Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Grupa Warszawskich policjantów, podkomendnych komisarza Witczaka, prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa trzech mężczyzn. Śledztwo jest nietypowe, w trakcie dochodzenia giną ciała zamordowanych ofiar. Sprawa od samego początku przysparza policjantom trudności a zagadkowe zdarzenia mające miejsce w czasie prowadzonego śledztwa, dodają całości mrocznego, niewytłumaczalnego charakteru. Policjanci wikłają się przy tym w szereg niebezpiecznych wydarzeń, które kładą się cieniem również na ich życie prywatne.
„Zasługa nocy” to mroczny kryminał w który autor dyskretnie wplata opowieść o ludzkich pragnieniach, lękach, tęsknotach i zawirowaniach losu, w których ani dobro ani zło nie są czymś jednoznacznym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 315
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: XAUDIO
Copyright © Mateusz M. Lemberg
Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o.o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-67330-13-8
Wydanie II
Warszawa 2022
Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: [email protected]
www.xaudio.pl
Adriannie
Kamienica na Koszykowej. Minęły trzy lata, od kiedy z kolejnych pięter wyprowadzili się wszyscy najemcy – kilka miejskich urzędów i prywatna firma.
Aldona Bielska przez blisko trzy dekady sprzątała tu schody, myła podłogi, ścierała kurze i utrzymywała łazienki w czystości. Nowy właściciel sprawił, że na tętniących życiem kondygnacjach zagościły pustka i marazm. Kobieta zachowała dwupokojową służbówkę na parterze kosztem trwającego lata procesu, a właściwie dwóch. Jeden wytoczył jej nowy kamienicznik o bezprawne użytkowanie lokalu. W drugim Aldona oskarżyła ratusz, że oddał budynek w prywatne ręce, nie zapewniwszy godnego bytu swojej wieloletniej pracownicy.
Bielska musiała poszukać sobie innych mieszkań do wysprzątania. Wracając wieczorem w stare mury, czuła się co najmniej nieswojo. Niespodziewane stuki w ścianach, stękania posadzek nieraz wyrywały ją ze snu, sprawiając, że jeszcze długo leżała z bijącym sercem, wpatrzona w sufit, nad którym wznosiły się piętra ziejące martwotą.
Tego niedzielnego popołudnia Bielska sprzątała podwórze. Z czystego przyzwyczajenia i wrodzonego zamiłowania do porządku zamiatała okolice śmietnika, zbierała do worków liście opadłe z rosnącego na środku kasztanowca. Coś jej kapnęło na kurtkę. Wściekła machnęła miotłą w kierunku lecącej wrony, wiedząc, że nie dosięgnie ptaszyska. Śledziła lot czarnych skrzydeł, zła na Stwórcę, który wydał na świat te niewdzięczne stworzenia. Zauważyła, jak siwy ptak siada na balustradzie balkonu na czwartym piętrze. Rozejrzał się niczym złodziej planujący włamanie, rozcapierzył skrzydła i jak gdyby nigdy nic wpadł przez uchylone drzwi balkonowe wprost do środka. Przeklęty dziki lokator. Kto tam zostawił otwarte drzwi?
Wróciła do siebie. Zadzwoniła do męża, który kazał jej wezwać gliny. Bielska nie posłuchała od razu. Pojechała rozklekotaną windą na czwarte piętro sprawdzić, czy drzwi do lokalu są zamknięte. Nowy właściciel zmienił wszystkie zamki i nie pofatygował się, aby zostawić jej zapasowe klucze.
Lokal zastała zamknięty. Zapukała, nacisnęła klamkę, krzyczała. Bez odzewu. Zjechała z powrotem parter i wyszła na wewnętrzne podwórze. Do mieszkania właśnie wleciały dwie nowe wrony. Zaniepokojona, poszła zadzwonić do obecnego właściciela. Ale jego telefon milczał.
Trwała niedzielna sesja jazzowa w klubie Tygmont na Mazowieckiej. Wielki Majk podszedł do sceny w trakcie dość długiego pasażu, który Witczak wykonywał na swoim saksofonie altowym. Barman zrobił gest słuchawki przy uchu po czym wrócił do nalewania trunków. Gitarzysta stojący obok Witczaka zgrabnie przejął temat i przepuścił kolegę, nagradzanego skromnymi brawami.
Niski czterdziestotrzylatek Witczak, komisarz stołecznej policji, zwany przez podwładnych Zero, dopił ostatni łyk drinka o skomplikowanej angielskojęzycznej nazwie, której brzmienia nigdy nie potrafił zapamiętać, i narzucając krótką kurtkę podszedł do czekającego nań samochodu. Za kierownicą siedział wielki jak góra Tymański, czyli Hif, jeden z podwładnych Witczaka, młodszy odeń o dobre osiem lat. Mężczyzna ledwo mieścił się w kokpicie opla.
– Jest dwunastak – oznajmił.
Przezwisko „Hif” wzięło się z czasów rozpracowywania gangu narkomanów wyłudzających na centralnym pieniądze. Zaczepiali przypadkowych podróżnych prosząc o gotówkę, a jeśli nagabywany nie chciał podzielić się zawartością swego portfela członkowie gangu grozili mu „czerwoną strzałą”. Określenie to dotyczyło brunatnego płynu, który w trakcie napadu opisywany był przez narkomana mianem „mojej parszywej juchy”. W ten sposób, strasząc strzykawką z własną krwią owi, jak ich czasem nazywano, „kompotowcy” zarabiali na codzienną dawkę czarnej euforii. Wodzili Hifa za nos przez trzy miesiące, schwytał ich dopiero po tym, jak spędził okrągły tydzień na dworcowej ławce udając podróżnego. Hif, ukłuty w czasie przeszukania igłą, spędził kilka wesołych tygodni w szpitalu, przyjmując rozwalające wątrobę leki.
Ten ciężki kawałek policyjnego chleba Hif odreagowywał polując na lisy, dziczki i inną zwierzynę łowną. W codzienne rozmowy – niedotyczące bynajmniej tak istotnych spraw jak długość badyli u łosia, jakość fajek odyńca czy futro mykity – często wplatał elementy żargonu. Dwunastak w języku myśliwskim oznaczał jelenia z bogatym porożem. Witczak zrozumiał. Trup.
Hif, trąbiąc na taksiarzy, parkujących niezgodnie z przepisami, wyminął ich oklejone reklamami korporacji gabloty i ruszył w kierunku Kredytowej.
Warszawa tej październikowej nocy przypominała Hifowi miasto z ponurych opowiadań fantastycznych: sprószone mokrym światłem neonów kamienice Śródmieścia błyszczały złowrogo niczym przycumowane statki kosmiczne. Witczak w tych niedoświetlonych budynkach widział raczej czających się w cieniu olbrzymów, gotowych do zadania nieoczekiwanego ciosu.
Z klubu Tube odebrali trzeciego członka zespołu.
– Która godzina, awruk anolodreip? – zawołała, sadzając swoje chude ciało na tylnym siedzeniu opla. Cyna, znana z mówienia wspak, mogła dzięki tej umiejętności pozwolić sobie na niecenzuralną jazdę nawet przy komendancie Wolskim. Nieodmiennie pozostawiała go z wyrazem konsternacji na twarzy.
– Naganiacz dzwonił – tłumaczył Hif. – Ściągają nas, bo nocny dyżur zajmuje się Rosołowską.
Cyna wzruszyła ramionami. Zgon przebrzmiałej gwiazdy polskiego kina, o którym zdążył już zaszumieć internet, jakoś mało ją obszedł.
Dziewczyna przeszła do kryminalnych zaledwie pół roku temu. Wcześniej z ramienia policji współpracowała z fundacją Itaka. Niespełna trzydziestoletnia, niska i pryszczata, z rzadkimi włosami postawionymi na sztorc przy pomocy jakiegoś taniego żelu, w nieodłącznej skórze z podniesionym kołnierzem przypominała niewydarzonego nastolatka, który ukradł ubranie starszemu bratu. Umiała się bić, a dziewczęcą wrażliwość, o którą Witczak ją podejrzewał, skrywała pod maską cyniczki.
Na Koszykowej, tuż przy placu na Rozdrożu, czekał na nich patrol. Dwóch zdenerwowanych krawężników w towarzystwie Aldony Bielskiej, byłej gospodyni.
– Co jest, panowie? – rzucił Hif, kiwając kudłatą głową, kiedy wysiedli z krzywo zaparkowanego auta.
– Pani opowie – poprosił Aldonę ryży chudzielec w przekrzywionej czapce. Wymienili z kolegą zmieszane spojrzenia.
Bielska powtórzyła historię o otwartym oknie i wronach.
Witczak zapalił. Hif przeprosił Aldonę i odciągnął obu mundurowych na bok.
– W kulki sobie gracie? Po co ja komisarza zrywam z łóżka w środku nocy? Żeby słuchać o jakichś srokach? – ględził. Odwrócił się do Witczaka. – Przepraszam. Naganiacz gadał, że trup.
Witczak wzruszył ramionami.
– Skoro już jesteśmy, to zajrzyjmy – zdecydował.
– Może ja wyjaśnię – wtrąciła się Bielska. – Te wrony to idą do padliny. Zawsze. A mieszkanie jest zamknięte. Właściciel nie odbiera telefonów.
– Dostęp? – rzucił Hif. Obaj aspiranci znów spojrzeli po sobie. Nie odpowiedzieli.
– Pani prowadzi – zarządził Hif. Przeszli ciemnym korytarzem.
– Żarówka poszła – sarknęła Bielska. – Ta kutwa, właściciel, nawet grosza nie da.
Wąskimi drzwiami dostali się na dziedziniec, klasyczną studnię. Witczak spojrzał na zaciemnioną pierzeję. Aldona wskazała balkon. Coś tam rzeczywiście się kotłowało. Z piętra dochodziły ponure skrzeki.
– Kurwa – rzucił Hif. – Mówi pani, że drzwi zamknięte? Bielska pokiwała głową.
– Z dachu by trzeba, awruk – wtrąciła swoje Cynowska.
– Ma pani klucz na dach? – spytał Witczak. Bielska pokazała gestem, aby iść za nią.
Wjechali na szóste piętro. Przez niskie drzwi weszli do zatęchłego pomieszczenia o pochyłym stropie. Ostre światło gołej żarówki sprawiało, że wszyscy rzucali ekspresjonistyczne cienie. Witczak i Hif mieli latarki. Bielska otworzyła klapę i pokazała drogę.
– Szkoda, że mąż w trasie. Zwierzęta wozi do rzeźni – wyjaśniła, choć nikt jej pytał. – Pójdzie pan przy krawędzi. Tam – wskazała palcem – można się spuścić na balkon piątego. Potem już łatwo.
– Spuścić się, powiada pani. Pewnie nie ma pani żadnej liny? – spytał Hif.
– Może by tak strażaków wezwać? – odezwał się ten ryży. Witczak zaśmiał się skrzekliwie jak wrona.
– Dajesz – rozkazał. – Ja za tobą.
Hif poślizgnął się na metalowym poszyciu dachu.
– Ślisko, kurwa – skomentował.
Ruszyli. Krok za krokiem, pochyleni, łapiąc się wystających rur wentylacyjnych. Hif włożył sobie latarkę do ust i po chwili poczuł, jak ślina ścieka mu po obfitym zaroście. Dotarli do wskazanego przez Bielską miejsca. Hif spojrzał w dół i przytaknął. Wyjął latarkę z ust, wytarł o rękaw, poświecił. Ostrożnie klęknął na blasze, położył swoje prawie dwumetrowe ciało, spuścił jedną nogę, a potem drugą. Kolega ubezpieczał go chwytem za kołnierz. Nagle coś trzasnęło i Hif wyślizgnął się Witczakowi. Poleciał w dół. Klapnął tak mocno, że cały dach aż się zatrząsł.
– Żyjesz? – z nutą zaciekawienia w głosie rzucił Witczak.
– Rynna poszła – skomentował Hif.
Witczak opuścił się w ślad za kolegą. Była mroźna, październikowa noc, a obaj spocili się jak bobry w żeremiach.
Hif zeskoczył na drugi balkon. Nagle rozpętało się piekło. Wrony podniosły larum, przez wąskie drzwi przeleciało hurtem kilkanaście opierzonych ciał, uzbrojonych w dzioby i pazury. Hif wrzasnął. Stracił równowagę, mało co nie przeleciał przez niską barierkę. Młócąc powietrze wielkimi jak cepy łapami oganiał się od muskających go piór. Wreszcie nastąpiła cisza. Kraczące potwory zniknęły gdzieś na nocnym niebie. Hif poczuł słodkawy zapach, który przywabił padlinożerców.
– Żyjesz? – spytał ponownie Witczak. W świetle latarki widział tylko kłąb opierzonych, czarno-siwych ciał i machające ręce podwładnego.
– Kurwa – powtórzył swoje zaklęcie Hif. Splunął piórem.
– Zrób mi miejsce – poprosił Witczak. Zeskoczył.
– Co jest, awruk? – krzyknęła z dachu Cyna, która szła ich śladem.
– Wracaj na klatkę, otworzymy ci od środka – odpowiedział Hif. – Poradź młodemu, żeby zabrał z dołu maskę gazową.
Ptaki zasrały całą podłogę. Światło nie działało. O ścianę tłukła się samotna wrona, nie mogąc znaleźć wyjścia. Hif przydeptał zwierzę nogą, złamał mu kark.
Lokal składał się z ośmiu pomieszczeń. Oprócz jednego, wszystkie były puste, bez jednego mebla. Pierwszy pokój zastali urządzony. Skromnie – spanie, wieszak, komoda, stół. Obok niewielka kuchnia. Hif poświecił na łóżko. Bielska miała rację. W pościeli leżał trup. Nagi mężczyzna z twarzą wyjedzoną przez ptaki. Ślady uczty widoczne były na całym ciele. Wrony nie przebiły się na szczęście do jelit, bo wtedy fetor, a nie zwierzęta, zaalarmowałby gospodynię.
Hif poszedł otworzyć drzwi. W progu stała Cynowska, a za nią młodszy aspirant w masce.
– Do końca korytarzem i w prawo – wytłumaczył Hif. Po chwili usłyszeli charakterystyczne dźwięki człowieka topiącego się we własnych rzygach. Hif zdusił złośliwy śmiech. Chłopak wybiegł na klatkę schodową i wylał z naprędce zsuniętej maski przegląd ostatnich posiłków.
– Wezwij kogo tam trzeba – zarządził Witczak.
Najchętniej daliby sobie spokój z pogotowiem, ale ktoś musiał urzędowo stwierdzić zgon. Hif obudził prokurator Malicką, a Witczak wezwał Henia.
Zakontraktowany przez policję lekarz patolog był zaskakująco przystojnym mężczyzną o delikatnych dłoniach. Witczak za każdym razem, kiedy się spotykali, zachodził w głowę, czemu ktoś tak elegancki nie został znanym chirurgiem plastycznym albo ginekologiem? Czemu wolał plasterkować mózgi i kroić wątroby?
Ich paroletnia znajomość nie rozwiązała tej niewiadomej. Za jedyny trop Witczakowi służyć mogła zasłyszana kiedyś plotka, że rodzice Henia byli właścicielami domu pogrzebowego, a on praktycznie wychował się w kostnicy.
Lekarz traktował swoją pracę jak hobby. Wezwany zjawiał się o dowolnej godzinie dnia i nocy, gotów z zapałem pochylić się nad zwłokami.
– Pieprzony ornitolog – mruknął Henio w progu. Chłopaki z Cynowską przynieśli z bagażnika czekające tam na podobną okazję lampy na statywach.
Przystąpili do swoich zadań. Cyna zdążyła zebrać ślady i obfotografować miejsce zdarzenia jeszcze zanim przyjechał Henio. Hif spisywał swoje kwity. Witczak miał pójść z Bielską zbudzić sąsiadów z kamienicy przy alei Przyjaciół. Ich okna wychodziły na trefne podwórze.
Ale czekał na prokurator Malicką. Drobna brunetka o dużych kasztanowych oczach, której wiek oceniał na kilka lat przed czterdziestką, sprawiała, że pocił się w dziwnych miejscach. Lubił ją jako współpracownika, równocześnie odgrywała główne role w niejednej fantazji, jakie snuł nocami. Z reguły potem nie mógł już usnąć.
Nie kochał się w niej. Dawno temu uznał, że w jego życiu nie ma zwyczajnie miejsca na typowe dla wczesnych lat młodości zauroczenia. Malicka zaś była szczęśliwą mężatką. Nigdy też nie doszło między nimi do czegokolwiek więcej niż tylko przyjacielskiego flirtu, który sprowadzał się do przekomarzań w temacie starokawalerstwa Witczaka i dyspozycyjności Malickiej. Lubiła go. Czasem omawiali sprawy zawodowe na mieście przy kawie lub jedząc lunch w knajpce z żarciem z Indonezji.
Tego wieczoru na kolację jadła krewetki. Malicka lubiła połykać ogonki. Witczak je dostrzegł i przyłapał się na zazdrości. Rzygała w kącie. Patrzył na nią z rozczuleniem.
– Przepraszam – szepnęła, przecierając usta rękawem bluzy. O tej porze Witczak gotów był jej wybaczyć wszystko. Najchętniej by ją przytulił, ale musieli wracać do rzeczywistości.
Cyna w sąsiednim pokoju spisywała protokół oględzin trupa.
– Jak długo tu leży? – rzuciła Malicka do Henia.
– Trudno powiedzieć – odpowiedział.
– Co o tym wszystkim myślisz? – spytała, odruchowo bekając.
– Dziwne – odpowiedział.
– Sprecyzuj Henio, nie mamy całej nocy – poprosił Witczak.
– Niektóre rany noszą cechy przyżyciowe. – Patolog wskazał na twarz.
– Wyjadły mu gałki na żywca? – zdziwiła się Malicka.
– I nie bronił się? – spytał zaskoczony Hif.
– Nie znalazłam żadnych dragów – skomentowała Cynowska.
– Toksykologia powinna dać nam jakąś odpowiedź – uciął Henio.
Witczak zajmował czteropokojowe mieszkanie na parterze willi przy Sobieskiego. Dom był ruiną. Wieloletnie spory własnościowe sprawiły, że nieremontowany budynek popadał w zniszczenie. Otoczony dzikim ogrodem, który nie izolował mieszkańców ani od hałasów ulicy, ani zapachów dochodzących z sąsiedniej restauracji, przypominał chatkę czarownicy albo dom Normana Batesa z Psychozy .
Witczak zajrzał do salonu, gdzie na kanapie leżała śpiąca kobieta. Pilot w jej dłoni celował w telewizor. Na ekranie migał nocny konkurs, ładna dziewczyna przy tablicy z wielką krzyżówką zapewniała o „otwartej linii”.
Kobieta sapała przez sen. Witczak spojrzał na nią z mieszaniną współczucia i obawy. Z żalem przyznawał, że ich dawny związek przypominał raczej szereg manewrów unikających. Określenie „związek” było zresztą bardzo na wyrost, bajka przeszłości. Po prostu mieszkali razem, wyświadczając sobie nawzajem codzienne przysługi. Witczak opłacał rachunki, ona gotowała, prała, rzadko szła z nim do łóżka. Z większą hojnością obdarzała gospodarza ironią i sarkazmem, zapewne obwiniając go o własne niepowodzenia. Bezsilny wobec jej kobiecości, starał się bywać u siebie jak najrzadziej. Tym sposobem widywali się głównie wtedy, gdy jedno bądź drugie już spało. Jak dzisiaj.
Usiadł w kuchni i przy włączonej lampce nastawił wodę. Zapalił. Nigdy nie miał problemów z alkoholem jak jego ojciec. Popadł jednak w uzależnienie od tanich fajek z przemytu. Popielniczka na stole zawsze zapełniała się podczas jego nocnych nasiadówek. Trudności ze snem wyniósł z domu rodzinnego, prawdopodobnie dziedzicząc je po matce, która skończyła z o wiele poważniejszymi problemami na zamkniętym oddziale szpitala psychiatrycznego. Niemniej wszystko zaczęło się właśnie od bezsenności.
Wiedział, że z powodu obciążenia genetycznego stał na równi pochyłej. Choroba ukryta w komórkach jego mózgu sprawiła, że zrezygnował z życia osobistego, zastępując je protezą w postaci Małgorzaty. Nie chciał mieć dzieci. Uważał, że nawet jeśli sam nie zachoruje, z pewnością mógłby przekazać piętno potomstwu. Lekarz matki uspokajał i zapewniał, że psychoza powinna się była ujawnić w okolicach trzydziestki, a groźbę dziedziczenia właściwie też można podać w wątpliwość.
Witczak osiągnął już taki wiek, że myśli o założeniu rodziny zostawił za sobą. Jego zdaniem było już po prostu za późno i właściwie ów moment, kiedy przekroczył czterdziestkę, przyjął z ulgą. Wierzył, że teraz mógł zająć się wyłącznie pracą.
Właśnie wtedy, aby uczcić ten moment wybrał się w niefortunną, jak się okazało, wyprawę do Hiszpanii, kraju ulubionej lektury dzieciństwa: Don Kichota . Spędził tydzień w deszczu, gapiąc się z niedowierzaniem na sewilską Giraldę, minaret przemieniony w dzwonnicę katedry. Musiał przebyć trzy i pół tysiąca kilometrów, aby dowiedzieć się, że stalinowski Pałac Kultury i Nauki w Warszawie miał swoje korzenie w kulturze rekonkwisty! Niesamowite. Od tamtej podróży widok najwyższego budynku rodzinnego miasta, postawionego zgodnie z socrealistycznymi kanonami nieodmiennie przenosił go do La Manchy i na równiny Estremadury.
Pobyt w Andaluzji Witczak uznał za szereg porażek: nie potrafił porozumieć się z kelnerami, hotel okazał się zawilgoconą dziurą z przeciekającym dachem i obskurną łazienką, pogoda była najgorsza od lat. Zrażony do zagranicznych wojaży Witczak naprędce przebukował bilet lotniczy i resztę wolnego czasu spędził w starej daczy rodziców pod Piasecznem, zajadając się gruszkami.
Wypiwszy herbatę i skończywszy trzecią tego dnia paczkę fajek, sprawdził godzinę i poszedł do sypialni. Dochodziła piąta trzydzieści. Na siódmą był umówiony w wydziale.
Po odstawieniu Witczaka, Hif podrzucił Cynowską na Sadybę, po czym przejechał Mostem Siekierkowskim na drugą stronę Wisły, zjechał na Wał Miedzeszyński, a następnie po dwóch kilometrach skręcił na lewo i zagłębił się w osiedle domków jednorodzinnych. Zaparkował pod jednym z nich, pilnie strzeżonym przy pomocy systemów czujników ruchu i kamer.
Podszedł do bramy i wklepał na klawiaturze domofonu kod. Zamek w furtce wydał pojedynczy pisk, Hif pchnął skrzydło furtki, wszedł do ogrodu, dokładnie zamykając za sobą wejście na posesję. Znalazł się w swoim królestwie.
Pierwsze kroki skierował do aneksu kuchennego, gdzie dobrał się do doskonale zaopatrzonej lodówki. Sprzęt był potężnych rozmiarów. Za każdym razem, kiedy Hif otwierał jedno z dwojga drzwi tej lodowej szafy, pewien był, że mógłby w jej wnętrzu przeżyć atak atomowy. Nieco marudził, nie wiedząc, na który z piętnastu gatunków piwa belgijskiego miał ochotę (wybrał miętowe), zamknął część przeznaczoną wyłącznie na trunki, otworzył drugą, wyjął ukochaną wiejską kiełbasę i opuścił aneks. Agata, do której należał dom, chrapała w sypialni.
Skierował kroki do sali kinowej, gdzie zaczął przebierać w płytach DVD. Kolekcja kina fantastyczno-naukowego zajmowała całą ścianę pomieszczenia. Po chwili z głośników ryknęły fanfary wytwórni 20th Century Fox, a ekran pięćdziesięciocalowego ciekłokrystalicznego telewizora zalała czerń kosmosu. Rozpoczął się seans Obcego 3 w wersji reżyserskiej, który Hif znał na pamięć; tę część lubił najbardziej z całej serii. Dlatego wypiwszy piwo i pożarłszy pęto kiełbasy, zapadł w spokojny sen.
Po drugiej stronie Wisły, w trzypokojowym mieszkaniu na piątym piętrze wieżowca z lat siedemdziesiątych postawionym w technologii „rama H”, Cyna starała się nie zbudzić śpiącej w sypialni Anki, dziewczyny, którą poznała trzy miesiące wcześniej w knajpie Mandarynka.
Znajomość rozwijała się dynamicznie. Zdążyły już dwa razy ze sobą zerwać i kolejne dwa do siebie wrócić, wieńcząc każdy okres niezgody namiętnym seksem na wielkim łóżku zakupionym w IKEI. Związek z Anką był dziewiątym z kolei w ciągu trzech lat, jakie dzieliły Cynę od wyprowadzki z mieszkania matki, mieszczącego się na ulicy Stefana Bryły w jednym z potężnych mrówkowców na Służewcu.
Cyna przyzwyczaiła się już do ciągłych zmian warty w swoim łóżku. Ich przyczyna nie leżała w kapryśnym charakterze dziewczyny, ale w jej nienasyceniu. Miała naturę zdobywcy, a także dążyła do ideału, marzyła o Claudii Schiffer w swojej pościeli. Z początku podrywała same brzydule, ciesząc się, że z jej wyglądem w ogóle ktoś chciał spędzić z nią noc.
Tak naprawdę Cyna nie uważała się za lesbijkę, ale mężczyznę w ciele kobiety. W swojej sytuacji zorientowała się dość wcześnie, jeszcze w szkole podstawowej. W liceum poszła do psychologa, od którego dowiedziała się, że cierpi na zespół dezaprobaty własnej płci. Zainteresowanie dziewczynami musiała tłumić aż do dwudziestki, kiedy powiedziała „dość” dominującej matce. Wynajęła mieszkanie i rozpoczęła życie na własny rachunek.
Dorywcze prace w nocnych klubach szybko sprawiły, że otarła się o narkotyki. Udało jej się jakoś pozbierać. Wstąpiła do policji, a potem nawiązała współpracę z ruchem obrony kobiet. Przez kilkanaście miesięcy działała z fundacją Itaka, zajmującą się zaginionymi. Wciąż szukała jednak czegoś więcej, przyciągały ją sytuacje skrajne. W fundacji spotkała inną policjantkę, Marlenę, z którą nawiązała krótki romans. Marlena, najbrzydsza z jej partnerek, skontaktowała Cynę ze swoim przełożonym. Ich zespół rozpracowywał właśnie gang Marszałka – Łotysza, którego podejrzewano o werbowanie dziewcząt do niemieckich burdeli. Cyna znalazła wreszcie swoją niszę.
Namówiła szefa Marleny na współpracę. Przekonała go, że dotrze do Marszałka jako policjant pod przykryciem. Góra tego nie przyklepała, „ochrona fizyczna operatora niemożliwa”, odpowiedzieli. Wtedy Cyna postanowiła działać sama. Werbunek miał kilka postaci. Jeden ze sposobów polegał na załatwianiu legalnej pracy w RFN. Na miejscu zaczynały się problemy, narastały długi kobiet wobec pośrednika, który proponował prostytucję jako formę spłaty pożyczonej kwoty. Wraz z mijającymi miesiącami okazywało się, że przez absurdalnie wysokie oprocentowanie długów nigdy nie uda się spłacić. W ten sposób zamykało się przeklęte koło.
Drugą metodą, stosowaną przez Marszałka i jego ludzi, były porwania. Cynę, kiedy już zaczęła się kręcić wokół Łotyszy, napojono alkoholem z pigułką gwałtu, a następnie zgarnięto z ulicy. Najpierw siedziała zamknięta w piwnicy jakiegoś domu. Potem została wywieziona za granicę w schowku na tirze.
Przeżyte piekło wyryło w psychice Cyny zapiekłą nienawiść do przemysłu erotycznego i związanych z nim mężczyzn. Jej akcja zakończyła się sukcesem, ale Cyna nie była już tym samym człowiekiem. Porzuciła myśli o poddaniu się operacji zmiany płci.
Po powrocie do Polski i otrząśnięciu się z depresji napisała raport z wnioskiem o przeniesienie do kryminalnych. Otrzymała poparcie przełożonego Marleny, zdała wszystkie testy. Zdecydowała też o rozpoczęciu studiów zaocznych. Poszła na prawo.
Cynowska zrzuciła ubranie na podłogę sypialni, przeciągnęła się, ziewnęła i wkradła do łóżka, aby wtulić się w pachnące nocą ciało Anki.