Żarnowiec. Sen o polskiej elektrowni jądrowej - Wróblewski Piotr - ebook

Żarnowiec. Sen o polskiej elektrowni jądrowej ebook

Wróblewski Piotr

4,5

Opis

Był początek lat 80. Do Kartoszyna, niewielkiej wioski na Kaszubach, przyjechały setki robotników, naukowców, ludzi żądnych wyzwań, chcących rozpocząć nowy etap w życiu albo po prostu dostać mieszkanie. Zadanie, jakie przed nimi postawiono, było bardzo ambitne. Mieli zbudować Elektrownię Jądrową Żarnowiec, jedną z największych inwestycji w PRL.

Byli inni niż wszyscy. Żyli i pracowali w odmiennych warunkach. Momentami wręcz nie zauważali, że budowa wystartowała w czasach stanu wojennego.

Z rozmów Piotra Wróblewskiego z robotnikami, naukowcami i rodowitymi mieszkańcami Kaszub powstał wciągający reportaż pokazujący skomplikowany obraz tajemniczej, ale fascynującej budowy. Przerwano ją nagle wraz z upadkiem PRL, do czego przyczynił się wzrost aktywności polskiego ruchu ekologicznego. Po zakończeniu inwestycji niektórzy budowniczowie, pionierzy i fascynaci atomu, ale także ich przeciwnicy zdecydowali się zostać na Kaszubach. To o nich jest ten reportaż.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (44 oceny)
25
14
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
livhannah

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawie opisana historia powstawania niedoszłej pierwszej elektrowni atomowej w Polsce; zrozumiała tym bardziej dla osób urodzonych po zmianie systemu ;)
00
James_007

Całkiem niezła

Książka ma wspaniały potencjał, autor widać że odrobił lekcje i źródła są super. Historia jest mega interesująca i pouczająca. Jednak słaba redakcja sprawia że wątki się urywają w dziwnych momentach, chronologia jest dziwnie poskładana, i w efekcie trzeba nieco determinacji żeby dotrzeć do końca.
00
Valril

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonały reportaż. O straconej szansie, o niekompetencji i krótkowzroczności władzy, za którą płacimy dzisiaj i za którą będziemy płacić jeszcze długo.
00
Misiowe_czytanie

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny reportaż o straconej szansie i marnotrastwie zasobów. Jeśli obecni dycdenci odpowiedzialni za polski program budowy elektrowni atomowych nie wyciągną z tego odpowiedniej lekcji, to boję się, że ta historia jest na tyle polsko-uniwersalna, że może się powtórzyć.
00
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle ciekawa historia tego co się nie udało. A szkoda, bo było blisko.
00

Popularność




Wstęp

„Wiesz, spotkałem Leszka z Żarnowca. Kazał pozdrowić”.

Takie krótkie zdania z ciągle zmieniającymi się imionami słyszałem często. Znajomych z pracy ojca spotykaliśmy codziennie. Oni pozdrawiali nas, my ich, a potem każdy szedł w swoją stronę. Rodzice, gdy wymieniali między sobą kilka słów na ich temat, niemal zawsze dodawali: „z Żarnowca”.

W Redzie, niewielkiej mieścinie obok Trójmiasta, w latach 80. wyrosły przypominające klocki bloki z wielkiej płyty. Na powstałym wówczas osiedlu znali się niemal wszyscy. Mieszkało tam wielu inżynierów oraz energetyków. To na pozór może wydawać się dziwne. Na blokowisku oddalonym o dwadzieścia minut drogi kolejką od stoczni spodziewalibyśmy się raczej ludzi uprawiających inne profesje. Tym bardziej że w pobliżu nie stoi żadna wielka elektrownia. Ale miała stanąć.

Kiedyś, będąc na rodzinnym obiedzie w jednym z kilku wieżowców w pobliskim Wejherowie, usłyszałem: „Dobrze, że tej jądrówki nie ma. Bo jakby wybuchła, to rozsadziłoby te bloki w drobny pył”. Te słowa z zapałem wypowiedział mój starszy kuzyn. Zrobiło to na mnie wrażenie. Tym bardziej że byliśmy na ósmym piętrze. Wizja ogromnej katastrofy wydawała się przerażająca. Oczami wyobraźni widziałem wieżowce rażone niewidzialnym atomowym podmuchem i rozsypujące się w mgnieniu oka. Ale kuzyn nie znalazł zrozumienia wśród starszych. Nie miał też racji. Żył narracją z protestów, które kilka lat wcześniej przeszły przez miasto. Wtedy tematem interesowali się wszyscy.

Mój ojciec, Andrzej Wróblewski, skończył geografię na Uniwersytecie Gdańskim. W 1984 roku dostał pracę w Żarnowcu. Tam budowano pierwszą w kraju elektrownię jądrową. Największą inwestycję Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Ojciec znał to miejsce, bo kilka lat wcześniej, podczas studiów, robił tam pomiary meteorologiczne. Budowa przyciągała wielu ludzi, którzy mogli liczyć na pracę, ale także na mieszkanie. Tak było też w przypadku mojej rodziny, która wprowadziła się na osiedle Przy Stadionie. Mieszka tam zresztą do dziś.

Na wielką budowę – nowatorską jak na tamte czasy – zjechało wiele ciekawych osób. Niektóre poznałem osobiście albo za sprawą ich dzieci, albo już później, pisząc tę książkę. W tym miejscu od razu zaznaczę: historia polskiej atomówki nie ma happy endu. Decyzją polityczną budowę Elektrowni Jądrowej Żarnowiec, już mocno zaawansowaną, najpierw wstrzymano w 1989 roku, a następnie zupełnie zamknięto rok później. Z dnia na dzień sen o polskim atomie zniknął. Wykształceni inżynierowie, energetycy, często studiujący tylko z myślą o tej inwestycji, zostali na lodzie.

Trzy dekady po upadku Żarnowca wielu dawnych pracowników wciąż mieszka w Redzie albo w Wejherowie w blokach zbudowanych przez elektrownię. Chciałem poznać ich historie. Często wzruszają się, gdy z nimi rozmawiam. Przypominają sobie anegdotki. Pokazują zdjęcia. Mimo że żyli i pracowali w komunistycznym systemie, mówią o tych latach z pasją. To normalne. Opowiadają o swojej młodości, najlepszych latach życia, o początkach mocnych przyjaźni, często o chwili zakładania rodziny. Do tego wielu z nich było naprawdę zafascynowanych energetyką jądrową i nawet dziś żywo komentuje decyzje w tej sprawie.

To właśnie im chciałbym zadedykować tę książkę.

Syrenka

Na środku placu w centrum Wejherowa stoi charakterystyczny pomnik. Kilka lat temu jego zdjęcie obiegło cały świat. Wszystko dlatego, że nieco przysypana śniegiem rzeźba Jakuba Wejhera – założyciela miasta – łudząco przypomina Dartha Vadera. Fani Gwiezdnych wojen natychmiast podchwycili temat, miasto zaś wyczuło sposób na dobry PR i od kilku lat organizuje zloty miłośników sagi.

Sam pomnik skrywa w sobie tajemnicę. Do jego budowy w 1991 roku wykorzystano beton z zakładów upadającej już Elektrowni Jądrowej Żarnowiec (EJŻ). W centrum Wejherowa ukryty jest więc fragment wielkiej inwestycji, pamiętającej jeszcze epokę Edwarda Gierka. Inwestycji, która odcisnęła piętno na Wejherowie i na całym Pomorzu. Elektrownia Jądrowa Żarnowiec, której budowę rozpoczęto w 1982 roku, miała być największym osiągnięciem trzęsącej się w posadach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Upadła, tak jak i cały system. Na krawędzi załamania gospodarczego stanęło też – oddalone od spektakularnej budowy o dwadzieścia kilometrów – miasto, w którym mieszkać miała kadra kierownicza pierwszej polskiej elektrowni jądrowej.

Między władzami Wejherowa i elektrowni od zawsze panowała szorstka przyjaźń.

– Gdy otwierano tunel dla karetek[1], jedyny w Wejherowie, zbudowany z funduszy elektrowni, to z miasta nikt nie przyszedł – słyszę w jednej z rozmów.

Z innej opowieści dowiem się, że miasto oddało pod budowę osiedli dla pracowników świetnie położone, uzbrojone tereny, podczas gdy sąsiednie miejscowości przekazały na ten cel działki w szczerym polu i dzięki temu poza blokami zyskały też gratis całą potrzebną infrastrukturę: ciepłownię, ulice, sklepy czy sieć kanalizacyjną.

W Wejherowie pozostały jednak nie tylko nieźle położone osiedla, wspomniany tunel i pomnik z surowców nigdy nieukończonej pierwszej polskiej atomówki. Zostali też ludzie, którzy skuszeni mieszkaniem, niezłą pracą i dobrą pensją rzucili wszystko i przyjechali współtworzyć elektrownię jądrową. Z Włocławka, Połańca, Częstochowy czy z Warszawy. A do tego z wyższym wykształceniem i mentalnością nomady.

Ze stolicy do pracy w Żarnowcu przyjechał Andrzej Koschmidder. Po latach od tej decyzji umawiam się z nim na spotkanie przy pomniku założyciela miasta – Koschmidder mieszka bowiem w Wejherowie do dziś. „Nie mam tu swoich miejsc” – ostrzegł mnie wcześniej przez telefon. Koło pomnika, na środku eleganckiej starówki przypominającej o pruskim epizodzie w historii miasta (które nosiło wtedy nazwę Neustadt in Westpreußen), od lat istnieje cukiernia, postawiona w miejscu dawnej stacji benzynowej. Idziemy tam. W środku jednak panuje gwar, a dawny kierownik laboratorium elektrowni jądrowej dostrzega zbyt wielu znajomych. Wychodzimy.

W tygodniu przed południem w Wejherowie nie ma gdzie napić się kawy i porozmawiać. Odbijamy się od kolejnych drzwi. W końcu zdecydowaliśmy się wyruszyć samochodem na drugą stronę miasta przeciętego przez linię kolejową i pojechać do niewielkiego centrum handlowego, którego szefem jest notabene również „człowiek z Żarnowca” – jak mówi się tu o pracownikach zatrudnionych niegdyś do budowy, a później mających pracować przy obsłudze nigdy nieuruchomionej elektrowni. Niemal wszyscy się tu znają.

Koschmidder, mężczyzna w sile wieku, z charakterystycznym szpakowatym zarostem, wciąż ma przenikliwe spojrzenie. Na początku chce mnie wybadać. Zaczyna zachowawczo, ale gdy jedziemy samochodem przez miasto, rozmowa powoli się rozkręca. Dowiaduję się, że jego przodkowie pochodzili z Gdańska i, jak wiele rodzin na Pomorzu, mieli wielonarodowe korzenie. Po wojnie ojca Andrzeja zmuszono do wyprowadzki z rodzinnego domu w portowym mieście. Przeniósł się więc z najbliższymi do Warszawy. To tam Andrzej się wychował i zdobył staranne techniczne wykształcenie. Ciągnęło go jednak nad morze. Gdy tylko pojawiła się możliwość przeprowadzki, długo się nie zastanawiał.

Jedziemy dalej. Nieśmiało zaczynam drążyć temat elektrowni. Obaj wiemy, że o Żarnowcu mówi się sporo. Najczęściej głupot. W szkiełkach okularów mojego pasażera odbijają się kolejne mijane przez nas ulice. W blokach z wielkiej płyty, mimo upływu trzydziestu lat od przerwania budowy, wciąż mieszkają byli pracownicy elektrowni. Osiedla rozstawiono jakby nieco przypadkowo, w różnych częściach miasta. Równie przypadkowe są ich nazwy: Śmiechowo, Rybacka, Chopina, Przyjaźni. Jakby ktoś nie umiał zdecydować się na jeden klucz doboru. Podobnie było z przydziałem mieszkań, których w samym Wejherowie zbudowano ponad czterysta, ale o tym później.

Żarnowiec – choć był to projekt na miarę ambicji ówczesnego doktoranta Politechniki Warszawskiej – pojawił się w jego życiu nieco przez przypadek.

– Byłem przerzucany z jednego wydziału na drugi. Po odejściu mojego opiekuna na emeryturę zmuszono mnie do zmiany tematu pracy doktorskiej. Po kolejnej wolcie rekomendowano mnie do Żarnowca. I tak zacząłem tam pracę.

Był rok 1985, trzy lata po rozpoczęciu pierwszych prac nad atomówką. Gigantyczną budowę rozkręcono już na dobre. Na początku Koschmidder zamieszkał w Gdyni, ale szybko przeniósł się do Wejherowa. Pierwsze mieszkanie w bloku z wielkiej płyty, nieopodal dworca, dostał od elektrowni. W międzyczasie zaczął wykładać na Politechnice Gdańskiej, gdzie powoli kompletował kadrę do przyszłej atomówki.

Atom pochłonął młodego, ambitnego doktoranta bez reszty. Do dziś, gdy zaczyna o nim mówić, w jego oku pojawia się błysk. Z racji specjalizacji chemicznej i radiochemicznej miał zajmować się kontrolą budowanych obiektów, między innymi dwóch oczyszczalni ścieków, obiektów technologicznych i laboratorium kontroli wody. Po roku awansował na kierownika działu. Nad Jeziorem Żarnowieckim miał pracować po dziś dzień, już przy eksploatacji samej elektrowni atomowej. Kierownictwo wiązało z nim spore nadzieje.

Samozaparcie

– Osoby, które jeżdżą po budowach, posiadają cechy charakterystyczne dla osadników. Mają w sobie dużo więcej samozaparcia niż inni – słyszę od Koschmiddera, który o samych pracownikach budowy elektrowni mówi: – Przyjechali tu bez żadnego oparcia w rodzinie i musieli sobie poradzić – rzecz jasna ma na myśli również siebie.

Młody chemik pracował za dwóch. Uczył się języków. Jeździł na szkolenia. Poznawał wszystkie tajniki radzieckiego projektu elektrowni. Kierownictwo wysłało go w świat, do Związku Radzieckiego, ale także do Niemiec Zachodnich. Koschmidder szybko poznał tajemnice elektrowni atomowej i reaktorów WWER-440, w które planowano wyposażyć Żarnowiec. Projekty studiował też w swoim biurze ulokowanym w baraku pośrodku placu budowy.

Wejherowo żyło w tym czasie rytmem wyznaczanym przez budowę elektrowni. Rano, tuż po świcie, pod równoległymi blaszanymi wiatami czekały setki pracowników: niektórzy palili papierosy w oczekiwaniu na autobus, inni wyciągali zapakowane w papier kanapki z mortadelą. Tymczasowy dworzec zbudowano z myślą o ludziach pracujących w Żarnowcu. Pozostał do dziś, nawet zbytnio nie zmieniając swojego wyglądu. Jak się dowiaduję, każdego dnia rano odjeżdżało stąd czterdzieści autobusów. Ruch musiał być spory.

Nie wszyscy korzystali z darmowego transportu kołowego. W 1985 roku uruchomiono bowiem kolejkę elektryczną, która wjeżdżała na samą budowę. Rano odjeżdżały trzy pociągi: z Gdańska, Gdyni i – ostatni – bezpośrednio z Wejherowa. Długie na ponad dwieście metrów (zestawione z trzech składów typu EN57) zabierały do półtora tysiąca pasażerów i ledwo mieściły się na peronach. Dziś już takie nie jeżdżą. Pociąg zostawiał za sobą Wejherowo, a potem niespiesznie, jednym torem, sunął po nowej linii przez godzinę z niewielkim okładem. Na przedostatniej stacji wysiadali „przypadkowi” pasażerowie. Kontrolerzy skrupulatnie sprawdzali, by zostawali tylko ci z przepustką. Pracownicy. Wraz z nimi pociąg wjeżdżał na specjalnie zbudowaną stację PKP Elektrownia Jądrowa Żarnowiec. Tam czekał, aż budowniczowie skończą pracę.

Jako że elektrownia powstawała z dala od zabudowań, niemal wszyscy pracowali od pociągu do pociągu lub od autobusu do autobusu. Dostawali za to specjalny dodatek do pensji i darmowe bilety. Gdy transport podjeżdżał, ogłaszano fajrant.

– W pewnej chwili peron miałem dosłownie sto metrów od biura – mówi Andrzej Koschmidder.

Młody naukowiec często zostawał po godzinach i wracał późniejszą kolejką. Pociąg był wygodniejszy i bardziej punktualny niż autobus. Chemik nawet w drodze powrotnej nie rozstawał się z opracowaniami, a gdy jadący z nim koledzy nie rozumieli niektórych zawiłości technicznych – spokojnie im je tłumaczył.

Rosyjski projekt elektrowni, stworzony w leningradzkim biurze Atomenergotiepłoprojekt, jego zdaniem nie był zły.

– Przecież można przez całe życie jeździć syrenką i, jeśli się o nią zadba, będzie długo służyła. Dlaczego więc nagle wszyscy zapragnęli, by cała Polska jeździła mercedesami? – załamuje ręce.

Później, już z innych rozmów, dowiem się, że rodzimi naukowcy podrasowali radziecki projekt, wyciągając z niego to, co najlepsze.

Od Koschmiddera słyszę, że jako kraj od lat jesteśmy zaślepieni amerykańską propagandą sukcesu. Nawet w jego dziedzinie. W Ameryce wszystkie elektrownie atomowe mają kształt kuli albo walca. A nasza miała być inna. Głupstwo, choć już na początku lat 90., gdy podejmowano decyzję o przyszłości Żarnowca, dla niektórych było to niepokojące[2].

Samochodowe porównanie sprzed chwili nie daje mu spokoju.

– Zacząłem przygodę motoryzacyjną od dwusuwa, pan ma czterosuwa. Wie pan, jakie kopyto mają dwusuwy, czyli na przykład syrenka? – zagaduje. – Na każdym skrzyżowaniu wygrywają z czterosuwami. Zwrotność, szybkość i gracja w syrence są zupełnie inne. W dłuższej perspektywie, jak wsiądzie pan do malucha czy volkswagena lupo[3], to będzie wolał pan jednak jeździć syrenką. – Syrenką jest w tej metaforze oczywiście radziecka technologia wykorzystywana do budowy elektrowni.

Pozostając w duchu motoryzacyjnym, można powiedzieć, że reaktor dla Żarnowca był ostatnim egzemplarzem, który wyjechał z fabryki. Miał generować jedynie 440 megawatów energii, choć od lat 80. w państwach bloku wschodniego powszechnie stosowano reaktory o ponad dwa razy większej mocy (1000 megawatów). Dla Żarnowca zaplanowano najbardziej udoskonalony, ale jednak ostatni model tego typu. Ta informacja stała się z czasem pożywką dla przeciwników Elektrowni Jądrowej Żarnowiec.

Kaszubski new deal

Wróćmy jednak do Wejherowa. Na początku lat 80., gdy budowa dopiero się rozkręcała, przed miastem roztaczano śmiałe wizje. Bliskość elektrowni miała stać się szansą na rozwój. Do dziś zresztą widać, że miasta znajdujące się wokół podobnych obiektów sporo na tym zyskują. Przykładowo gmina Kleszczów jest najbogatszą w Polsce tylko dlatego, że na jej terenie znajdują się kopalnia węgla brunatnego i elektrownia węglowa, które płacą gigantyczne podatki, a lokalnej społeczności zapewniają dobrze płatną pracę. W Wejherowie miało być podobnie.

Jądrówka miała wyznaczyć moment zwrotny w historii miasta. Rozpoczęto zatem szeroko zakrojone przygotowania do jej budowy. Najpierw powołano technikum elektryczne z laboratoriami i internatem dla przyjezdnych. Podobno najlepsze w okolicy. Potem powstał prowizoryczny dworzec PKS. Ale na tym nie poprzestano.

Na wolnych działkach jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać bloki mieszkalne. Wielkie płyty przywożono na budowę jedna za drugą. Całość składano niczym puzzle, z charakterystycznym czarnym jak smoła łączeniem pomiędzy[4].

W mieście powstały dokładnie czterysta czterdzieści cztery mieszkania. Najbardziej prestiżowe – początkowo z przeznaczeniem dla radzieckiego nadzoru – znajdowały się na Osiedlu Przyjaźni Polsko-Radzieckiej (dziś to po prostu Osiedle Przyjaźni). Osiedle ulokowane było blisko dworca, pod lasem, obok ówczesnej jednostki wojskowej – od pomnika Wejhera na starówce oddalone o dziesięć minut spacerem. Zapewne dziś deweloperzy prześcigaliby się w wymyślaniu dla niego kuriozalnych nazw (pewnie zyskałoby miano Leśnego Zakątka, a może i lepiej, z angielskiego – Green Park). Przy głównej ulicy powstał także Hotel Wejherowo, z siedemdziesięcioma trzema pokojami. Zbudowano go również z wielkiej płyty, dla inżynierów rosyjskich. Pierwotnie nie było go w planach. Podobno Rosjan mieszkało w nim niewielu – w szczytowym momencie zaledwie dwunastu. Więcej pracowników z Rosji miało przyjechać w czasie rozruchu jądrówki, do którego nigdy nie doszło.

Hotel, który różnił się od bloków właściwie tylko barem na parterze, podzielił los elektrowni. Od kilku lat stoi pusty. Wcześniej zarządzała nim Agencja Mienia Wojskowego. Teraz nikt nie chce w niego zainwestować, mimo że Wejherowo potrzebuje większej bazy noclegowej.

W odległości kilkuminutowego spaceru od osiedla i hotelu mieści się urząd gminy. Umówiłem się tam na spotkanie z Witoldem Ciemięgą. Pod koniec funkcjonowania Żarnowca był on dyrektorem ekonomicznym ejż. Podpisywał listy płac. Postawny, łysiejący mężczyzna czeka na mnie w niewielkim biurze. Wchodzę lekko spóźniony. Na wejściu Ciemięga mierzy mnie wzrokiem. Witamy się chłodno, siadam po drugiej stronie biurka, jakbym był petentem. Mówi głośno, wyraźnie, stanowczo. Obok siedzi jego asystent. Pytam o mieszkania.

– To były mieszkania zakładowe. Ci, którzy wracali do siebie[5], do Ostrołęki, Bogatyni czy Turoszowa, musieli je pooddawać. Niektórzy zostali, wykupili je i mieszkają tam do dzisiaj – mówi mi Ciemięga, który sam, podobnie jak wielu jego kolegów, wciąż mieszka w bloku wybudowanym dla Żarnowca.

Chodzi mu oczywiście o dawnych pracowników elektrowni. Niektórzy zatrudnili się tylko po to, by dostać własne M. Firmy realizujące projekt budowy EJŻ dysponowały bowiem pewną pulą mieszkań przekazaną im przez władze elektrowni. Można było dostać przydział na mieszkanie osobiste – otrzymywane na stałe, zakładowe – przydzielane na czas budowy, a potem wracające do puli, lub hotelarskie.

– Pomysł mieszkania hotelarskiego był taki, że dwie–trzy rodziny miały mieszkać w jednym lokalu. Wspólna toaleta, wspólna kuchnia, ale każda rodzina miała swój pokój. Pamiętam, bo w moim bloku takie mieszkania też były.

Gdy wychodzę, Ciemięga prosi, by w razie pytań wysłać do niego maila. Temat Żarnowca zdaje się nie mieć końca. Później zresztą znowu się spotkamy, by o nim porozmawiać. Na odchodne słyszę, że w urzędzie wciąż pracuje wiele osób z przeszłością żarnowiecką. Wiele z nich, już blisko emerytury, wspomina dawne czasy z rozrzewnieniem. Ale w czasach transformacji wcale nie było tak miło. Nie wszyscy byli zadowoleni z faktu, że elektrownia buduje się w takim miejscu. Prasa pisała nawet o zmarnowanej szansie:

Ówczesne władze Wejherowa okazały się niezaradne w porównaniu z władzami okolicznych miast i gmin. W Lęborku i Redzie np. wybudowano więcej mieszkań, władze miejskie wyznaczały pod ich budowę dziewicze tereny. Naczelnik Wejherowa dał, co miał najlepszego, czyli uzbrojone działki[6]

– pisała Magda Papuzińska w 1992 roku.

Był to czas niezwykle trudny. Miejscowa ludność niekiedy wytykała dawnych pracowników elektrowni palcami. Mieli przynieść miastu nieszczęście. Zabrali wyczekiwane od lat mieszkania, a potem także pracę i niewiele dali w zamian. W Wejherowie, które liczyło wtedy około czterdziestu siedmiu tysięcy mieszkańców, na początku lat 90. bezrobotnych było ponad siedem tysięcy[7], a ich liczba wciąż rosła. Wielu z nich to spadek po Żarnowcu – osoby z wyższym wykształceniem, które w innym miejscu bez problemu znalazłyby zatrudnienie.

Na tę kwestię trzeba jednak spojrzeć szerzej. Miasto w zamian za dobre, uzbrojone działki miało zyskać między innymi dwa tunele pod linią kolejową przecinającą miasto na pół, a także szkołę, przedszkole, żłobek, dom kultury, halę sportową z basenem i małe centrum handlowe. Całkiem dużo. Pech chciał, że inwestycja padła. W 1992 roku wyliczono, że Wejherowo straciło na niej prawie bilion ówczesnych złotych, czyli – w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze – mniej więcej miliard. Tyle w kolejnych latach miała tu zainwestować elektrownia. Być może były to szacunki nieco przesadzone, ale mimo to pokazywały, że miasto sporo straciło.

– Jedno jest pewne: inwestycje towarzyszące zdecydowanie wyprzedziły budowę elektrowni. Drogi pobudowano, do dzisiaj działają. Tak samo mieszkania, ośrodek zdrowia, szkoły… W Wejherowie postawiono szkołę, przedszkole i ośrodek dla głuchych. To wszystko budowała elektrownia – powiedział mi podczas jednej z rozmów Ciemięga.

Ma sporo racji. Mimo że elektrownię zbudowano mniej więcej do połowy, część inwestycji w miastach – jak chociażby osiedla – udało się doprowadzić do końca. Ale nie wszystkie. Na początku lat 90. całe budownictwo związane z jądrówką stanęło w miejscu. W Wejherowie rozgrzebanych było kilkanaście obiektów, w tym wspomniane przedszkole dla głuchych z internatem czy przejście pod torami z dworca PKP w stronę osiedli zbudowanych przez elektrownię. Włodarze byli wściekli.

Nadzieję dawała uchwała nr 204 Rady Ministrów z końca 1990 roku. Kilku moich rozmówców wprost się do niej odniosło. Premier Tadeusz Mazowiecki, podpisując ją, odpowiedział na rozpaczliwe wołanie o pomoc samorządowców z gmin, które najbardziej odczuły skutki likwidacji elektrowni. Obiecał dokończyć inwestycje, które miała w planie jądrówka. W dokumencie dla Wejherowa podtrzymano decyzję o budowie: przejścia podziemnego pod dworcem PKP, żłobka, przedszkola dla dzieci niesłyszących z internatem i przedszkola na osiedlu Chopina. Planowano też dokończyć przebudowę sieci wodociągowej oraz wyremontować ulicę Ofiar Piaśnicy.

Po pieniądze ustawiła się jednak kolejka chętnych. Sprawa stała się polityczna. Naświetlił mi ją jeden z najsprawniejszych samorządowców w kraju, Zbigniew Walczak, zarządzający gminą Gniewino – na terenie której budowana była elektrownia – nieprzerwanie od 1988 roku.

„Wszystko, co można sprzedać, trzeba sprzedać” – miał mu wtedy powiedzieć odpowiedzialny za likwidację majątku po elektrowni ówczesny wojewoda gdański, Maciej Płażyński, naświetlając strategię wobec dawnej, zawieszonej budowy i całego jej ogromnego zaplecza. NSZZ „Solidarność”, który wtedy przejął władzę w kraju, nie chciał mieć z tą budową nic wspólnego.

– To był szczyt głupoty – denerwuje się Walczak. – Wojewoda chciał też nam zabrać pieniądze z tytułu odszkodowań. My w Gniewinie dostaliśmy największe środki z powodu niezrealizowania inwestycji towarzyszących na terenie gminy[8]. Dostały gminy: Lębork, Gniewino, Krokowa, Reda i Wejherowo. Ale my najwięcej.

Następnie słyszę historię, która dobrze oddaje dzielenie majątku po Żarnowcu.

Po ogłoszeniu pomocy rządowej część środków przeznaczonych na dokończenie budowy gminnego ośrodka zdrowia w Gniewinie postanowił przejąć wojewoda. Wolał, by zamiast peryferyjnego miasteczka rozwijał się jeden ze szpitali w Gdańsku. Młody wójt, gdy tylko doszły go słuchy o dziwnych planach „góry”, umówił się na spotkanie z Płażyńskim.

Siedząc w gabinecie wojewody, usłyszał, że Gniewino na pewno nie dostanie wszystkich obiecanych środków. Zdenerwował się. „Był pan kiedyś w Gniewinie? Rozumie pan, dlaczego dostaliśmy taką kwotę? To trzeci obszar – jeśli coś to panu mówi – czyli miejsce uprzemysłowione, które upadło. Trzeba zaczynać wszystko od zera!”. Płażyński się jednak nie ugiął. Panowie pożegnali się chłodno. „Panie Macieju, gwarantuję, że nie dostanie pan ani złotówki z tej kwoty” – miał rzucić Walczak na koniec, stojąc już w drzwiach.

– Z tym że ja znałem ludzi, którzy nadzorowali tę budowę w Ministerstwie Finansów – wspomina po latach wójt, śmiejąc się pod nosem.

Kilka chwil po bulwersującym spotkaniu Walczak zadzwonił do Warszawy. Telefon podniosła Danuta Wawrzynkiewicz, wicedyrektorka Departamentu Budżetu Państwa, która osobiście zajmowała się – jeszcze w latach 80. – finansowaniem Żarnowca, a później samorządów. Walczak znał się z nią od lat. Do dziś mówi o niej w samych superlatywach i określa mianem „matki chrzestnej samorządu terytorialnego”. Wawrzynkiewicz szepnęła słówko ówczesnemu wiceministrowi finansów, Wojciechowi Misiągowi.

Nieświadomy niczego Płażyński umówił się na spotkanie w ministerstwie. Chciał potwierdzić zabranie pieniędzy gminie Gniewino. W tej sprawie specjalnie przyjechał z Gdańska do Warszawy. „Panie wojewodo, nie wstyd panu?!” – miał usłyszeć od Misiąga. „W tej gminie zostały tylko szkielety. Niech pan pochodzi za pieniędzmi dla województwa na ochronę zdrowia gdzie indziej. A poza tym, o czym pan mówi? Czy rząd ma się spotkać jeszcze raz i zastanawiać się, ile zabrać gminie Gniewino? Przecież ja nie zwołam spotkania rządu, ja takiej mocy nie mam. Niech pan jedzie do premiera”.

Tak konflikt z Płażyńskim relacjonuje mi Walczak. Panowie zresztą pogodzili się kilka lat później w Sopocie, gdzie obaj odbierali ordery za swoją pracę. Z ust wojewody padło wtedy słowo „przepraszam”.

Walczak pilnował, żeby Gniewino dostało jak największe odszkodowanie, aby dokończyć rozgrzebane inwestycje po budowie, która miała odmienić losy okolicznych miejscowości. Ale nie wszyscy mieli tak sprawnych samorządowców. Część zapowiedzianych przez rząd inwestycji nigdy nie została zrealizowana. Tak samo jak nigdy nie uruchomiono elektrowni, co według pierwotnych planów miało nastąpić w 1991 roku. Ostatecznie właśnie wtedy postanowiono ją zlikwidować. A właściwie zacząć likwidować, bo ten proces ciągnął się latami. W pewnym sensie trwa do dziś…

Atomowa rewolucja

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Przypisy końcowe

[1] Pod linią kolejową przecinającą miasto na pół – przyp. red.

[2] Chodzi o obudowę bezpieczeństwa (ang. containment), która jest charakterystyczna dla elektrowni amerykańskich, a której brakowało na Wschodzie.

[3] Te samochody mają silniki czterosuwowe – przyp. red.

[4] Latem uszczelnienie będące mieszanką asfaltu i kauczuku nagrzewało się, przez co stawało się dość elastyczne, a tym samym intrygujące dla dzieci szukających zabawy na podwórkach. Osoby wychowane w blokach z wielkiej płyty, uszczelnianych tak zwanym kitem asfaltowo-kauczukowym, z pewnością wiedzą, o czym piszę.

[5] W 1990 roku, po przerwaniu prac budowlanych – przyp. red.

[6] Magda Papuzińska, Śledź w megawacie, „Gazeta Wyborcza”, 28 lutego 1992.

[7] Dane Urzędu Statystycznego, rocznik historyczny 1993.

[8] Na mocy wspomnianej uchwały nr 204 – przyp. red.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Wstęp
Syrenka
Samozaparcie
Kaszubski new deal
Atomowa rewolucja
Atoms for Peace
Jak to było z Żarnowcem?
Elektrownia jądrowa Żarnowiec w Nadolu
Wioska smerfów
Ośmiu uparciuchów
Nowe domy
Luksus na budowie
Żeglarze z Warszawy
Początki
Kino Megawat i pomarańcze
Samowystarczalne miasteczko
Podejście propagandowe
„Bydgoszcz” nie przewidziała jednego – polityki
Jak budowano dobry PR
Polskie ulepszenia
Bardziej samodzielni
„Pomnik niespełnionych nadziei”
Ośrodek Pomiarów Zewnętrznych
Nieco lepsi niż Słowacy
Obywatel „As”
„Pili i żarli różni z Warszawy”
Nie leciały głowy
Czarnobyl
Odcięte telefony
Czy Żarnowiec mógłby powtórzyć scenariusz Czarnobyla?
Nastroje społeczne po Czarnobylu
Powolny upadek
Ludzie, ludzie i jeszcze raz ludzie
Pieniądze
Ścieżka krytyczna
„Liczy się tylko jakość”
Raport NIK
Zamrożenie
Dodatek żarnowiecki
Koniec pieniędzy
Walka o pieniądze
„Żarnobyl dupa”
Pierwszy protest
Musi być rytm
Wejherowo mówi „nie”
Przerwa w protestach
Powrót do protestów
Głodówka
Ostatnia szansa
Decyzja Syryjczyka
Delegacja u Belgów
Wszystko jest na sprzedaż

Piotr Wróblewski

Żarnowiec. Sen o polskiej elektrowni jądrowej

Warszawa 2023

Copyright © by Piotr Wróblewski, 2023

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2023

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-67805-01-8

Redakcja: Sylwia Mieczkowska

Korekta: Ula Roman

Opieka redakcyjna: Jaś Kapela

Projekt graficzny: Marcin Hernas | tessera.org.pl

Zdjęcia na okładce: Tomasz Wierzejski / fotonova

Wydawnictwo Krytyki Politycznej

ul. Jasna 10, lok. 3

00-013 Warszawa

[email protected]

www.krytykapolityczna.pl

Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10, lok. 3, Warszawa), Świetlicy KP w Trójmieście (Nowe Ogrody 35, Gdańsk), Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3) oraz księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl), a także w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek