Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rzeczywistość bywa gorsza od najbardziej przerażającego koszmaru
Sennym miasteczkiem Ostoja wstrząsa seria zagadkowych morderstw nastolatków. Ofiary zostają znalezione ze śladami poparzeń na ciałach i szmacianymi maskotkami w dłoniach. Detektyw prowadzący śledztwo ucieka z miasta, a tajemniczy morderca, znany w mediach jako Kociarz, pozostaje nieuchwytny.
Kilkanaście lat później do Ostoi, na zaproszenie burmistrzyni, przyjeżdża znany pisarz, Filip Dragan. Ma rozpocząć pracę nad reportażową książką dotyczącą dawnych zbrodni. Niestety, nie wszystkim podoba się jego obecność w mieście… Wkrótce po przybyciu Dragana dochodzi do zabójstwa dokonanego w niepokojąco znajomy sposób.
Pisarz włącza się do śledztwa i próbuje rozwikłać makabryczną zagadkę. Szperanie w przeszłości może jednak sprawić, że on sam znajdzie się na celowniku sprawcy. A ten nie zamierza przestać, dopóki nie dokończy swojego mrocznego dzieła…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 639
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Max Fudali
Zdjęcie snu
Pamięci tych, którzy z najważniejszego rozdziału życia najbliższych odeszli przedwcześnie.
Z sobotniej poobiedniej drzemki wybudziła ją melodia przejeżdżającej nieopodal lodziarki. Ten dźwięk chyba na każde dziecko zawsze działał nad wyraz pobudzająco, ale dla sześcioletniej Kai był czymś nieco bardziej szczególnym – sygnałem zwiastującym przygodę. Wyprawę w kolejne nieznane miejsce, na którą jak co tydzień miałaby się udać wraz ze starszą siostrą Emilią i jej przyjaciółmi. Oczywiście po drodze zajadając się lodami, kupionymi wcześniej za skrzętnie zaoszczędzone kieszonkowe.
Tym razem jednak coś zdawało się nie tak. Emilii nie było w ich wspólnym pokoju. Nie było jej także w reszcie pomieszczeń małego domku na przedmieściach, w którym mieszkały we trójkę z babcią. Kaja szukała śladu siostry nawet w pralce, ale znalazła tylko echo głośnego chrapania nestorki, śpiącej w fotelu przed telewizorem. Babcia dziewczynek oddawała się oglądaniu telewizji niemal codziennie, od czasu gdy umarli ich rodzice. Lubiła przesiadywać w salonie całymi nocami, by potem odsypiać falami w ciągu dnia. Zachowywała się dziwnie, kiedy przerywano jej sen, więc Kaja nie miała zamiaru tego robić.
Czmychnęła cichutko jak myszka przez środek pokoju, żeby wyjść na skąpane w wakacyjnym zachodzie słońca podwórko. Nie było zbyt okazałe, ale wystarczające, żeby przy okalającym je przed ulicą płotem pomieścić maleńki plac zabaw. Nie znalazłszy i tam śladu starszej siostry, Kaja minęła piaskownicę ze łzami w oczach. Pochlipując, że została zapomniana w najlepszej zabawie, jaką znała, chciała ukołysać się na łańcuchach huśtawki, ale nim cupnęła na drewnianej ławeczce, dostrzegła siedzącą na niej maskotkę. Puchową, mięciutką kulkę wyglądającą jak skompresowany kot, którą od razu porwała w ramiona i przytuliła.
Wówczas okazało się, że zabawka siedziała na jakimś rysunku sporządzonym na dużej kartce, takiej jak z bloku, w którym rysowali w przedszkolu. Widniała na niej mapa skarbów. Zdumiona i zafascynowana dziewczynka domyśliła się wówczas, że przecież zbliżają się jej urodziny. Znalezione przedmioty musiały być zatem prezentem od Emilii! Zwłaszcza rysunek, który okazał się kolorowo ilustrowaną mapą prowadzącą do skarbu ukrytego pod tajemniczym znakiem X!
Kaja pomyślała, że siostra musiała pójść wcześniej, żeby zdążyć przygotować nie lada niespodziankę. Bez zastanowienia przyniosła z pokoju mały plecaczek, do którego wpakowała jedynie znalezionego kotka. Mapa prowadziła przez pobliski las na wzgórza, które dobrze znała. Pamiętając słowa babci, że latem można natknąć się tam na „złowieszcze kleszcze i nagłe deszcze”, przywdziała kalosze oraz za dużą różową kurtkę. Następnie, nie myśląc o niczym innym prócz przygody obiecanej przez trzymaną oburącz mapę, opuściła podwórko, podskakując z zachwytu.
Droga bardzo szybko z bocznej małomiasteczkowej alejki zamieniła się w podświetloną słońcem zieleń drzew – najpierw liściastych, wysypanych w rzadszych odstępach niż późniejsze sosny, których ściana zwiastowała podejście pod górkę. Mniejsze z dwóch siostrzanych wzgórz zwane było cmentarnym, z racji tego, że na jego połaciach znajdował się po prostu miejski cmentarz, a na szczycie majaczyła stara oficyna. Kaja nie miała pojęcia, czym było to miejsce, toteż omijała je szerokim łukiem.
Jej celem była zarośnięta ścieżka skręcająca w stronę wyższego wzniesienia, zwanego przez nią samą Zamkową Górą. Powodem takiej nazwy był ogromny opuszczony pałac, którego podziurawiony czarny dach górował nad miasteczkiem. Fascynacja dziewczynki tym miejscem była o tyle większa, że budynek ten odkryła zaledwie kilka tygodni wcześniej, na pierwszej wyprawie z paczką siostry. I to tam właśnie zdawała się prowadzić mapa skarbów.
Wspinaczka byłaby może i trudna dla kogoś nieobeznanego w terenie lub w podeszłym wieku, ale żwawemu dziecku, napędzanemu ponadto przez zew przygody, zdawała się o niebo prostsza niż nawet wyjście na zakupy z babcią. Toteż szybciej, niż można się było spodziewać, sześciolatka dotarła do porośniętego mchem i trawą brukowanego dziedzińca, którego ukoronowaniem była wyschnięta fontanna w kształcie drzewa. Za nią górował pałac.
Swoją wielkością budynek rzucał cień, który zdawał się zamieniać w noc nawet letnie popołudnie. Pierwszym odruchem Kai było poddanie się strachowi i ucieczka, ale wnet przypomniała sobie o czekającej na nią niespodziance. Może nawet przyjęciu urodzinowym, jakie nie raz widziała na amerykańskich filmach, które czasami oglądały po nocy razem z babcią, gdy ta miała akurat lepszy nastrój. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki strach prysł, bez namysłu pchając małą podróżniczkę na otoczony zarośniętymi kolumnami ganek, a następnie w czeluść otwartych zapraszająco wrót do pałacu.
Wtem, gdy znalazła się w pogrążonym w półmroku, zatęchłym i przepastnym wnętrzu, jej zapał znów uleciał niczym puch na wietrze. Było strasznie już po przejściu pierwszych kroków w stronę schodów i dziewczynka nie potrafiła dostrzegać w tym wszystkim pożądanej zabawy. Wywołując co rusz imię siostry, raz krzykiem, raz łamiącym się głosem, odważnie brnęła dalej. Chciała wejść chociaż na piętro, by zobaczyć pokój, w którym wszystkie niepokorne dzieciaki bawiły się ostatnim razem. Jednak nie znalazła w nim żadnego śladu zaznaczonego na mapie skarbu. Nie odnalazła też Emilii. Może schowała się w innym pokoju, żeby ją przestraszyć? Te i inne myśli przewinęły się przez dziecięcą główkę Kai, gdy zalewając się łzami, nadal wzywała imię siostry. Ale nie było jej tam. Był ktoś inny.
Mała Kaja podeszła do barierki ogromnych schodów i z przerażeniem patrzyła z góry na postać stojącą w świetle wrót. Wysoki cień, który padał od drzwi przez hol, przeszył jej serce dziwnie promieniującym bólem. Nagle, kiedy skuliła się w przerażeniu, straszydło, jak je nazwała, nastroszyło się i wybuchło chichotem, którego nie sposób było opisać. Drzwi zatrzasnęły się z łoskotem.
*
Obudził ją potężny zryw wiatru. Wydawał się jakiś inny niż wszystkie poprzednie tej nocy. Jakby niepewny swojego istnienia, najpierw subtelnie położył się na starym dachu, a potem nagle ześlizgnął i schował między gałęziami drzew, zadziornie poświstując. Powoli znikał w ciemności nocy. Zamilkł. Gdy zebrał siły, znowu wykonał swój zryw i powrócił, by pokazać swoje prawdziwe oblicze. Napierał na ściany starego budynku, gdzieniegdzie włamując się do środka przez szpary zabitych deskami okien lub poluzowanych dachówek, i wydawał przy tym dźwięki przypominające wycie wilków. A może to była syrena strażacka?
Kaja siedziała skulona w swojej bazie, którą skleciła w kącie jednego ze zdewastowanych przez czas pokoi na pierwszym piętrze. Był to prowizoryczny namiot z rodzaju tych, jakie do niedawna z radością budowała razem ze swoją siostrą, ale z innych materiałów. Nie starego zbutwiałego koca czy podziurawionych przez korniki krzeseł. Mimo to dawał jej poczucie względnego bezpieczeństwa, co na tamtą chwilę w zupełności wystarczyło. Dziewczynka drżała z zimna i strachu, ale wiedziała, że musi podejść do najbliższego okna i obserwować bramę wjazdową. Musiała widzieć, kiedy znowu pojawi się Świerszcz. Musiała mu się schować.
Upatrzyła sobie miejsce, w którym była pewna, że nie będzie miał szans jej znaleźć – niewielką garderobę w pokoju na tyłach domu. Deszczowe chmury wzbierały z niewyobrażalną prędkością i zdołały zasłonić ledwie migoczący na niebie rogal księżyca, pochłaniając go niczym wzburzone morskie fale. To nie była najmroczniejsza noc, jaka do tej pory przejęła kontrolę nad sklepieniem puszczy, ale dla małej istotki, zamkniętej w opuszczonym pałacu, była koszmarem.
Kaja przyszła tam zwabiona obietnicą wielkiej niespodzianki, ale zamiast niej spotkała tego strasznego potwora z okrągłymi, połyskującymi oczami. Najpierw kazał jej uciekać, a potem szukał po domostwie, jakby bawił się w znaną tylko sobie zabawę w chowanego. Znęcał się za każdym razem, gdy znalazł jej kryjówkę, i dźgał dziwnym cykającym urządzeniem, śmiejąc do rozpuku. Ten śmiech! To właśnie on był dla Kai bardziej przerażający niż kłujący ból serca. Krzyk, który niósł się wzdłuż długich korytarzy posiadłości za każdym razem, gdy uciekała przed chaotycznym cykaniem.
Nagle, usłyszawszy deszcz, który runął na pałac z siłą wodospadu, wystraszyła się i prawie podskoczyła. Musiała się zebrać na odwagę i wyjść z tymczasowej kryjówki, by zająć miejsce na stanowisku obserwacyjnym. Miała zaledwie sześć lat, ale odkąd znalazła się w tej rozpaczliwej sytuacji, starała się zachowywać najbardziej odpowiedzialnie, jak tylko mogła. Rozpięła kołnierz swojej różowej kurtki, po czym pochyliła głowę i ledwie słyszalnym szeptem odezwała się do schowanej pod okryciem zabawki. Pluszowy kotek się bał i ona też się bała. Musiała być silna dla niego. Siostra na pewno niedługo po nich przyjdzie i ich uratuje! Na pewno. Kaja szybkim ruchem z powrotem ukryła szmaciankę pod kurtką, po czym wstała i wyszła z namiotu.
Gdy usiadła na parapecie i wyjrzała przez dziurkę w desce, w której do niedawna był sęk, jej oczom ukazał się brukowany dziedziniec przed domem. Chciała patrzeć jedynie na drogę, która była tak szeroka, że zmieściłby się na niej samolot. Nie mogła jednak powstrzymać oczu przed spojrzeniem na fontannę w kształcie drzewa. Jak piękna musiała być, gdy działała… Teraz stała zapomniana pośrodku dziedzińca, zimna jak kamień, z którego była zrobiona. Jej basen napełniała ulewa, ale bez tryskających z rzeźbionych gałęzi strumieni zdawała się tylko w połowie żywa. Kaja pamiętała, jak pierwszy raz zobaczyła tę rzeźbę na poprzedniej wyprawie. Kiedy po raz pierwszy wszyscy przyjaciele weszli do pałacu, nie mając pojęcia, jak mroczne kryje on tajemnice.
Wówczas drzwi frontowe nie były zamknięte na klucz. Nie zostali więźniami w sypiącej się i cuchnącej grzybem pułapce, w której nawet za dnia ledwo było widać czubek własnego nosa. Wspominając te chwile, dziewczynka załkała delikatnie, co po chwili przerodziło się w stłumiony płacz. Tęskniła za siostrą. A nawet za rodzicami, których nie pamiętała, a którzy odeszli bezpowrotnie lata temu. Jedynym jej towarzyszem był szmaciany kotek.
Kiedy się wypłakała, znowu rozpięła kołnierz kurtki i zajrzała do wewnątrz. Chciała coś powiedzieć, ale zamarła w przerażeniu, słysząc szczęk łańcucha. Czekała i słuchała. Z zamkniętymi oczami niezliczoną ilość razy błagała, by okazało się, że to wszystko to tylko zły sen. Żeby mogła w końcu się obudzić w swoim miękkim łóżku i zobaczyć po przeciwnej stronie uśmiechającą się szeroko Emilię.
Ale nic z tego się nie ziściło. To był koszmar, z którego nie była w stanie się wydostać. W kakofonii dźwięków wyróżniło się po chwili przeciągające się w nieskończoność skrzypnięcie. Potem kolejne, podobne. Po nich dobiegł głośny trzask wewnątrz pałacu. Tym razem nie była to sprawka wiatru ani deszczu. Był to dźwięk głównych drzwi wejściowych. A potem pozostało już tylko to potworne cykanie.
*
Emilia z krzykiem zerwała się z łóżka. Zbudzona nieprzyjemnym brzęczeniem przetarła szybko mokre od łez oczy po to tylko, żeby móc rozejrzeć się dookoła siebie. Była roztrzęsiona. Nie z powodu kolejnego koszmaru sennego, ale dlatego, że musiała się z niego obudzić i wrócić do rzeczywistości.
Spojrzała na okno, utwierdzając się w smutnej myśli, że był środek słonecznego dnia letnich wakacji, na które kiedyś, inaczej niż teraz, czekała z wytęsknieniem. Znowu pomyślała o swojej ukochanej młodszej siostrze, której życie okrutny los zabrał niecałe dwa tygodnie wcześniej w opuszczonym pałacu na wzgórzu. Emilia winiła się za to, że może źle narysowała jej mapę, bo Kaja nigdy nie pojawiła się na pikniku niespodziance. Z każdym dniem zastanawiała się, czy nie jest przeklęta i co by było, gdyby tylko mogła cofnąć czas. Teraz została sama z babcią, której od lat nie minęła żałoba po córce i zięciu, a co dopiero po ukochanej wnuczce. Nocami przesiadywała przed telewizorem, a potem przesypiała prawie całe dnie, odurzona lekami nasennymi, które łykała, by móc w ogóle zamknąć powieki.
Nastolatka zmusiła się więc, aby wstać z łóżka i sprawdzić, kto tym razem kryje się za dobrze jej znanym źródłem hałasu. Przechodząc przez kuchnię małego domku, widziała na stole uśmiechające się spod folii twarzyczki kanapek zrobionych przez babcię w środku nocy. Wyglądały apetycznie, ale Emilia od jakiegoś czasu i tak nie miała ochoty jeść czegokolwiek. Jadła jedynie tyle, żeby nie umrzeć z głodu. Starała się normalnie funkcjonować, ale gdyby to od niej zależało, najchętniej też ciągle by spała. Albo obmyślała w głowie kolejny nierealny plan, który mógłby naprawić jej zniszczony świat. Wówczas znowu pragnęła zatracić się w tych myślach, ale ocucił ją odgłos kolejnego, nachalnego dzwonka do drzwi. Starając się nie wydać żadnego dźwięku, bardzo ostrożnie podeszła do wejścia, aby dyskretnie spojrzeć przez judasza.
Na ganku przed domem stało dwóch mężczyzn, śmiesznie zniekształconych przez wypukłą soczewkę. Jednego z nich poznała od razu i choć kiedyś stracił w jej oczach przez złe wieści, które zazwyczaj przynosił, to kojarzył jej się z pozytywną, bądź co bądź, postacią terminatora. Komisarz Henryk Rzeszutko. Drugi mężczyzna był jej jednak zupełnie obcy, choć ubrany w kapelusz i okrągłe okulary przeciwsłoneczne, też wyglądał jak znajoma postać z filmu. Przypominał złego sędziego, który chciał zniszczyć animowany świat w historii o króliku Rogerze, którą jeszcze nie tak dawno Emilia oglądała w telewizji. Tylko z babcią, bo Kaja była jeszcze za mała na kino tej kategorii wiekowej.
Właśnie ten maszkaron z filmu stał przed jej drzwiami. Może wyglądał tylko trochę bardziej elegancko za sprawą czarnego trzyczęściowego garnituru z rozpiętą w kołnierzyku koszulą, ale to nie umniejszało jego straszności. W panice postanowiła udawać, że nikogo nie ma w domu. Usiadła pod drzwiami w oczekiwaniu, że dzwonek już się więcej nie odezwie, a natręci pójdą precz. Niestety jej plan spalił na panewce, kiedy po dłuższej chwili ciszy znów spojrzała przez judasza, a mrugnięcie jej oka zostało zarejestrowane przez przybyszów.
– Emilio? Jesteś tam? – padło zza drzwi pytanie zadane dziwnie znajomym, radiowym wręcz głosem. – To ja, Markus Faulkner. Proszę, nie chowaj się.
„To straszydło za drzwiami to ten człowiek z wczoraj? Ten psycholog, co rozwiązuje tajemnice zmarłych?” – spytała w myślach Emilia, nie będąc przekonana, czy dać wiarę usłyszanym słowom. No ale jeżeli teraz nie porozmawia z tymi mężczyznami, to wrócą później i swoim gadaniem tylko zmartwią babcię.
Po niedługim namyśle nastolatka postanowiła otworzyć drzwi i stawić czoła nieproszonym gościom.
– Dzień dobry, Emilko – powiedział uprzejmie znajomy policjant, z zaskoczeniem dostrzegając, że rozmówczyni wygląda, jakby od kilku dni nie mogła zmrużyć oka. – Czy zastaliśmy babcię?
– Babcia śpi – odparła bez emocji.
– Dobrze, w takim razie wrócimy…
– Właściwie to może i lepiej – przerwał kapelusznik. – Babcia mogłaby okazać się nazbyt dekoncentrująca.
Komisarz najpierw zganił towarzysza wzrokiem, ale po chwili niewerbalnego przekazywania sobie przez mężczyzn jakichś wytycznych ostatecznie pokiwał głową.
Emilia niechętnie otworzyła drzwi, widząc, że nie ma już szansy na odprawienie natrętów. Obaj mężczyźni weszli do środka, kłaniając się lekko w geście szacunku dla domowniczki. Sędzia, jak go w myślach nazwała, nawet zdjął kapelusz. Wyglądał młodo, przynajmniej młodziej od komisarza, ale głowę miał ogoloną prawie na łyso. Dopiero wówczas definitywnie rozpoznała w nim człowieka, którego spotkała dnia poprzedniego, gdy podobnie do niej szukał czegoś w pałacu, w którym zginęła jej siostra. Markus. Jakiś tam. Nie mogła uwierzyć, że kapelusz i okulary tak skutecznie mogły zmienić jego oblicze.
Nagle komisarz zwrócił się z pytaniem, czy mogą wszyscy usiąść w salonie. Nastolatka przytaknęła przyzwalająco. Sama przycupnęła w fotelu zawalonym ciuchami, a policjant zajął miejsce na wersalce naprzeciwko niej. Natomiast Markus, którego nazwała Sędzią, przechadzał się po mieszkaniu, przyglądając wszystkiemu tak, jakby skanował z osobna każdy element.
– Emilko – zaczął niepewnie oficer policji, stopniowo dodając swojemu głosowi powagi – zapewne wiesz już o zaginięciu twoich kolegów ze szkoły. – Zrobił pauzę na głęboki wdech. – Przyszliśmy zapytać, czy któreś z nich nie odzywało się do ciebie w ciągu ostatnich dni.
Nastolatka wyprostowała się, usłyszawszy to pytanie, a jej otoczone zielenią szmaragdu źrenice otworzyły się w przestrachu, przepędzając jakiekolwiek resztki ospałości. Chciała już odpowiedzieć, ale zastygła jak kamień, dostrzegając, że zajęty wcześniej myszkowaniem Markus patrzył prosto na nią. Nie widziała jego oczu, a jedynie świecące lustra okularów. Dostając gęsiej skórki, wzdrygnęła się i tylko pokręciła zamaszyście głową.
– To naprawdę ważne – kontynuował komisarz. – Rodzicie Magdy twierdzą, że uciekła. Może znasz jakieś miejsca, w których mogłaby się ukryć?
– Bawiliśmy się w różnych miejscach… – odpowiedziała prawie niesłyszalnym głosem.
– Wiemy od twojej wychowawczyni, że byliście nierozłączni.
– A teraz wasz kolega Bartek został znaleziony martwy w starej sztolni – wtrącił rzeczowo Sędzia.
– Na litość boską, Markus! – warknął komisarz, zmieniając po chwili ton na coś w rodzaju półszeptu. – A ty się dziwisz, że nie chciałem puścić cię tu samego!
Emilia zdawała się tracić kontakt. Wciąż trwała zastygła w pozycji, którą przyjęła po pierwszym pytaniu o swoją przyjaciółkę. Z tą różnicą, że nie patrzyła już na żadnego z mężczyzn, ale w przestrzeń przed sobą, z oczami otwartymi w niewyobrażalnym przerażeniu.
– Musi poznać powagę sytuacji – wyjaśnił okularnik. – Poza tym zatajanie takich informacji przed ciekawskim młodym człowiekiem może spowodować tylko więcej szkód. Uwierz mi.
Komisarz milczał, analizując słowa kolegi, a Emilia oprzytomniała. Poczuła, jakby wreszcie pojawił się jakiś dorosły, który potraktuje problem śmierci jej siostry poważnie. Może mogłaby uwierzyć w sprawiedliwość? Chwilę potem mężczyzna usiadł obok Henryka i pochylił się nad ławą w taki sposób, aby lepiej widzieć twarz nastolatki. Niestety ona sama też ją widziała – wychudzone, zmarnowane odbicie ukazujące się podwójnie w szkłach okrągłych okularów o srebrnych oprawkach. Unikała patrzenia w lustro właśnie dlatego, żeby nie widzieć tej zupełnie obcej twarzy. Wówczas musiała stawić jej mimowolnie czoła i obawiała się, że wytrzyma jeszcze tylko kilka sekund, zanim ucieknie.
Na szczęście Markus w ostatniej chwili zdjął z nosa okulary i strach minął. Ich miejsce zajęły oczy podobnie zielone, ale ciemniejsze od jej własnych. Oczy tajemniczego człowieka, który bez tych wszystkich garderobianych atrybutów nie przypominał jej już tego drania z filmu, a zyskał przyjazną powierzchowność. Tę samą, którą miał, gdy spotkała go po raz pierwszy, wtedy w pałacu.
– Mam nadzieję, że mi wybaczysz, ale nie omieszkałem opowiedzieć komisarzowi o naszym wczorajszym spotkaniu – powiedział z westchnieniem. – Nie powinnaś błąkać się wieczorami po Ostoi. Zwłaszcza ostatnimi czasy.
– Wcale się nie błąkałam! – prychnęła nie na żarty oburzona Emilia, a na twarzy komisarza pojawiła się wyraźna obawa, że jego kolega jak zwykle niczego nie owinie w bawełnę.
– Mamy powody przypuszczać, że w miasteczku ktoś porywa dzieci – oznajmił śmiertelnie poważnie Markus.
Komisarz zamarł, podobnie jak nastolatka. Oboje patrzyli na mężczyznę z konsternacją.
– Powiedziałaś, że bawiliście się z przyjaciółmi w różnych miejscach. Potrzebuję wiedzieć, które to były miejsca. O pałacu już wiem. Ale czy wchodziliście też do kopalni?
Emilia milczała bardzo długo, przyglądając się albo własnym stopom, albo wykładzinie. Przybysze czekali cierpliwie. W końcu, po długim namyśle, uniosła bladą jak ściana twarz.
– Tam nie – wykrztusiła, jakby rozumiejąc coś więcej z tej dotychczas niepojętej dla siebie sytuacji. – Tak naprawdę tylko w pałacu – dodała.
– Zatem opowiedz mi coś więcej o waszych spotkaniach w pałacu – podjął temat Sędzia, po czym oparłszy nos na zaplecionych dłoniach, dopytał: – Coś tam odkryliście, prawda? Coś, o czym nie opowiedziałaś policji, gdy zginęła Kaja.
– Czasami się tam bawiliśmy. Raz nawet wzięliśmy Kaję, bo babcia kazała. Ale kiedyś… – opowiadała niechętnie i jakby ważąc dobierane słowa. – Weszliśmy do środka, bo drzwi zawsze były otwarte… – Przerwała i głośno przełknęła ślinę. – Ale… Ktoś był już w środku.
– Widziałaś tego kogoś? – dopytywał Markus, a sceptyczny dotychczas komisarz zaczął przysłuchiwać się w skupieniu.
– Usłyszeliśmy, że ktoś strasznie krzyczy, i od razu uciekliśmy.
– A czy ten krzyk należał do kobiety czy mężczyzny?
– Kobiety…
– A jak brzmiał? – Markus, reflektując się, że zadał pytanie w sposób mało precyzyjny, sformułował je naprędce raz jeszcze: – Czy krzyczała tak, jakby ktoś robił jej krzywdę? Wołała o pomoc?
Emilia pokręciła przecząco głową, ponownie opuściła ją w dół i wymamrotała prawie niesłyszalnym szeptem:
– Nie wiem…
– Dlaczego nie powiedziałaś tego na pierwszym przesłuchaniu? – wtrącił karcąco komisarz, ale jeszcze zanim padła odpowiedź, towarzysz prędko uspokoił go wzrokiem.
– Nie wiem – odparła, szepcząc pod nosem.
Markus dokładnie wiedział, że nie ma już co dociekać, bo niczego więcej nie uda im się dowiedzieć. Zablokowali ją. Lepiej odłożyć to na później. Musiał jednak zapytać o jeszcze jedną rzecz, którą niepotrzebnie odkładał na koniec, a która nie dawała mu spokoju.
– Dobrze, dzieciaku – powiedział dobrotliwie. – Nie będziemy ci się już więcej naprzykrzać. Ale muszę zadać ci jeszcze jedno, absolutnie ostatnie pytanie. Zgadzasz się?
Kiwnęła nieznacznie głową, a przybysz wyjął z kieszeni swojej eleganckiej kamizelki smukły telefon i trzymając za mały ekran, pokazał nastolatce wyświetlone nań zdjęcie maskotki.
– Czy widziałaś kiedyś tę szmaciankę? – zapytał, w momencie kiedy Emilia wyraźnie przyglądała się zdjęciu. – Czy Kaja miała taką zabawkę?
– To nie jest jej zabawka – odpowiedziała po chwili namysłu, stanowczo odwracając wzrok, jakby sugerując, że ma już dosyć przesłuchiwania. – Nigdy jej nie widziałam.
– Dziękuję, Emilio – odpowiedział przyjaźnie Markus. – Rozmowa z tobą ponownie była nieoceniona.
Uśmiechnął się tylko na koniec, widząc, że niepewnie spojrzała w jego stronę. Potem schował telefon do kieszeni. Założył swoje okulary na nos, a kapelusz na głowę, stając się na powrót strasznym sędzią z filmu. Komisarz w tym czasie przestrzegł domowniczkę, żeby od teraz pod nieobecność babci nie otwierała drzwi żadnemu dorosłemu, nawet jeśli go zna. Spojrzawszy na siebie, dwaj mężczyźni wstali i uprzejmie pożegnali się z dziewczyną.
Opuścili niewielkie domostwo, nim się obejrzała, zostawiając ją ponownie samą. Samą w świecie, w którym życie stawało się dla niej z każdą minutą coraz trudniejsze do zniesienia.
*
Ocknęła się ze wspomnień, nie mogąc pozbyć się uczucia, jakby znowu na jawie śniła we śnie ten stary sen. Jedenaście lat później, ubrana w policyjny mundur Emilia stała w lesie, mając przed oczami zbrodnię, która natarczywie przypominała jej o ukochanej siostrze. Ukryła się wśród gęstwiny drzew gdzieś u szczytu drogi na czubek najwyższego miejscowego wzgórza. Rozkazano jej pozostać w biurze, ale przeczuwała, że jest to nazbyt podejrzane, kiedy cała reszta komisariatu została wezwana w teren. Miała rację, lecz mocno tego żałowała.
Z kilku metrów przyglądała się bowiem bezwładnej osobie poobijanego nastolatka, którego jeszcze kilka dni wcześniej, wracając nocą z pubu, widziała dokazującego na osiedlu. Teraz skoro świt chłopak siedział sztywno na ostatnim ze stopni leśnych schodów zrobionych z okorowanych bali drewna i gliny, zupełnie jakby na kogoś czekał. Patrzyła, jak jej szef, zwalisty komendant Paweł Ferski, stał pochylony nad bladymi zwłokami dzieciaka, które poznaczone były siniakami, jakby od zderzenia z samochodem. Wiedziała, że ten widok przypominał mu, jak bardzo nienawidził tej roboty.
Obok kręciło się paru policjantów. Dwoje z nich zbierało zeznania wciąż roztrzęsionej kobiety – znajomej, która dokonała tego makabrycznego odkrycia podczas swojego coniedzielnego porannego biegu po wzgórzu. Inni funkcjonariusze, w kilku grupkach, przeczesywali teren i sprawdzali, jaki obszar muszą otoczyć taśmą. Wykonywali to na tyle nieudolnie, że można było wnioskować, iż robią to po raz pierwszy w życiu.
W tym całym rozgardiaszu starszy oficer stał jednak nadal jak zaklęty i patrzył na zamknięte niczym z wycieńczenia oczy nieletniego, jakby zastanawiał się nad tym samym pytaniem, które stawiała sobie Emilia:
Czy umarli też śnią?
– Pozwolisz, bym rzucił okiem? – sprowadził ich na ziemię dobiegający zza pleców komendanta, dobrze znany męski głos.
– Tak, oczywiście – odpowiedział Paweł, prostując się. – I tak miałem cię o to poprosić.
Nie spojrzał do tyłu, a jedynie cofnął się ostrożnie o kilka kroków, zanim nie zrównał się z rozmówcą.
Był nim Henryk, stary dobry inspektor, który, jeszcze w stopniu komisarza, lata wstecz prowadził najbardziej niechlubną w miasteczku sprawę. Szczupły, zgarbiony nieco mężczyzna po pięćdziesiątce ubrany był w sposób, który sugerował, że coś oderwało go od pracy w ogródku. Paweł widział, że jego dawny przełożony, pomimo emerytury, nie stracił animuszu, kiedy przeczesawszy palcami zarzuconą w tył siwą grzywę, skrupulatnie zaczął oględziny. Inspektor nie mieszkał daleko, ale ze sprawami policyjnymi nie miał i nie chciał mieć już nic wspólnego. Ograniczał tym samym spotkania z dawnymi znajomymi do niezbędnego minimum. Tym razem zrobił jednak wyjątek, przybywając najszybciej, jak mógł, w miejsce, które chciał, by na zawsze odeszło w niepamięć. A które wróciło właśnie niczym najczarniejszy koszmar.
– Dobrze, że zdążyłem przed technikami – oznajmił Henryk, mówiąc bardziej do siebie niż do swojego następcy. Dalej tylko mamrotał coś pod nosem, przyglądając się kolejno twarzy i kończynom ofiary. – Mało podobieństw – oznajmił wreszcie. – Tylko mi nie mów, proszę, że znaleziono przy nim maskotkę…
– Niestety – odparł niechętnie komendant, wskazując na zaznaczoną plastikowym numerkiem dowodowym zabawkę. – Myślisz, że ten zwyrodnialec wrócił? – spytał po chwili niezręcznej ciszy, którą inspektor wykorzystał na przyjrzenie się przedmiotowi. – Tak między nami, oczywiście.
Henryk nie należał do ludzi, którzy wydawali wyroki, zanim poznali wszystkie niepodważalne fakty oraz przyjrzeli się dowodom, ale w tym przypadku tylko jedna odpowiedź przychodziła mu do głowy:
– Albo on, albo jakiś naśladowca. Już sam nie wiem, co byłoby gorsze – odpowiedział ponuro. – Jeżeli to zrobił nasz stary Kociarz, to wyszedł z wprawy w szyciu i zmienił modus operandi. – Przerwał na chwilę, po czym spoglądając w niebo, dodał ponuro: – Z drugiej strony, jeżeli to miałby być naśladowca, to musiał zobaczyć zdjęcia szmacianki, które nigdy nie zostały przecież odtajnione.
– Niedobrze… – westchnął Paweł.
– Widzę, że jesteśmy w takiej samej czarnej dziurze jak wtedy – powiedział Henryk, odwracając głowę w stronę lasu i sprawiając jednocześnie, że podsłuchująca Emilia schowała się jeszcze bardziej. – A tak z ciekawości. Gdzie jest teraz panna…
– Komendancie! – przerwał mu nagle piskliwy głos bardzo wysokiego nieurodziwego blondyna, jednego z policjantów, którzy zajmowali się taśmą. – Dzwonili z bazy i powiedzieli, że Emilia im gdzieś zwiała.
„Mniemam, że o wilku mowa” – pomyślał Paweł, odwracając się w stronę, z której dobiegał wrzask, i zamaszyście, jakby manifestacyjnie włożył obie dłonie do kieszeni bluzy.
– Czyli pewnie gdzieś tu podsłuchuje – oznajmił na głos, rozglądając się dookoła. – Możesz im powiedzieć, że mają sobie odpuścić szukanie jej! – poinstruował podwładnego, po czym zbliżył się i ściszonym, acz wciąż słyszalnym głosem zapytał Henryka: – Jak myślisz, dlaczego teraz? Dlaczego po tylu długich latach spokoju ktoś znowu bawi się w ten… – Zamilkł na chwilę, szukając odpowiedniego słowa. – Obłęd.
– Może znudził mu się właśnie ten spokój, o którym mówisz – odpowiedział chłodno inspektor i odszedł w stronę funkcjonariuszy, którzy nadal spisywali zeznania wstrząśniętej kobiety. Zrobił jeszcze tylko parę kroków, zatrzymał się nagle i odwróciwszy się w stronę kolegi, wyjaśnił: – Ale bardziej prawdopodobne jest jakieś powiązanie z tym pisarzem, który zawitał ostatnio do miasteczka, żeby sobie napisać i sprzedać kolejną książkę o niewyjaśnionej zbrodni sprzed lat.
– Myślisz, że on może mieć coś z tym wspólnego?
– Nie mam pojęcia. Ale też nie wierzę w przypadki.
– Przyjrzymy się mu – przytaknął po niespełna sekundzie Paweł. – Bardzo dokładnie.
– Ja też spróbuję jakoś pomóc – oznajmił na odchodne emerytowany oficer, ale zanim zdążył zrobić krok, komendant zawołał w ślad za nim.
– Masz jakiś kontakt z… sam wiesz kim?
– Z tym, którego imienia nie wolno wymawiać? – spytał, prychając ledwie słyszalnym śmiechem Henryk. – Nie. Ale podobno prowadzi jakąś szczątkową aktywność w mediach społecznościowych. Więc spróbuję poszukać paru ludzi, którzy mogą wiedzieć, jak się z nim skontaktować.
– Brzmi skomplikowanie… – odparł Paweł. – Przyznaję to niechętnie, ale przydałby mi się tutaj. – Przerwał, spoglądając raz jeszcze na ciało nastolatka. – Bo coś mi się wydaje, że to dopiero początek.
W miasteczku o obiecującej, ale złudnej nazwie Ostoja przebywałem już od prawie dwóch tygodni. Przyjechałem co prawda nie dla własnego kaprysu, ale na specjalne zaproszenie burmistrzyni tegoż miasteczka. Szykowała podwaliny pod jakieś spore przedsięwzięcie, a zadanie, do którego mnie wynajęła, miało być jedynie dodatkiem do całości.
Miałem spisać i wydać w postaci książki niewyjaśnioną historię, która wydarzyła się nieco ponad dekadę temu, oraz – jak pamiętałem – trafiła ówcześnie na pierwsze strony gazet. Tajemniczy morderca w odstępie zaledwie kilku dni porywał i zabijał dzieciaki w opuszczonych budynkach. Dokładne szczegóły nigdy nie zostały ujawnione, ale prasa nadała mu wówczas pseudonim Kociarz ze względu na rzekomo znajdowane przy ciałach pluszowe kotki. Niestety żaden z informatorów nie ujawnił dokładnego wyglądu tegoż znaku rozpoznawczego. Opinia publiczna wiedziała jeszcze tylko, że ofiary były w sumie cztery, ale znaleziono jedynie trzy ciała. Zarówno miejsce spoczynku czwartego, jak i tożsamość mordercy nigdy nie zostały poznane.
I tu wkraczałem na scenę ja, gdyż to właśnie opisywaniem podobnych przypadków parałem się od kilku ostatnich lat. Po prawdzie zacząłem pisać, żeby ukazać światu zapomniane przez czas historie, ale z czasem zaczęło to przypominać pracę jak każda inna. Napisałem dwie dobrze przyjęte książki, ostatecznie rezygnując z dokumentu na rzecz raczej barwionego fikcją kryminału. Przy odtwarzaniu zdarzeń na tle innych pisarzy wyróżniałem się jednak metodami dochodzeniowymi. Wspomagałem się bowiem starym analogowym aparatem, przy pomocy którego robiłem czarno-białe zdjęcia dawnych miejsc zbrodni. Pomagało mi to wczuć się w przeszłość i tajemnice, które miałem rozszyfrować, a i czasami mogłem dołączyć niektóre ujęcia do publikacji.
Okrutna historia Ostoi dotarła do mnie co prawda dawno temu, kiedy zaczynałem pracę jako dobrze rokujący dziennikarz śledczy, ale potem zupełnie wyleciała mi z pamięci. Przypomniałem sobie o niej, dopiero dostając na biurko wspomniane zlecenie. Ofertę wspartą ogromnym przelewem na konto bankowe oraz bezpłatnym zakwaterowaniem w przytulnym skandynawskim domku na czas co najmniej dwóch miesięcy. Powtarzałem sobie, że w normalnej sytuacji mojego zainteresowania nie można było kupić, ale akurat nie narzekałem na nadmiar pieniędzy, a przedłożona propozycja była nader intratna.
Żal było nie skorzystać – powtarzałem sobie, leżąc plecami na kojącej nerwy tafli jeziora. Płynąłem wolno, patrząc na chmury i próbując jak za dzieciaka odgadnąć ich kształt. Nadać jakąś nazwę czy znaczenie. Czasami, zerkając za siebie, widziałem odwrócony do góry nogami kształt jakiegoś wielkiego budynku, którego dach nieśmiało chował się za drzewami, wysoko na wzgórzu. Zastanawiałem się wówczas, czym był i czy również stanowił część kurortu, w którym pomieszkiwałem.
Leniwie machając stopami, by odpłynąć jeszcze dalej od drewnianego pomostu, traciłem czas, który powinienem wykorzystać na sowicie opłacone zadanie. Zamiast zagłębić się w tajemnicę, popytać ludzi, poprzeglądać archiwa, odwiedzić dawne miejsca zbrodni, ja jedynie labowałem. Piłem darmowy alkohol, paliłem drogie papierosy i dryfowałem niczym zapomniany ponton. Wreszcie niejako tknięty i sam oburzony tą myślą, odwróciłem się na brzuch i przechodząc w szybki kraul, zawróciłem.
Wszystkie obiekty kurortu mieściły się na jednym brzegu. Niektóre domki, których było kilkanaście, stały w równych odstępach w rzędzie obok siebie. Od mojego oddzielał je spory pas zieleni i ogromny niczym fabryka hotel, którego design był wspaniały, ale i dziwnie niepokojący. Zawsze gdy podpływałem w jego stronę, miałem wrażenie, że to nacierający na mnie tankowiec, którego dziób zaraz przesłoni mi horyzont i będzie ostatnim widokiem, jaki zobaczę w życiu. Dlatego za każdym razem prędzej czy później odwracałem wzrok, skupiając się na swoim pomoście. Tym razem nie był on jednak pusty, jak codziennie do tej pory. Wytężając wzrok, dostrzegłem, że stoją na nim i wyraźnie patrzą w moją stronę trzy postaci. Dokładnie – mężczyzna i dwie kobiety. Od razu poznałem burmistrzynię, przypominającą mi trochę gronostaja w żakiecie. Czyżby chciała sprawdzić, jak mi idzie? Jaką ściemę mam wymyślić? – spytałem w duchu zaniepokojony wizytą i przyśpieszyłem. Czułem się jak żółtodziób przyłapany przez szefa na piciu piątej kawki, którą dopija się właśnie drugą godzinę.
Będąc już prawie przy brzegu, widziałem wyraźnie, że moja pracodawczyni, niska i chuda kobieta, przestępuje z nogi na nogę, jakby nie mogąc się doczekać, aż ze mną porozmawia.
– Dzień dobry – przywitałem się, wspinając się jednocześnie na rozgrzane słońcem deski pomostu.
– Dzień dobry – odpowiedziały mi burmistrzyni i kobieta, w której rozpoznałem hotelową recepcjonistkę.
Taką mało sympatyczną. Wiekowo była chyba dopiero po skończeniu liceum, bo jej nastawienie do pracy z ludźmi i do klientów od pierwszego dnia mojego pobytu pozostawiało wiele do życzenia. Służyła chyba jedynie jako eskorta, która miała wskazać wizytacji miejsce mojego aktualnego pobytu, ponieważ chwilę po przywitaniu obróciła się na pięcie i odeszła. Trzecia osoba – mężczyzna ubrany w biały golf i marynarkę. Duży, kędzierzawy typ o szlachetnych rysach przykrytych równo przyciętym zarostem, nie odezwał się ani słowem, a jedynie patrzył na mnie spode łba, z rękami schowanymi za plecy.
– Niech się pan nie przejmuje, Filipie – dodała po krótkiej ciszy burmistrzyni, po czym dziarsko podeszła w moją stronę i z nieustępującym z twarzy uśmiechem wyciągnęła rękę w moja stronę.
– Czy coś się stało? – spytałem niepewnie, odwzajemniając grzeczność.
– Przejdę od razu do rzeczy, panie Filipie – zaczęła dosadnie, jednak następne zdanie wypowiedziała, nie patrząc na mnie, lecz na wciąż mierzącego mnie złowieszczo wielkiego mruka – chciałabym dowiedzieć się, jak idzie panu praca nad książką.
– Eeee… – zacząłem, szukając odpowiedniej wymówki. – Jestem na razie w trakcie zbierania informacji. Niestety nie mam możliwości w pełni…
– Nonsens – przerwała mi, podnosząc przy tym otwartą dłoń w geście stopu. – Przydzieliłam panu dostęp do wszystkich możliwych akt i archiwów, na co przystał nawet nasz nieoceniony komendant. – Zatrzymała na moment słowotok, zerkając jakby ukradkiem na swego towarzysza, który pozostawał niewzruszony. – Był pan chociaż w komisariacie? – spytała, kierując wzrok z powrotem na mnie.
Szczerze mówiąc, nie miałem nawet pojęcia, gdzie to jest – pomyślałem, wiedząc, że najprawdopodobniej gdyby nie ta wizyta, to i przez najbliższy miesiąc jedyne, co bym robił, to udawał, że coś robię.
– Tak jest – odpowiedziałem przymilnie. – Ale to bardzo zawiła sprawa, a ja staram się zajrzeć pod każdy kamień.
Chyba potraktowała to kolokwialne określenie dosłownie, bo jej mimika sugerowała, że jest jednocześnie zadowolona i skonsternowana.
– Proszę się nie ośmieszać, panie Dragan – odezwał się nagle mężczyzna głosem tak nieprzychylnym, że przyprawił mnie o gęsią skórkę. – Dobrze wiem, że nic pan do tej pory nie zrobił. Zdaję sobie sprawę, że pisarze to trudny w obsłudze gatunek, który potrzebuje czasu na wykrzesanie myśli twórczej, ale proszę przynajmniej nie kłamać.
Podszedł bliżej w moją stronę z rękoma wciąż założonymi za siebie, co sprawiało, że czułem się zagrożony, jakby ukrywał za plecami nóż.
– Teraz ma pan szansę się zrehabilitować – oznajmił po chwili przyglądania się mojej twarzy. – Jesteśmy nawet gotowi przydzielić panu jednego ze swoich ludzi, żeby służył jako pański przewodnik po okolicy, bo jak widać, średnio pan sobie radzi.
Nie wiem, kim był ten gość, ale był na tyle onieśmielający i pewny siebie, że chyba nawet sama burmistrzyni nie odważyłaby się wejść mu w słowo. Ja również nie miałem ochoty na konfrontację z nim, więc posłusznie przytaknąłem na znak, że przyjąłem wymowną sugestię do wiadomości.
– Proszę zatem udać się do komisariatu – ciągnął dalej, spojrzawszy jednocześnie na zegarek. – Jest kwadrans po szesnastej. Będziemy pana oczekiwać w ciągu półtorej godziny.
Po tych słowach odwrócił się bezceremonialnie i odszedł, a ja zdołałem zauważyć z ulgą, że za plecami nie chował jednak żadnej broni. Pani burmistrz uśmiechnęła się do mnie w sposób, którego nie umiałem sklasyfikować, i odeszła, jakby wszystko już zostało powiedziane. Wzdrygnąłem się – nie wiem, czy bardziej z radości, że spotkanie dobiegło końca, czy z zimna. Nagły powiew wiatru przypomniał mi bowiem, że po wyjściu z wody nie zdążyłem nawet opatulić się ręcznikiem.
Kiedy upewniłem się, że goście zniknęli z łąki, która oddzielała mnie od betonowego kolosa hotelu, postanowiłem, że dla własnego dobra rzeczywiście zrobię, co mi kazano. Jednak coś mi w tym wszystkim nie pasowało. Co tak nagle zmusiło ich do pogonienia mnie do pracy, na którą – jak mnie z początku zapewniano – miałem lekko dwa miesiące? No nic. Nie dowiem się, stojąc bezczynnie – pomyślałem.
*
Na parkingu przed hotelem pełno było samochodów, ale nie można było uświadczyć żywej duszy. Przyczyną takiego stanu rzeczy była oczywiście zaczynająca się właśnie pora obiadokolacji, która trwała nieprzerwanie około trzech godzin. W tym czasie wszyscy goście zlatywali się powoli do hotelu jak ćmy do światła i najczęściej zostawali tam już na noc. Sam chętnie poszedłbym w ich ślady, ale wolałem pojawić się w komisariacie przed wyznaczoną godziną, gdyż był to mój pierwszy wyjazd do miasteczka. Zanim wsiadłem do auta, wypaliłem jeszcze ostatniego w paczce papierosa i zerknąłem, czy niczego nie zapomniałem. Telefon i portfel upchnąłem do kieszeni spodni, ale aplikacja pogodowa zwiastowała niebywale chłodny wieczór, więc zabrałem też skórzaną kurtkę. Rzuciłem ją niedbale na fotel pasażera i umościłem w niej aparat, który zawsze zabierałem do pracy. Może przesadnie o niego dbałem, ale w końcu był to prezent od dziadka, który dostałem, będąc jeszcze w podstawówce. Dowiedziałem się wówczas, na przykładzie zdjęcia ogniska, przy którym razem smażyliśmy kiełbasy, że nic nie jest w stanie zatrzymać chwili w czasie lepiej niż staroć z duszą i dobrze dobranym filmem.
Niestety mój drugi nieodłączny towarzysz podróży miał ciągłe problemy z odpalaniem, o czym złośliwie mi przypomniał. Fiat 126p, zwany często maluchem tudzież kaszlokiem. Samochód z czasów, kiedy w kraju panował jeszcze poprzedni ustrój. Z tego, co mi wiadomo, nawet jeden hollywoodzki aktor dostał takiego w prezencie. Ja swojego jednak nie dostałem, a odziedziczyłem, i dlatego za każdym razem, kiedy sprawiał problemy, wzbraniałem się przed sprzedaniem go w diabły.
Myślałem, że będę nim jeździć sporadycznie, a skończyło się ciągłym użytkowaniem. Dbałem o niego i oczywiście poddałem lekkiemu tuningowi, zostawiając niestety nieszczęsne dźwignie rozrusznika, bo uważałem wówczas, że to dobry pomysł. Pomijając wszystko, tak bardzo przyzwyczaiłem się do tego samochodu, że nadałem mu nawet własne imię, które pasowało zarówno do gabarytów, jak i hałasu, który generował: Trzmiel. Nie było to auto ani wybitnie szybkie, ani specjalnie reprezentacyjne, ale podobnie do aparatu miało duszę, której nie mogłem dostrzec w jakimkolwiek nowym pojeździe, choćby nie wiem jak był drogi i wygodny.
Przekręciłem kluczyk i pociągnąłem za dźwigienkę zapłonu, ale oczywiście staruszek znowu miał humory. Raz. Chwila przerwy. Dwa. Trzy. Dodałem trochę więcej ssania za pomocą kolejnej, bliźniaczej dźwigni i za czwartym razem wreszcie zapalił.
Ruszając spod hotelu, prędko dałem się pochłonąć malowniczym krajobrazom drogi do miasteczka. Przed przyjazdem, odrabiając pracę domową, przeczytałem tylko, że Ostoja mieściła się w samym sercu ciągnącej się dziesiątkami kilometrów puszczy. Miasteczko powstało, jak sugerują najbardziej wiarygodne kroniki historyczne, już we wczesnym średniowieczu, jako małe grodziszcze na wzniesieniu nad rzeką. Teraz jego tereny rozciągały się już znacznie dalej, a długie asfaltowe drogi okrążały wielkie jezioro i uciekały w leśne pagórki, wijąc się jak serpentyny.
O zbliżającej się cywilizacji wiedziałem głównie z mapy, bo dopiero po kilku minutach drogi otaczające mnie zewsząd drzewa się przerzedziły. Nawigacja mówiła, że wkrótce dotrę na skraj największego w okolicy skupiska zabudowań, gdzie mieściły się instytucje państwowe i sklepy. Zanim jednak na dobre wjechałem do cywilizacji, moim oczom ukazała się stojąca na uboczu niewielka stacja benzynowa.
Idealna sposobność, by dokupić papierosy i przy okazji zatankować – pomyślałem, podejmując decyzję o postoju.
Stacja była samoobsługowa, z nowoczesnymi dystrybutorami i odwrotnie proporcjonalnym budynkiem, który pamiętał te same czasy, co moje auto. Wewnątrz przywitał mnie starszy mężczyzna, za którego plecami piętrzył się podstawowy asortyment strudzonego pisarza, czyli alkohol i nikotyna. Tylko to drugie dodałem do rachunku za paliwo, po czym pożegnałem się i wyszedłem. Miałem już wsiąść do samochodu z wymuszoną ochotą, by ruszyć dalej, ale zatrzymał mnie nagły szum wody.
Zaciekawiony źródłem dźwięku okrążyłem budynek w poszukiwaniu sensacji, ale zobaczyłem, że ktoś po prostu korzystał z przestarzałej myjni mieszczącej się z boku stacji. Nietypowy był natomiast sposób jej użycia. Podszedłem bliżej do zaparkowanego pick-upa, którego właściciel wcale nie używał szlauchu do mycia pojazdu, a napełniał nim dwa duże niebieskie baniaki.
Wysoki facet w średnim wieku ubrany był w moro i kapelusz wędkarski, który ukrywał pod cieniem daszka ogorzałą, brodatą twarz. Zobaczył, jak podchodzę, i zatrzymał szum wody, a następnie widząc moje osłupienie, zaśmiał się:
– Tutaj leci z linii tej samej, co pitna. Czysta jak źródlana!
Był to pierwszy prawdziwy znak, że wylądowałem w zupełnie innym świecie niż mój, w którym znałem jedynie brudny od kamienia czajnik i twardą wodę pod prysznicem, a ludzie nie byli tak dziwnie beztroscy.
– Dzień dobry – przywitałem się. Podszedłem i podałem dłoń mężczyźnie. – Filip Dragan.
– Witam – odpowiedział, odwzajemniając uścisk, i po chwili przyglądania mi się dodał: – Tomasz Engel. Miło mi poznać.
Rozmawialiśmy chwilę i okazało się, że mężczyzna nabiera na stacji wody zawsze, kiedy wybiera się do swojej przyczepy nad jakiś staw. Robi zapas na kilka dni, do picia dla siebie i przede wszystkim dla swojego psa: biszkoptowego goldena retrievera – stwora, który wabił się Sznupa i zaraz jak usłyszał swoje imię, to przykleił nos do bocznej szyby pick-upa, w którym siedział.
Następnie, gdy wróciliśmy do przedstawiania się sobie nawzajem, dowiedziałem się, że Tomasz jest emerytowanym strażnikiem więziennym, dorabiającym w Ostoi jako leśniczy. Po chwili rozmowy wyjawił mi także, że zarówno on, jak i pozostali tubylcy słyszeli już plotki o pewnym pisarzu, który miał przyjechać grzebać w przeszłości. Ostrzegł, żebym lepiej nie przedstawiał się imieniem i nazwiskiem każdemu napotkanemu, po czym subtelnie zasugerował, że najlepszym punktem wypadowym dla każdego dziennikarza jest zawsze jadłodajnia. Mianowicie bistro Sasanka, które znajduje się niedaleko komisariatu i które czynne jest codziennie od siódmej do dwudziestej drugiej. Byłem nader wdzięczny za rady, uświadamiając sobie przy tym, że zapewne nieprędko doświadczę podobnie życzliwych. Wkrótce potem pożegnaliśmy się i odjechaliśmy w przeciwne strony – Tomasz na ryby, a ja do komisariatu.
Nawigacja odezwała się po krótszej, niżbym chciał, chwili, mówiąc dosadnie, że dotarłem do celu. Jadąc samochodem, miało się wrażenie, że wszystko było niedaleko, ale nie wiem, czy chciałbym robić sobie tam spacerek na pieszo. Jedno skrzyżowanie dalej, tak jak powiedział mi Tomasz, stał niski, ale długi budynek bistra. Widząc, że jestem przed czasem, nagle zgłodniałem i to tam postanowiłem udać się najpierw.
Przybytek zwieńczony był neonowym szyldem, który albo miał dodawać mu efektu retro, albo był po prostu stary i nikomu nie chciało się go wymienić. Na parkingu stał samochód jakiejś firmy ochroniarskiej, a jego właściciel opierał się o maskę ze skrzyżowanymi na piersi rękoma i wykłócał się o coś z młodą niewiastą ubraną jak kelnerka. Zaparkowałem obok nich i kłótnia nagle zamilkła. Oboje patrzyli na mnie z taką pogardliwą ciekawością, z jaką patrzą wszyscy mieszkańcy małych społeczności, gdy tylko widzą kogoś obcego. Ukłoniłem się nisko zza szyby. Odpowiedzieli tym samym, ale z niekrytą dozą nieufności.
Wyciągając z kieszeni kurtki jedynie portfel, udałem się szybkim krokiem w stronę drzwi bistra, ale kiedy znalazłem się tuż przed wejściem, przywitał mnie napis „Zamknięte”. Spojrzałem wówczas przez okno, ale w środku dostrzegłem jedynie stoliki z krzesłami ustawionymi nogami do góry na ich pustych blatach. Wycofałem się i wracając do auta, zaczepiłem spotkaną wcześniej parkę:
– Przepraszam. Czy orientują się państwo, kiedy bistro będzie otwarte?
– Na pewno już nie dzisiaj – odpowiedziała mi dziewczyna głosem, jakby sama była niezadowolona z tego faktu. – Szefowa znalazła…
– Żona dostała zwolnienie lekarskie na dziś – przerwał jej ochroniarz tonem wyraźnie zaznaczającym, że nie powinienem wiedzieć za dużo. – Od jutra będzie już w normie – dodał wcale nie bardziej sympatycznie.
Podziękowałem i odszedłem, widząc, że nic tam po mnie. Ale chociaż dowiedziałem się, że zarządzająca Sasanką kobieta musiała być żoną spotkanego ochroniarza. Zastanawiałem się jeszcze tylko, czy to czasem nie jakiś znak, że akurat jak chcę po raz pierwszy odwiedzić miejsce inne niż hotelowa stołówka i bar, to jest ono zamknięte.
*
Spojrzawszy na wielką tarczę ratuszowego zegara, która wychylała się zza dachów niewysokich kamienic, uzmysłowiłem sobie z niezadowoleniem, że ciągle jestem przed czasem. W dodatku głodny. Zrezygnowany zatrzymałem się na niewielkim parkingu przed komisariatem, na którym stały jedynie radiowóz i czarny chevrolet camaro, którego rocznika nie znałem, ale musiał być nowy. Komisariat otoczony był przez swego rodzaju malutki park z kilkoma porozrzucanymi w nierównych odstępach ławkami. Upatrzyłem sobie jedną z nich pod grubym pniem dębu – jak mniemałem, jakiegoś pomnika przyrody, bo miał przytwierdzoną doń tabliczkę.
Niby chroniony, ale informację o tym przybijają długim jak środkowy palec ćwiekiem – skomentowałem w myślach.
Po bliższym przyjrzeniu się zobaczyłem, że na metalowej barwionej złotem tabliczce oprócz wzmianki o drzewie widniała też dedykacja dla jakiegoś prokuratora o nazwisku Mendyk. Musiał wiele zrobić dla tutejszej policji – pomyślałem, zajmując miejsce na drewnianej ławce. Miałem już zacząć zabijać czas buszowaniem w telefonie, ale nagle zobaczyłem, że pod zadaszeniem, tuż obok głównego wejścia do komisariatu, stoi szeroki automat z napojami i przekąskami. Bez chwili wahania pomaszerowałem w tamtą stronę, dokonując bardzo uszczęśliwiającego mnie zakupu paczki paluszków solonych i puszki coli. Przy okazji, skoro byłem już tak blisko, szybko zerknąłem przez drzwi wejściowe, a że po drugiej stronie siedział dyżurny, postanowiłem, że nie zaszkodzi przywitać się i zapytać o szefa.
Nieprzyjemny flegmatyczny funkcjonariusz, siedzący za kuloodporną szybą recepcji, nie odpowiedział na przywitanie, a jedynie udzielił beznamiętnej odpowiedzi:
– Komendanta nie ma.
– To ja poczekam na zewnątrz – oznajmiłem, nieco przygaszony opuszczając budynek.
Nie poddawszy się irytacji, otworzyłem paczkę paluszków i obrałem kurs na zajęte wcześniej miejsce pod starym pomnikiem przyrody. Od razu rzuciło mi się w oczy, że niestety ktoś zdążył mnie podsiąść. Już chciałem skręcić w boczną alejkę, aby poszukać sobie innego miejsca, ale spostrzegłem, że osobą siedzącą w cieniu liściastej korony dębu była młoda kobieta. Po krótkim zastanowieniu postanowiłem podejść bliżej i, kto wie, może nawet się do niej odezwać. Albo chociaż wyartykułować jakiś dźwięk.
Miarowym krokiem zbliżałem się w kierunku nieznajomej i gryząc w zamyśleniu solone badyle, wyciągane z paczki pojedynczo jak bierki, zastanawiałem się, co powiedzieć na przywitanie. Dziewczyna trzymała stopy w wysokich czarno-białych trampkach na siedzeniu ławki, zadkiem siedząc na oparciu, jakby manifestując swoją wyjątkowość lub bezczelność. A może po prostu łatwiej było jej stukać w klawiaturę małego laptopa, którego trzymała na kolanach? Nie wiedziałem dokładnie, bo sam używałem przenośnego komputera, kładąc go na stole lub biurku, ale wydawało mi się, że gdyby usiadła normalnie, byłoby jej zdecydowanie wygodniej.
Niziutka i szczupła, blada dziewczyna. Ubrana w szare dżinsy i czarną bluzę z kapturem naciągniętym na głowę, spod którego wystawały niczym rozczapierzone pióra długie do ramion, perłowe włosy. Wielkie słuchawki dociskały materiał jej kaptura do uszu. Sprawiało to wrażenie bardziej komiczne niż zagadkowe, ale i tak, uśmiechnąwszy się pod nosem, próbowałem dedukować, dlaczego nie założyła ich zwyczajnie.
Podszedłem jeszcze bliżej, na tyle blisko, żeby przyjrzeć się jej smukłej twarzy. Uznałem, że może i miała nietypową urodę, ale obiektywnie podobałaby się większości mężczyzn, a nie tylko mnie. Wreszcie zakończyłem analizę i będąc tuż obok ławki, przycupnąłem, zachowując przyzwoitą odległość.
Nie zareagowała. Stukała tylko dalej w klawiaturę. Ja oczywiście się nie odezwałem, a myślałem sobie tylko: A czemu ja się boję? No ale im dalej w las, tym bardziej oddalałem się od jakiejkolwiek konwersacji, nie wspominając już o zawarciu nowej znajomości. Chyba będzie musiało tak pozostać, że przez najbliższe parę tygodni moim najlepszym przyjacielem w tym miejscu będzie Tomasz. Z kolei jedynym damskim towarzystwem, jakim mogę się pochwalić od ostatnich kilku lat, jest płynna ruda rozkosz, zwilżająca moje usta i rozgrzewająca serce parzącym strumieniem.
A nie, przepraszam. Ona to przecież też facet, bo nazywa się Jack Daniels – dodałem w zażenowaniu. Niby w duchu, ale wyszło to ze mnie całkiem na głos.
Nieznajoma przerwała pisanie, czy co tam robiła, i odchylając jedną z słuchawek, spojrzała na mnie, jakby kwestionowała moje zrównoważenie psychiczne. Jej szmaragdowe oczy podziałały na mnie jak granat błyskowy. Jedyne, co mi pozostało, to wyszczerzyć się głupio i przysunąć paczkę przekąsek w jej stronę:
– Paluszka? – zapytałem.
Zmierzyła poczęstunek wzrokiem, jakby szukając jego słabych stron albo śladów trucizny, a potem skierowała spojrzenie z powrotem na mnie.
– Nie. Dziękuję – odpowiedziała oschle delikatnym głosikiem i zmrużyła oczy, jakby chciała urwać mi głowę.
Dobrze, już nic nie mówię – oznajmiłem sam sobie, gdy oboje wróciliśmy do swoich zajęć – ona stukania w komputer, ja chrupania. Ten stan rzeczy utrzymywał się jeszcze przez kilkanaście minut, po których upłynięciu spojrzałem na czasomierz w telefonie i zobaczyłem, że jest już kilka minut po umówionym czasie. Podniosłem się i bez słowa poszedłem znowu do komisariatu, by zapytać o komendanta, po drodze wypalając pierwszego papierosa z mojej nowej paczki.
Recepcjonista potraktował mnie i moje pytanie równie chłodno jak poprzednio, ale tym razem zdawkowo dopowiedział, że szef czeka na mnie w sali odpraw. Komendant Paweł Ferski okazał się nikim innym jak barczystym facetem, którego spotkałem kilka godzin wcześniej na plaży. Odkąd tylko wszedłem do podłużnego, oszklonego pomieszczenia, patrzył na mnie równie podejrzliwie co wówczas. W sali było jeszcze dwóch innych funkcjonariuszy, z którymi przywitałem się niepewnym skinieniem głowy: starszy jegomość wyglądający jak emerytowany superglina w zwiewnym prochowcu oraz wytatuowany i zakolczykowany, wysoki jak tyczka blondyn. Przyglądali mi się z zauważalną dozą rezerwy albo niepokoju. Jeżeli istniała między tymi uczuciami jakaś różnica. Czułem na barkach ciężar bycia nieproszonym gościem, którego nie chciał na swojej imprezie nie tylko gospodarz, ale i goście.
Na prostokątnym stole pośrodku pomieszczenia stała ułożona z teczek o różnej grubości wieża, a na biurku umieszczonym pod białą tablicą, o którą opierał się komendant, leżała sterta porozrzucanych papierów i zdjęć. Zapadła niezręczna cisza, którą postanowiłem przerwać jako pierwszy, odzywając się grzecznie w stronę poznanego na pomoście mruka:
– Zgłaszam się, jak pan kazał.
– Dobrze – odpowiedział stanowczo, bez ceregieli przechodząc do rzeczy. – Po uprzednim wywiadzie postanowiłem przychylić się do prośby pani burmistrz. Na jakiś czas zrobimy z pana konsultanta od spraw niewyjaśnionych zbrodni. Czyli teoretycznie ma pan pozwolenie na przeglądnięcie starych akt sprawy, które przygotowałem do pańskiej książki. – Zrobił chwilową pauzę, jakby zastanawiając się, czy ugryźć się w język czy nie. – Proszę jednak pamiętać, że to wszystko to tylko teoria. Fikcja – kontynuował. – W praktyce to ja tu dowodzę i do mnie należy ostateczna decyzja, czy tekst będzie mógł ujrzeć światło dzienne.
– Rozumiem – odpowiedziałem pokornie, bo zdawałem sobie sprawę, że tak to właśnie powinno wyglądać. – Pracowałem zaraz po studiach jako dziennikarz śledczy. Mogę zapewnić, że znam swoje miejsce w szeregu.
– To znacząco ułatwi współpracę – skwitował tonem, który wydał mi się nieco mniej formalny. – Owszem, obiło mi się o uszy, że niejeden raz nawet pomagał pan policji – dodał po chwili, nadając słowom obojętny wyraz, ale wiedziałem, że nie tylko coś słyszał, a dokładnie wiedział o mojej karierze.
Swoją subtelnością pokazał mi jednak, że jest człowiekiem opanowanym, ale przede wszystkim wyrozumiałym. Czego nie mogłem niestety powiedzieć o wytatuowanym blondynie, który spoglądał na mnie z twarzą wykrzywioną w szyderczym uśmiechu, co sprawiało, że wyglądał jak gargulec z katedry Notre-Dame.
– To… – zacząłem, szukając tematu, którego powinienem się zaczepić. – Od czego mogę zacząć?
– Może od przyniesienia nam kawy?
Niepytany odezwał się gargulec, a siwy tylko popatrzył nań z zażenowaniem. Komendant także skwitował zaczepkę, jednym spojrzeniem przywołując porządek.
– Na początek, żeby mieć chociaż jakieś pojęcie, powinien pan przeanalizować stare artykuły i inne ogólnie dostępne materiały – odezwał się po chwili starszy mężczyzna. – Pozwoliłem sobie przygotować je dla pana – oznajmił, sięgając po papiery, obok których stał. Stertę teczek, którą dostrzegłem od wejścia. – Proponuję skupić się na pierwszej z wierzchu. Pałac NN.
– Jaki pałac?
– „Właściciel Nieznany” – wyjaśnił. – W dokumentach wygląda lepiej międzynarodowa nazwa „No Name”.
– Rozumiem… – odpowiedziałem, udając pewność siebie, po czym słysząc te zawiłości, zacząłem sklecać swoje ulubione kłamstewko: – To pierwsza rzecz, jaką jutro…
– Obawiam się, że niestety nie stać nas na taką zwłokę – wtrącił nagle komendant, wskazując po chwili dłonią na gargulca. – Natan odeskortuje pana tam jeszcze dzisiaj.
Na nic się zdały moje próby dyskutowania z barczystym szefem.
Skąd ten gwałt? – pomyślałem. Czułem w głębi duszy, że coś przede mną ukrywano, ale prędko uznałem, że chyba przesadzam. Długo zwlekałem z pisaniem, za które miałem zapłacone nieziemskie pieniądze, toteż pewnie dlatego wszystkim dookoła zależało, żebym wziął się wreszcie do roboty. Albo byli zmuszani, żeby zmusić mnie? Na potrzeby całego tego zamieszania dostałem nawet plakietkę konsultanta policyjnego. Nie miałem pojęcia, co niby miałem konsultować akurat w tym przypadku, ale ostatecznie uznałem, że miało to posłużyć jako usprawiedliwienie dla ciekawskich. Nie miałem nic przeciwko zagraniu w tę szaradę.
Na koniec spotkania wymieniliśmy się wszyscy numerami telefonów, ale komendant uzmysłowił mi, że lepiej będzie, jeśli przed zawracaniem mu głowy będę dzwonić do siwego mężczyzny, który wręczył mi teczki. Był nim nie byle kto, bo jak się okazało – emerytowany inspektor Henryk Rzeszutko, który zgodził się pomagać przy przedsięwzięciu jako źródło informacji z czasów, które miałem opisać. Przydzielono mi również tajemniczego partnera, a raczej – jak to określił gargulec – „niańkę”, która od następnego dnia towarzyszyć mi miała zawsze, kiedy tylko będę chciał zajmować się tym, do czego mnie wynajęto.
Pierwszą wycieczkę miałem zabukowaną na zaraz, ale niestety przewodnikiem miał być posterunkowy. Ponieważ musiałem poczekać jeszcze godzinę, aż zakończą oficjalne czynności, udałem się wygodnie wyłożyć w swoim aucie. Podzieliłem wieżę papierów, którą zostałem obdarowany, na dwie części i rozłożyłem na siedzeniu pasażera, zawalając je totalnie. Nie miałem ochoty przeglądać nic poza aktami pałacu, do którego miałem się udać. A nawet jeśli, to miękki skórzany fotel w samochodzie był po temu alternatywą znacznie lepszą niż twarde krzesła w poczekalni.
Minęło kilka minut, które spożytkowałem na intensywne analizowanie zbrodni opisanej szczątkowo w jednym ze starych papierów i doszukiwanie się czegoś istotnego. Szybko niestety, zanim w ogóle doszedłem do etapu morderstwa, znalazłem miast niego senność. Najprawdopodobniej moje wcześniejsze łapczywe zaspokajanie głodu solą i popijanie go cukrem spowodowały, że ociężały mi powieki. Podniosłem je gwałtownie, wzdrygając się i otrząsając, jakby w próbie odgonienia od siebie ciemności, ale ostatecznie straciłem przytomność parę sekund później.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Zdjęcie snu
ISBN: 978-83-8373-412-5
© Max Fudali i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Jędrzej Szulga
KOREKTA: Joanna Kłos
OKŁADKA: Grzegorz Araszewski
FOTO: domena publiczna
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek