nie warto dla kilku minut przyjemności poświęcać prawa wykonywania zawodu, a wraz z nim wszelkich przywilejów związanych z twoją pracą… Wpadniesz, to cię wypierdolą na zbity pysk. Z wilczym biletem nigdzie się nie zaczepisz.

– Spoko. Nie gorączkuj się, Jureczku – poprosił kruczowłosy mężczyzna, zaciskając masywną dłoń na ramieniu siwiejącego kolegi. – Wszystko mam pod kontrolą. Oj, żebyś ty wiedział, jakie one potrafią cuda robić za paczkę papierosów…

– Nie wiem i nie chcę wiedzieć – stanowczo oznajmił Jurek, próbując zakończyć rozmowę, która w żaden sposób nie sprawiała mu przyjemności.

– Nigdy nie próbowałeś?

– Jestem szczęśliwie żonaty. – Uśmiechnął się szyderczo mężczyzna, zakładając słuchawki. – Nie mam więc takiej potrzeby.

– Tu, widzę, sami w czepku urodzeni – zauważył kruczowłosy strażnik, wychodząc z pokoju służbowego.

***

Magdalena wjechała autem na posesję tonącą w zieleni precyzyjnie zaprojektowanego i zadbanego ogrodu, w którym pompony kwitnących drzew i krzewów zdawały się wynurzać z toni kolorowych rabat. Pstrokate motyle tańczyły nad pianą płatków, a ptaki zdradzały swą obecność, ukrytą w konarach bogato obsypanymi liśćmi, rozkosznie pięknym śpiewem rozprzestrzenianym akustyką niedyskretnego echa w przestworzach błękitnego, bezchmurnego nieba. Warkot silnika zlewał się z odgłosem żwiru ugniatanego rozpędzonymi kołami samochodu, po czym zamilkł, gdy auto zostało zaparkowane pod ogromnym domem przypominającym swą kamienną konstrukcją siedemnastowieczny pałac. Łoskot opon rozkruszył kilka przyjemnych dla ucha dźwięków, gasnąc jakby nieoczekiwanie. Magdalena otworzyła drzwi samochodu. Wyszła z auta, wbijając obcasy eleganckich, bordowych szpilek w drobne, białe kamyczki żwiru. Zarzuciła na ramię torebkę. Poprawiła apaszkę otulającą szyję i odruchowo spojrzała w kierunku masywnych, dębowych drzwi wejściowych do domu, przed którymi stała dorodna, postawna kobieta o dużych piersiach ociężale opadających na krągły, twardy brzuch. Magdalena uniosła dłoń w geście powitania, po czym ruszyła niezdarnie w kierunku szerokich, okalających budynek schodów, przemierzając żwirowy szlak parkingu rozlewającego się jasnymi kamieniami na precyzyjnie zaprojektowanej powierzchni posiadłości, a wyraziście kontrastującego z odcieniami zieleni przyciętej równiutko trawy przypominającej swą rozczesywaną przez wiatr gęstością aksamit.

– Spóźniła się pani – zauważyła kobieta stojąca przed domem i zaciągająca się dymem trzymanego w ustach papierosa, którego szara smuga wydostawała się z obręczy warg w jakby niekontrolowany, swobodnie płynny sposób przy artykulacji poszczególnych głosek. – Zły jest jak szerszeń – dodała – i to od samego rana, jakby go coś ugryzło i to cholernie boleśnie. Okropnie jest dzisiaj upierdliwy, a dzień się jeszcze nie skończył – zauważyła. – Mam nadzieję, że wytrzymam. – Zachichotała.

– Aż tak jest źle?! – zapytała Magdalena, przejmując od kobiety żarzący się papieros i wsuwając ustnik, będący zakończeniem słupka owiniętego bibułą tytoniu, w wargi pomalowane czerwoną, błyszczącą szminką. – Może go coś boli? – zasugerowała, wciągając zachłannie w płuca mgliste smugi dymu przecedzane przez zbite zwoje wysuszonych liści tytoniu zwiniętych w rulon białą bibułką trawioną żarem ognia podtrzymywanego wdechem zasysającym opary palonej rośliny. – Pytała go pani? Może trzeba zadzwonić po lekarza? – podpowiedziała, oddając kobiecie żarzący się papieros. – Coś musi być nie tak, skoro jest rozdrażniony. Ja bym zadzwoniła do doktora Lwickiego.

– A gdzież?! – zaprotestowała kobieta, wydmuchując z ust dym pachnący liśćmi palonego tytoniu. – Jeszcze by mnie zabił – zażartowała. – Pytałam, czy może źle się czuje, czy może potrzebuje leku przeciwbólowego, ale milczał, a jak wspomniałam o wizycie i badaniach… – Machnęła obojętnie ręką, krzywiąc twarz w grymasie niezadowolenia. – Myślałam, że mnie wzrokiem w podłogę wbije. Staram się nie podchodzić za blisko i nie rzucać w oczy. Skaczę koło niego na paluszkach jak primabalerina. – Zaśmiała się serdecznie, rozgniatając żar papierosa o kamienną ścianę domu. – Czeka na panią. Widać, że jest rozdrażniony i niecierpliwy.

– Przykro mi…

– A niby czemu?! – zdziwiła się opiekunka.

– Na pewno nie jest łatwo czuwać przy takim człowieku – zauważyła Magdalena.

– Kochaniutka – zaznaczyła stanowczym, choć uprzejmym i humorystycznym tonem głosu kobieta delektująca się smakiem palonego tytoniu, którego ostatnia wstążka dymu wypłynęła w górę z jej ust – on jak na swoje schorzenia jest naprawdę anielsko cierpliwy. Nie mam na co narzekać – zapewniła z delikatnym uśmiechem satysfakcji. – Opiekowałam się znacznie gorszymi, chociaż oszczędzonymi przez los i niemogącymi się nawet z nim równać… Oj, miałam ja gagatków – wspomniała, przecząco kiwając głową. – Wyzywali, rzucali za mną, czym mogli, co było tylko pod ręką, poniżali… A, nawet nie chce się mówić. Takich jak on to z gromnicą szukać. Nie ze świecą, ale z gromnicą – zaznaczyła, machając palcem wskazującym jakby w geście stanowczości akcentującej niepodważalną i bezsprzeczną wiedzę będącą owocem dwudziestokilkuletniego doświadczenia.

– Niełatwy zawód pani wybrała – zauważyła Magdalena.

– Kocham to, co robię – wyznała bez wahania opiekunka. – Nie wyobrażam sobie dla siebie innego zajęcia. Mam to we krwi… To taka moja misja. – Zachichotała. – Od dziecka marzyłam, żeby pomagać innym. Rodzina żartowała sobie nawet, że pewnie zakonnicą zostanę. – Eksplodowała szczerą, spontaniczną radością wywołaną wspomnieniami. – Zakochałam się, więc do zakonu nie mogłam pójść, ale znalazłam zastępcze powołanie. Nie żałuję – oznajmiła pewnie i stanowczo. – Największą przyjemnością w życiu jest praca, która sprawia człowiekowi radość, która jest spełnieniem jego zamiłowań i która daje satysfakcję oraz poczucie bycia potrzebnym.

– To prawda… – zgodziła się Magdalena, wpadając mimowolnie w lekki stan zadumy pochylający się nad poruszonym zagadnieniem. – A co z pani miłością? – zapytała, wychwytując z rozmowy wspomnienie o zakochaniu.

– Chłop to chłop – odpowiedziała kobieta. – Nie wytrzymał. Chciał mnie mieć na wyłączność, a ja… Wiadomo! Niekiedy ma się pacjenta, jak teraz – wskazała skinieniem głowy na dom, przed którym stały – że trzeba być przy nim dwadzieścia cztery godziny na dobę. A… – westchnęła, akcentując stan zniechęcenia machnięciem ręki. – Zazdrosny był i głupi. Awanturował się, pił… Pogoniłam go i sama wychowałam dzieci. Teraz Wituś ma swój zakład. Jest mechanikiem samochodowym. Jasiek studiuje na politechnice inżynierię budowlaną, a Michałek matematykę. Antoś zaś w tym roku będzie miał maturę, a i Sebastianek uczy się w szkole zawodowej na kucharza. Oj, ciężko było, ciężko… Dzięki Bogu żaden mój syn na złą drogę nie zboczył, a okazji było do tego co niemiara.

– Pewnie i teraz nie jest pani łatwo – zauważyła Magdalena. – Chłopców trudniej okiełznać niż dziewczynki. Tak mi się przynajmniej wydaje, chociaż… Teraz to czort wie, czy jest tak, jak mówię.

– Oj, kochana – zaśmiała się opiekunka. – Kiedyś tak. Teraz świat stanął do góry nogami, więc jest odwrotnie. Dziewuchy teraz gorsze od chłopaków. No, ale niech pani już idzie – zaproponowała. – Przyjemnie się rozmawia, ale pan Kordian czeka. W końcu ciśnienia z nerwów dostanie i dopiero wtedy będzie kłopot.

– Idzie pani? – zapytała Magdalena, wskazując dłonią drzwi wejściowe.

– Nie – zaprzeczyła kobieta. – Poprosił, abym wam nie przeszkadzała. Wygonił mnie do ogrodu. Kazał urwać truskawek, że to niby ma ochotę… z cukrem i ze śmietaną, ale ja wiem, że on chce z panią porozmawiać w cztery oczy – dodała, twierdząco kiwając głową i unosząc brwi w geście bystrej spostrzegawczości, w efekcie której podejrzewała zupełnie inny powód przedstawionej przez podopiecznego prośby.

– W cztery oczy? – Uśmiechnęła się uszczypnięta zdumieniem Magdalena, zaplatając ręce na piersiach i grymasem refleksji ściągając brwi nad lekko przymkniętymi powiekami zdradzającymi zaskoczenie wygłoszonym stwierdzeniem opiekunki podejrzewającej swego podopiecznego o strzeżenie jakiejś intrygującej tajemnicy. – A jakież to sekrety może mieć schorowany staruszek?! – zażartowała, przecząco kręcąc głową, jakby nie potrafiła uwierzyć w słuszność prezentowanych spostrzeżeń czy racji.

– Nie wiem i nie chcę wiedzieć – oznajmiła kobieta, schodząc po stopniach w kierunku ogrodu. – W moim zawodzie lepiej wiedzieć jak najmniej o człowieku, by albo zbytnio się nie przywiązać, albo wrogo nie nastawić. We wszystkim trzeba zachować zdrowy rozsądek i dystans, a zwłaszcza w pracy – dodała. – Biorąc jednak pod uwagę jego zawód i wiek, śmiem twierdzić, że pan Kordian jest twierdzą niesamowitych historii. Mogłyby nam buty pospadać. – Zaśmiała się serdecznie. – Lepiej nie wnikać.

– W sumie… – Magdalena wzruszyła energicznie ramionami. – Mądre podejście.

– Niech pani już idzie – poprosiła kobieta, wskazując palcem drzwi wejściowe do domu. – Pewnie tam wrze z niecierpliwości.

– Może urwałaby mi pani nieduży pojemniczek truskawek? – poprosiła Magdalena, wspinając się po schodach w stronę wejścia do domu i ostrożnym wzrokiem kontrolując pokonywane stopnie, po czym, gdy stanęła przed progiem, odwróciła się do kobiety, uśmiechnęła i uniosła w podziękowaniu dłoń, a następnie nacisnęła klamkę i opierając się ramieniem o masywne, ciężkie drzwi, pchnęła ich dębowe skrzydło, wślizgując się drobnym ciałem do środka budynku przez uchyloną szczelinę. – Halo! – zawołała, będąc w przestronnym, nasłonecznionym holu, nad podłogą którego wisiał kryształowy, ogromny żyrandol mieniący się tęczowymi odblaskami złocistych promieni wtapiających się w wyszlifowane, gładkie ścianki szklanych brył stanowiących splot drobniutkich, mieniących się elementów bogato zdobionego oświetlenia. – Wujku?!… Halo! Halo!… Wujku! – nawoływała, rozglądając się i cierpliwie czekając na jakikolwiek znak zdradzający pomieszczenie, do którego powinna się udać, a w którym przebywał chrzestny. – Halo! – zawołała raz jeszcze, wchodząc do jednego, a następnie do kolejnego pokoju. – Czemu się nie odzywasz? – zapytała, podchodząc do starszego, schorowanego mężczyzny siedzącego na wózku inwalidzkim przed wielkim, strzelistym oknem, za którym rozpościerał się cudowny widok ogrodu tonącego w śnieżnobiałych, słodko pachnących kwiatach jaśminu. – Nie masz humoru? – zagadnęła, kładąc dłonie na ramionach chrzestnego, a następnie nachyliła się i pocałowała schorowanego staruszka w łysiejącą głowę bardzo skąpo poprószoną siwym puchem mocno przerzedzonych włosów. – Ukrywasz się? Zachowujesz się jak partyzant w zasadzce.

– Naskarżyła na mnie? – zapytał, dysząc i sapiąc przy artykułowaniu poszczególnych głosek z wyraźnym trudem każdego wydobywanego z jakby zaciśniętej krtani dźwięku produkowanego przy wydychaniu tlenu pobieranego z butli za pomocą gumowej rurki doprowadzającej ów bezcenny składnik powietrza do nozdrzy drobnego, lekko zadartego nosa człowieka potwornie zniewolonego przez chorobę odbierającą nie tylko sprawność fizyczną, ale również zdolność samodzielnego zaspokajania potrzeb fizjologicznych.

– Kto?! – zdziwiła się Magdalena, siadając na sofie sąsiadującej z wózkiem inwalidzkim, w który sparaliżowany mężczyzna wydawał się wręcz wrośnięty.

– Małgorzata – odpowiedział, wskazując głową na ogród.

– Nie, nie skarżyła się – zaprzeczyła Magdalena, splatając ręce wsparte łokciami o kolana, a wyciągnięte przed siebie tak, że złożone dłonie wisiały nad podłogą. – To wspaniała kobieta. Nigdy nie słyszałam, żeby narzekała. Ona kocha swoją pracę. Jest niesamowita. Ona jest naprawdę niesamowita – powtórzyła ze szczerym podziwem.

– To prawda… – zamyślił się mężczyzna. – Nie wiem, czym zasłużyłem sobie na takiego anioła… Napijesz się czegoś? Ja poproszę o whisky z lodem – zwrócił się do chrześnicy, nie czekając na odpowiedź w kwestii proponowanego poczęstunku. – Chciałem z tobą porozmawiać…

– Mam się bać? – zapytała żartobliwie Magdalena, wrzucając kostki lodu do szklanki i z uśmiechem spoglądając na schorowanego wuja. – Wyglądasz śmiertelnie poważnie – stwierdziła, podając mężczyźnie naczynie z alkoholem i wnikliwie, ale niepewnie wpatrując się w jego wyblakłe, zamglone źrenice. – Czujesz się… gorzej? – zapytała, siadając na sąsiadującej z wózkiem inwalidzkim sofie.

– Chciałbym, abyś mnie reprezentowała, jako adwokat oczywiście, w pewnej bardzo ważnej dla mnie, ale i niebywale trudnej sprawie – oznajmił, a następnie zanurzył wąskie, lekko sinawe usta w gęstej cieczy alkoholu o bursztynowym kolorze, w którym pływały kostki lodu delikatnie dzwoniące strukturą zamrożonej wody o szklane ścianki trzymanego w pomarszczonej dłoni naczynia. – Rozmawiałem już z twoim przełożonym – tłumaczył. – Nie ma nic przeciwko temu, byś zajęła się moją sprawą poza kancelarią. Zatem… – dodał – wszystko zależy teraz tylko od twojej decyzji.

– Chodzi o testament?! – zdziwiła się Magdalena, nie mogąc zrozumieć postawy swego schorowanego przyszywanego wujka. – Jest aż tak źle, że… O co chodzi?! – zapytała, wnikliwie i ze szczerą troską wpatrując się w oczy mężczyzny.

– Zajmie się pani moją sprawą, pani mecenas? – zapytał żartobliwie, oddychając z widocznym trudem.

– Oczywiście – zgodziła się Magdalena. – Wiesz przecież, że nie mogłabym ci odmówić.

– Chciałbym jednak zaznaczyć, że cokolwiek powiem, zostaje między nami, więc nikt nie może się o tym dowiedzieć. Nikt! – zaznaczył stanowczo.

– Dobrze wiesz, że jako adwokat…

– Wiem. – Uśmiechnął się mężczyzna, świszcząc pobieranym z butli tlenem. – Chciałem się tylko upewnić, zwłaszcza że sprawa z pewnością nie będzie dla ciebie przyjemnym zadaniem – wyjaśnił, mlaszcząc sinymi ustami, których wąskie wargi podszczypywał oraz podskubywał lekko drżącymi, kościstymi palcami, i chrząkając, i pomrukując jakby w głębokim zamyśleniu, jak również w stanie widocznego zawstydzenia.

– Nie chciałeś zaangażować kogoś innego?

– Nie – zaprzeczył, bawiąc się szklanką pełną whisky. – Mam do ciebie więcej niż stuprocentowe zaufanie, a poza tym jesteś perfekcjonistką, masz żelazne zasady, których nigdy nie zaniedbujesz, i jesteś obrzydliwie uczciwa. – Zarechotał, od czasu do czasu pokasłując przyduszany skąpymi porcjami tlenu pobieranego z niemożliwym do ukrycia wysiłkiem.

– Nie zapowiada się dobrze – westchnęła Magdalena, przeczuwając kłopoty i nieprzyjemności związane z przekazywaną jej sprawą w dość specyficzny, bo tajemniczy sposób.

– Sięgnij, proszę, do sekretarzyka. – Wskazał palcem drewniany mebel stojący w kącie pokoju za ozdobnie upiętą zasłoną w gęste, fioletowe wzory dopasowane do tapicerki foteli oraz sofy, na której siedziała Magdalena. – W górnej szufladzie znajdziesz teczkę z dokumentami dotyczącymi całej sprawy – wyjaśnił, świszcząc ciężkim, nierównomiernym oddechem. – Trzeba wyciągnąć z więzienia Annę Wolf…

– Annę Wolf?! – zdumiała się Magdalena. – Jak to Annę Wolf?! – powtórzyła pytanie w tonie niepokojącego ją niedowierzania, wyciągając ze wskazanej szuflady teczkę z dokumentami. – O czym ty mówisz? Przecież ona odbywa karę pozbawienia wolności za morderstwo, i to ze szczególnym okrucieństwem…

– Za morderstwo – wtrącił – którego nie popełniła. – Uniósł pomarszczone powieki i spojrzał na chrześnicę wymownym, przerażającym wzrokiem, którego nigdy nie miała okazji zobaczyć w jego gasnących już źrenicach, a który przeszywał ją na wskroś nieprzyjemnym dreszczem niepokoju. – Cholera – zaklął wyraźnie skrępowany i wręcz sparaliżowany strachem przed koniecznością stanięcia w szczerości oraz w bezwstydnie nagiej prawdzie dotyczącej długo skrywanych sekretów minionego czasu. – Zrobiłem się sentymentalny i miękki, jak nie ja… Aż mi się zbiera na wymioty… – Zanurzył usta w alkoholu. – Pewnie to przez starość i chorobę – zauważył. – Dręczy mnie ta sprawa. Chciałbym umrzeć spokojnie. Nie to, że się boję jakiegoś tam Sądu Ostatecznego…

– Pewnie i tak byś się wybronił – wtrąciła dowcipnie Magdalena.

– Bo nie wierzę w te bzdury, ale… – kontynuował – ale… – Przetarł palcami usta, rozciągając i podszczypując dolną wargę, jakby zmagał się z wewnętrznym buntem różnorodnych, ścierających się ze sobą emocji i z rosnącym w duszy strachem przed zmierzeniem się z prawdą, co w konsekwencji domagało się zachowania w sekrecie tajemnicy, której ciężar od wielu lat dźwigało zagłuszane ambicją sumienie. – Jakoś nie mogę przestać o tym myśleć. Wiele mam za pazurami, a raczej… – zaśmiał się ochrypłym brzmieniem strun głosowych podrażnionych wydychanym świszcząco powietrzem – za szponami, ale ze wszystkich spraw prowadzonych przeze mnie w mniej lub bardziej haniebny sposób ta najbardziej mnie nawiedza, straszy, dręczy… jak zły duch mszczący się za grzechy przeszłości.

– Chcesz powiedzieć… – zaniepokoiła się Magdalena, przeglądając akta przejmowanej właśnie sprawy – że ta kobieta odbyła już dwadzieścia dwa lata kary pozbawienia wolności za zbrodnię, której w ogóle nie popełniła?!… Boże… – Zadrżała na myśl o demaskowanej lekturą akt odrażającej niesprawiedliwości lub omylności sądownictwa, które było dla Magdaleny nie tylko zawodowym zaangażowaniem, ale i pasją, a tym samym (w jej przekonaniu) twierdzą nie do zdobycia, bowiem będącą poza układami, machlojkami, kłamstwami i innymi brudami cywilizacyjnych powiązań. – Wiedziałeś o tym i nic nie zrobiłeś?! – Rzuciła teczkę z dokumentami na sofę. Wstała i podeszła do okna. Zatrzymała się przed szybą, zasłaniając twarz dłońmi i zastygając z niedowierzaniem w głębokiej zadumie, jakby próbowała uporządkować sobie fragmentarycznie pozbierane informacje w logiczną całość przyczyny oraz jej tragicznych, haniebnych skutków. – Jak mogłeś do tego dopuścić? – zapytała, odwracając się w stronę wuja siedzącego na wózku inwalidzkim ze szklaneczką whisky w dłoni, a wydającego się opanowanym oraz przedziwnie spokojnym człowiekiem, jakby niezdolnym do odczuwania współczucia, litości czy uciążliwości z powodu wyrzutów sumienia, na które zdawał się być przerażająco odporny.

– Nie miałem wyjścia – wyznał stanowczym tonem głosu nieznoszącym sprzeciwu. – Wtedy jeszcze pracowałem. Gdybym wychylił się w tej sprawie, wówczas… – mówił, ciągnąc tlen z butli z ogromnym trudem potęgowanym rosnącymi w napięciu emocjami duszonego kontrolą trzeźwej świadomości zdenerwowania ujawniającego się tikiem drgającej powieki i delikatnym drżeniem pokrzywionych, zdeformowanych starością rąk – byłbym skończony, a na to nie mogłem sobie pozwolić.

– Nie mogłeś sobie pozwolić?! – powtórzyła ze zdumieniem. – Chyba czegoś tu nie rozumiem. Byłeś adwokatem. Miałeś obowiązek stanąć w obronie niewinnego człowieka…

– Przestań! – poirytował się staruszek. – Byłem adwokatem, i to jednym z najlepszych, o ile nie najlepszym w swojej dziedzinie. Nie każdego na mnie było stać…

– Chodziło o niewinnego człowieka osadzonego za zbrodnię, której nie popełnił… – uparcie wyjaśniała Magdalena, starając się zrozumieć mechanizm postępowania mężczyzny, którego całe swoje życie uważała za wzór godny naśladowania. – Jak mogłeś, jako adwokat, z tą wiedzą zignorować tę właśnie sprawę?

– Nie byłem i nie jestem wolontariuszem – odpowiedział.

– Ale stałeś na straży prawa i jako adwokat powinieneś bronić sprawiedliwości – tłumaczyła.

– Proszę cię… – błagalnie zwrócił się do chrześnicy, drwiącym uśmiechem delikatnie rozchylając usta. – Zostaw te uniwersyteckie prelekcje naiwnym studentom. Byłem adwokatem – oznajmił władczym tonem dumą pobrzmiewającego głosu. – Stałem po drugiej stronie barykady. Walczyłem o klienta. Miałem obowiązek go wybronić. To prokurator ma za zadanie – mówił stanowczo – gimnastykować się tak, by prawda wypłynęła na światło dzienne i bym w świetle przedstawionych dowodów został zmuszony do kapitulacji. Byłem adwokatem – powtórzył dobitnie tonem żądającym definitywnego zakończenia dyskusji zgłębiającej zasady etyki zawodowej.

– Tym bardziej powinieneś przyjrzeć się tej sprawie, a nawet się nią zająć…

– Cała Magdalena. – Zaśmiał się serdecznie z nieukrywanym uznaniem i podziwem, chociaż i nieukrywaną drwiną. – Kiedy ojciec Anny został zamordowany, byłem z nią… – wyznał. – Spędziłem z nią noc.

– I nie mogłeś tego powiedzieć w sądzie, dając jej alibi?! – zdumiała się, szczerze oburzona obojętnością wuja uważanego za majestat moralności i honoru.

– Nie, nie mogłem – sprzeciwił się mężczyzna, zaciskając palce na trzymanej w dłoni szklance z alkoholem, w którym lód niemal się roztopił. – Ona wtedy miała zaledwie piętnaście lat! – wykrzyczał, dusząc się i dysząc. – Była niepełnoletnia! – Magdalena oniemiała. Osunęła się niemal bezwładnie na podłogę, obejmując rękoma brzuch i kucając pod oknem.– Mógłbym zostać oskarżony o pedofilię…

– Powinieneś być oskarżony o pedofilię – wyszeptała, zaciskając zęby, przez które cedziła wypowiadane słowa z rosnącą w sercu nienawiścią oraz wstrętem.

– Gdybyś wiedziała, ilu wpływowych, wybitnych ludzi korzystało z jej usług… – Zaśmiał się szyderczo na wspomnienie kobiety, o której rozmawiali.

– I to ciebie rozgrzesza?! – Łzy popłynęły jej po policzkach.

– Pewnie nie… – Wzruszył obojętnie ramionami. – Nic nie poradzę na to, że kochałem seks z młodymi… z dziewczynkami… Nic nie poradzę, że pociąga mnie świeżyzna…

– Świeżyzna?! – oburzyła się Magdalena. – Mówimy o piętnastoletniej dziewczynie, a nie o porcji mięsa kupowanego u rzeźnika z myślą o obiedzie!

– Paradoksalnie rzecz ujmując – dodał bezwstydnie – tak właśnie na nią patrzyłem… Z apetytem, jak na kąsek pełnokrwistej wołowiny rozpieszczający kubki smakowe.

– Jesteś obrzydliwy! – syczała, wycierając rękoma załzawioną buzię. – Nie wierzę… Nie mogę! uwierzyć w to, co mówisz, co słyszę! To jest bardziej niż obrzydliwe. Jesteś wstrętny…

– Nie ja jeden. – Uśmiechnął się mimowolnie mężczyzna. – Nie ja jeden – dodał w zamyśleniu.

– Czy ktoś jeszcze o tym wydarzeniu wie? – zapytała, nie potrafiąc oderwać od wuja wzroku pełnego odczuwanego obrzydzenia i rosnącej w sercu nienawiści.

– Oczywiście – przyznał. – Ksiądz Anzelm Baranowski, ale on nie żyje… – Mężczyzna uniósł dumnie głowę na wspomnienie osoby, której imię i nazwisko wypowiedział głośno, wyraźnie, dobitnie i bez chociażby cienia współczucia. – Pani Anna Wolf jako dziecko cieszyła się ogromnym powodzeniem. Oprócz mnie korzystał z jej usług również i ówczesny prezes Sądu Najwyższego i między innymi sam, we własnej osobie, wskrzeszony przeze mnie ksiądz. Chociaż grono adoratorów sięgało zaskakująco wysokich szczebli hierarchii społecznej. Nie będziemy jednak wszystkich wymieniać, by cię nie szokować. Trzeba jednak przyznać, że wszystko działało bez zarzutów i problemów. – Uśmiechnął się delikatnym rozchyleniem prawego kącika ust. – Kiedy jednak zaczęło się robić nieciekawie wokół pana sędziego, zorganizowaliśmy medialną nagonkę na księżulę, co bardzo skutecznie odwróciło uwagę publiczną od ważnej osobistości… – Zamyślił się na chwilę, przerywając wypowiedź, po czym lekkim półgłosem kontynuował, nieustannie z wielkim trudem zasysając tlen pobierany z butli: – Ludzie wybaczą każdemu taką zbrodnię, a przynajmniej zapomną, ale nie Kościołowi, więc… osiągnęliśmy zamierzony cel, i to z wielkim sukcesem. – Westchnął. – Plebs skupił się na duchownym, a ten nie wytrzymał presji… i powiesił się w kościele po majowym nabożeństwie… Powiesił się w zakrystii. – Pstryknął palcami, płosząc ciszę i wyrywając Magdalenę z transu zamyślenia. – Może być jedno robaczywe jabłko w koloratce, a wszystkich w sutannach będą mierzyć jedną miarą i linczować. – Zarechotał. – Może być jedno zdrowe jabłko, dajmy na to, w środowisku prawniczym, a i tak mu nikt nie uwierzy, że pozostałe są zepsute. Zabawne, prawda? – Zaśmiał się jeszcze głośniej, świszcząc pobieranym z butli tlenem. – Dzisiaj nie jest trudno ludzi omamić i prowadzić na smyczy jak psa… Trzeba tylko tak długo powtarzać kłamstwo, by wreszcie w nie uwierzyli jak w prawdę. Później już łykają każde podsuwane im gówno. Oj – wspominał, mrużąc z nieukrywanym podziwem i zaszczytem mgliste, wygasające w chorobie oczy – żebyś ty widziała, z jakim mistrzowskim talentem oratorskim pan prezes Sądu Najwyższego wygłaszał obietnice bezwzględnej walki z pedofilią… – Zarechotał, dusząc się małą ilością pobieranego z butli tlenu. – Zwycięsko ukrył za tą medialną obłudą własne grzechy. A trzeba ci to wiedzieć, w seksie z niepełnoletnimi był diabelsko fantazyjny. – Zaśmiał się, odpływając błędnym wzrokiem w stan głębokiego zamyślenia.

– Tata wie? – zapytała, wbijając w oczy wuja bezwzględne, krytyczne spojrzenie.

– Oszalałaś?! – Zaśmiał się demonicznie i przerażająco, a następnie jednym łykiem opróżnił whisky, po czym rzucił szklanką o ścianę, rozbijając w ten sposób szklane naczynie na drobne kawałki rozpryskujące się z dźwięcznym hukiem po podłodze. – Gdyby twój ojciec wiedział… Zabiłby mnie, zniszczył… Zarżnął jak wieprza… Zresztą… – dodał po chwili milczenia – twój ojciec to szaleniec i jako człowiek honoru potwornie niewygodny szaleniec, więc by się nie narażać na skandal, pan prezes zaangażował go w aferę korupcyjną szytą grubymi nićmi. Z precyzyjną dokładnością i zaangażowaniem twój ojciec połknął przynętę. Ambitnie drążył sprawę, by sprawiedliwości stało się zadość i by uczciwość zwyciężyła. Oczywiście sprawę wygrał. Kozły ofiarne zostały złożone w ofierze całopalnej, a my przemknęliśmy się do rutyny codziennego życia przez szczelinę jak ryby wpław.

– To dlatego twoja żona odeszła…

– Ona o niczym nie wiedziała i nie wie… – odpowiedział. – Nie układało nam się, i tyle… Nie pociągała mnie, więc… To musiało się rozsypać. Próbowałem żyć normalnie… Chciałem żyć jak twój ojciec, ale nie potrafiłem, nie umiałem… W teczce znajdziesz moje oświadczenie, które możesz wykorzystać w sprawie. Wyjaśniłem w nim wszystko co trzeba i dołączyłem odpowiednie dokumenty potwierdzające wszystko, co zeznałem pisemnie… Znajdziesz tam chociażby potwierdzenie przelotu do Paryża i rachunek z hotelu. Zabrałem ją wtedy na kilka upojnych godzin w to magiczne miejsce. Powinni ją wypuścić.

– Kto zatem zabił jej ojca? Ty?

– Nie wiem kto. I przyznam się nawet, że w ogóle mnie to nie interesuje. Byłem adwokatem, nie zaś prokuratorem. – Zachichotał. – To twój ojciec sprzątał. Mnie bałagan nie przeszkadzał. Syf był dla mnie idealnym źródłem dochodu. Im większy burdel, tym większe pieniądze – wyjaśnił zupełnie nieskrępowany szczerością demonstrowanych poglądów. – Poza tym śmierć jej ojca wielu była na rękę. To była jeszcze większa kanalia niż wszystkie te, jakie było mi dane poznać. Może – wtrącił mimowolnie pod wpływem lekkich przemyśleń – szantażował kogoś wpływowego? Słyszałem, że lubił wybiórczo dokumentować seksualne zbliżenia swojej małoletniej córki z niektórymi klientami.

– Ciebie też? – zapytała.

– Nie – odpowiedział, wsysając szumnie tlen pobierany z butli. – Bał się mnie jak ognia. Czuł, że było mnie stać na wszystko.

– Na zabicie go również…

– Gdyby mnie do tego zmusił – oznajmił. – Musisz zrozumieć – poprosił. – Moją żoną, kochanką, matką moich sukcesów i przyjaciółką była ambicja, aby we wszystkim i zawsze być naj. Dla niej byłem gotów zrobić wszystko.

– Obłęd… – stwierdziła, chowając twarz w dłoniach i wspierając odchyloną głowę o ścianę, a kucając cały czas pod oknem, wydawała się ukrywać przed światem niczym zawstydzone dziecko w rękach zasłaniających oczy.

– Zajmiesz się tą sprawą? – zapytał, wpatrując się w lśniące wiosennym słońcem szyby.

– Nigdy bym nie podejrzewała, że ty…

– Nigdy nie mógłbym cię skrzywdzić. Byłaś i jesteś dla mnie jak córka. Nigdy nie miałem w zwyczaju… Nie czułem pociągu seksualnego do dzieci bliskich mojemu sercu. Nie mógłbym ciebie… Nawet nigdy w taki sposób na ciebie nie patrzyłem i o tobie nie myślałem. Poza tym… Kocham was – dodał, przesuwając swój wzrok na Magdalenę. – Bardzo was kocham. – Magdalena zarzuciła na ramię torebkę. Dłońmi przetarła załzawioną twarz. Podniosła z sofy dokumenty i wsunęła je pod rękę, a następnie energicznym krokiem skierowała się do wyjścia. – Magda! – zawołał mężczyzna. – Niczego nie żałuję, oprócz tej jednej sprawy… nie wiedzieć dlaczego.

– Załatwię ją – oznajmiła – ale nie dla ciebie, a dla tej niewinnie osadzonej kobiety.

– Dziękuję.

– Nie wiem, co mam powiedzieć… Ja… nie znajduję słów, nie umiem nazwać tego, co we mnie aż woła o pomstę do nieba… – mówiła, zalewając się łzami. – Nie rozumiem… Nie znam cię… – Wzruszyła bezradnie ramionami, zdradzając stan ogromnego wewnętrznego przygnębienia i rozgoryczenia. – Czy w tych dokumentach są nazwiska wszystkich tych… zboczeńców?

– Oszalałaś?! – poirytował się mężczyzna, gwałtownie odwracając głowę w kierunku gościa stojącego w progu pokoju i przygotowanego do wyjścia. – W oświadczeniu jest tylko mowa o mnie i nikim więcej – zaznaczył stanowczo i dobitnie. – Chcę uwolnienia jednej niewinnej kobiety, a nie wojny domowej – zakomunikował gniewnie. – Nie zamierzam podsuwać głowy pod gilotynę. Chcę umrzeć spokojnie i naturalnie. A już na pewno ciebie nie pozwolę spalić na stosie czarownic. Trzymaj się wytycznych. Masz tylko! uwolnić Annę Wolf. Resztę zostaw w spokoju i nie wywołuj złych duchów, bo się zemszczą. Zrób tak, jak proszę, i nic więcej!

– Zdajesz sobie sprawę, że to wszystko może jednak wywołać ogromne zamieszanie wokół twojej osoby? Jesteś tego świadomy? – zapytała.

– A ileż mi jeszcze zostało tygodni, dni… może godzin? – Uśmiechnął się pobłażliwie. – Biorę to pod uwagę. To przecież idealny temat dla młodych, jeszcze nic nieznaczących dziennikarzy. Spodziewam się sępów pod domem. No cóż… – westchnął. – Wypływające gówno śmierdzi, więc nie ma co spodziewać się zapachu fiołków.

Magdalena wyszła z pokoju bez słowa pożegnania. Energicznymi, drobnymi, niemal rozbieganymi krokami przecięła hol i zacisnąwszy dłoń na klamce drzwi wyjściowych, gwałtownym, nerwowym ruchem pociągnęła skrzydło z dębowych desek, za którym stała postawna kobieta trzymająca w objęciach pojemniki ze świeżo zerwanymi truskawkami.

– Pani już jedzie? – zapytała opiekunka, wyciągając w stronę Magdaleny pojemnik z owocami. – Proszę…

– Do widzenia, pani Małgorzato – odpowiedziała, ignorując podsuwane jej truskawki w wiklinowym koszyczku.

– Pani Magdo! – zawołała kobieta, unosząc pojemnik z owocami, jakby próbowała zwrócić uwagę wybiegającego z domu gościa na soczyste, słodkie łakocie.

Magdalena jednak się nie odwróciła. Zignorowała życzliwość mijanej na schodach kobiety. Podeszła do samochodu, w ogóle nawet nie spoglądając w kierunku pożegnanej ostentacyjnie opiekunki zajmującej się troskliwie schorowanym wujem. Otworzyła bagażnik i wrzuciła do środka teczkę z otrzymanymi dokumentami. Zatrzasnęła klapę i weszła do auta, po czym uruchomiła silnik i wystartowała w drogę z piskiem opon, wyjeżdżając z posesji na asfaltową wstążkę jezdni obrysowanej szeregiem smukłych, wiatrem roztańczonych topoli. Nie potrafiła znieść myśli, że jako mała dziewczynka mogła być obiektem pożądań przyszywanego wuja, mężczyzny zniewolonego pociągiem seksualnym do „świeżyzny”. Nie umiała znieść podejrzeń, że krótką sukieneczką czy bikini, pocałunkiem i wtuleniem się w jego ramiona mogła kusić zmysły chorego, skażonego pedofilią człowieka, wywołując w nim podniecenie, które powinno być wyparte odpowiedzialną, niemal rodzicielską troską i miłością. Nie potrafiła znieść myśli, że siedząc na kolanach chrzestnego, mogła być automatycznie bohaterką jego erotycznych fantazji… Nie wierzyła w wypowiedziane słowa zapewnienia, iż było inaczej. Trudno jej było przyjąć za oczywiste, że jako „świeżyzna” była poza zasięgiem wypaczonych skłonności przyszywanego wuja. Zatrzymała się! Wcisnęła hamulec i z piskiem rozpędzonych niedozwoloną prędkością, a blokowanych kół zaparkowała na poboczu. Otworzyła drzwi auta i niemal bezwładnie wypadła z samochodu. Kilkoma krokami odsunęła się od zaparkowanego pojazdu. Podeszła do jednej z wielu topoli rosnących wzdłuż drogi, którą próbowała pokonać, by wrócić bezpiecznie do domu. Wsparła się o pień drzewa. Pochyliła się i wymiotowała, boleśnie odczuwając szarpnięcia pustego, nienakarmionego jeszcze żołądka. Po chwili przetarła usta dłońmi. Podeszła do samochodu. Oparła dłonie o auto. Odchyliła głowę do tyłu i zachłannie karmiła ciało powietrzem pachnącym szeleszczącą wokół zielenią. Oddychała bowiem głęboko i powoli, oczyszczając umysł z kosmatych wyobrażeń oraz z bolesnych przemyśleń, które zaszczuwały ją niepokojem i wstrętem do kiedyś tak bardzo kochanej osoby uważanej za wzór godny naśladowania. Sięgnęła do samochodu po butelkę wody. Opłukała usta. Zakręciła butelkę i wrzuciła ją do samochodu na siedzenie pasażera znajdujące się po prawej stronie kierowcy. Palcami kilkakrotnie zaczesała włosy rozwiane wiatrem i zasłaniające kosmykami pozbawione radości oczy. Dłońmi przetarła twarz. Rozejrzała się po pustej, niezdradzającej ludzkiego istnienia okolicy, a następnie wsiadła do auta, zajmując miejsce kierowcy. Zatrzasnęła drzwi. Zacisnęła dłonie na kierownicy i siedziała bez ruchu, ponownie zadręczając się poznaną obrzydliwą prawdą o Zemberowiczu. Sięgnęła po wodę leżącą zawsze na fotelu obok. Otworzyła drzwi auta, lekko się wychylając. Przepłukała usta raz jeszcze i zwilżyła nią dłonie oraz twarz, po czym zakręciła butelkę, odłożyła ją na siedzenie przeznaczone dla pasażera, zatrzasnęła drzwi auta i wilgotnymi rękoma wielokrotnie przetarła buzię, a następnie zapięła pas bezpieczeństwa, uruchomiła silnik i ruszyła przed siebie, sunąc z łoskotem kół w stronę domu.

***

Anna leżała na piętrowym łóżku pod sufitem, trzymając złożone ręce pod poduszką i wpatrując się niemal bez mrugania w okno celi zabezpieczone masywnymi kratami, za którymi rozpościerało się pogodne niebo przecinane od czasu do czasu lotem krukowatego ptactwa. Zdawała się w ogóle nie reagować na otoczenie. Ignorowała kobiety znajdujące się w ciasnym pomieszczeniu, którego ściany pomalowane były żółtą farbą o jednolitym, dość męczącym oczy odcieniu, a przestrzeń zagospodarowana była dwoma piętrowymi łóżkami i jedną pryczą, niewielkim stolikiem otoczonym czterema niewygodnymi krzesłami i szafką przykrytą pstrokatą, nieco zniszczoną już ceratą w przetarte oraz niewyraźne wzory. Powietrze mieszało się z zapachem kobiecych przepoconych ciał i dymem papierosów. Z zewnątrz zaś przez lekko uchylone okno wpadał do środka rześki powiew wiosennego wiatru, przyprawiając goszczący w celi zaduch szczyptą świeżego deszczu, który późną nocą zdradzał swą obecność, ocierając się kroplami o śpiące szyby z delikatnym, przyjemnym łoskotem, a którego trwały aromat unosił się subtelną nutką ledwo wyczuwalnych perfum krystalicznej wilgoci dzięki obfitości opadów oraz zacienieniu jeszcze jakby drzemiącego, leniwego słońca, w żaden sposób od kilku dni niezwiastującego dojrzałej wiosny. Ćwierkanie jak zawsze kłócących się wróbli, zlewające się z odgłosem tasowanej talii kart, łaskotało stan błogiego skupienia i ciszy będącej rzadkim bywalcem w celi, bo przeganianym zazwyczaj kobiecym temperamentem stanowiącym w tak ciasnym, zamkniętym pomieszczeniu idealny zapłon wielu konfliktów oraz awantur lub po prostu ożywionych, wrzących emocjami dyskusji. Można byłoby zatem określić panujący nastrój spokoju stanem wyjątkowym i prawdopodobnie niezwiastującym niczego dobrego. Owa dominująca błogość wydawała się niczym innym, jak ciszą przed burzą. Była stanem znudzenia i monotonii, w którego konsekwencji z powodu braku pomysłu na atrakcyjną aktywność zazwyczaj dochodziło do spięć i nieprzyjemności, nierzadko rozstrzyganych i zażegnywanych interwencjami służby więziennej.

– Ja pierdolę… – westchnęła jedna z kobiet, siedząc na łóżku z szeroko rozstawionymi nogami i z bezwstydnie rozpiętą koszulą odsłaniającą szerokim dekoltem dorodne, choć więdnące już piersi rozlewające się płaskimi plackami na boki, podszczypywane falbanami obfitych fałd. – Duszno jak diabli… – narzekała, wachlując się nieustannie zeszytem małego formatu. – Weźże, kurwa, otwórz to jebane okno szerzej! – wrzasnęła, popychając nogą stojącą przed nią kobietę.

– Weź się, Zdzicha, odpierdol! – krzyknęła kopnięta więźniarka. – Jak ci duszno, to rusz tłuste dupsko i sama se okno otwórz na oścież, a nie się, kurwa!, rozpierdolisz i jęczysz, jakby cię kto od tyłu jebał.

– Aleś się pyskata zrobiła – zauważyła Zdzicha, szyderczo się uśmiechając pod nosem z wyraźną przekorą, jakby próbowała sprowokować więźniarkę do awantury. – Na początku toś taka cichutka była i skromna, a teraz warczysz i szczekasz, i co najgorsze… – zamilkła, podsycając napiętą atmosferę stanem przeczuwanego zagrożenia, po czym uniosła ostrzegawczo palec wskazujący, niby się odgrażając, ale bez szczególnego akcentu agresji – na swojego – dodała, machając zeszytem i chłodząc rozgrzane, lubieżnie wyeksponowane ciało.

– Widzisz, Zdzicha. – Uśmiechnęła się kącikiem ust młoda kobieta trzymająca w wargach żarzący się papieros, którego wstążka szarego dymu wplątywała się w rzęsy obrysowujące linią czarnych włosów krawędź przymrużonej powieki osłaniającej oko. – Ludzie się zmieniają, i to na lepsze. – Zarechotała ochrypłym głosem, szczypcami palców o długich, czerwonych paznokciach wyciągając papierosa z ust i równocześnie wypuszczając smugę dymu bezwiednie, całkiem mimowolnie, po czym automatycznie oblizała grube, szerokie usta popękanym językiem o białym nalocie.

– Uważaj, Kaśka – zaznaczyła humorystycznie, choć złośliwie, Zdzicha, układając się wygodnie na boku w gnieździe zniszczonego materaca – żebyś się za bardzo nie zmieniła i żeby cię ten twój poznał, jak wreszcie stąd wyjdziesz.

– Weźże się, kurwa, przykryj! – krzyknęła Kaśka, rzucając w Zdzichę kulką zgniecionego w dłoniach papieru podniesionego z blatu obok stojącej szafki. – Bo jak się na twoją ambasadę patrzę, to aż mi się, kurwa, haftować chce.

– Kaśka – zagadnęła Zdzicha, podciągając jedną ręką fałdę galaretowatego brzucha, a drugą zsuwając z bioder majtki i odsłaniając włosy łonowe wypięte wysunięciem bioder do przodu. – Chcesz mi trzasnąć patelnię? Jak cię tak roznosi, możesz chapać, żeby się zrelaksować…

Zaczepiona więźniarka bez namysłu i wahania rzuciła się na leżącą na łóżku kobietę niczym lwica gotowa chwycić wysuniętymi, ostrymi jak brzytwa pazurami bezbronną, niczego niespodziewającą się ofiarę. Skoczyła na Zdzichę okrakiem, unieruchamiając ją ciężarem swojego ciała. Zacisnęła dłoń na gardle kobiety, automatycznie obezwładniając przeciwniczkę siłą gwałtownego naporu wykonanego ataku. Tężyzną mocno umięśnionej, zakleszczonej ręki na szyi ofiary szarpała ciałem Zdzichy, odklejając kark zaatakowanej więźniarki od poduszki, po czym z jeszcze większą agresją pchała przeciwniczkę, nie zwracając uwagi na konsekwencje wykonywanych czynności. Naprzemiennymi ruchami zdawała się podnosić ciężar z niebywałą lekkością, uderzając głową Zdzichy o ścianę i wywołując przerażający oraz nieprzyjemny huk przypominający trzask lub pęknięcie rozgniatanej o mur czaszki, co mimowolnie kojarzyło się z rozłupywaniem bardzo twardego orzecha. Jedną dłonią zakleszczoną na szyi ofiary unieruchamiała cel wyładowywanej agresji. Drugą ręką zaciśniętą w pięść uderzała w demonicznym szale w oszołomioną przeciwniczkę, obijając twarz powalonej współwięźniarki niczym puchową poduszkę. Każdy cios potwierdzany był jękiem zadawanego brutalnie i bezwzględnie bólu, którego odczuwanie maltretowana prowokatorka nie była w stanie zignorować i który mimowolnie sygnalizowała odrętwiałym stękaniem, co jeszcze bardziej rozpalało w Kaśce ducha walki żądnego zapachu i smaku krwi, co jeszcze mocniej zagrzewało ją do wyładowywania kipiącej w ciele agresji przeradzającej się w obłąkaną przyjemność czerpaną z bestialskiego ataku. Szybki, świszczący oddech przypominał sapanie zmęczonego wyścigiem konia i zdradzał nienawiść rosnącą w napastniczce do granic niewyobrażalnych wręcz możliwości podobnych do nadludzkich zdolności odczuwania niemal tylko zwierzęcych instynktów. Kobieta z coraz większą agresją i z coraz silniejszą bezwzględnością uderzała pięścią w znokautowaną, niemogącą się obronić przeciwniczkę, a strugi krwi powolnie spływały lepką mazią z nosa i ust, rozpryskując się kroplami na boki pod wpływem boksowania, brudząc wszystko dookoła rosą purpurowego nacieku.

– E! – krzyknęła siedząca przy stoliku kobieta o oszronionych, króciutko obciętych włosach, rozkładająca na blacie metodą pasjansa trzymane w dłoni karty i zdająca się być w ogóle niewzruszoną zaistniałym incydentem. – Wystarczy – zakomunikowała stanowczo opanowanym, spokojnym głosem przywódczyni. – Dość tej afery koperkowej – zdecydowała, nie odrywając wzroku od rozłożonych na stole kart, na co Kaśka zeszła z bezwładnego ciała leżącej nieprzytomnie Zdzichy, a następnie splunęła na pobitą, w ogóle niereagującą na bodźce zewnętrzne kobietę, po czym zakryła kocem znokautowaną, zmasakrowaną przeciwniczkę, niedbale zarzucając na nią nakrycie i obrzucając pokonaną więźniarkę pogardliwym spojrzeniem i wulgarnymi wyzwiskami wypowiadanymi niewyraźnym szeptem, w którym rażąco iskrzyła nienawiść emanująca mściwym pragnieniem zemsty. Zrelaksowanym, powolnym ruchem wyciągnęła z ust żarzącego się papierosa, wydychając z płuc smugi gęstego, szarego dymu i strzepując odruchowo popiół do słoika stojącego na parapecie okna. – Coś ty, kurwa mać, taka nerwowa dzisiaj? – zapytała jakby od niechcenia kobieta o szpakowatych, króciutkich włosach, nie odrywając wzroku od rozkładanych oraz łączonych metodą pasjansa kart.

– Na deszcz się ma – żartobliwie odpowiedziała Kaśka, siadając przy stoliku naprzeciwko szpakowatej koleżanki i dysząc z powodu ostudzanego w sobie gniewu. – Poza tym należało się szmacie – oznajmiła, wzruszając ignorancko ramionami i nerwowo obgryzając na dłoniach zgrubiałe kołnierze skórek oprawiających elegancko pomalowane paznokcie. – Przecież to trzęsarz – stwierdziła, zaciągając się dymem papierosa. – Nie lubię kurwy i tyle – wyznała bez ogródek. – Od dawna nosiło mnie, żeby jej wpierdol spuścić. No i nadarzyła się ku temu idealna okazja. – Zachichotała, nerwowo pocierając nos zadzierany dłonią w górę. – Co tam tak skrywasz, Tereska? – zapytała leżącą na łóżku pod sufitem koleżankę, która pieszczotliwie wygładzała rękoma na poduszce rozłożoną kartkę.

– List od syna i laurkę na Dzień Matki dostałam – odpowiedziała, prezentując pracę plastyczną dziecka z niepohamowanym wzruszeniem manifestującym się w jej oczach szklistą poświatą wzbierających łez i grymasem goryczy wykrzywiającym usta. – Jeszcze pięć lat… – westchnęła, nerwowo wycierając nos rękoma. – Kurwa – syknęła przez zaciśnięte złością zęby, wtulając twarz w poduszkę. – Boję się, że nie wytrzymam.

– Daj spokój! – wtrąciła szpakowata więźniarka rozkładająca na stoliku karty. – Masz dla kogo żyć. Masz syna. Zajebałaś mu starego – wyjaśniła z przekornym uśmiechem na ustach – to zostałaś mu tylko ty, więc nie pierdol. Musisz wytrzymać i wytrzymasz. Ogarnij się, kurwa mać!

– Zajebałam – wyjaśniła Teresa, podpierając głowę na rękach – bo się o to prosił. Ostrzegałam skurwysyna, że jak raz jeszcze podniesie na mnie albo Łukaszka rękę, to go zapierdolę… No i zarżnęłam chuja… – Więźniarki parsknęły głośnym, szczerze spontanicznym, ale i przerażającym śmiechem pobrzmiewającym bezwzględnością wyjałowionych z litości uczuć. – I!, jak musiałabym zrobić to raz jeszcze, zrobiłabym… – Anna wpatrywała się w Teresę z ogromnym zainteresowaniem w oczach i jakby podziwem, z nutką delikatnej i tajemniczej zazdrości. – Zajebałam skurwysyna!, bo żadna instytucja mi nie pomogła… Żadna! A ja dziecka nie pozwoliłabym skrzywdzić. O nie! – zakomunikowała ostro.

– I za to cię, kurwa!, cenię – oznajmiła szpakowata więźniarka, uderzając z impetem dłonią w blat stołu. – Za to, do chuja pana, że jesteś rasową matką, a nie jakąś pizdą i szmatą jak, dajmy na to, moja jebana rodzicielka. Takim babom – krzyczała – powinno się macice wydłubywać z pizdy widelcem, żeby nie miały możliwości krzywdzić swoich dzieci.

– Szkoda tylko, że Łukaszek też musi za to wszystko płacić… – zasmuciła się Teresa, rękoma zaczesując włosy do tyłu i odgarniając je palcami z twarzy. – Jesteśmy zżyci – oznajmiła. – Moja odsiadka to jak jego odsiadka… Jak słyszę „mamusiu, tęsknię”… to mi serce rozrywa… To mi, kurwa, serce rozrywa…

– Pierdol to… – zakomunikowała Kaśka, głupkowato się uśmiechając. – Za pięć lat odmieni się twoje życie. Jeszcze się na grillu spotkamy. – Zarechotała odrażająco głośnym, skrzeczącym śmiechem, po czym natychmiast zamilkła, zastygając w bezruchu na kilkanaście sekund i wpatrując się niemo w przypadkowo wybrany punkt, jakby nie potrafiła oderwać oczu od obranego obiektu. – Kurwa… – odezwała się niespodziewanie Katarzyna, nerwowo drapiąc się po głowie. – Już mnie łapie… Ja pierdolę. Już mnie łapie… – powtarzała z przerażeniem w łamiącym się słabością i zmęczeniem głosie.

– Co cię, kurwa, łapie?! – zapytała oburzona zachowaniem koleżanki szpakowata kobieta grająca w pasjansa.

– Może trzeba lekarza – zaniepokoiła się Teresa.

– Pojebało cię?! – zapytała Kaśka, wykrzywiając twarz grymasem potwornie szybko narastającego cierpienia. – Mam skręt… Ja pierdolę… Łamie mnie jak cholera… – wyjąkała, chowając głowę w splecionych rękach i próbując ukołysać pęczniejący ból huśtaniem się w przód i w tył jakby w chorobie sierocej. – Ja pierdolę… – jęczała, nie mogąc opanować lecącego kataru i łzawienia oczu, nie mogąc zignorować bólu wdzierającego się w cebulki włosów oraz w skórę. – Muszę wziąć, bo mnie rozsadzi – zakomunikowała, sięgając do torby z rzeczami osobistymi, z których wyciągnęła paczkę podpasek, a z opakowania jedną z nich, starannie zapakowaną, jakby fabrycznie i nieskazitelnie sprasowaną oraz zaklejoną. – Kurwa mać! – krzyknęła zdenerwowana, siorbiąc i chlipiąc nieustannie z powodu kataru lejącego się strumieniem z pocieranego dłonią nosa. – Ktoś mi zajebał działkę – oznajmiła, sprawdzając delikatne nacięcie przeszukiwanej podpaski.

– Nie masz? – zapytała szpakowata więźniarka, wpatrując się w siedzącą naprzeciwko koleżankę. – Jesteś pewna, że w ogóle jeszcze coś miałaś? Ostatnio walisz równo. Może dałaś w kanał.

– Nie – zaprzeczyła Kaśka, bacznie zastanawiając się nad zwróconą jej uwagą, jakby rekonstruowała przebieg poszczególnych wydarzeń, w których kolejności mogłaby zweryfikować faktyczny stan rzeczy. – Nie… Na pewno nie… Miałam jeszcze. Powinnam mieć jeszcze dwa centy najmniej.

– Sprawdź – zaproponowała szpakowata kobieta.

– Nie mam… – odpowiedziała, przeszukując rzeczy osobiste w sposób nerwowy i jakby niekontrolowany. – Ja pierdolę! – złościła się sama na siebie, nie umiejąc opanować drżenia bólem podszczypywanych rąk. – Wszystko mi z tych jebanych napuchniętych łap leci… – mówiła, siorbiąc i pocierając w górę mokry od kataru nos. – Ja pierdolę!, ale mnie łamie…

– Masz! – zaproponowała Teresa, wyciągając ze szpary w ścianie zasłoniętej zdjęciem syna niewielki pakunek z niedużą zawartością białej substancji. – Dostałam od Zdzichy w ramach zapłaty za przysługę, ale ja tego nie biorę… Trzymaj.

– O nie – zaprotestowała Kaśka, rozcierając nerwowo coraz mocniej łamane bólem ręce. – Ja tej kurwie nie ufam. Wyrzuć to w chuj – zaproponowała. – Może to trefny towar. Ona niejednej tu podpadła. Nie zdziwiłabym się, jakby jej trutkę na szczury podsunęły, żeby się tylko kurwiska pozbyć. Wyjeb to, bo jeszcze sobie krzywdę zrobisz…

– Ja nie biorę – oznajmiła Teresa. – Trzymałam w razie, jakbym musiała komuś za coś zapłacić.

– Mówię ci – poprosiła Kaśka, zaciskając usta z powodu narastającego bólu – wypierdol to, bo jeszcze kogoś nieświadomie tym sprzątniesz… A!… Ja pierdolę! Jak kurewsko boli… Jak boli! – wyła niemiłosiernie, zaciskając oczy, z których wypływały bólem wyciskane łzy.

– Zamknij, kurwa, japę! – zażądała szpakowata więźniarka, uderzając z impetem dłonią w blat stołu. – Narobisz hałasu i się zbiegną klawisze jak muchy do gówna.

– O… Och… – jęczała z bólu Katarzyna, siedząc na krześle i zwijając się w kłębek, jakby próbowała przyjętą pozycją uśmierzyć fizyczne udręczenie wbijające się cierpieniem w kości zdające się samoistnie łamać, pękać i trzaskać niczym bryły lodu rozłupywanego ostrzem topora. – A… a… – stękała, czując fizyczne umęczenie i mając wrażenie bycia miażdżoną oraz kruszoną potwornymi, niemożliwymi do wytrzymania torturami narkotykowego głodu. – Nie wytrzymam – syczała, nie reagując nawet na ociekające śliną usta wykrzywiane grymasem rażąco widocznego bólu.

– Trzymaj – zaproponowała szpakowata więźniarka, wyciągając z kieszeni niewielką działkę. – I przestań, kurwa mać!, tak wyć – zażądała, cedząc poszczególne głoski przez zaciśnięte zęby. – Towar pierwsza klasa, ze sprawdzonego źródła i nie taki tani. Nie chcę, żebyś nam tu ściągnęła na łeb klawiszy. Jak się zleci wataha, to nam przetrzepią celę i zgarną, co nielegalne. Rozumiesz? Bierz. Oddasz z nawiązką – zaznaczyła, sięgając do szafki po strzykawkę. – Widzisz? – wtrąciła żartobliwie. – Serwis full wypas – mówiła, podgrzewając zapalniczką łyżeczkę do herbaty, na której rozpuszczała się biała jak mąka substancja. – Bierz. – Kaśka drżącymi rękoma objęła podarowaną jej igłę. Niesprawnymi palcami uszczypnęła strzykawkę, która wysunęła się z dłoni na podłogę. – Kurwa mać! – zdenerwowała się szpakowata kobieta. – Na chuj czekasz do końca?! Nie czujesz, że będziesz zaraz na głodzie, że będziesz miała dół?

– Nie wiem, czy trafię w kanał – przyznała się Kaśka, przecierając palcami łzawiące oczy. – Zajebiście mnie trzepie od środka.

– Ja pierdolę – westchnęła z rezygnacją kobieta, pochylając się nad cierpiącą od uzależnienia więźniarką.

– Może ja to zrobię? – zaproponowała Teresa.

– Robiłaś to kiedyś?

– Nie…

– Niech to zrobi Kosa – poprosiła Kaśka, zacierając bólem łamane dłonie. – Ona ma wprawę – mówiła, siorbiąc zakatarzonym nosem. – Nie chciałabym, żebyś mi strzeliła pod skórę.

Szpakowata więźniarka podgrzała nad zapalniczką narkotyk, którego konsystencja przekształciła się w ciecz. Roztworem napełniła strzykawkę. Wymownym wzrokiem wbiła się w oczy Katarzyny, po czym kucnęła przed współwięźniarką i chwyciła ją dłonią za nadgarstek, uważnym wzrokiem szukając zdrowej żyły, w którą mogłaby wprowadzić narkotyk przez przekłuwającą się przez skórę igłę.

– Zaciśnij dłoń – poprosiła. – Kaśka! – zawołała, uderzając koleżankę dłonią w twarz. – Zaciśnij, kurwa mać, dłoń!

– W pachwinę – zasugerowała Katarzyna, omdlewając z bólu. – Tam się już wbijam. Na rękach mam kable popalone. Nic nie znajdziesz.

– Ściągaj spodnie – zażądała stanowczo szpakowata kobieta, a gdy Kaśka wykonała polecenie, więźniarka wbiła igłę w najdogodniejsze miejsce, wprowadzając roztwór heroiny w organizm koleżanki, która niemal bezwładnie, w stanie głębokiej ospałości i upojenia, rozciągnęła się na krześle z nieukrywaną ulgą i odprężeniem, pojawiającymi się powoli, ale skutecznie, bo wyraziście namacalnie. – Ja to powinnam na stare lata od was alimenty pobierać jako bezrobotna matka przebywająca na utrzymaniu dzieci. Tak koło was skaczę – zażartowała. – Trzymaj. – Podała zużytą strzykawkę Kaśce, która zaciągnęła spodnie i z powrotem usiadła na krześle, poddając się z błogim rozluźnieniem uaktywniającemu się w organizmie działaniu przyjętego narkotyku wywołującego w niej stan rozleniwienia i ospałości. – Schowaj – zażądała. – Drugiej nie dostaniesz. Nie masz pojęcia, ile mnie kosztowało zdobycie tej namiastki luksusu. I zapnij rozpór. Nie wietrz cipska. I tak już nie da się wytrzymać w tym zaduchu.

– Dzięki, Kosa – wyszeptała Kaśka, zasuwając rozporek i zapinając pas wsuwany w szlufki.

– W porządku? – zapytała zatroskana Teresa.

– Tak – potwierdziła Katarzyna, czując powoli opływające ją odprężenie. – Puszcza mnie. Jeszcze chwila i będzie, jak trzeba… Już łapę haluny. Dzięki – powtórzyła, zwracając się bezpośrednio do szpakowatej więźniarki: – Gdyby nie ty, Kosa, rozjebałoby mnie.

– Będziesz miała na pewno okazję się zrekompensować – zaznaczyła szpakowata kobieta, ponownie pochylając się nad talią kart rozkładaną na blacie stolika w ogromnym skupieniu. – To nie był prezent.

– Doceniam – zapewniła Katarzyna.

– O – zauważyła Teresa, ostrzegawczo unosząc palec – mamy gości.

– Usiądź przyzwoicie – zażądała Kosa, zwracając się do osuwającej się z krzesła Katarzyny.

Zgrzyt zamka w drzwiach pancernych przerwał rozmowę. Więźniarki nagle zamilkły, skupiając się na nic nieznaczących, banalnych czynnościach będących ewidentnym sygnałem pogardy okazywanej w bezczelnie rażąco widoczny sposób strażnikowi więziennemu, który jako jedyny dysponował kluczami od przygnębiającego, ciasnego pomieszczenia. Szarpnięcie skrzydła było zapieczętowaniem zakończonej ceremonii otwarcia drzwi wąskiej, pięcioosobowej celi. W progu pojawił się strażnik więzienny. Spojrzał na skazane i bez słowa odsunął się w bok, ustępując miejsca rudowłosej kobiecie, która stanęła w wejściu z wózkiem pełnym książek oraz kolorowych gazet.

Kaśka jakby od niechcenia wstała z niewygodnego krzesełka. Sięgnęła do stanika. Wyciągnęła paczkę papierosów i zapalniczkę. Powolnym, rozleniwionym krokiem zdradzającym stan ospałości i nadmiernego wyciszenia podeszła do rudowłosej kobiety. Ustami objęła papierosa, do którego niepewnym ruchem przystawiła płomień zapalniczki, zaciągając się dymem palonego tytoniu i tym samym utrzymując żar trawiący suszone liście zwinięte w bibułkę. W lekceważący, jakby zmanierowany sposób przeglądała wyeksponowane propozycje lektur kolorowej prasy rozłożone na wózku prowadzonym przez rudowłosą więźniarkę, mrużąc przy tym powieki, pod które wkradała się smuga tytoniowego aromatu, wyciskając z przesuszonych oczu szkliste załzawienie.

– To samo było tydzień temu – powiedziała, grymasząc i marudząc, nieustannie krytykując i komentując tytuły zapowiadanych na okładkach najważniejszych, zdaniem redakcji, artykułów.

– Pluskwę zajebały w łaźni – zakomunikowała zdławionym szeptem rudowłosa kobieta, spoglądając ukradkiem w stronę stojącego na korytarzu strażnika. – Któraś widziała ją z chartem…

– Ja pierdolę… – zmartwiła się Kaśka. – Skończyło się zaopatrzenie.

– To ona nie chlała?! – zdumiała się rudowłosa kobieta.

– Ochujałaś?! – zbulwersowała się Kaśka, szelestem kartek starając się zagłuszyć własny głos, by strażnik więzienny nie wychwycił wyrazistości oraz sensu artykułowanych leniwie słów. – Ty jak coś wymyślisz… Sherlock Holmes, kurwa. – Uśmiechnęła się drwiąco i pogardliwie. – Chart był zadowolony z usług, jakie mu Pluskwa świadczyła, i w ramach wdzięczności, co trzeba było, to przynosił, jak wpadał z wizytą… niby to służbowo. Rozumiesz?

– Myślałam, że chlała – wycedziła rudowłosa kobieta. – Taka przynajmniej plota krąży…

– Skończyłyście to pierdolenie?! – zagadnął podchodzący bliżej strażnik więzienny.

– Panie Staszku, a co pan taki niezadowolony dzisiaj? – zapytała spowolnionym głosem Kaśka, przeglądając gazety rozłożonej na wózku kolorowej prasy. – Jak panu żona nie daje, to tu znajdzie pan pocieszycielkę…

– Zdecydowałaś się w końcu? – warknął rozdrażniony mężczyzna, przerywając agresywnie wywód bezczelnej więźniarki. – Bierz, co jest. To nie biblioteka.

– Dobra, dobra… – syknęła przez zaciśnięte zęby Kaśka, wyciągając z rozłożonej sterty gazetek kilka kolorowych czasopism. – Ja pierdolę, jaki wrażliwy – dodała złośliwie, odchodząc od zamykanych z trzaskiem drzwi i wracając na miejsce przy niewielkim stoliku. – Zajebały Pluskwę – powtórzyła półgłosem, spoglądając na Kosę nieustannie bawiącą się kartami. – Szkoda… – Zamyśliła się na moment, wpatrując się w przypadkowo wybrany punkt niedużej celi. – Całkiem w porządku była. No cóż – westchnęła – nie każdy ma szczęście w życiu.

– Musiało być coś grubszego – wtrąciła spostrzegawczo szpakowata kobieta, spokojnie przekładając karty według przyjętych zasad pasjansa. – Nie zajebali jej bez konkretnego powodu. Musiała sobie nagrabić. Na bank! To było zlecenie.

– Czy ja wiem?! – Kaśka wzruszyła obojętnie ramionami, choć jej oczy zdradzały stan przejęcia i lekkiego wewnętrznego przygnębienia zmieszanego z głębokim, kojącym zmysły odrętwieniem. – Nie wydaje mi się… Ja do niej nic nie miałam…

– Oj, Kaśka… – Uśmiechnęła się pobłażliwie Kosa, nie odrywając wzroku od rozłożonych na blacie kart. – Ty to, kurwa mać, naiwna jesteś jak dziecko. Znam Bombę. Ona nie rozpierdala bebechów bez powodu. Musiała albo sama coś wyniuchać, albo dostała zlecenie…

– Skąd wiesz, że to Bomba?! – zdumiała się Katarzyna.

– Ja wszystko wiem. – Palcem wskazała sufit. – Jak Bóg. – Zaśmiała się szyderczo.

– Ile ona miała lat? – zapytała Teresa.

– A bo ja wiem?! – Kaśka wzruszyła obojętnie ramionami, przeglądając kolorowe czasopisma. – Może była w moim wieku?… Może młodsza…

– Szkoda – zauważyła Teresa z nutką szczerego smutku w głosie.

– Kogo nie szkoda? – Zaśmiała się drwiąco szpakowata więźniarka zbierająca resztę kart w talię zaciskaną w dłoni. – Każdego, kurwa, szkoda! A nas nie szkoda? – Zarechotała głośno niczym obłąkana. – Nas też szkoda!

Wtem otworzyły się drzwi, w których stanął strażnik więzienny. Kobiety zamilkły, wpatrując się w mężczyznę z podejrzliwą ostrożnością, zastygłe w bezruchu niczym kamienne posągi. Strażnik stanął w progu. Surowym spojrzeniem przemknął po twarzach więźniarek, po czym spojrzał na trzymaną w dłoni kartkę. Następnie raz jeszcze uważnie przyjrzał się każdej przebywającej w celi kobiecie skazanej na karę pozbawienia wolności, której długość zależała od powagi popełnionego czynu przekraczającego swą zuchwałością obowiązujące prawo.

– Zdzisława Neuman – powiedział, czytając z trzymanej w rękach listy imię i nazwisko więźniarki. – Zdzisława Neuman – powtórzył bardziej stanowczym, nieuprzejmym głosem.

– Śpi. – Kaśka wskazała skinieniem głowy na łóżko, na którym pod kocem leżała pobita więźniarka.

– Neuman! – krzyknął zniecierpliwiony.

– Śpi – powtórzyła Katarzyna nieprzyjemnym tonem wyraźnego zdenerwowania, zaciągając się papierosem i krzywiąc przy tym grymasem niezadowolenia falujące spowolnionym ruchem artykulacji usta. – Niechże pan da kobicie odpocząć. Ostatnio bywa potwornie przemęczona. To chyba z powodu wieku. – Zaśmiała się bezczelnie, nie ukrywając ironii.