Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 736
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
(…) Siła przebicia bywa czasem rozumiana jako, powiedzmy, talent kombinowania, ale jest taka siła przebicia, która tkwi w człowieku i wynika z jego wartości, i wobec której wszyscy muszą zamilknąć.
Jan Paweł II
Dla mojego syna, Leona, żeby nigdy nie szukał w życiu łatwych i szybkich dróg, gdyż one donikąd nie zaprowadzą. Zawsze walcz do końca, a gdy dopadną Cię trudne chwile, to pamiętaj, że jedyną obroną jest robić swoje, dopóki sił starczy. O swej sile decydujesz tylko Ty. Twój umysł, Twoja wola, ambicja i motywacja. Pamiętaj, idź zawsze z Bogiem, bo z Bogiem raźniej.
Twój Tato
Jest taki film w reżyserii Bena Stillera o człowieku nieszczęśliwym, niespełnionym, wciąż żyjącym marzeniami, a jednocześnie obawiającym się podjęcia wyzwań. Główny bohater wyświetla w swojej głowie projekcje wielkich przygód, jest w tych wyobrażeniach odważny i bohaterski. Pewnego dnia Walter Mitty – bo tak nazywa się ten mężczyzna – zmuszony przez okoliczności, zmienia swoje życie. Zapuszcza się w nieznane mu do tej pory rejony świata, gdzie poznaje ludzi, o których istnieniu dotychczas nie wiedział. Potrafi nawet wskoczyć do będącego już w powietrzu helikoptera.
Nie jestem do końca pewny dlaczego, ale ta historia przywodzi mi na myśl to, co wyprawia Marcin Gienieczko. On również, jak Walter Mitty, marzył, czekał, miał projekcje w głowie. Jedynie sposób, w jaki to czynił, odróżnia go od filmowego bohatera. Bo Marcin to wariat, ale z tych wariatów, co zdobywają świat, co dążą do osiągnięcia celu krok po kroku. Wariat, który swoimi marzeniami ma wypełnioną głowę, który będzie ci o tym mówił o każdej porze dnia i nocy, który nie odpuści, dopóki nie zainteresujesz się projektem. I dobrze, bo dzięki temu wariactwu możemy podziwiać wszystko to, czego dokonuje konsekwentnie dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku.
Marcina poznałem… dawno temu. Był świeżo po spływie canoe systemem rzecznym Mackenzie. Wpatrywałem się w niego jak w kogoś z innego świata, z innej bajki, wręcz z kosmosu. Młodszy ode mnie, a jednak z obrazami świata, którego nie znałem. Mogłem sobie jedynie wyobrazić owe 4000 kilometrów w towarzystwie wioseł i dość skromnego ekwipunku. Ewentualnie dzikich zwierząt, takich jak niedźwiedzie grizzly. Ludzie? Tak, Indianie Atabaskowie albo wędrowni Inuici.
Ośmielę się napisać, że to był początek jego drogi. Szaleńcze pomysły rodziły się w jego głowie z prędkością światła. Powiecie, że wielu ludzi ma marzenia i pomysły? Tak. Ale Marcin je realizuje, z dziką zawziętością, jakby były to najważniejsze rzeczy w jego życiu. A są, jak sam przyznał w telewizyjnym wywiadzie, jak narkotyk. Trudno przestać, mimo licznych niebezpieczeństw.
Marcin Gienieczko oddaje w Państwa ręce kolejną książkę pełną przygód, adrenaliny i wyzwań sportowych. Bo to jest sport. Marcin został pierwszym człowiekiem, który tak szybko przepłynął w canoe Amazonkę na dystansie 5980 kilometrów. A warto przecież zaznaczyć, że dokonał tego wśród Indian i piratów narkotykowych. Zaliczył swoisty triathlon: 700 kilometrów na rowerze, prawie 6000 kilometrów w canoe i około 80 kilometrów marszobiegu. Tego wyczynu dokonał w 111 dni. Czyż to nie fenomenalne? Czyż opowieść o tym może nie być wciągająca?
Kiedy Walter Mitty wrócił do domu po swej niesamowitej i zaskakującej eskapadzie, na pytanie, gdzie był, odpowiedział wymijająco, wręcz milcząc. Zachował wszystkie obrazy dla siebie. Marcin Gienieczko, mimo że nie robi tego dla aplauzu, dzieli się wrażeniami, swoją pasją i miłością. Opowiada o trudzie i pokonywaniu własnych słabości. Ale też o kontakcie z naturą i ludźmi.
Rzadziej o niebezpieczeństwach, by nie straszyć. Choć, jak powiedział włoski himalaista Reinhold Messner, „prawdziwa przygoda zaczyna się wtedy, gdy nikt nie wie, czy jeszcze żyjesz”[1].
Piszę te słowa, wiedząc, że za chwilę dostanę od Marcina wiadomość: „Jestem na Morzu Północnym. Niedługo wracam”. Tak, wróci, a potem znów gdzieś wyfrunie. Bo to jego życie. Czytajcie o tym, bo warto.
Wojciech Zawioła, dziennikarz sportowy
Sztuka życia to odnalezienie miejsca dla siebie w społeczeństwie. Jak było z moim życiem w sporcie i eksploracji? Jak to się zaczęło i jak się skończyło? A może nic się nie skończyło, lecz dopiero się zaczyna? Jak przepłynąłem Amazonkę, największą rzekę świata?
*
Leżę na łóżku w Whitehorse w stolicy Terytorium Jukonu w północnej Kanadzie w mieszkaniu państwa Kożuchowskich. To właśnie w tym mieście Jack London zaczynał pisać swoje największe literackie dzieła. Jego książki Biały kieł oraz Syn wilka pamiętam z dzieciństwa i można śmiało powiedzieć, że się na nich wychowałem.
Nie czuję się najlepiej. Dorota i jej mąż zobowiązali się mi pomóc podczas trwania wyścigu Yukon River Quest. Mieli pełnić rolę zespołu brzegowego. Do zespołu dołączył, wraz z cennymi sugestiami, Zenon Rembisz, zapalony żeglarz oraz miłośnik sportów wodnych, mieszkający na stałe w Vancouver. Jego wartościowe wskazówki przygotowały mnie do tego bardzo wymagającego wyścigu. Oto te najważniejsze, które pamiętam do dziś:
1. Kadłuba ani wiosła nie zmienisz (ciężar, opór), więc tym, co możesz zmodyfikować, jest Twoja waga oraz rozmieszczenie sprzętu, czyli odpowiednie miejsce na rzeczy, które masz mieć pod ręką.
2. Bardzo ważną rzeczą jest prawidłowa nawigacja i umiejętność sprawnego czytania mapy. Powinieneś posiadać własną wersję z oznaczeniami prądów, odkrytych terenów, wirów, naturalnych osłon (mogą przydać się przy trudnej pogodzie) oraz wiatrów pomocnych i przeciwnych.
3. Musisz obserwować konkurencję. To, gdzie płyną (szczególnie solo canoe), ponieważ nie zawsze wybierają dobrze. Czasem mogą wybrać powolny nurt i dużo tracić.
4. Gdy czujesz, że możesz przydusić konkurentów, zrób to. Pokażesz im w ten sposób, że jesteś silny, co może wpłynąć na ich psychikę, a ona jest tu najważniejsza.
5. Polecam kupowane w Polsce cukierki kawowe. Działają idealnie, gdy zaczynasz tracić koncentrację i siły.
6. Zawsze wychodzę z założenia, że to tylko 50 godzin wiosłowania, więc nawet gdy zacznie padać śnieg, to ja wiem, że za zakrętem będę bliżej mety.
Zenek wiedział, co pisze, sam brał udział w licznych zawodach żeglarskich. Czuł sport i wiedział, jak rywalizować.
Przekręcam się w łóżku. Ogarnia mnie dziwne uczucie. Chcę się wysikać, ale nie mogę. Kiedyś już miałem takie odczucia, również na Jukonie, kiedy w 2003 roku przepłynąłem tę rzekę pontonem. Kolejny raz udaję się do toalety i ponownie próbuję oddać mocz. Nie daję rady. Kładę się, próbuję zasnąć. Około północy łapie mnie potworny ból prawej nerki. Zaciskam zęby, szarpię kołdrę. Biorę Furaginum oraz Buscopan – lek rozkurczowy, który powinien pomóc. Zażywam też jarzębinę w tabletkach, której owoce dostarczają magnezu, miedzi, potasu, sodu i innych cennych substancji. Po 2 godzinach ból odpuszcza.
Niedawno wróciłem ze spływu Jukonem, gdzie pełniłem rolę zawodowego przewodnika. Tydzień wcześniej kierowałem grupą turystów z firmy SatFilm z Włocławka. Prezes Robert Kowalczyk wysłał swoich podwładnych na tę wyprawę w nagrodę. Dodatkowym celem tej eskapady było docenienie życia w cywilizacji. Dzięki temu ja mogłem zarobić na udział w wyścigu. Pokonanie 715 kilometrów Jukonu zajęło nam 13 dni.
Teraz chcę zrobić to samo, ale płynąc w sportowym stylu, a to oznacza jedno: przebrnięcie tego samego dystansu, tyle że w ciągu 64 godzin. Znów odczuwam ból prawej nerki. Nie wiem, co się dzieje, może się przeziębiłem? Skręcam się ponownie w cierpieniach. Czuję, że mój pęcherz jest pełny, ale moczu nie mogę oddać. Za 2 dni mam wystartować w legendarnych zawodach Yukon River Quest, po raz pierwszy w życiu jako reprezentant Polski. Jest to najdłuższy w Ameryce Północnej wyścig kanadyjek, który odbywa się rokrocznie w czerwcu.
Współzawodnictwo to dla mnie nowość. Do tej pory organizowałem tylko ekspedycje. Mimo bólu postanawiam jednak zaryzykować i wystartować. Dzień przed wyścigiem jest odprawa załóg. Stawiam się, mimo że jestem osłabiony. Czuję się jak niemowlę. Patrzę, analizuję niczym przez mgłę. Dzień później postanawiam już być na starcie. Wszyscy pytają, jaki jest prąd rzeki. Jestem jedyną osobą spośród startujących, która przepłynęła Jukon na tym odcinku parę dni temu. Duma mnie rozpiera, patrzę na polską flagę, która leży na pokładzie mojej łodzi jeszcze przed startem. Biegnę około 500 metrów ze wszystkimi zawodnikami. Wskakuję do łódki. Zaczynam napierać. Uderzam wiosłem o nurt rzeki, którą w całości przepłynąłem pontonem już w 2003 roku. Ale tym razem to nie turystyczny czy przygodowy rejs, tylko zawody sportowe. Majestatyczny, dziki, długi na ponad 3000 kilometrów Jukon zachwyca swoim surowym pięknem. Ma w sobie magnetyzm, który od lat przyciąga poszukiwaczy wrażeń nad jego brzegi, skute lodem przez osiem miesięcy w roku. Kiedyś ściągali tam poszukiwacze złota, na przełomie XIX i XX wieku rzeka była autostradą, którą transportowano odkryte w legendarnym Klondike złoto. Co roku przyjeżdżają tutaj śmiałkowie na tyle odważni, by twierdzić, że są w stanie przepłynąć rzeką kilkaset kilometrów w lepszym czasie niż inni.
Punktualnie w południe startujemy. Moje canoe posuwa się bardzo wolno na tle szybkich kanadyjek z kevlaru. Po przepłynięciu 43 kilometrów wpływam na wielkie jezioro Laberge, długie na prawie 50 i szerokie na ponad 6 kilometrów, które jest otoczone górami. Tafla jeziora jest spokojna. Najlepsi wioślarze już są na jego drugim końcu. Wiosłuję zawzięcie. Nie przestaję. Płynę z prędkością 5,5 km/h pod wiatr. Aby przepłynąć pierwszy etap legendarnego najdłuższego, najbardziej ekstremalnego wyścigu w canoe na świecie, trzeba w ciągu 12 godzin przepłynąć prawie 93 kilometry. Startuję w canoe ekspedycyjnym, nie wyścigowym, więc stawiany przez wodę opór powoduje ogromne zmniejszenie prędkości, jaką można uzyskać.
Wielu ludzi pytało, dlaczego nie płynę regatowym canoe. Powód jest jeden: przez wiele lat dokładnie opanowałem pływanie tym modelem. Czuje się w nim bezpiecznie. Jest mniej wywrotny, ponadto przepłynąłem nim w swoim życiu około 10000 kilometrów. Ale czy to wystarczy, aby ukończyć wymagający wyścig? Nawet nie mam czasu na oddawanie moczu do butelki. Powstrzymuję się, jak mogę. Inni zawodnicy nawet sikają w majtki, ażeby nie wybić się z regularnego wiosłowania. Nurkowie mówią o tym „włączenie centralnego”, gdyż rozchodzący się mocz ogrzewa pachwiny.
Zaciskam zęby. Wzmaga się wiatr. Włączam latarkę umieszczoną na głowie. Rozświetlam drogę, mimo że jest czerwiec, a więc najdłuższe dni na półkuli północnej. Tak zwane białe noce. Jest półmrok, ale nie ciemnieje. O godzinie 2:00 w nocy mija czas, kiedy muszę się zameldować w drugim punkcie kontrolnym. Jeżeli nie zdążę, zostanę wyeliminowany z legendarnego już wyścigu. W ramach przygotowań w maju przepłynąłem Bałtyk z Bornholmu do Darłowa. W ciągu 27 godzin i 30 minut pokonałem 110 kilometrów. Była to mocna zaprawa przed przepłynięciem legendarnego jeziora Laberge.
Mocno zaciskam dłoń na pagaju, tak jakbym chciał go zdusić. Ze specjalnego elastycznego bukłaka, pojemnika, z którego jest wprowadzony długi na metr wężyk, zaciągam się energetycznym napojem. Wężyk trzymam w ustach, jednocześnie wiosłuję. Bukłak przykleiłem do lewej burty koło kolana. Jest to lepszy sposób niż trzymanie butelki w garści. Nie muszę odkładać wiosła w trakcie picia, nie tracę czasu, co w trakcie wyścigu odgrywa znaczącą rolę. Nie mam czasu również na jedzenie. Do burty poprzyklejałem taśmą żele energetyczne. Jednym ruchem ręki zrywam taśmę i wysysam żel. Pomaga, przez dwie godziny mam „turbodoładowanie”. Każda minuta jest dla mnie cenna. Wiosłuję zawzięcie. Przebijam się przez niewielkie fale. Widzę migające światełko na tle ciemnego lasu. Jest!
– Dlaczego on się zatrzymał? Dlaczego nie płynie? Jego nadajnik wciąż wskazuje tę samą pozycje. Może coś się mu stało? – To mój ojciec dzwoni do Adama Wasilewskiego, serdecznego kolegi, który stał się kartografem każdej mojej wyprawy. – Adam, a może on się wywrócił?
– Heniek, on się zatrzymał w punkcie kontrolnym! Daje ci moje słowo.
Niesamowite jest to, że wszyscy ci ludzie, którzy śledzili moje postępy w wyścigu na ekranach komputerów, lepiej niż ja znali moją aktualną pozycję, dzięki temu mogli płynąć razem ze mną. Do punktu kontrolnego dopływam 20 minut przed upływem czasu pierwszego etapu. Jest!
Jak już wspomniałem, jezioro Laberge przemierzyłem pontonem w 2003 roku, płynąc Jukonem aż do Morza Beringa, i zajęło mi to wówczas 2 dni. Teraz trwało to 11 godzin i 30 minut, taki był mój czas pokonania pierwszego odcinka Yukon River Quest.
Mijam strefę kontrolną. Nogi są jak z waty. Ledwo się na nich utrzymuję. Wykonuję w ciemności przy ognisku dziesięć przysiadów, podskakuję. Mam tutaj półgodzinną przerwę. Rozgrzewam mięśnie, zakładam kolejny polar, przegryzam kawałek mięsa, popijając gorącym kakao. Około 3:00 w nocy wpływam na szybki nurt Jukonu. Jeszcze trzy tygodnie temu były tutaj łachy piaskowe, na których widziałem dwa duże niedźwiedzie grizzly. Rzeka mnie niesie. Kiedy tydzień temu płynąłem tą samą trasą, prowadząc grupę turystów, wówczas prąd rzeki był słabszy. Teraz stan wód jest wyższy, co daje większą prędkość.
Nurt Jukonu porwał mnie tak szybko, że pędzę 19 km/h. Istna fala powodziowa. Teraz już wiem, że dam radę. To pod koniec czerwca na rzece jest najszybszy nurt. Przebijam się przez kolejne grzywacze. Nie zatrzymuję się nigdzie. Płynę na oślep, zerkając tylko od czasu do czasu na GPS, odhaczam kolejne punkty kontrolne. Rzeka zakręca mną, wpływam między wyspy, ale mimo to utrzymuję wysoką prędkość. Wiosłuję tak zawzięcie, jakbym był zaprogramowany.
Mijam kolejnych zawodników. Nie jestem ostatni, mimo że mam najwolniejsze canoe. Tak zwane canoe cargo – ekspedycyjne, nie regatowe. Pokonuję rywali, którzy płyną w dwuosobowym składzie. Pięknie. Widzę przed sobą budynki niewielkiej miejscowości Carmaks. Dorota Kożuchowska, która już na mnie czeka ze swoim mężem, macha w oddali polską flagą. Łapię canoe za dziób. Ledwo trzymając się na nogach, wychodzę na brzeg. Dystans 320 kilometrów z Whitehorse do Carmaks pokonuję w 31 godzin i 30 minut, bez przerwy na sen. Czuję się cholernie szczęśliwy. W tej niewielkiej miejscowości zaplanowano dla zawodników siedmiogodzinny postój. Znajduje się tutaj punkt kontrolny. Zjadam, zalany wrzątkiem przez Dorotę, liofilizowany obiad. Spaghetti! Niebo w gębie! Popijam kakao. Gorące, słodkie, bardzo pożywne. Czuję, jak mi się rozchodzi po żołądku. Moje dłonie są bardzo zmarszczone od ciągłego kontaktu z wodą. Odzież – przemoczona, przez co wychładza organizm. Zaczynam się trząść. Mój namiot w strefie dla zawodników już jest rozstawiony. Zapominam się przebrać, kładę się i zasypiam, ale po trzech godzinach marznę i szybko się ubieram. Około 5:00 nad ranem rozpoczynam kolejny etap rywalizacji. Po kolejnych trzech godzinach na łódce zaczyna mnie ponownie boleć prawa nerka. Zaciskam zęby. Chcę się wysikać, ale nie mogę.
– Kurwa, znowu ten pieprzony atak! – krzyczę do siebie.
Od piętnastu lat jeżdżę po świecie, ale nigdy nie chorowałem, a tutaj w trakcie wyścigu, który trwa około 70 godzin, zaczyna mnie łapać ból. Może przejdzie?
– Marcin, nie pękaj, dasz radę – mruczę do siebie. Zaciskam zęby i wiosłuję coraz mocniej, ale tracę i siłę, i prędkość. Przede mną bystrza Five Finger Rapids. Canoe nabiera prędkości, przebijam się przez falę jedną, drugą, trzecią. Biały grzywacz zalewa mi usta.
Trochę wytrąca z rytmu wiosłowania, ale orzeźwia umysł, przez co człowiek jeszcze bardziej się koncentruje. Ciało jest spięte, wzrok jeszcze bardziej wyostrza się na kolejną falę. Tydzień temu nieopodal tych bystrzy wywróciłem się jako przewodnik. Czekałem, aż wszyscy przepłyną, ale nie zauważyłem leżącego drzewa, pod które wpłynęło canoe. Wówczas miałem dużo szczęścia. Rzeka mnie wypluła. Uratowałem siebie i canoe. Teraz jestem bardziej skupiony. Nabieram jeszcze większej szybkości i przepływam bystrza klasy III[2].
W canoe mam pełno wody. Zatrzymuję się na jakieś 10 minut, wybieram wodę i ponownie płynę. Po 5 godzinach ból prawej nerki staje się nie do zniesienia. Odkładam wiosło, kładę się, nabieram powietrza. Siadam, po 20 minutach ponownie podejmuję próbę wiosłowania. Nie mogę jednak podnieść do góry lekkiego, trzystugramowego wiosła z włókna węglowego. Zaczynam wymiotować. Drżeć z zimna. Nie daję rady, wyję z bólu na środku rzeki. Walczę, ale po 40 minutach już nie mam siły. Próbuję włączyć sygnał satelitarnego lokalizatora, na nim znajduje się przycisk Help. Naciskam go po raz pierwszy w życiu, ale nie zapala się światełko informujące, że wzywam pomoc. Może to jeszcze nie koniec? Czerwona dioda nie miga.
Po przepłynięciu 400 kilometrów trasy wyścigu poddaję się. Ból rozrywa mój bok. Dopływam do Yukon Crossing, osady, w której stoi kilka domków i jest kolejny punkt kontrolny. Padam na brzeg. Organizatorzy zabierają mnie do samochodu. Wszystkie rzeczy wrzucają do przyczepy. Zaczynam drżeć. Ktoś mi podaje porcję elektrolitów. Dygoczę, mimo że mam założoną kamizelkę puchową i dwa polary. Wyję z bólu. Kierowca szybko wiezie mnie do szpitala. Tam już czeka na mnie lekarz z pielęgniarką. Okazuje się, że ma ona polskie korzenie, jej mama jest Polką. Pomaga mi, dodaje otuchy. Nie mam siły na nic. Nie daję rady sam iść. Wsadzają mnie na wózek inwalidzki. Leżę półprzytomny w szpitalu. Chciałem tutaj dotrzeć, tylko nie powalony chorobą, ale jako niezłomny. Po 50 godzinach wiosłowania w wyścigu Yukon River Quest organizatorzy wykluczyli mnie z zawodów. Powód: ostry atak prawej nerki.
– To kamica nerkowa – stwierdza lekarz.
Co? To niemożliwe! Pierwsza myśl błyskawicznie opanowuje mnie w całości, niemalże przeszywa. Przyjmuję drugą kroplówkę, ból trochę zelżał. Drugi raz w życiu zachorowałem. Żeby było ciekawiej, też na Jukonie. Równo dziesięć lat temu niedaleko miejscowości Galena na Alasce, płynąc pontonem, przeżyłem ostre zapalenie pęcherza. Wówczas nie przerwałem ekspedycji. To nie był wyścig. Miałem więcej czasu na dojście do siebie. Pech czy przeznaczenie?
*
Kiedy ja się dusiłem ze swoimi myślami, Zenek Rembisz napisał do mojego ojca. W tym przesłaniu dużo było prawdy:
Całą energię, jaką miał w sobie, oraz emocje powiązane z wyścigiem nagle zostały przerwane, więc dlatego w nim tyle wewnętrznej złości. Cały okres przygotowań, a także wszystkie siły w to włożone poszły na marne. Był blisko osiągnięcia sukcesu, z którym mógłby wracać do domu, będąc przekonanym o wykonaniu zadania. Wierzę w to, że ludzie, którzy brali udział w wyścigu, oraz organizatorzy na zakończenie wynagrodzą go słowem, uściskiem dłoni, słowami otuchy i podziwu.
Ja ucieszyłem się, gdy odebrał telefon w hotelu, więc najpierw zapytałem, jak się czuje i czy dochodzi do siebie. Najważniejsze, by jak najprędzej przestał obwiniać siebie za tę porażkę. Według mnie właśnie udowodnił, jaki ma potencjał w sobie, i za to go szanuję. Walczył z czasem, pokonywał inne załogi, a płynął przecież najwolniejszą, a zarazem najcięższą łajbą. W startach kategorii C–1[3] dokonał tego, czego wcześniej nikt nie dokonał. Myślę, że jego organizm sam się sprzeciwił i gdyby mógł, to powiedziałby Marcinowi: «Koleś, pokazaliśmy już, na co nas stać! Teraz czas na usunięcie wewnętrznej usterki, bo nadchodzi pora na większe wyzwania».
Ja ścigałem się na jachtach, poznałem smak porażek (często przed metą), a także zwycięstw. Wiem, jak bolą przegrane, jednak trzeba po prostu umieć zdusić w sobie rozgoryczenie i ze zdwojoną energią wracać na start. Wiek nie ma tak wielkiego znaczenia, a można rzecz, że Marcin dopiero zaczyna się docierać. Zwycięzca regat w jego kategorii ma pięćdziesiątkę, więc Twojemu synowi jeszcze daleko do sportowej emerytury. W każdej dyscyplinie widzimy na co dzień, jak zawodnicy wyładowują swą złość, więc wcale się nie dziwię Marcinowi. Trzeba być po prostu na to przygotowanym. Zdrowie jest jednak najważniejsze*.
*
W samolocie do Polski myślę o powrocie na rzekę. Ekspedycje to mój narkotyk. Aby żyć, muszę go zażywać. Przypomina mi się Reinhold Messner, autor książki Moje życie na krawędzi, najwybitniejszy alpinista lat osiemdziesiątych, który jako pierwszy zdobył wszystkie ośmiotysięczniki, zapisał się tym osiągnięciem na stałe w historii himalaizmu. Jednak droga do tego wiodła również przez wiele różnych niepowodzeń, od straty brata poczynając, po wiele rezygnacji z wypraw. Niepowodzenia jednak go mobilizowały. Jak on je postrzegał?
„Sukces a później porażka, tak na zmianę. W niepowodzeniu, bowiem dowiadujemy się o naszej granicy, dlatego jest ono mocniejszym doznaniem niż sukces. Wejście na wierzchołek znaczy zdobyć górę i nic więcej. Po tym fakcie cel znika. W przypadku niepowodzenia cel pozostaje. Zwątpienie może przyjść jako wola zrozumienia niepowodzenia, jako pojęcie własnego ograniczenia. Jakże często ponosiłem porażki! Już jako mały chłopiec. Kto w młodych latach nigdy nie przegrał, później może nie zrozumieć zwątpienia jako przesłania, jako rozpoznania granic własnych możliwości. Może odczuć niepowodzenie jako sytuację bez wyjścia. Tak, także porażki powinno się ćwiczyć, ale w małych dawkach”[4] .
Trzeba zrobić coś większego niż wygrana w wyścigu – myślę. Tylko co? Będąc już w swoim domu, postanawiam, że rzucę wyzwanie największej rzece globu, Amazonce. Nie interesowało mnie jednak tylko jej przepłynięcie. Jako sportowiec chciałem bardziej wszechstronnych zmagań. Tak powstał pomysł na „amazoński trójbój”, czyli poruszanie się rowerem oraz canoe, a także bieg. Samo płynięcie już mnie nie interesowało. Przegrana w wyścigu z samym sobą zmusiła mnie do podjęcia innego wyzwania. Jeszcze bardziej ambitnego. Wymieszanie aspektów sportowych z eksploracją. To jest to!
Kilkanaście lat wcześniej, w 2002 roku, spotykam się z Piotrem Chmielińskim, człowiekiem, który jako pierwszy Polak w międzynarodowym zespole przepłynął w kajaku Amazonkę od źródeł do jej ujścia. Bardzo go szanowałem. W Warszawie podczas spotkania zorganizowanego z okazji wydania książki Z Nurtem Amazonki rozmawiamy o rzece. Kupuję egzemplarz i dostaję wpis autora: „Powodzenia na Kongo”. Miałem wówczas 23 lata i pragnąłem przepłynąć rzekę Kongo w Afryce. Niestety w tym regionie znów zrobiło się niebezpiecznie z powodu kolejnych starć między Tutsi i Hutu, przez co moja wyprawa nie mogła dojść do skutku. Spływ został odwołany. Pojechałem na Alaskę, gdzie w 76 dni przepłynąłem pontonem Jukon. I tak to się zaczęło. Wpis Chmielińskiego zapoczątkował moje zmagania z największymi rzekami świata. Zdawałem sobie sprawę, że będzie to duże wyzwanie, największe w moim dotychczasowym podróżniczym życiu. W kolejnych latach przepłynąłem rzeki: Mackenzie, Jukon, Lenę, a także Bałtyk w canoe z Bornholmu do Darłowa. Ale chciałem więcej. Zostałem zaproszony przez redakcję „Żagli” na prezentację do Warszawy. Na Targach Wiatr i Woda w 2013 roku opowiadam o przepłynięciu w canoe największej rzeki Syberii – Leny. Z grona słuchaczy wstaje Kazimierz Rabiński, przedstawiający się jako kajakarz. Niewysoki, z wąsem, w okularach.
– Gienieczko, ty nie przepłynąłeś Leny! Nie wierzę ci! Rzucam ci wyzwanie na dowolnej rzece. Muszę cię sprawdzić – dodaje.
Wstaję, podnoszę ręce. Przyjmuję wyzwanie.
– Za tydzień widzimy się na Dunajcu – oświadczam przy wszystkich.
Wówczas miałem tam treningi. Po spotkaniu rozmawiam z naczelnym miesięcznika „Żagle” i w emocjach przedstawiam ten atak na moją osobę. Redaktor uspokaja:
– Marcin, synku, jeszcze nie raz cię świat tak zaatakuje, zwłaszcza „dziwni” ludzie. Musisz pamiętać, że im większy sukces odniesiesz, tym więcej będziesz miał wrogów i niedowiarków. Na takie targi różni ludzie przychodzą.
Kajakarz Rabiński na Dunajec nie przyjechał. Odtąd jako jeden z moich oponentów daje mi siłę i motywację do działania. Wbrew pozorom bez nich nie istnieję. W ekspedycjach wyczynowych bez entuzjazmu i motywacji nie ma sukcesu. Moich oponentów przekułem w osobistą motywację. Musiałem to zrobić, inaczej bym psychicznie zwariował.
Jednak wir przygody pochłonął mnie w całości. Po nieukończonym wyścigu miałem możliwość po raz kolejny rozmawiać z Waldemarem Heflichem. Całkiem przypadkowo spotkałem go w marinie w Gdyni, kiedy spacerowałem ze swoimi dziećmi. Byłem wciąż podłamany przeżytym niepowodzeniem. Redaktor naczelny magazynu „Żagle” powiedział:
– Marcin, musisz wziąć to na klatę. To, czego doświadczasz, na przykład choroby, musisz wpisać w swój cykl życia jako wyczynowiec. To jest sport, to jest przygoda. Takie życie. Przypomnij sobie historię żeglarza, Zbigniewa Gutowskiego, który po sześciu dniach wyścigu musiał zrezygnować z samotnych regat dookoła świata Vendée Globe, gdyż, jak się okazało, uszkodzeniu uległ autopilot. Tam zaważył mechanizm, a u ciebie ból. Dopiero po takich upadkach możesz stwierdzić, czy naprawdę chcesz coś robić mimo cierpienia i chwilowej niechęci, czy też nie. Prawdziwy mistrz to taki, który wstaje po upadku.
Pomyślałem, że przecież ten facet ma wiedzę i duże życiowe doświadczenie. W końcu działa w tej branży tyle lat. Zna największych ludzi morza, jest komentatorem żeglarskich zmagań w Eurosporcie, robił film o Wandzie Rutkiewicz. Przegadał z nią wiele godzin, kiedy posądzono ją, że nie weszła na sam szczyt Annapurny. Być może ma rację? Postanowiłem, że zdobędę dwie największe rzeki płynące w zupełnie różnych strefach klimatycznych. Miałem zamiar pokonać w canoe Lenę, a później Amazonkę. Tę pierwszą już miałem za sobą. Ale jak zdobyć Amazonkę? Nigdy wcześniej nie byłem w Ameryce Południowej. Nie widziałem nigdy lasu tropikalnego. Podróż w tamten region to była dla mnie nowość.
* Korespondencja mailowa dość często przesyłana jest w pośpiechu i nierzadko posiada błędy. Redakcja w porozumieniu z autorem zdecydowała, aby w cytowanych fragmentach te błędy poprawić, co przyczyni się lepszemu zrozumieniu treści cytowanych wiadomości. (red.)
Człowiek z nową ideą w głowie to pomyleniec. Oczywiście, dopóki jego idea nie zatriumfuje.
Mark Twain
To była długa, kręta droga, ażeby wyrwać się z rutyny i ruszyć na Amazonkę, największą rzekę globu. Pracując na statku Discovery, chciałem jak najszybciej wyrwać się z tego letargu. Pływałem między portami Belgii, Holandii i Niemiec jako marynarz na masowcu. Woziliśmy węgiel. To był mój kolejny kontrakt na takiej jednostce. Praca niemalże 24 godziny na dobę. Było to strasznie przygnębiające, zwłaszcza gdy wykonywałem swoje obowiązki w święta Bożego Narodzenia. Skakałem po kontenerach w rotterdamskim porcie w nocy na wysokości siódmego piętra w padającym śniegu, a gdzieś tam w Polsce ktoś mi bliski łamał się opłatkiem. Praca męczyła mnie, ale i hartowała z każdym dniem moją psychikę.
Siedzę w kajucie i myślę. Dlaczego robię coś na siłę? Zastanawiam się, jak mój brat może pracować w Tesco, wstawać o 6:00 rano i codziennie robić to samo, mając dopiero 25 lat. Jak mój ojciec może robić to samo przez ponad 30 lat? Ludzie zapieprzają całe życie, po czym spoglądają na brzuch i nie mogą zrobić skłonu. Wybija im godzina, nierzadko w wieku 50 lat dowiadują się, że są chorzy na raka… i zaczyna się walka, która nie zawsze kończy się zwycięstwem. Jak się tworzy historię? Czy każdy może tworzyć historię? A może odpowiedź jest w tym powiedzeniu japońskim: upadnij siedem razy, wstań osiem…
Czy mój brat i ojciec kochają to, co robią? Czy nigdy nie mieli w sobie tyle siły, ażeby coś zmienić? Do czegoś innego się zmotywować i powiedzieć: Heniek, trzeba się ruszyć? Przecież śp. Aleksander Doba, kajakarz z Polic, miał 66 lat, kiedy przepłynął o własnych siłach kajakiem Ocean Atlantycki. Skąd on miał siłę na zmiany, na motywację? Na taką mobilizację już po osiągnięciu wieku emerytalnego. Dlaczego Piotr Pustelnik, mając 60 lat, zdobywa Koronę Himalajów? Pięciokrotnie próbował zdobyć szczyt Annapurny! Skąd ci ludzie biorą wewnętrzną siłę, będąc świadomi porażki?
Na statek przyjechałem z dwóch powodów: z silnej potrzeby poprawienia budżetu rodzinnego oraz dla przygody. Nie miałem też środków do życia (na koncie pozostało mi tylko 200 złotych), a trzeba było spłacać kredyt. Tyle że to już był mój kolejny kontrakt i straciłem motywację, ażeby czuć się Martinem Edenem z książki Jacka Londona[5]. Przeszedłem już tę szkołę twardnienia, którą musi przejść każdy podróżnik – ubarwiania CV. Teraz chcę robić coś, co kocham. Męczę się tutaj na statku, bo każdy kapitan ma swój styl zarządzania i w trakcie pierwszych dni pracy trzeba się do tego przyzwyczaić. Nim to się stanie, trzeba przez tydzień (w tym przypadku cały kontrakt, czyli 31 dni) znosić jego bezduszne krytyki, słuchać, że jestem do niczego. Tym razem po pięciu dniach pracy rzucił się z łapami i próbował mnie wyrzucić za burtę. Tak wygląda wkurwiony kapitan jednostki! Dlaczego? Bo nie w tej ręce trzymałem wąż do mycia pokładu, bo nie według jego szkoły założyłem liny na polerach, bo nie dolałem tyle oleju do silnika, bo źle naciągnąłem szpring dziobowy, bo niezgodnie z jego widzimisię zacumowałem statek do nabrzeża.
Wieczorami uczę się hiszpańskiego, aby znowu powstać z popiołu. Ile razy już to robiłem? Trzeba się ponownie zmobilizować. To jest najtrudniejsze w eksploracji oraz w życiu, zwłaszcza w prowadzonym „z dnia na dzień” w Polsce, gdzie motywacja w kryzysie. Aby osiągnąć duży sukces, trzeba czasami iść od porażki do porażki bez utraty entuzjazmu. To nie jest łatwe.
Mimo że wcześniej już tyle udało mi się osiągnąć, teraz znów szukam motywacji, jest mi coraz ciężej ją znaleźć. To mnie przeraża. Siedzę i myślę, co dalej. Nie chcę żyć tak, jak w tej chwili! Piszę SMS-a do żony. Ona nie czuje tego, co ja przeżywam, ponieważ aby coś zrozumieć, odczuć, trzeba być w centrum wydarzeń. Alicja nie przeżywa projektów związanych z ekspedycjami tak jak ja. Jest częściowo domatorką, jednak zawsze mnie wspierała, a przynajmniej okazywała to, na ile mogła. Chciałbym co prawda, by w większym stopniu starała się wejść, choć na chwilę, w moje buty… Nie mogę jednak nie zauważyć tego, że nigdy mi nie zabroniła wyruszyć w świat. To jest, było i będzie dla mnie największym wsparciem. Taki studencki wręcz luz. Czasami ten luz się kończy. A więc napisałem ze statku do niej SMS-a, że ja tak dalej nie chcę żyć. Mam 35 lat i nie chcę takiej monotonii i schematów. Świąt spędzanych na Renie i morzu. Robię to dla rodziny, którą kocham. Na statkach zacząłem pływać właśnie wtedy, kiedy urodził się Igor. Nie wystarczało nam pieniędzy wyłącznie z pisania reportaży czy wykładów, więc uzupełniałem budżet rodzinny pływaniem w żegludze śródlądowej. Zachęcił mnie do tego marynarz Stefan Czerwiński, z którym miałem możliwość odbycia kilku rejsów jachtem po Morzu Bałtyckim. Piszę do niej z nadzieją, że dostanę jakieś duchowe, cudowne wsparcie. Wcześniej rozmawiałem, a przynajmniej próbowałem jej o tym jakoś powiedzieć w drodze do Szczecina na Zlot Żaglowców. Próbowałem rozpocząć rozmowę o życiu, aby wyjaśnić jej mój sposób myślenia, moje rozumienie świata i moją potrzebę stawiania sobie kolejnych wyzwań. Nie wyszło.
Jeżeli chcę żyć inaczej, nie mogę popaść w rutynę i myśleć, że tylko standardowa praca może mi dać pieniądze na życie. Jeżeli w to uwierzę, to skończę z tym, co zacząłem dawno – szukaniem przygód na krańcach świata. Nie chcę wegetować, chcę oddychać pełną piersią, wykorzystywać życie na maksa. W tej chwili, tu na tym statku, ciężko się zmotywować, potrzebuję jakiejś otuchy. Szukam pocieszenia w książkach, moich przyjaciołach. Dzięki nim odnajduję radość i nadzieję. Od dwóch miesięcy walczę z samym sobą, ażeby się zmotywować, gdyż w tym roku oprócz prawa jazdy straciłem moją ukochaną babcię, która interesowała się światem, zwłaszcza Syberią. To u babci mieszkała moja rodzina przez wiele lat, gdy byłem dzieckiem. To tam o 5:00 nad ranem wstawałem i rozpoczynałem treningi biegowe. Z babcią przegadaliśmy wiele godzin o sporcie, dalekich podróżach.
Wciąż nie mogę pogodzić się z tym, że 10 miesięcy intensywnych treningów, w tym przepłynięcie Bałtyku z Bornholmu do Polski, poszło na marne. Podporządkowałem życie sportowe jednemu celowi, a z przyczyn zdrowotnych nie udało mi się go osiągnąć. Od dziecka uprawiałem sport, chciałem takim maratonem ukoronować te zmagania. Nie wyszło. Pech czy przeznaczenie?
Czasami myślę, że gdy nabieram sił, rozpędzam się, to Bóg mówi: „O nie, Gienieczko, nie tak szybko!”. Dostaję nokaut i padam na ziemię. Przegrywam całą tę batalię. Tak, czuję się przegrany, ale próbuję się podnieść. Na statek wszedłem z myślą, że przejdę metamorfozę, że się zmobilizuję, jednak moja żona tonuje mój zapał, gdyż przede wszystkim przejmuje się bytem naszej rodziny i muszę przyznać jej rację… Rodzina także jest ważna. Na dodatek wciąż wysłuchuję uwag kapitana, który nie zna angielskiego. To wszystko mnie przytłacza. Jak żyć?
Czytam książkę Beara Gryllsa Bezlitosny ocean. Przedstawia historię wyprawy otwartą łodzią typu RIB (Rigid Inflatable Boat), czyli tzw. szybką łodzią motorowo-ratowniczą przez lodowate wody północnego Atlantyku. Odnajduję tam jedno zdanie podróżnika sir Ranulpha Fiennesa, który powiedział: „Liczy się przede wszystkim utrzymanie kursu – wygrywa ten, kto wytrzyma do końca”. W 1996 roku ten słynny eksplorator, należący do The Royal Geographical Society, elitarnego klubu podróżników w Londynie, próbował dotrzeć na biegun południowy. Był to rok, w którym wybitny polarnik Børge Ousland, Marek Kamiński i właśnie Fiennes próbowali wykonać pierwszy trawers Antarktydy bez pomocy z zewnątrz. Po tygodniu marszu niespodziewanie zaatakowała Fiennesa właśnie kamica nerkowa, ledwie żywego zabrał go samolot. Kamiński miał wypadek, bo poniósł go za mocno żagiel od kitesurfingu, który miał przyśpieszyć jego marszrutę. Kamiński dotarł do bieguna, ale zrezygnował z dalszego napierania. Ousland osiągnął cel. Utrzymał kurs do końca. Fiennes parę lat później zdobył Mount Everest. Jak trzymać kurs, będąc rozchwianym emocjonalnie? Gdzie znaleźć w sobie to źródło motywacji? Co znaczy trzymać kurs? Kontynuować przygodę, którą zacząłem „tańczyć”, mając 18 lat w Puszczy Białowieskiej?
Myślę, że muszę zmartwychwstać jeszcze raz. Jestem Polakiem, a Polacy to ludzie, którzy odradzają się z popiołu. Przeszliśmy wiele wojen, Powstanie Warszawskie, ratowaliśmy ludzi z gett, zdobyliśmy zimą ośmiotysięczniki w Himalajach, pływaliśmy dookoła świata bez nawigacji. Podołam? Wpływamy na Morze Północne. Bujam się w koi i zastanawiam się, dlaczego moja wewnętrzna busola się rozstroiła. Marcin, zawalcz jeszcze raz. Marcin, obudź się. Uzmysławiam sobie, że najgorszą rzeczą, jaką można zrobić w obliczu kryzysu, jest bierne czekanie, aż on minie. Na szczęście tak nie jest, kiedy się wyznaczy cel ambitniejszy od poprzedniego, jeśli podejmie się kolejne wyzwanie. Trzeba czasami być Napoleonem. Kończy się mój kontrakt. Marzyłem o tym już od trzeciego dnia pracy, kiedy to pan i władca Discovery traktował marynarza jak rzecz. Lepiej miał u niego jego pies. Dzień przed wyjazdem siedzę na mostku kapitańskim.
– Marco, zobacz. – Pokazuję moją stronę internetową. – Tym też się zajmuję, tak pracuję. Traktowałeś mnie jak śmiecia. Ale postanowiłem, że wytrzymam. Dlaczego? Bo mam pomysł na kolejną książkę, a tacy ludzie jak ty dostarczają mi „ciekawych doświadczeń”. Poza tym nie widziałem bardziej marudnego faceta. Ciągle coś ci się nie podobało, że źle trzymam szlauch, inaczej liny zakładam na polery…
Ogląda w tym czasie stronę i robi wielkie oczy!
– To ty jesteś matrosem czy dziennikarzem?
– I jednym, i drugim, bo mam w tym kierunku wykształcenie. Jestem absolwentem dziennikarstwa, a także ukończyłem wszystkie niezbędne kursy, aby pracować na morzu i w żegludze śródlądowej.
Kapitan jest w szoku, zauważam, jak coraz więcej krwi uderza mu do głowy. Przełyka ślinę. Po czym bierze papierosa i mocno się zaciąga.
– Wy, ludzie z Zachodu, „zjednoczeni” pod banderą Unii Europejskiej, traktujecie ludzi z krajów byłego bloku sowieckiego bez żadnego szacunku. Czujecie się z zupełnie niezrozumiałych dla nas przyczyn lepsi… Rozumiem, że może w twoim kraju społeczeństwo jest przekonane o wyższości nad Polakami, ale tak nie powinni robić kapitanowie, którzy chcą utrzymać swoją pozycję. Jak będziesz tak robił, to nigdy nie spłacisz barki, która, jak sam powiedziałeś, jest bardziej banku niż twoja.
Jego oczy robią się mętne, ale wciąż słucha. Wygarniam mu wszystko to, co odczuwałem na własnej skórze, będąc na Discovery. Rozmowie przysłuchuje się jego żona, która w tym czasie wbija wzrok w ekran smartfonu i nawet na mnie nie spogląda. Nie wierzą, że ktoś może tak powiedzieć? Mówię szybko, pewnie, bez zająknienia. Czyli znowu jestem sobą. Oczywiście doskonale rozumiem to, że kapitan jest na statku szefem, jednak uważam, że nie powinien swojej władzy nad załogą wykorzystywać, aby podbudować własne ego. Uważam, że dowódca ma świecić przykładem. A przecież nie jest tak, kiedy ktoś cię szarpie, chce ci przyłożyć w twarz i powiedzieć: „Co ty, kurwa, frajerze robisz?”.
Dzisiaj to wszystko już się kończy, cała ta szarpanina nie tylko tutaj na statku, ale ze sobą. Przeszedłem upragnioną, ostateczną metamorfozę. Marco teraz widzi we mnie nie tylko matrosa, chcącego jedynie otrzymać wypłatę. Biorę książeczkę marynarza, patrzę mu w oczy. On uśmiecha się niepewnie. Dlaczego przerwałem ten kontrakt? Bo dłużej nie mogę znieść jego dyktatorskich zapędów, a po rozmowie z nim czuję, że on doskonale to zrozumiał. Po tej rozmowie, która bardziej przypominała chorobę morską, uświadomiłem sobie jedno – to jest czas na zmiany. Na koniec kapitan Marco każe mi podpisać dokument, że opuszczam dobrowolnie statek. Uśmiecham się i mówię, że ja nie opuszczam, na co on zaciska pięść i pokazuje papier, że firma, która mnie zatrudniła, poprosiła, żebym to podpisał.
– Nie ufasz mi? – krzyczy zirytowany kapitan jednostki.
– Oczywiście, że ci nie ufam!
Wówczas mi już nie zależało, czy będzie mnie kochał, szanował, czy też nie. Po prostu miałem go dosyć. Zgniótł kartkę i krzyknął:
– Wynoś się!
Byłem usatysfakcjonowany taką sytuacją jak nigdy wcześniej. Wiele razy, kiedy przebywałem w Kanadzie, spotykałem takich ludzi, którym pieniądze zrobiły krzywdę. To ludzie, którzy uważają się za królów życia, ale tak naprawdę zaklinają rzeczywistość, w której są od lat. Założyłem słuchawki swojego odtwarzacza MP3, włączyłem utwór Dżemu i jechałem szczęśliwy, że coś się kończy, a coś zaczyna, do Polski. W życiu trzeba wiedzieć, kiedy coś skończyć, a coś nowego zacząć. Ten kontrakt już nie był najważniejszy. Dosyć tego!
Kto błędy swe dostrzegł, więcej nie błądzi.
Lao-cy
Na wcześniejszym realizowanym kontrakcie zobaczyłem, jak w pobliżu mojej barki przepływa duży statek. Nazywał się Amazon. To właśnie wtedy postanowiłem, że w moim życiu musi jeszcze wydarzyć się coś bardziej ciekawego. Postanowiłem, że muszę wykonać jakiś zwrot. Już więcej nie powróciłem na statki jako marynarz.
Od 3 września 2013 roku rozpoczynam przygotowania do wielkiego triathlonu, czyli trawersu Ameryki Południowej, którego głównym założeniem jest pierwsze na świecie przepłynięcie Amazonki w canoe.
Po powrocie z kontraktu rozpocząłem żmudne przygotowania. Na samym początku odwiedziłem ambasadę Ekwadoru w Polsce. Placówką kierował Fabian Valdivieso Equiguren, który posiadał rozległe kontakty w swojej ojczyźnie. To dzięki niemu poznałem wielu wspaniałych ludzi. Ambasada Ekwadoru wydała specjalne pisma, które miały ułatwić mi przewóz canoe i sam spływ.
Najpierw postanowiłem przepłynąć dopływ Rio Napo, który wije się przez dżunglę Ekwadoru i Peru. Rzeka wpływa do Amazonki jakieś 100 kilometrów za największym nad królową rzek miastem w Peru – Iquitos. Firma C. Hartwig Szczecin postanowiła pomóc mi przetransportować canoe do Ekwadoru.
Nie chciałem od razu się rzucać na głęboką wodę, lecz zacząć od czegoś, co mnie wciągnie, wtajemniczy i nauczy pływania po równikowych rzekach. Ekwador leży po obu stronach najdłuższego równoleżnika Ziemi, stad nazwa Ecuador, co po hiszpańsku znaczy „równik”. Ponadto właśnie z tego kraju ruszyły pierwsze wielkie ekspedycje w głąb Amazonii.
Właśnie rzeką Rio Napo jako pierwszy spłynął do Atlantyku Francisco de Orellana. Tę wyprawę opisał podróżujący z nim dominikanin Gaspar de Carvajal. Do ujścia Rio Napo do Amazonki dotarli 12 lutego 1542 roku. To właśnie nad Czarną Rzeką (Rio Negro) szukali El Dorado. Podczas ekspedycji ośmiu jej uczestników poniosło śmierć. Do oceanu dotarli 26 sierpnia 1542 roku. Francisco de Orellana jako pierwszy przemierzył kontynent Ameryki Południowej, płynąc właśnie Rio Napo i Amazonką. To też miało dla mnie duże znaczenie, żeby podążać jego śladem, zaczynając właśnie od Napo[6].
Gdy w mojej głowie zrodził się pomysł przepłynięcia Amazonki, nie miałem zbyt wiele pojęcia o Ameryce Południowej, o jej zagrożeniach, nie znałem ani jednego słowa po hiszpańsku ani portugalsku. Naukę języka hiszpańskiego rozpocząłem u pewnej Peruwianki z Sopotu, która już od 15 lat mieszkała w Polsce. Udało mi się poznać także Łukasza Czeszumskiego, który podróżował jako reporter po Ameryce Południowej. Nie jest typem sportowca. Wysoki, niemalże dwumetrowy blondyn ma jednak postawę zawodnika MMA. Umówiliśmy się na spotkanie w Sopocie na Monciaku, aby omówić szczegóły ewentualnej współpracy. Uścisk jego dłoni podpowiadał mi, że jest silnym facetem. Kochał Amerykę Południową. Znał jej realia, ale nie miał pojęcia o pływaniu w canoe po rzece. Mieszkał 3 lata w Boliwii, podróżował dużo po Meksyku. Interesował go świat przestępczy, mechanizm jego działania. Swoje przeżycia starał się przelewać na papier. Wcześniej próbował się nająć do Legii Cudzoziemskiej, lecz nie podołał trudom i odpadł w eliminacjach. Po jednej z wypraw do dżungli przechodził ciężką malarię, ale i z tego się wylizał. Miał wiele różnych doświadczeń, których ja nie posiadałem.
Na kolejnym spotkaniu napiliśmy się wódki. Chciałem, ażeby nasza znajomość jakoś bardziej zaiskrzyła. Opowiadał, że z dziennikarstwa chleba nie ma, więc szukał pracy jako ochroniarz. Na co dzień pracował, wykonując zdjęcia rentgenowskie. Ma zieloną kartę wjazdową USA, może tam pracować i wjeżdżać legalnie. Raz w roku jedzie do USA, żeby podtrzymać te dokumenty emigracyjne. Tam też mieszka jego mama oraz brat. On sam nie zdecydował się nigdy na stałe tam zamieszkać. Nie wspominał też o swoim ojcu, tak jakby go nie było. Nigdy mi nie powiedział, dlaczego nie ma więzi z rodziną. Nie wnikałem w jego życie osobiste. Mieszkał w Gdańsku z dziewczyną. Zapalił się do mojego projektu na moich zasadach. Chciał zobaczyć dżunglę z canoe, z rzeki. Zorganizowałem fundusze, by w całości opłacić jego podróż: żywność, samolot, transport itp. Podpisaliśmy porozumienie i zaczęliśmy razem przygotowywać się do projektu. Łukasz był zdziwiony, że wymagam od niego podpisania jakiegoś porozumienia.
– Z bratem też podpisujesz takie porozumienie? – Irytuje się, że wymuszam na nim podpisanie dokumentu.
– Łukasz, takie porozumienie zawsze podpisuję, czy to jesteś ty, czy to byłby sam Jezus Chrystus. Zawsze! Wcześniejsze rozczarowania z poprzednimi partnerami na wyprawach zmusiły mnie do takiego podejścia. Wiesz dlaczego? Bo nie używam słów „zdzwonimy się”. Większość ludzi wykazujących najpierw prawdziwy zapał do przedsięwzięcia, później się od niego oddala i w końcu odchodzi. Widzą wiele przeszkód i im się odechciewa. Ja tego nie uznaję. Na papierze wszystko jest jasne i zrozumiałe, każdy wie, co musi zrobić, jakie są jego zadania. Wspólne ustalenia.
W rozmowie podczas kolejnego spotkania wyjaśniam:
– Mam nadzieję, że rozumiesz. To dla naszego dobra. Lubię konkrety spisane na papierze, jasne sytuacje.
Oświadczenie
Zrealizowanie ekspedycji – przepłynięcia canoe głównego dopływu Amazonki Rio Napo (1070 km) „Amazon Expedition 2014”
Ja, niżej podpisany, Łukasz Czeszumski ur.
legitymujący się dowodem
zamieszkały w
oświadczam, że zgadzam się na warunki zamieszczone w oświadczeniu oraz załączniku (kalendarz wyprawy) dotyczące wyprawy (start między 1 sierpnia a 4 sierpnia, trwającej do 1 września 2014) postawione przez Marcina Gienieczko i zobowiązuje się do przestrzegania następujących zasad:
1. Wszystkich uczestników wyprawy łączy świadomość wagi zadania, jakiego się podjęli.
2. Wszystkie partykularne interesy muszą być podporządkowane interesom projektu.
3. Wszyscy uczestnicy wypełniają zobowiązania wobec organizatora.
4. Decyzje lidera są niepodważalne i nikt nie może pomniejszać jego autorytetu.
5. Dyscyplina, niekiedy surowa, jest niezbędna do realizacji przedsięwzięcia wymagającego ścisłej współpracy.
6. Uczestnicy wyprawy będą odnosić się poprawnie do tragarzy, przewodników i miejscowej ludności.
7. Ten, kto przed podróżą lub w czasie jej trwania wycofuje się bez ważnego powodu (choroba, wypadek, śmierć w rodzinie), traci wszelkie prawo do ewentualnych zysków z przedsięwzięcia, z którego rezygnuje. Musi jednak uczestniczyć we wszystkich kosztach, gdyż jego rezygnacja nie może finansowo obciążać innych.
8. W razie poważnego naruszenia zasad uczestnik może być usunięty z grupy.
Porozumienie, takie jak to zawarte z Łukaszem Czeszumskim, zazwyczaj podpisuję z każdym uczestnikiem wypraw. Takie samo porozumienie zawarłem, w późniejszym czasie, z Mirosławem Rajterem – członkiem wyprawy do źródeł Amazonki – oraz z Gadielem Sánchezem Riverą, który pomagał mi na poszczególnych etapach w trakcie płynięcia nurtem największej rzeki świata.
Z Łukaszem odbyliśmy parę treningów. Nauczyłem go pływać solo i w duecie. Przepłynęliśmy około 100 kilometrów Wisłą, ćwiczyliśmy także na Zatoce Puckiej. Kiedy widział na mapie, jak Amazonka wije się w dżungli, zastanawiał się, jak można przepłynąć tak małą łódeczką taki bezmiar wody. Jako nieopierzony kajakarz odczuwał wciąż, że woda jest zagrożeniem, nie partnerem. To nie był jego żywioł, ale chciał posmakować czegoś innego. Parę miesięcy przed wyjazdem doszło do zgrzytu między nami, gdyż, jak to Łukasz określił, za mocno na niego naciskam podczas przygotowań. Przytoczył zdanie poznanego Kanadyjczyka, który mi kiedyś pomagał: „Gienieczko to gość, który robi wszystko, wspinając się po plecach innych”. Ja natomiast czułem się wtedy dokładnie tak, jakby ktoś mi „łaził” po plecach.
Ludzie nie lubią konkretów, zobowiązań. Krzysztof Wielicki, organizując wyprawę na K2, jako lider i szef też się wspinał dosłownie na plecach innych. Wielicki nie odpuszczał nawet w sprawie czosnku, który trzeba było dzielić do porcji obiadowych. Można się o tym przekonać, oglądając chociażby dokument W cieniu K2[7]. Łukasz takiego podejścia nie rozumiał. Wydawało mu się, że organizował do tej pory profesjonalne projekty.
Kiedy organizuję projekt, zamieniam się w żołnierza wysłanego na najważniejszą w swoim życiu misję specjalną. Przyjmuję rytm pracy, który nie wszystkim się podoba, ale doprowadza mnie do celu. Znika uśmiechnięty facet na luzie. Będąc wyrazistą postacią, za swoje poglądy płaci się najwięcej. Zazwyczaj później staje się wrogiem swoich kolegów. Po paru miesiącach przygotowań nie każdy wytrzymuje ze mną takie podejście organizacyjne.
Od Jacka Pałkiewicza, polskiego podróżnika, który od wielu lat zgłębiał wiedzę o źródłach Amazonki, dostałem namiary do Jacka Lisickiego, Polaka mieszkającego w Peru. Drogą korespondencyjną obiecał, że pomoże mi w organizacji projektu. Jesienią 2013 roku przyleciał do Polski. Zjedliśmy kolację, podarowałem mu swoją książkę Kierunek Północ o wędrówce przez Kanadę i Syberię. Zaczęliśmy rozmawiać, snuć plany. Jacek odradzał mi wyprawę przez strefy handlu kokainą.
– Tam jest zbyt niebezpiecznie! – rzucił, gdy przedstawiłem mu pierwsze plany. – Rozpocznij płynięcie od Atalai, gdzie jest znacznie mniej zagrożeń – wyjaśniał, popijając piwo.
Jednak wcale nie brałem tego pod uwagę. To nie było w moim planie. Rozłożyłem przed nim mapy rzek Apurímac, Ene, Tambo i Ukajali. Spoglądał na mnie z niedowierzaniem, że chcę się zapuścić w tamte rejony. Popijał kolejne piwo. Jacek od wielu lat mieszkał w Peru, znał tamten region i zagrożenia, ale nie wiedział, jak do niego podejść. Wyprawy ekstremalne nie były jego żywiołem. Podobno kiedyś chciał zostać księdzem, ale zrezygnował z sutanny. Zostawił kościół, zajął się biznesem. Pomagał też ludziom w dżungli jako wolontariusz. Jednak ściskając jego dłoń, nie miałem przekonania, że może się zaangażować. Gdy był w Warszawie, obiecał, że pomoże mi w organizacji. Potraktowałem to poważnie, zaufałem. Kiedy mój przyjaciel, pilot Sławomir Knap, przyleciał do Limy służbowo, rozmawiał telefonicznie z Jackiem i ten nadal podtrzymywał chęć wsparcia i zakupu map. Obiecał Sławkowi, że będzie mi pomagał. Nie dotrzymał słowa. Później przestał się odzywać. Łukasz, jako bywalec tamtego świata, napisał:
Nasi rodacy w Ameryce Południowej to często straszni panikarze, musisz na to uważać. To ludzie inteligentni, przyjemni, mili do spędzania czasu i często snują wiele ciekawych historii, ale na eksploracji niespecjalnie się znają. Jakbym słuchał ich rad, to nigdy bym nie poznał kontynentu.
To typowe dla ludzi, którzy nie czują przygody, a zwłaszcza takiego ambitnego planu i rytmu, który narzuciłem. W eksploracji trzeba wiedzieć od początku do końca, co chcesz zrobić i jak to ma wyglądać. Miałem swój plan i tego się trzymałem. Podczas wymiany korespondencji Piotr Chmieliński zaproponował mi, abym podróż łódką rozpoczął na Rio Napo i wpłynął tym dopływem do Amazonki, a następnie dalej do samego Atlantyku. Nie brałem tego wcale pod uwagę.
Kiedyś płynąłem w rejs na Ziemię Franciszka Józefa jachtem Panorama. Kapitan Remigiusz Trzaska postanowił dopłynąć do Wyspy Niedźwiedziej opisywanej przez pisarzy Centkiewiczów. W przeszłości u wybrzeża tego lądu zatonął jeden z jachtów polskich. Dowódca chciał to miejsce zobaczyć. Większość naszej załogi była niezadowolona z tej decyzji. Kapitan widział to, ale nie zwracał uwagi. Po zakończonym rejsie powiedział tylko: „Każdy lider, kapitan ma wyobrażenie o swoim rejsie, który organizuje, i trzeba się tego trzymać”. Nawiązał tym do sugestii buntowniczej załogi, która wówczas już chciała dopłynąć do brzegów Norwegii.
Podczas przygotowań do wyprawy pisałem z wieloma podróżnikami, którzy eksplorowali Amerykę Południową. Jednym z nich był także Wojciech Cejrowski, który namawiał mnie, abym zamiast wysyłać w kontenerze canoe do Ekwadoru, zakupił używane drewniane czółno u miejscowych Indian i nim popłynął.
Pański projekt jest wprawdzie czasochłonny, ale logistycznie dosyć prosty. Każe Pan sobie dostarczyć łódkę drogą morską w górę Amazonki do najdalszego punktu, a sam Pan tam dociera drogą lotniczą, a potem naziemną. No i w ogóle po co zabierać łódź? Ja kupuję na miejscu, a potem wyrzucam, sprzedaję lub daję moim przewodnikom jako część honorarium. Lokalne łodzie mają takie zalety, że każdy potrafi je naprawić oraz nie przyciągają uwagi.
Aleksander Doba – słynny polski kajakarz, kiedy spróbował pływania takim zakupionym u Indian canoe po rzece Marañón, lewym dopływie Amazonki, napisał w swoim elektronicznie prowadzonym dzienniku (który jest już niedostępny w sieci):
Przewodnik zapakował nasze bagaże do kanu – tak tutaj nazywają łodzie, którymi pływa się w rezerwacie. Łodzie te najczęściej wykonywane są z jednego pnia drzewa (nasza też). Są bardzo zużyte i mocno cieknące. Ja jako kajakarz ze zdziwieniem patrzyłem, jak odmiennie niż w Europie pływa się łódkami. Tutaj sternik łodzi (kapitan) siedzi z przodu (nawet jeśli płynie sam). Złapałem wiosło i starałem się wiosłować, z czym nie miałem problemów, chociaż było niewygodnie, bo siedziałem nisko, a łódka w miejscu mego siedzenia była najszersza. Próbowałem samodzielnie płynąć łodzią na ich i na europejski sposób, szukając istoty odmienności pozycji, jej zalet lub wad. Jednak europejski sposób płynięcia (sternik siedzi z tyłu) zdecydowanie dla mnie ma więcej zalet i jest bardziej użyteczny.
Wojciech Cejrowski nie znał dokładnie moich planów. Nie wiedział, że chcę popłynąć aż od San Francisco rzeką Apurímac. Dla niego i wielu innych Amazonka zaczynała się od Iquitos, gdzie leniwie płynęła już w stronę Brazylii. Ponadto ja zamierzałem pływać po rzekach Ameryki Południowej, aby zrealizować wyzwanie sportowe, nie rekreacyjne czy turystyczne. Organizując projekt o roboczej nazwie „Amazonka”, słuchałem wielu ludzi, ale mocno trzymałem się wyznaczonego przez siebie kursu. Nie zbaczałem.
Miesiąc przed wyjazdem do Ekwadoru w ramach przygotowań kondycyjnych startowałem w Gołdapi na Mazurach w 1/4 Irion Triathlon, mistrzostwach Polski amatorów. Zaliczyłem 0,95 kilometra płynięcia w jeziorze, 45 kilometrów jazdy na rowerze i 10,55 kilometrów biegu. Czułem się kondycyjnie przygotowany do projektu. Psychicznie też otrząsnąłem się po fatalnym finiszu na Yukon River Quest. Miałem wokół siebie wiele osób, bezinteresownie wspierających wyprawę. Dyrektor marketingu firmy Kapsch Poland napisał do mnie maila:
Panie Marcinie,
gratuluję pasji, trzymam kciuki! A jako były sportowiec, z sympatii i zrozumienia, zrobię co w mojej mocy, aby spoił Pan budżet tej wyprawy.
Pozdrawiam,
Krzysztof Gorzowski
Gorzowski był w kadrze Polski w pływaniu. Znał się z pływakiem Arturem Wojdatem – uczestnikiem Igrzysk Olimpijskich. Krzysztof to jedna z tych osób, dla których liczy się dane słowo. Cenił sportowe ambicje. Po zakończeniu kariery pływackiej zajął się biznesem. Został nagrodzony tytułem Człowieka PR Roku 2012 w branży teleinformatycznej. Uważam, że to właśnie ta pierwsza prawdziwa pasja, w wypadku Krzysztofa pływanie, oraz dążenie do jej realizacji wyrabia w nas ambicje osiągania sukcesu także na innych polach.
Przed wyjazdem do Ameryki Południowej musiałem wykonać szereg szczepień. W Instytucie Chorób Tropikalnych w Gdyni spotkałem dr. med. Leszka Mayera, który ostrzegł mnie, żebym nie oddawał moczu do rzeki, gdyż wandelie (inaczej zwane kandyrami), niewielkich rozmiarów ryby, mogą dostać się do cewki moczowej, kiedy tylko wyczują smak moczu, przypominający smak osocza krwi. Usunięcie takiego nieproszonego gościa można wykonać tylko operacyjnie.
Zaopatrzyłem się dodatkowo w tabletki Malarone, które miały mnie chronić przed malarią, tropikalną chorobą roznoszoną przez komary. Zaszczepiłem się ponadto na dur brzuszny, meningokokowe zapalenie opon mózgowych, wściekliznę i cholerę. Byłem gotów na wyjazd, choć nadal całkiem nieświadomy tego, co mnie czeka. Wizja przygody porwała mnie niczym górska dzika rzeka.
Chwałę wielkich ludzi należy zawsze mierzyć środkami, którymi posłużyli się, aby ją zdobyć.
François de La Rochefoucauld
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
[1] R. Messner, Moje życie na krawędzi, tłum. Małgorzata Kiełkowska, Katowice 2008.
[2] Skala trudności rzek została stworzona przez American Whitewater Association i jest stosowana na całym świecie. Składa się z sześciu stopni, z czego sześć oznacza szlak najtrudniejszy, a jeden najłatwiejszy. Czytelników zainteresowanych poznaniem szczegółów tej klasyfikacji odsyłam do polskiej strony Wikipedii: https://pl.wikipedia.org/wiki/Skala_trudno%C5%9Bci_szlak%C3%B3w_kajakowych.
[3] Jest to skrót opisujący kanadyjkarzy startujących w wyścigu solowym.
[4] R. Messner, Moje życie na krawędzi, tłum. Małgorzata Kiełkowska, Katowice 2008.
[5] Por. J. London, Martin Eden, tłum. Tomasz Tesznar, Kraków 2005.
[6]Francisco de Orellana, [w:] Wikipedia. Wolna encyklopedia, https://pl.wikipedia.org/wiki/Francisco_de_Orellana.
[7] R. Wichrowski, W cieniu K2, TVP, 2003.
Zatańczyć z Amazonką, czyli jak zrealizowałem wielki triathlon przez Amerykę Południową
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8219-397-8
© Marcin Gienieczko i Wydawnictwo Novae Res 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Novae Res
Korekta: Emilia Kapłan
Okładka: Grzegorz Araszewski
Mapa: Grzegorz Araszewski
Wydawnictwo Novae Res
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Wydawnictwo i Autor dziękują firmie Krajowa Spółka Cukrowa S.A. za wsparcie finansowe publikacji.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek