Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie ma jednej prawdy o pegeerach, mimo że wszystkie powołano do życia jednym dekretem i zamknięto jedną ustawą. Miały gwarantować wydajność, stabilne zatrudnienie i postęp techniczny wsi. Na niemal pół wieku zdominowały jej pejzaż, choć tworzono je również na terenie miast. Jednak rzeczywistość zweryfikowała wielkie plany i propagandowe postulaty władzy. Jak się okazało, każde państwowe gospodarstwo rolne było osobnym organizmem, zarządzanym lepiej lub gorzej.
Poszukując prawdy o codzienności ich mieszkańców, Bartosz Panek zadaje pytania: ile naprawdę wiedzieli rządzący o funkcjonowaniu kombinatów? Jak wyglądało życie ludzi, którzy wzięli udział w tym wielkim projekcie? Jak od środka wyglądał proces prywatyzacji? Jakie są materialne i niematerialne ślady po pegeerach? I wreszcie – czy popegeerowskie pochodzenie wciąż jest stygmatem? Rozmawia z dyrektorami wzorcowych kombinatów, którzy czasy postępu, usystematyzowanej pracy i zorganizowanego życia po godzinach wspominają z nostalgią. O ciężką pracę w często spartańskich warunkach pyta tych, którzy – zmęczeni okupacją i tułaczką – z różnych zakątków Polski przyjeżdżali w poszukiwaniu zatrudnienia. Wczytuje się w artykuły, opracowania naukowe, śledzi relacje mediów, które otwarcie mówiły o rzekomo wyuczonej bezradności mieszkańców pegeerów. Sprawdza też, co zostało z kombinatów trzydzieści lat od ich likwidacji.
Zboże rosło jak las to reporterska próba odpowiedzi na pytanie – czy wszędzie było aż tak źle?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 380
W serii ukazały się ostatnio:
Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce (wyd. 2)
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 4)
John Vaillant Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii
Harley Rustad Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach
Bartek Sabela Wędrówka tusz
Jamie Bartlett Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu
Małgorzata Nocuń Miłość to cała moja wina. O kobietach z byłego Związku Radzieckiego
Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej (wyd. 2)
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą
Tomáš Forró Gorączka złota. Jak upadała Wenezuela
Douglas Preston, Mario Spezi Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy
Piotr Lipiński Wasilewska. Czarno-biała
Agnieszka Pikulicka-Wilczewska Nowy Uzbekistan
Taina Tervonen Grabarki. Długi cień wojny w Bośni
Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych
Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach (wyd. 2)
Anna Bikont Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 3)
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 3)
Bartosz Żurawiecki Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce
Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania (wyd. 2)
Amos Oz Na ziemi Izraela (wyd. 2)
Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce (wyd. 2)
Sam Knight Biuro przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość
Katarzyna Kobylarczyk Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty (wyd. 2)
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 6)
Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem (wyd. 2)
Derek Scally Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem
Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych (wyd. 2)
Murong Xuecun Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu
Bradley Hope Pokonań Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi
John Treherne Zbrodnia w raju. W poszukiwaniu utopii na Galapagos
Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 3)
W serii ukażą się m. in.:
Jacek Hołub Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 3 rozszerzone)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce: Państwowe Gospodarstwo Rolne w Szestnie, 1975 rok (autor nieznany). Dzięki uprzejmości Muzeum Narodowego Rolnictwa i Przemysłu Rolno-Spożywczego w Szreniawie
Wybór fotografii Bartosz Panek i Przemysław Pełka
Dołożono wszelkich starań, by odszukać właścicieli praw autorskich fotografii wykorzystanych w książce. W przypadku ewentualnych niejasności wydawca zapewnia, że prawa wszystkich właścicieli będą respektowane.
Copyright © by Bartosz Panek, 2024
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Anna Mirkowska
Korekta Julia Żak / d2d.pl, Sandra Popławska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Książka powstała dzięki stypendium artystycznemu m.st. Warszawy
ISBN 978-83-8191-915-9
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
Wołowiec 2024
Wydanie I
Krzysztof, Zakoniczyn, województwo pomorskie
Powiem ci, jak było za dzieciaka: nikt nie chodził głodny. Pamiętam, że przed świętami po mięso przyjeżdżali taksówkarze. A wtedy w pegeerze to się cuda działy. Przez jedną noc świnia rosła o dwadzieścia pięć kilo. Po prostu brało się swoją, bo każdy coś trzymał przy domu, żeby sztuki się zgadzały w rachunkach, no i wiesz, tę swoją dziesiątkę odstawiało się do chlewika, a zabierało trzydziestkę piątkę, która szła pod nóż dla miastowych. Bo świnia to świnia, nie?
Jeździł taki gościu, który to zabijał. I on potrafił – bo nie wiem, czy wiesz, najpierw musisz ze świni spuścić krew – on potrafił wziąć słoik ciepłej krwi, taki po dżemie, i wypić duszkiem. No wampir! A później to już go wozili pijanego do innych wsi, bo była i wódka, i bimber, no takie czasy fajne. Tego świniaka się uderzało, ale tak porządnie, później było poderżnięcie gardła i rozwieszanie na drabinie, żeby krew obciekła, no i jeszcze opalanie lampą. Wszystkie gówniarze na to patrzyły.
W niedzielę był rosół z kury. Zawsze. W sobotę była bania, bo łazienek za bardzo wieś nie miała. Ale wszyscy chodzili z czystymi tyłkami. Tam w ogóle byli tacy ludzie, starsi już, co do miasta może dwa razy w życiu pojechali, tylko żeby coś w urzędzie załatwić. Chociaż teraz cała wioska już jest w mieście, bo do centrum siedem kilometrów, no i zawsze jeździł autobus.
Herbatę chcesz, kawę?
*
Mój pegeer nazwę miał krzyżacką, ale to była wioska smerfów. Stał jeszcze pałac, a w pałacu zrobili biura. Obok był staw. W parku drzewa. Dalej trzy obory, stodoła i chlewiki, bo najwięcej to się hodowało świń.
Byliśmy najmniejszą rodziną. Mama mówiła, że nie ilość, tylko jakość się liczy. Dlatego urodziła dwójkę. Tata był magazynierem i pracował całe dnie, bo chciał, żeby mama zajmowała się domem. Do roboty szedł pół minuty, wystarczyło przejść przez ulicę. Oszczędność czasu była. Wiesz, co jeszcze było? Komfort, że zawsze będzie tak samo. Dlatego wioska produkowała… no, ludność. Jedna znajoma miała jedenaścioro dzieci. Jedenaścioro, wyobrażasz sobie takie coś? Dziś to by miała pięć tysięcy. Rodziły się te dzieciaki rok po roku, najczęściej w domu, a ostatnie to nawet w polu, bo karetka nie zdążyła dojechać. Jedno koło drugiego spało, jedno drugiego karmiło. I tam był alkohol, przecież te dzieci to po alkoholu były produkowane. Żebyś ty, chłopie, zobaczył! Patola, jakich mało. Mało tego, ta sąsiadka pochodziła z rodziny, gdzie było dziewięcioro, i sąsiad też. Na komunię wynajmowali salę gimnastyczną. Kiedyś, może kojarzysz, dzieci wpisywało się do dowodów osobistych, takich książeczkowych. Była specjalna wkładka z rubryczkami. A on, ojciec tej jedenastki, był traktorzystą. I raz jechał przez pole, a milicja zobaczyła, że wężykuje. No to go zatrzymali i wyszło, że wcześniej wypił. Ale jak zobaczyli, że w tej wkładce ma wpisanych jedenaścioro, to tylko wyłączyli mu ciągnik i zabrali kluczyk. Z litości nie zrobili mu żadnej sprawy. Było jeszcze takich paru, ale już nie z jedenastką. Oni wszyscy, jak robili dzieciaka, wiedzieli, że robota w polu zawsze się znajdzie.
Ten, co pracował w pegeerze, dostawał mieszkanie, kartofle i inne cuda. Mleko takie, że jak nastawiłeś na zsiadłe, od razu się masło wytrącało! Wszyscy wokół mogli nie mieć prądu, ale u nas energii nigdy nie brakowało. Świnie, jak się prosiły, musiały leżeć pod lampami, bo inaczej byłyby straty. I my z nimi byliśmy chronieni przed awarią. Było jak w inkubatorze.
Wnętrze mieszkania w pegeerowskim bloku w kombinacie rolniczym w Górznie. Przy stole Jan Bąbka – długoletni wzorowy traktorzysta, odznaczony odznaką Przodownika Pracy Socjalistycznej, wraz z żoną, 1978
Źródło: Muzeum Narodowe Rolnictwa w Szreniawie
Pytasz, o czymśmy marzyli? Eh… Nie myślałeś, żeby się dorabiać ani budować. No, może żeby pójść na studia albo chociaż do technikum, bo ze wsi to raczej szło się do zawodówek. Ludzie widzieli wtedy to, co pokazywała telewizja. Świat był taki, jaki oglądałeś na ekranie. Jedna była telewizja i jedna była partia. I przez to nie było marzeń. Ludzie żyli tu jak gęsi karmione przez rurkę, zewsząd deputaty i przydziały. Jak byłeś z pegeeru, to miałeś w pegeerze zostać i produkować jedzenie dla miasta. Ten, co chciał się wybić, musiał uciekać. Stać się kimś. Ja miałem warunki, żeby iść dalej, ale z pegeerowskich pensji nie starczało na stancję. Zaczepiłem się dopiero po wojsku.
Ale co ci chciałem rzec… U nas zawsze było wesoło. Zimą to biegaliśmy po lodzie na cieniutkich podeszwach. I jak nogi marzły, to matki korzystały ze starych metod, nogi moczyło się we wrzątku z solą, nikt nie łykał nawet aspiryny. Zabrakło ci cukru, to szedłeś do sąsiada ze szklaną i pożyczałeś. Taka była solidarność, kurde, niesamowita, że wszyscy oddawali. Albo w lecie szło się łąką i rwało szczaw. Rósł, po prostu rósł, obsikany przez psy i krowy. Ale tego szczawiu się nie myło. Brałeś garść i zjadałeś, przegryzałeś pajdą chleba. Na wakacje mogliśmy jechać, ale mieliśmy tak dobrze, że mało kto chciał. Bo u nas był staw, niedaleko jezioro, paczki na Dzień Dziecka. Syn mi powiedział kiedyś takie zdanie: „Jak ja wam zazdroszczę tej młodości!”.
Młodzi pouciekali z wioski, zanim jeszcze pegeery zaczęły upadać. Wtedy poznikały wszystkie chlewiki. Został pałac niemieckiego dziedzica, staw i trochę drzew. Mam takie zdjęcia, jak wchodził deweloper i robił demolkę, żeby ludzi wykurzyć, bo stawiał bloki. Dawał nowe mieszkania za te stare państwowe, może trochę mniejsze. Masz rację, że lepsze. Ale szkoda było patrzeć, jak rozwala pegeer. I teraz wyobraź sobie człowieka siedemdziesięcioletniego, który ma jakieś psy, gołębie jakieś, pomidory hoduje przy domku. On ma iść do bloku?
Myśmy z żoną założyli działalność. Mieliśmy pierwszy w Polsce prywatny autobus, przegubowego ikarusa. Jeździliśmy po giełdach samochodowych, po rynkach. Z demobilu kupiłem kuchnię polową, nyska ją ciągnęła po drodze. Do tego interesu wkręciłem jeszcze brata, na tabliczce napisaliśmy: „Gastronomia obwoźna”. Kiełbasy na gorąco, bigos, takie rzeczy. Wtedy zarabiało się na tym miliony. Do portfela tego nie włożyłeś. Okręcałem je gumką i trzymałem za pasem. Jakoś dało się żyć, ale teraz to mówię, że jak chcesz mieć kłopoty, to załóż działalność. No bo tak, jak masz gastronomię, to karmisz sanepid, karmisz skarbówkę i zusy.
Parę lat po tym, jak komuna się rozpadła, poleciałem do Niemiec do roboty w masarni. Odkułem się, przywiozłem marki. Kupiłem za to dwa sklepy, no i urodziły się dzieci.
Teraz mieszkam w samym centrum. Dwa kroki do taksówek, na dworzec. Bez przesiadek możesz nawet do Wiednia. Lotnisko pół godziny stąd. Ale marzę, żeby mieć coś na wsi. Chatkę, żeby się zaszyć, porzeźbić w kamieniu… Widzisz te brzozy za oknem? Przywiozłem je ze wsi, bo chciałem tu przenieść moją wioskę smerfów. Wcisnąłem ją między samochody i bloki.
Pracę mam na zmiany, dziś jadę na nockę. Do emerytury dwa lata.
I powiem ci, Bartek, najlepsza praca, jaka jest, nawet byle jaka, to jest państwowa.
I to samo powtarzam synowi.
Pegeery miały być słońcem polskiej wsi – gwiazdą, wokół której krążą planety chłopskich zagród. Miały na zawsze zdjąć klątwę folwarcznej podległości w opozycji do chłopskich porządków i gospodarskiego rozumienia świata. Stały się jednak reinterpretacją folwarku.
W państwowych gospodarstwach rolnych osiadła nowa czeladź – chlewmistrzowie, dojarki, owczarze, magazynierzy, fizyczni i fizyczne. Wynik pegeeru w mniejszym stopniu zależał od ich pracy, niż ich życie zależało od pegeeru. Z biedy i nędzy wstępowali w pierwszy krąg dobrobytu, obejmujący mieszkanie z łazienką, regularną wypłatę, prawo do urlopu i deputatów. Fundusz zakładowy gwarantował im premie i trzynastki, pracownicy działów socjalnych organizowali wycieczki do teatru i do kina. A zdarzało się i tak, że to teatr przyjeżdżał do pegeeru. Ta wygoda mogła uzależniać, bo kombinat rolny dawał poczucie bezpieczeństwa jako patron i opiekun, a przede wszystkim jako chlebodawca. Pionowa struktura nie musiała narzucać podporządkowania, choć byłoby to zgodne z jej charakterem. Wystarczyło, że uruchomiła w ludziach trwałe strategie adaptacyjne. Kolejne pokolenia chciały żyć tak, jak żyli ich rodzice – przewidywalnie i spokojnie.
Pegeery, okrzyknięte przez propagandę specjalistycznymi fabrykami mięsa, mleka i zboża, wypełniły pustkę po folwarkach, junkierskich posiadłościach, majątkach ziemiańskich, gospodarstwach łemkowskich czy ukraińskich. W pierwszych latach po II wojnie światowej (wtedy jeszcze jako Państwowe Nieruchomości Ziemskie) miały przyspieszyć odradzanie się zniszczonego rolnictwa i wykarmić ludzi – zmęczonych okupacją, tułaczką, gotowych do odbudowy kraju. Po przełomie politycznym w 1956 roku, który oznaczał zerwanie ze skrajnym radykalizmem radzieckiego miru, a więc i fiasko odgórnego tworzenia rolniczych spółdzielni produkcyjnych, pegeery stały się zastępczą formą kolektywizacji. Miały przyćmić gospodarstwa chłopskie tym, czego na wsi brakowało – skalą produkcji, innowacjami i technologią, bazą socjalną, wodociągami i kanalizacją, miejską infrastrukturą. Ten trend nasilił się w dekadzie Gierka, który – choć ostatecznie zniósł dostawy obowiązkowe i złagodził kurs wobec chłopów, ogłaszając politykę jednego rolnictwa – inwestował w rozbudowę kombinatów rolnych, tworzonych od początku lat sześćdziesiątych w Wielkopolsce, na Mazurach, Śląsku Opolskim i Dolnym Śląsku oraz na Pomorzu.
Historyk gospodarki Maciej Bałtowski obliczył, że w latach siedemdziesiątych państwo lokowało w pegeerach dwie trzecie funduszy przeznaczanych na inwestycje w rolnictwie, mimo że kombinaty zajmowały jedną piątą gruntów ornych. To było jak odwrócona piramida. Dlatego część rolników, przeważnie dużych gospodarzy, uważała pegeerowców za dworusów, którzy pracują na cudzym i od cudzego zależą, a więc przyczyniają się do pomniejszania korzyści, jakie gospodarze mogliby czerpać ze swoich hektarów, gdyby sektor państwowy nie istniał.
Z kolei robotnicy rolni nie zastanawiali się nad tym, że pegeery to komunistyczne molochy, przekalkowane ze Związku Radzieckiego na polecenie władz nowej Polski. Dla dzieci z wielodzietnych wiejskich rodzin wybór był prosty: albo biedowanie na skrawku pola, albo praca w fabryce, albo pegeer.
Niektórzy szli do pegeeru do pracy, inni po lepsze życie. Chłopska logika szkody rzadko uwzględniała tę perspektywę.
– Biedny się urodziłeś i biedny umrzesz – powiedziała mi w Prusewie na Kaszubach Anna Baranowa, która pracę w gospodarstwie państwowym zaczęła od przerzucania gnoju. Tego stwierdzenia osiemdziesięcioletniej kobiety, wypowiedzianego półgłosem, słuchałem jak krzyku bezradności: nic od ciebie nie zależy. Nawet nie jesteś trybikiem w maszynie, ale śrubką. Jedyne, co możesz, to zmagać się ze swoim losem. Złorzeczyć mu ze świadomością, że bunt nic nie daje.
Jest w tym i żałoba po niespełnionej nadziei. Bo pegeer nie dał takiego szczęścia, na jakie się liczyło.
„Za pegeeru chciało się żyć. Bo krzywda była zawsze. Ale kiedyś się, panie, nie mówiło. Nawet przy wódce” – zanotowałem na marginesie podczas jednej z pierwszych podróży do byłych pegeerów. Wypowiedział je nieżyjący już dziś Jan Budnik z Wierzchucina. Żałobę po pegeerach słyszałem w Machnowie, Nowym Lublińcu, Garbnie, Sierakowie Sławieńskim, Grądach-Woniecku, Kietrzu, Suliszewie Drawskim. Pod Szczecinem, Hrubieszowem i w Poznaniu. Czasem wyrażała się spostrzeżeniem, że pamięć jest rzeczą okrutną. Ta żałoba ma dwa wymiary. Pierwszy to tęsknota za dawnym światem, niekoniecznie lepszym, ale prostszym, bardziej przewidywalnym i dzięki temu bezpieczniejszym. Drugi jest reakcją na wizerunek byłych pracowników gospodarstw państwowych ukształtowany w latach transformacji. Telewizja, radio i prasa mówiły o ich wyuczonej bezradności, patologicznych zachowaniach, lenistwie, popadaniu w alkoholizm.
– Trzeba wreszcie przywrócić tym ludziom dobre imię – powiedział mi na zakończenie piątej rozmowy Marian Róg, były dyrektor gospodarstw w Nowym Siole i Przewodowie, przekonany o niesprawiedliwości, która ich spotkała.
W tej opowieści najczęściej będę odwoływał się do Przewodowa i Prusewa. Nie dlatego, żebym miał z nimi jakieś osobiste związki. Przed rozpoczęciem dokumentacji nie wiedziałem nic o tych wsiach i ich mieszkańcach. Ale właśnie tam – pod Hrubieszowem i pod Wejherowem – spotkałem najwięcej osób gotowych do rozmów o niełatwej przeszłości. Geografia moich podróży jest efektem słuchania emocji i podążania za intuicją, nie zaś elementem szerszego planu, który zakładałby opisanie pegeerów z kilku województw w różnych częściach Polski albo wybór reprezentatywnych przykładów w równych proporcjach: kombinatów rentownych aż do końca, przeciętnych i wreszcie takich, które powstały na słabych glebach i co sezon notowały straty.
Żniwa w pegeerze Lipowo w województwie olsztyńskim, 1950
Źródło: Roman Burzyński / Reporter / EastNews
Każdy pegeer miał swoją specyfikę. Inaczej funkcjonowały gospodarstwa położone w miastach, pod miastami i w głębokim interiorze. Gospodarstwa państwowe różniły się wielkością, rozmiarami produkcji, obciążeniami, które wynikały z funkcji socjalnych, utrzymania osiedli i prowadzenia inwestycji. Zasadniczo można je podzielić na trzy grupy. Pierwszą tworzyły kombinaty pokazowe: Manieczki, Kietrz, Głubczyce, Bojanowo, Stare Pole, Czempiń, Naramowice. Tą ekstraklasą państwowego rolnictwa zarządzali przeważnie ludzie z wpływami w partii. Mocna pozycja dyrektora pozwalała na prowadzenie względnie samodzielnej polityki, a nawet na ignorowanie niedorzecznych dyrektyw płynących z gabinetów władzy. Drugą, najliczniejszą grupę stanowiły pegeerowskie średniaki. Nie przynosiły ani wielkich strat, ani spektakularnych zysków. Były wreszcie gospodarstwa, które popadały w tarapaty. Wiodło im się źle albo wskutek marnego zarządzania, albo – co częstsze – z powodu niekorzystnego położenia. Do tej grupy zaliczały się pegeery górskie, w których wypasano owce, i gospodarstwa położone na północnym wschodzie, gdzie ostry klimat skracał okres wegetacji, a kamieniste gleby hamowały rozwój.
Wspólny był mechanizm działania gospodarstw państwowych, przez wiele lat oparty na kredytach i dotacjach (to się zaczęło zmieniać po stanie wojennym). Wspólna była też filozofia pegeeru jako zakładu pracy i miejsca zamieszkania. Wspólny – nieustannie – był zarazem stereotyp. Upadek pegeerów na początku lat dziewięćdziesiątych nie zmazał piętna parobka. Ludzie, którym życie upłynęło na doglądaniu państwowego majątku, poczuli się ukarani za nie swoje winy.
– Wyobraź sobie, że na Śląsku zamykają wszystkie kopalnie. Taka sama byłaby katastrofa – usłyszałem od Małgorzaty Łachowskiej, bibliotekarki z Cieszanowa, która dorastała w latach dziewięćdziesiątych na popegeerowskim osiedlu. Z dzieciństwa pamięta ojca wyjeżdżającego do pracy w Szwajcarii, a potem jego nieobecność. Kiedy przyjechał na dłużej do domu, młodszy brat Małgosi zapytał: „Co to za pan?”.
Trzydzieści lat to dużo czasu. Pozwala opłakać tamte rozczarowania, dokonać gorzkich podsumowań, zostawić w tyle upokorzenia. Ale nie pozwala zapomnieć. Pozwala za to dostrzec również jasne strony antysocjalistycznej kuracji – choć w byłych pegeerach jest ich mniej niż w dużych miastach.
– Tylko z nazwy jesteśmy popegeerowscy – zaznacza sołtyska Prusewa Dorota Goyke. – Całymi rodzinami jemy w restauracjach, chodzimy do kina, jeździmy na wakacje.
Popegeerowska wieś nie powinna być stygmatem.
Afisz zajmuje połowę biurka. Jest treściwy, graficznie oszczędny. Zadrukowany ciasno: im niżej, tym druk bardziej gęstnieje. Pierwsze zdanie – „Zgłaszajcie się do pracy” – jest tłuste, mięsiste. Wybite tak, że od razu rzuca się w oczy. Praca czeka w Państwowych Gospodarstwach Rolnych. Zatrudnienie dostaną ci, którzy chcą przyjechać na stałe, i robotnicy sezonowi. Jedyne ograniczenie to wiek – od szesnastu do pięćdziesięciu pięciu lat. Państwo obiecuje zarobki powyżej średniej – i funkcyjnym, i specjalistom. Kusi ich prawem do bezpłatnego chowu trzody, działką pod ziemniaki, przydomowym ogródkiem i zniżkami na zakup tego, co wytworzy pegeer. Każdy będzie syty. Sezonowi dostaną porządną dniówkę i trzy posiłki. Państwo obiecuje cztery razy więcej mięsa i słoniny, a zamiast pięciu kilo razowca tygodniowo kuchnia wyda siedem kilo chleba białego. Gospodarstwa państwowe wypłacą zasiłki, przygotują łóżka z pościelą i opłacą bilety kolejowe. „Praca ta zapewni Wam i Waszej rodzinie lepszy byt” – to jedyne zdanie w treści afisza, które projektant podkreślił linią ciągłą.
Zły los najsłabszych miał już nigdy nie powrócić.
Wieś pozostawała w centrum polityki, choć ludzie żyjący na wsi częściej stali z boku. Komasacje, parcelacje, kolektywizacje, kolonizacje, zabory i reformy – tym żyło państwo i na tym zarabiało. Niezależnie od ustroju, rządu i reżimu.
Rewolucja na wsi musiała nadejść. Ktokolwiek objąłby władzę po wojnie, zmierzyłby się z koniecznością radykalnej parcelacji. Osiągnąłby dwa cele: zdobycie poparcia bezrolnych i małorolnych, których dusiła wiejska bieda, i znalezienie miejsca dla ludzi, których przedwojenny poseł i ekonomista Józef Maria Poniatowski nazwał „zbędnymi”. Reforma rolna ogłoszona w 1925 roku nie doprowadziła do przełomu. Właściciele ziemscy zachowali silną, a w Wielkopolsce i w województwach wschodnich dominującą pozycję. Pod koniec lat trzydziestych w strukturze gospodarstw nadal przeważały kilkuhektarowe poletka, zadłużone po wielkim kryzysie, niedające szansy, by utrzymać się z ich uprawy.
Wojna wyostrzyła kwestię chłopską i problemy wsi z opóźnieniem. Władze Polskiego Państwa Podziemnego ogłosiły zarys reformy dopiero w połowie marca 1944 roku, zapowiadając – dość ostrożnie – powiększenie gospodarstw nawet do piętnastu hektarów i gruntowną modernizację wsi. Te obietnice miał zrealizować nowy rząd, już w czasie pokoju, po uchwaleniu przez parlament ustawy, która określałaby jednocześnie zasady wypłaty odszkodowań dla właścicieli wywłaszczanych majątków za grunty przeznaczone do parcelacji. Rada Jedności Narodowej, konspiracyjna namiastka parlamentu, sformułowała te plany pół roku po opublikowaniu deklaracji programowej polskich komunistów. Znalazła się w niej zapowiedź radykalnej reformy rolnej, zrealizowana szybko, bo po dziesięciu miesiącach, na początku września 1944 roku, gdy powstańcy walczyli o wyzwolenie Warszawy.
Pracownicy na kombajnie podczas żniw w jednym z pegeerów, 1951
Źródło: Wojskowa Agencja Fotograficzna / Narodowe Archiwum Cyfrowe
Dekret Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, reprezentującego interesy komunistów zależnych od Stalina, oznaczał przewrót na wsi. Przeganiał ziemian, odzierając ich z własności i pozycji, a jednocześnie pozbawiał znaczenia każdego, kto miał więcej, niż władza uważała za pożądane dla ochrony swoich interesów. Filozofia reformy sprowadzała się do wykorzystania modus operandi dobrego łotra, szlachetnego zbójnika, harnasia albo hajduka, który odbiera bogaczom i ciemiężycielom, aby dać biedakom. A jako mściciel ludu czyni to w imię ludowego poczucia sprawiedliwości społecznej. Ludzie znali te tropy z wiejskich podań, rodzinnych opowieści, niedzielnych kazań i Biblii. Z tego powodu walka toczyła się w sferze symbolicznej: kułactwo, ziemianie wyzyskiwacze versus równość. Docelowo chodziło o kolektywizację, ale wtedy nie mówiło się o niej głośno.
Dekret PKWN był jednocześnie polisą na polityczną przyszłość i wrogim przejęciem agendy. Przynętą dla ludu i pułapką zastawioną na Polskie Stronnictwo Ludowe – główną siłę opozycyjną, popieraną masowo przez chłopów – bo to o ich głosy i dusze toczyła się walka. Jeszcze przed wojną PSL sprzeciwiało się metodom siłowym, wywłaszczaniu bez rekompensaty i – co równie ważne – rozdrabnianiu struktury rolnictwa.
Komuniści, wywracając stolik, pokazali, że rozgrywka o wieś zyskała kluczowe znaczenie w starciu o władzę. Dla Polskiej Partii Robotniczej pozyskanie bezrolnych i małorolnych oznaczało utrzymanie się w otoczeniu, które nie akceptowało narzucanego rządu. Należało uspokoić nastroje. Sprawić, by chłopi przestali wspierać oddziały podziemia. I żeby ludzie nie powtarzali, jak bardzo jest obca nowa władza. Cena nie była wygórowana: hektar ziemi z nadania ludowej władzy miał wartość rocznych zbiorów pszenicy z ziemi trzeciej klasy; bezrolnym rozłożono tę należność na dwadzieścia, pozostałym na dziesięć lat.
Nikt nie dostał tego, na co liczył. Ziemianie nie doczekali się odszkodowań, fornale pięciu hektarów i krowy, małorolni takich pól, które pozwoliłyby im utrzymać rodzinę z gospodarowania na roli. A PPR, instalująca się władza, nie zdobyła prawdziwego poparcia na wsi. W kolejnych latach sfałszowała referendum i wybory, co pozwoliło jej zamarkować własne uwierzytelnienie. Mogła się przedstawiać jako obrończyni i wybawicielka wiejskiego proletariatu, ciemiężonego wcześniej przez chytrego dziedzica i pańską władzę.
Goła ziemia nie dawała szansy na wyjście z nędzy. Reforma okazała się narzędziem zarządzania niedoborem i zakonserwowała rozdrobnienie wsi. W 1950 roku przeciętne gospodarstwo liczyło pięć i pół hektara, czyli tylko o dwie dziesiąte hektara więcej niż dwanaście lat wcześniej. Sześćdziesiąt procent gospodarstw powstałych wskutek parcelacji ziemiańskich majątków zaliczało się wciąż do karłowatych.
Tam, gdzie popyt na podworską ziemię przewyższał jej podaż, ustawiały się kolejki po poletka. Więcej hektarów było na ziemiach nowych: na Pomorzu, Mazurach i Dolnym Śląsku. Ale ludzie nie palili się do wyjazdów. Obawiali się i powrotu Niemców, i wyprawy w nieznane. Przed wojną na ziemiach, które od 1945 roku nazywano odzyskanymi, mieszkało osiem i pół miliona ludzi. Do 1950 roku osiedliło się niecałe sześć milionów, a w 1960 liczba ta wzrosła o półtora miliona.
Dekret PKWN mówił o zatrzymaniu części ziemi w celu tworzenia gospodarstw wzorcowych, dla szkół oraz „innych ważnych zadań użyteczności publicznej”. Ta formuła mogła pomieścić – i mieściła – wszelkie scenariusze.
Kto ma ziemię, ten ma władzę. Teraz państwo jest dziedzicem. Od tego, ile ci przekaże, zależy twoja przyszłość. Nie da za dużo, żeby potem kolektywizować te słabe hektarki. Im mniej posiadasz, tym bardziej zależysz od sekretarza, ministra, dyrektora, nowego pana i patrona. Rzadziej się buntujesz. A inni mają równie mało jak ty.
Prywatny kapitał mógł zachwiać władzą, która nie zdobyła poparcia. Własność i ekspropriacja, szczególnie w momentach zwrotnych, ustala hierarchie. Nadanie własności, nawet iluzorycznej, oznacza podzielenie się władzą. Odebranie jej to z kolei akt zemsty, gest pieczętujący dokonanie się rewolucji. Rewolucja ma symbole – wygnanie z jedną torbą dziedzica i dziedziczki, rządcy i ekonoma, przybycie mierniczych z cyrklami wielkimi jak szczudła, a wreszcie przekazanie aktów nadania ziemi w pałacu lub dworze wywłaszczonego ziemianina. Najbardziej spektakularnie dokonało się to 3 listopada 1944 roku, kiedy do pałacu w Łańcucie przybyło pół tysiąca chłopów. Jeden z nich przystawił do bramy drabinę i odrąbał tarczę herbową Potockich.
Polskę trzeba poskładać na nowo. Zniknęli ziemianie, potomkowie szlachty, fabrykanci, bogate mieszczaństwo, Żydzi, arystokracja. Opuszczone miejsca czekają na zajęcie, społeczeństwo zmienia skórę. Życie nie ogląda się na umarłych, nawet jeśli to oni do tej pory urządzali kraj.
Powojenna Polska jest nędzarką. Odnotowała najwyższy na świecie koszt wojny w przeliczeniu na mieszkańca, a straty są trzynastokrotnie wyższe niż dochód narodowy z ostatniego roku przed wojną. Na odbudowę czekają szlaki kolejowe, mosty i drogi. Zniszczonych jest prawie pół miliona gospodarstw. Na Żuławach miny pokrywają dwieście tysięcy hektarów najlepszej ziemi. Brakuje nasion, nawozów, drewna i maszyn. Jest trzy razy mniej bydła i dwa razy mniej koni. Jeszcze w 1947 roku odłogiem leżą trzy miliony hektarów gruntów ornych.
Lato 1945 roku jest latem migracji i przesiedleń, życia w ruinach. To lato obławy augustowskiej, przegrupowań w oddziałach podziemia, pogromu w Krakowie. Lato z epidemią czerwonki, tyfusu i gruźlicy, lato chorób wenerycznych – zapadło na nie półtora miliona osób. Krystyna Kersten, autorka dwóch monografii o początkach Polski Ludowej, ustaliła, że w czasie wojny zginęły: jedna trzecia pracowników naukowych, połowa adwokatów, jedna piąta sędziów i prokuratorów, dwie piąte lekarzy, jedna piąta nauczycieli.
Kto przeżył wojnę, skupi się na budowaniu. Na niszczenie i biedę dość się już napatrzył. Władza wie, że opowieść o zerwaniu z dziedzicznym ubóstwem znajdzie słuchaczy. Karmi ludzi obietnicą dobrobytu, przynosi nadzieję na awans i korzystanie z postępu. Zawiezie tramwajem do fabryki, przydzieli łazienkę z wanną, wręczy bilet do kina. Odważnych zachęci do przeprowadzki. Ruchliwość cementuje władzę, bo osłabia stare więzi. Ludzie w nowych, obcych środowiskach nie powinni się buntować. Będą raczej dłużnikami. Dlatego tak ważne staje się zagospodarowanie ziem nowych. To plaster na otwarte wojenne rany.
Nowa władza potrzebuje informacji. Musi wiedzieć, jaki kapitał został po tych, którzy wyjechali, i gdzie można osiedlić tych, którzy przyjadą. Komisje pędzą w teren, inwentaryzują, nanoszą na mapy, gromadzą dane. Tworzą ewidencje i rejestry. Wpisuje się do nich powierzchnię łąk, pól uprawnych, lasów, pastwisk, ogrodów, stawów, nieużytków. Szacuje się – bo jak dokładnie zmierzyć? – zniszczenia w „domach mieszkalnych”. Urzędowy język nowego państwa unika takich pojęć jak dwór i pałac, nawet jeśli „dom mieszkalny główny” ma dwadzieścia izb, dwa garaże i sąsiadują z nim domy robotnicze.
Należy podać wymiary stodół i obór, stajni, kuźni i spichlerzy. W adnotacjach pojawiają się uwagi o „umeblowaniu poniemieckim wystarczającym”. Określa się jakość gleb. Na oko, na wyczucie, na wiarę we własną mądrość i intuicję. „Średnia 50%, słaba 50%”, „pszenno-buraczana” albo „żytnio-kartoflana”.
Opis sprzętów rolniczych zajmuje kilka linijek. Śrutownik, kultywator, opielacz, radło, waga, wóz, sieczkarnia, parnik. Traktor, szarpacz do buraków, młockarnia duża. Obsypnik, barakowóz. „Motory [silniki] trzy, w tym jeden dobry”. Sanie.
Czy są zapasy?
Ile koni? To ważna sprawa – często jedyna dostępna siła pociągowa, energia, bez której mało co się uda.
Czy na terenie majątku są gorzelnie, mleczarnie, suszarnie?
Kto zarządza majątkiem? Wojsko, powiat, urząd ziemski? Jak daleko do gminy, miasta i poczty?
Ktoś musi stworzyć sieć osadniczą. Odgórne nakazy, polityka, ideologie są tu na drugim planie. Delegacje zwiadowcze sugerują, by jednej rodzinie przydzielać co najmniej dwa pokoje z kuchnią. Potrzebna jest bieżąca woda. We wnioskach algorytm: czy nadaje się na parcelację, czy może na spółdzielnię. Wśród odpowiedzi i takie: „do natychmiastowej parcelacji po opuszczeniu przez Armię Czerwoną”.
Na ziemiach zachodnich i północnych zniszczonych jest czterdzieści sześć gospodarstw na tysiąc mieszkańców – podsumowali redaktorzy Atlasu ziem odzyskanych z 1947 roku. Co zrobić z takimi zasobami – rozdzielić wszystko między indywidualnych? Dać im po pięć, dziesięć hektarów, licząc na spokój? Co z resztą?
Choć między Bugiem a Odrą w poszukiwaniu lepszego życia wędruje półtora miliona osób, kłopoty z zaludnieniem ziem nowych są realne, co wybrzmiewa w raportach z głębi kraju. W powiecie głubczyckim złodzieje kradną konie, a zdemobilizowani żołnierze pędzą bimber, czyli – w języku władzy – „trudnią się tajnym gorzelnictwem”. Komenda milicji powołała referat do walki z nierządem. W okolicach Prudnika rolnicy skarżą się na odbieranie im krów i koni „poniemieckich”. Źródłem rozgoryczenia są też wysokie opłaty nakładane przez urzędników za przewóz mebli. W Dzierżoniowie osadnicy „strasznie piją”, bo – jak mówią – „tyle ich, co przepiją”. W niektórych wsiach powiatu trzebnickiego pijaństwo jest „objawem codziennym”. W Gryficach trudno o chleb, brakuje nawet kartofli. W powiecie gołdapskim nie ma „ludzi fachowych do objęcia stanowisk kierowniczych w różnych dziedzinach życia”. W powiecie oleckim lekarzem jest student medycyny. Nie ma studni. Władze powiatu braniewskiego składają meldunek o przestępczości, nasilającej się pod wpływem „pogoni za zdobyciem mienia poniemieckiego”. Po wyjeździe Niemców z powiatu gubińskiego brakuje robotników rolnych oraz służby domowej w mieście i na wsi. W powiecie kętrzyńskim odnotowuje się „połacie ugorów porastające ostem, w którym mnożą się myszy”. Brakuje nie tylko ziarna do wiosennych zasiewów, pociągów, autobusów, ale i mierniczych. W praktyce tylko oni mogą podzielić majątki i wyznaczyć granice nowych gospodarstw lub powiększyć już istniejące. Nieufność i niepewność, zamiast słabnąć, rośnie. Dla lokalnej administracji sprawa jest oczywista: trzeba uwłaszczyć rolników i rzemieślników, dać im narzędzia do pracy, zanim całkiem stracą nadzieję. Alarmistyczny ton raportów wbrew intencjom ich autorów – urzędników starostw i komendantów powiatowych Milicji Obywatelskiej – odbija się głucho od ścian ministerialnych gmachów. Część osadników zrzeka się gospodarstw. Wolą wrócić do pracy w fabrykach.
Żołnierki pomagają przy żniwach w jednym z pegeerów, 1951
Źródło: Wojskowa Agencja Fotograficzna/Narodowe Archiwum Cyfrowe
Do zmiany ustroju rolnego, ale bez nacjonalizacji gruntów, namawiają ekonomiści i geografowie. Rachunek kosztów i zdrowy rozsądek przemawiają za powiększaniem gospodarstw rodzinnych. Projekty studialne z 1945 roku nie przewidują preferencji dla majątków państwowych, z wyjątkiem stacji doświadczalnych i hodowlanych. Podczas I sesji Rady Naukowej dla Zagadnień Ziem Odzyskanych docent Stanisław Antoniewski przekonuje, że utrzymanie miliona hektarów na zachodzie (tyle ziemi państwo zatrzymało podczas reformy rolnej) i zakładanie tam fabryk zboża mija się z celem. Przewiduje, że tworzenie kombinatów rolnych pochłonie olbrzymie kwoty, a one same będą produkować bez względu na opłacalność, a więc staną się sztuczną konkurencją dla gospodarstw chłopskich. Tę myśl wspiera profesor Eugeniusz Romer. Stwierdza, że „najlepszym człowiekiem jest ten człowiek, który wszystkiego sam się dorabia”. Uczeni wiedzą, że Polska znalazła się w historycznym momencie. Jeśli wykorzysta tę szansę, skutecznie rozwiąże problem przeludnionych wsi na Podbeskidziu czy w Kieleckiem.
Politycy kierują się odmienną logiką. Biorący udział w naradzie wiceminister administracji i działacz PPR Władysław Wolski kontruje akademickie wywody, sięgając po liczby. Przypomina, że obszar wielkich majątków na ziemiach zachodnich wynosi dwa miliony hektarów, z czego połowę – i to jest pewne – zatrzyma państwo. Problem stanowi druga połowa, którą „trzeba obsadzić”, czyli wydzielić nowe gospodarstwa, wytyczyć drogi, wznieść domy i budynki inwentarskie. W pewnym sensie zaplanować od początku sieć osadniczą. Wolski daje do zrozumienia, że państwo nie podejmie tego wysiłku. Na ziemiach nowych gleby uchodzą za słabe, brakuje koni, maszyn i rąk do pracy. Chłopska rodzina nie podoła uprawie więcej niż dziesięciu hektarów, zakłada polityk. W tak trudnych warunkach poradzi sobie tylko państwo. Państwo ograniczy biedę, ale innymi środkami, niż podpowiadają uczeni. Socjalistyczna nakładka na junkierskie posiadłości wydała się najoczywistszym rozwiązaniem.
Zanim powstały pegeery, w styczniu 1946 roku rząd powołał Państwowe Nieruchomości Ziemskie. Miały ugasić pożar – zadbać o obsianie pól, dać ziemi nowe życie. Podlegały im głównie duże gospodarstwa, które nie zostały rozparcelowane w toku reformy rolnej – Witold Maringe i Władysław Englicht podają, że było to w sumie półtora miliona hektarów. W całym kraju PNZ zatrudniały sto dwadzieścia tysięcy pracowników; tylu ludzi mieszkało wtedy w Gdańsku. Nadzór nad przedsiębiorstwem sprawował wicepremier i lider PSL Stanisław Mikołajczyk i przez półtora roku, do chwili ucieczki na Zachód, roztaczał parasol ochronny nad podległymi sobie urzędnikami. Dzięki temu PNZ stały się przyczółkiem wywłaszczonych ziemian, specjalistów w zarządzaniu dużymi areałami i zwolenników jedynej opozycyjnej partii. Ten eksperyment trwał trzy lata. Zakończył się pokazowym procesem kierownictwa instytucji i włączeniem jej do struktur państwowych gospodarstw rolnych.
Przesądził o tym w połowie lutego 1949 roku kreator ówczesnej polityki gospodarczej Hilary Minc. Na jego wniosek Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów przyjął uchwałę w sprawie utworzenia przedsiębiorstwa Państwowe Gospodarstwa Rolne. Dokument zawiera kilka lakonicznych akapitów. Tworzy się nowy podmiot, odpowiednie resorty przygotują akty wykonawcze, nadadzą strukturę powoływanej instytucji, uregulują sprawy finansowe. W stenogramie z posiedzenia nie używa się słowa „likwidacja”. Jest „przejęcie”, „nabywanie”, „przekształcenie”.
To była czysta formalność, podjęte z wyprzedzeniem decyzje należało tylko zapisać. Zresztą w 1949 roku fala centralizacji zalała cały kraj. Rządowe okólniki regulowały czas pracy w Warszawie, ministerialne zarządzenia dopuszczały handel podgardlaną i salcesonem w dni bezmięsne, a państwo nacjonalizowało prywatne firmy. Przejmowało nie tylko duże fabryki, ale i drobne biznesy: Wytwórnię Obuwia Czesław Ruszkowski w Mińsku Mazowieckim czy Introligatornię Alois Wudtke, obecnie Czesław Bielawski, we Wrocławiu.
Twarz państwowemu rolnictwu dał Stanisław Tkaczow, reprezentujący – w randze wiceministra – interesy PPR i wolę ścisłego kierownictwa rządu. Wiosną 1949 roku ogłosił w wywiadzie dla Polskiej Agencji Prasowej, że państwo wyznaczyło pegeerom zadania specjalne: likwidację odłogów, zakładanie stacji inseminacyjnych i prowadzenie towarowej produkcji rolnej. Polska wciąż nie dojadała i to pegeery miały ją wyżywić. „Wyrównają istniejące niedobory mięsa, tłuszczu i mleka” – zapewniał polityk. Obiecywał, że udowodnią „wyższość gospodarki zespołowej nad indywidualną”. Polska miała jeść tyle mięsa, ile kapitaliści, a nawet więcej, ale zwierzęta zamierzała wyhodować swoimi metodami. Tak postanowiła partia.
Celem, o którym wiceminister rolnictwa nie powiedział PAP, było usunięcie zdegradowanych ziemian z administracji rolniczej. PPR, aby zachować kontrolę nad ziemią, musiała pozbyć się ludzi związanych z PSL-em. W zachowanym stenogramie dyskusji z 28 stycznia 1949 roku o połączeniu Państwowych Nieruchomości Ziemskich, Państwowych Zakładów Chowu Koni i Państwowych Zakładów Hodowli Roślin pojawia się uwaga Tkaczowa, że „Centralny Zarząd [PGR – przyp. BP], mając te trzy zalążki oraz politykę personalną, potrafi szybciej oczyścić i postawić na dobrym poziomie okręgi”. Minister ganił Centralny Zarząd za plotkarstwo, które według niego przyszło z Państwowych Nieruchomości Ziemskich. Dał do zrozumienia, że nie po drodze mu z ludźmi Mikołajczyka – skazanym kilka miesięcy później na dożywocie za „próbę obalenia systemu” Witoldem Maringem, wykształconym w Belgii ziemianinem (dzięki któremu powiodła się pierwsza po zakończeniu wojny akcja siewna na ziemiach nowych) i jego współpracownikami[1].
W pierwszej połowie 1949 roku państwo przekazało pegeerom konie (sześć tysięcy) i krowy (osiemnaście tysięcy). Wyposażyło gospodarstwa w traktory (dwa i pół tysiąca), żniwiarki i snopowiązałki (tysiąc) oraz nawozy (265 tysięcy ton). Władza oczekiwała wzrostu i postępu mierzonego tonami pszenicy, buraków cukrowych, tuczników, jaj i hektolitrów mleka. Mieszkania, szkoły i domy kultury pojawią się później. Ustawa o planie sześcioletnim zakładała, że wydajność pracy robotnika w pegeerze (mierzona wartością produkcji w cenach stałych) wzrośnie o niemal sto procent. Centralne zarządzanie, oparte na wskaźnikach dyrektywnych, miało nastroić gospodarstwa państwowe na przemysłową produkcję żywności. Warunki mieszkaniowe i socjalne były sprawą drugorzędną. Na razie to pracownik jest dla pegeeru, a nie pegeer dla pracownika.
Stanisław Tkaczow, minister lasów, 1946–1947
Źródło: Socjalistyczna Agencja Prasowa / Narodowe Archiwum Cyfrowe
W protokołach z narad zostało coś więcej niż czysta merytokracja. Już rok później słychać narzekania na niski poziom kadr. Kierownicy średniego szczebla czują presję: sytuacja wymusza na nich zatrudnianie brygadzistów po czterogodzinnym kursie. Pojawiają się rzadko używane słowa: „niedobory budżetowe”, „stopień psucia się towarów” oraz prośby o zmniejszenie obciążeń. Teren apeluje o rewizję planów. Centrala przydziela za mało pasz, wskutek czego krowy zapadają na gruźlicę. A wygłodzone nie dadzą tyle mleka, ile żąda centrala. Nadzorujący państwowe rolnictwo Stanisław Tkaczow krytykuje jednego z towarzyszy za to, że mówił o pegeerach „27 minut demobilizująco”.
Podczas narady z wicepremierem Hilarym Chełchowskim towarzysze tłumaczą się z „niewykonania planu tuczników”, ale Chełchowski i tak wie to, co chce wiedzieć.
„Dlatego nie wykonaliście, że jest niedołęstwo, niedbalstwo i nieodciągnięcia – grzmi w styczniu 1951 roku na zjeździe kadry kierowniczej PGR. Jest nerwowo, bo produkcja miała rosnąć, a spada. – Mówcie o drobiu” – Chełchowski zamyka wątek tuczników. Z drobiem, na szczęście, jest trochę lepiej. (W innej dyskusji pada podobny argument: „Jeśli świnie zdychały, to nie z głodu, lecz z braku opieki ze strony aparatu”).
Dyskusja o pegeerach toczyła się i na partyjnym forum (podczas VI Plenum KC PZPR w lutym 1951 roku Hilary Minc dziwił się, że państwowe majątki gospodarują na najlepszych glebach, a są deficytowe), i w korespondencji wewnętrznej. Do Romana Zambrowskiego, wpływowego polityka PZPR, trafiło pismo od wiceszefa kadr w Centralnym Zarządzie PGR. Stefan Makuch raportował (pod koniec 1950 roku) o przypadkach marnotrawstwa. „Obory budowano takie, że dojarka z wiadrami chodzi bokiem, a drzwi do obór budowano tak wąskie i nisko, że bydło łamało sobie żebra. […] Do chlewów drzwi były takie, że gdy prosię wyrosło, to nie mogło przez nie wyjść, gdyż były za małe”. Makuch sugerował, że za tymi błędami kryje się „coś głębszego, co ma wymowną przyczynę, której w pierwszym rzędzie należałoby szukać w komasowaniu i centralizowaniu”.
Centralizacja się nie zatrzymała. W maju 1951 roku powstało Ministerstwo Państwowych Gospodarstw Rolnych. Jego urzędnicy na polecenie władz partyjnych tworzyli listy wskaźników dyrektywnych dotyczących zasiewów, pogłowia zwierząt, nasiennictwa, zatrudnienia, inwestycji, zaopatrzenia, środków produkcji (w latach osiemdziesiątych obowiązywało ich jeszcze prawie trzysta). Ministerstwo działało przez pięć i pół roku i zostało zlikwidowane miesiąc po wyborze Gomułki na stanowisko pierwszego sekretarza PZPR. Sprawami pegeerów zajął się ponownie resort rolnictwa.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Byli to Władysław Englicht, Kazimierz Papara, Lucjusz Kempisty, Andrzej Potworowski, Ludwik Slaski, Zdzisław Lechnicki i Feliks Sommer – zwolnieni i zrehabilitowani wraz z Maringem po dojściu do władzy Gomułki w 1956 roku.