Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi po Zabij mnie, tato thriller ze Zdzisławem Mokryną w roli głównej!
Po dramatycznych wydarzeniach, które miały miejsce w Rykowie, emerytowany funkcjonariusz Biura Spraw Wewnętrznych Policji, próbuje odnaleźć wewnętrzną równowagę w domu na wsi. Gdy pewnego dnia dowiaduje się o pogrzebie osoby z bliskiej rodziny, wie jedno – w najbliższym czasie może zapomnieć o spokoju. Zwłaszcza, że tuż po przyjeździe do położonych na Podlasiu Czemian, Zdzisław Mokryna zostaje podejrzany o związek z zabójstwem krewnej. Niebawem dochodzi do kolejnej śmierci.
Czy ojcowskie niedopatrzenie było przyczyną serii zdarzeń wstrząsających podlaskim miasteczkiem? Jaką rolę w zagmatwanej sprawie odgrywa tamtejszy szef policji?
Emerytowany gliniarz rozpoczyna nieformalne śledztwo, rzucając w ten sposób rękawicę miejscowym układom. Jego znajoma sprzed lat, obecnie prokurator rejonowa w Czemianach, z pewnością zna odpowiedzi na wiele pytań. Mokryna chciałby uzyskać wsparcie dawnej sympatii, ale czy są na to jakiekolwiek szanse?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
(dzień pierwszy)
Sobota, 5 października 2019 r.
Kazimierz Porabczuk żyłby pewnie jeszcze przez wiele lat, ale nie tak miał zapisane w gwiazdach. Niewykluczone, że to właśnie na którąś z doskonale tej nocy widocznych konstelacji patrzył, wydając ostatnie tchnienie i jej obraz będzie dźwigał pod powiekami już przez całą wieczność.
Emerytowany nauczyciel języka polskiego spojrzał na te dwa zdania nabazgrane przed chwilą w zeszycie w grubą linię. Zastanowił się przez moment, po czym skreślił słowa „wydając ostatnie tchnienie” i nad nimi umieścił wyraz „konając”. Właściwie sam do końca nie wiedział, po co to robi – po co zamienia słowa na inne i w jakim celu w ogóle pisze tego wieczoru cokolwiek. Może miał nadzieję, że w ten sposób choć trochę obłaskawi koszmar poranka? Zdarzało mu się mawiać do swoich uczniów, że w niektórych trudnych sytuacjach człowiek musi się wygadać. Ale wygadanie się to nie to samo, co nabazgranie czegoś w zeszycie. Słowa ulatują, a uwięzione w wyrazach litery zostają.
Adam Mackiewicz (znany w całych Czemianach jako „Wieszczu”) wyrwał kartkę, metodycznie zmiął ją w zwartą kulkę i wrzucił do stojącego obok biurka kosza na śmieci.
– Jak widać, bazgroły też mogą ulecieć – mruknął pod nosem.
W lutym tego roku skończył sześćdziesiąt pięć lat i nad decyzją o przejściu na emeryturę nie musiał się zastanawiać. Od kilku lat było dla niego jasne, że – choć mógł to zrobić nieco wcześniej – zostanie emerytem po wejściu w sześćdziesiąty szósty rok życia. Lubił swoją pracę, ale jeszcze bardziej od niej lubił życie. Kłopoty z nadciśnieniem, które zaczęły mu doskwierać jeszcze przed skończeniem sześćdziesiątki, dawały do myślenia, a gdy odwiedzał czasami na cmentarzu Mariana Żuka, utwierdzał się jedynie w przeświadczeniu, że nie warto przedłużać czasu pracy, nawet w zamian za wyższą emeryturę. Marian, nauczyciel fizyki, postanowił pozostać czynny zawodowo trochę dłużej, ale nie dociągnął nawet do sześćdziesiątych siódmych urodzin – zszedł na zawał podczas lekcji.
„Piękna śmierć dla nauczyciela” – mówili ludzie. Albo: „Zmarł na posterunku, prawdziwy belfer z powołania”.
Klasa VI a, na której oczach Żuk wyzionął ducha, najpewniej nie podzielała tych zachwytów. Podobnie jak Mackiewicz, który zakończył pracę w czerwcu dwa tysiące dziewiętnastego i tyle go w szkolnych murach widzieli.
Jako rozwodnik i ojciec dwójki dorosłych dzieci, które świetnie sobie w życiu radziły, mógł mieć nadzieje, że wreszcie zadebiutuje jako pisarz, a potem jeszcze stworzy przynajmniej ze dwie lub trzy doskonałe powieści kryminalne, co zapewni mu wymarzoną od czasów studiów na polonistyce sławę, a także dodatkowe źródło dochodu. Marzył też, że jesienią wreszcie będzie mógł chodzić na grzyby wtedy, gdy ma na to ochotę, a nie tylko w weekendy, kiedy las jest już przeczesany i znalezienie byle podgrzybka graniczy z cudem. W ten sposób łączyłby przyjemne z pożytecznym, wszak grzyby uwielbia zbierać od najmłodszych lat, a od kilku, co nie mniej istotne, jego lekarz marudzi mu o aktywności fizycznej.
„Wieszczu” znów sięgnął po długopis. Od lat posługiwał się komputerem, lecz przyrzekł sobie, że swoją pierwszą powieść napisze odręcznie. Miał paskudny charakter pisma, sam czasami nie potrafił siebie rozczytać, ale chciał wzorować się na dawnych autorach – prawdziwych pisarzach, a nie na tych dzisiejszych wyrobnikach od siedmiu boleści, którzy wydają kolejne pozycje z taką częstotliwością, jakby ich sam diabeł gonił.
Nie miałem okazji uczyć Kazia. Czy to sprawia, że czuję się w tej sytuacji lepiej? Sam nie wiem. Wydaje mi się, że tak samo źle. Przynajmniej tak fatalnie, jakby był jednym z moich uczniów.
Sam siebie oszukiwał, że zdoła tego dnia napisać coś sensownego. Miał na to wystarczająco dużo czasu wcześniej, ale albo szukał wykrętów, albo coś mu wypadało, albo bazgrał jakieś wprawki… We wrześniu cieszył się nową sytuacją i często chodził na grzyby. Podobnie jak w pierwszych dniach października. Przewrotny los chciał, że właśnie dzisiaj, w sobotę, też poszedł. Akurat był niespotykany wysyp prawdziwków, a w zakolu płynącej przez Czemiany rzeki Wydry było takie miejsce, że koło siebie mogło ich rosnąć nawet kilkadziesiąt. Adam chciał tam być przed wszystkimi.
Przymknął oczy i znów wspomniał ten cholerny początek dnia.
Idzie dobrze sobie znaną ścieżką. Jest jeszcze ciemno, więc przyświeca sobie latarką. Gdy do celu pozostaje mu jakieś dwieście metrów, może już ją wyłączyć. Dnieje, a Mackiewicz z ekscytacją się rozgląda, wypatrując tego, po co tu przyszedł. Na razie nic, ale to jeszcze nie jest to miejsce. Przecina leśną drogę, prawie już nieuczęszczaną, i dziwi się, zauważając ślady kół na trawie. Nie pamięta, kiedy ostatnio widział tu jakiś samochód.
Wydra w tej okolicy meandruje i trzeba znać jej bieg, aby znaleźć się we właściwym miejscu. Podłoże chwilami sprawia wrażenie podmokłego, gumiaki lekko się zapadają z pluskiem, ale Adam dobrze wie, że to już tylko kilkanaście metrów, a potem teren zacznie lekko się wznosić, prowadząc wprost do grzybiarskiego eldorado. Mackiewicz znajduje pierwsze dwa prawdziwki, potem obchodzi to miejsce coraz szerszymi okręgami, ścinając jeszcze jednego, jak do tej pory największego. Wszystkie zdrowe jak rydz. A potem…
Zaschło mu w gardle. Miał ochotę pójść do barku po coś mocniejszego, ale przecież lekarz zabronił. Po chwili zastanowienia jednak podniósł się zza biurka i nalał sobie jedną trzecią szklaneczki brandy. Uznał, że z jego sercem nie jest jeszcze aż tak kiepsko, skoro jakoś przetrwał ten dzień. Jeszcze niedawno pił znacznie więcej (prawdę mówiąc, o wiele za dużo), ale na szczęście z tego wyszedł. Teraz co najwyżej raz na jakiś czas i tylko w szczególnych okolicznościach.
O świcie najpierw zobaczył coś, co początkowo wziął za kapelusz borowika wyłaniający się spod kilku niedbale złożonych gałęzi. Gdy się schylił, zrozumiał jednak, że patrzy na czubek ciemnobrązowego zamszowego trzewika. Odrzucił kilka olchowych, wciąż jeszcze porośniętych zielonymi liśćmi witek, a potem długo łapał oddech, czując, że serce wali mu tak szybko, jak chyba jeszcze nigdy dotąd. Zanim zadzwonił na sto dwanaście, sprawdził puls na nadgarstku i zbliżył wyświetlacz komórki do ust leżącej na ziemi osoby. Nic. Ani śladu oznak życia.
Nie czekał długo, ponieważ od wczesnego wieczoru prowadzono poszukiwania, tyle że w zupełnie innej części miasteczka, bliżej domu zaginionego. Mackiewicz mieszkał na obrzeżach, więc skąd niby miał o tym wiedzieć?
Okazało się, że Kazimierz Porabczuk także był zapalonym grzybiarzem i wymykał się do lasu popołudniami. Wszyscy myśleli, że się zgubił, podobnie jak to miało miejsce kilkanaście dni wcześniej, więc początkowo w poszukiwania nie zaangażowano policji. Przynajmniej nie formalnie.
Owszem, zaginionego szukało kilkunastu policjantów, ale robili to po koleżeńsku, żeby pomóc koledze po fachu, a w dodatku swojemu przełożonemu.
Mały Porabczuk był synem miejscowego komendanta policji, a swoje niezbyt popularne współcześnie imię otrzymał po dziadku milicjancie.
Gdyby nie to, co go spotkało, dziesiątego października Kazik skończyłby dwanaście lat.
(6–7 lutego 2019)
Obudziłem się, gdy było jeszcze całkiem ciemno. Byłem niewyspany i miałem ochotę podrzemać jeszcze przynajmniej z godzinkę, ale rozsądek i doświadczenie podpowiadały, że nie powinienem przewracać się na drugi bok. Poprawiłem więc poduszkę pod plecami i usadowiłem się w pozycji półleżącej w oczekiwaniu na nadejście świtu.
W ostatnich miesiącach te sny wracały do mnie coraz częściej – i nie miałem pojęcia, co jest tego przyczyną. Przecież od wydarzeń z wiosny dwa tysiące piętnastego roku oddalałem się z każdym dniem, tych dni nakapało już tyle, że składały się na niemal cztery lata, ale…
Ale te sny.
Coraz bardziej przerażające i coraz bardziej realistyczne. Śnione w ostatnich tygodniach, zazwyczaj nad ranem, tuż przed pierwszym przebudzeniem, a potem, gdy zasypiałem jeszcze na moment, powracające ze zdwojoną siłą. Dławiące, koszmarne, nie do zniesienia. Czasem o świcie budziłem się z płaczem, czasem z krzykiem.
Dochodziła szósta. Zegar na ścianie cicho odmierzał sekundy zdychającej zimowej nocy, a ja starałem się zająć czymś myśli, aby nie myśleć o tych cholernych wizjach.
Bezskutecznie.
Czasem śnił mi się Pieniążek. Rozmawiałem z nim o jakiejś policyjnej sprawie, o dupereli bez znaczenia, którą przyszedł ze mną skonsultować. Gawędziliśmy w najlepsze, a ja miałem świadomość, że on ma odstrzeloną potylicę. Zachowywał się zupełnie normalnie, ale po prostu wiedziałem, że przyszedł do mnie prosto z toalety, w której przed chwilą włożył sobie do ust służbowego glocka i pociągnął za spust. Udawałem, że nic się nie dzieje, czekając, aż zacznie umierać, ale nic z tego. Żywo gestykulował, uśmiechał się szeroko i dziękował za pomoc. Czułem się wtedy jak szmata, jak ostatnie ścierwo, ale on mrugał do mnie okiem, oznajmiając, że dokładnie zna moje myśli i że przecież nic takiego strasznego się nie stało.
Ostatnio dość często śnił mi się też Kapo. Zazwyczaj siedziałem z nim i jego nowo poślubioną małżonką w sali widzeń intymnych zakładu karnego w Kalenicy. Ona mnie nie widziała, była odwrócona tyłem, ale on tak. To było tuż przed tym znanym na całą Polskę pocałunkiem, podczas którego Pokoć odgryzł swojej wybrance język. Kapo patrzył na mnie z drwiącym uśmieszkiem, ja próbowałem się ruszyć albo przynajmniej powiedzieć coś, żeby ostrzec tę Bogu ducha winną młodą kobietę, ale mogłem jedynie bezradnie przyglądać się całemu zajściu. On przykładał usta do jej ust, a po kilkunastu sekundach wypluwał kawałek mięsa na środek pomieszczenia. Spora część języka kobiety wciąż się poruszała, przywodząc na myśl jakieś obrzydliwe zwierzę, ale najgorsze było to, że ona w żaden sposób nie reagowała na to, co się stało. Powinna przecież krzyczeć, wyrywać się, szarpać, jednak tego nie robiła. Zamiast tego odwracała twarz w moją stronę, a ja ją poznawałem.
– I jak ci się to podobało, wujku? – pytała najstarsza córka Kamila, a fragment języka poruszał się na podłodze w rytm jej słów. – Mam nadzieję, że zgodzisz się zostać ojcem chrzestnym naszego dziecka…?
Chciałem coś zrobić, wyrwać Wiktorię z objęć tego obłąkańca albo chociaż wezwać strażnika, jednak zamiast tego z moich ust wydobywały się słowa: „Oczywiście, Wiki, to będzie dla mnie zaszczyt”, a potem zaczynałem płakać. Nie wiem, czy bardziej w wyniku narastającej we mnie furii, czy z bezsilności. Widząc to, Wiktoria się uśmiechała, a potem zwracała głowę w stronę Pokocia.
– Popatrz, Kaziu, jaki jest wzruszony – mówiła, podczas gdy jej język ciągle wił się na posadzce. – Nie sądziłam, że aż tak się ucieszy.
Zdarzały mi się także sny, w których główną rolę grała Ola. W jednym z nich siedziała na podłodze mojego mieszkania w Rykowie. Na ekranie telewizora dokazywali kolorowi bohaterowie bajek, a dziewczynka, w tym momencie może dziesięcioletnia, układała coś z rozrzuconych na dywanie klocków. Patrzyłem na nią z uśmiechem. Tak bardzo dumny i szczęśliwy, że Iza i Kamil zaufali mi na tyle, by zostawić pod moją opieką swoją najmłodszą córkę. Na chwilę odwróciłem głowę w stronę ekranu, najwyżej na pięć sekund, a gdy mój wzrok znów spoczął na córeczce mojego przyjaciela, zauważyłem, że trzyma ona w rączce nie klocek, a coś zupełnie innego. Zanim się zorientowałem, że jest to ogrodowy sekator, Ola zdążyła już sobie odciąć palec wskazujący lewej dłoni. Krzyknąłem z całych sił i… obudziłem się w swoim bieszczadzkim domu, wrzeszcząc, jak opętany.
To był właśnie jeden z tych koszmarów, które skłoniły mnie do niepoprawiania snów tuż przed świtem. Gdy to zrobiłem, wróciłem znów w to samo miejsce, a dziewczynka kończyła właśnie mocować się z kciukiem, który ostatecznie też odcięła. Podniosła okaleczoną, spływającą krwią rączkę i odwróciła ją grzbietem w moją stronę.
– Popatrz, wujku Dzisławie, widzisz? – zapytała głosem swojej o rok starszej siostry.
– Widzę – wychrypiałem.
– To dobrze, że chociaż teraz widzisz – oznajmiła Ola głosem Julki. – Szkoda, że wtedy, jak trzeba było widzieć, byłeś ślepy jak pień.
Chciałem ją poprawić, że tak się nie mówi, ale w tym momencie dotarło do mnie, co tak naprawdę chce mi przekazać.
– Masz rację… Przepraszam. Byłem ślepy, gdy trzeba było widzieć.
– Wujku… Chodź, potrzebuję twojej pomocy.
– Zrobię wszystko, o co mnie poprosisz – zadeklarowałem, a potem wstałem, podszedłem bliżej i ukląkłem na dywanie obok dziewczynki.
– Popatrz, mam teraz dwie różne rączki – mówiła Ola już swoim głosem. – Chcę mieć takie same, a ja nie dam przecież rady… Obiecałeś, że zrobisz wszystko.
Podała mi sekator i wyciągnęła prawą dłoń w moją stronę.
I to nie był koniec snu… I właśnie ten koszmar sprawił, że postanowiłem nigdy już nie próbować zasnąć, gdy obudzę się przed świtem.
Raz śniła mi się Iza, ale to był niewyraźny sen. Jedyne, co zapamiętałem, to jej pełne bólu i beznadziei oczy.
Za każdym razem od chwili, gdy zaczęły mnie nękać te koszmary, bałem się, że wreszcie przyśni mi się też Julka, ale jak dotąd nigdy się to nie zdarzyło. I wcale nie wywoływało to u mnie uczucia ulgi. Przeciwnie. Każdego wieczoru bałem się coraz bardziej, nie mając wątpliwości, że te wszystkie dotychczasowe nocne okropieństwa okażą się jedynie tym, czym jest trzask kapiszona wobec wystrzału z armaty.
Nie wiedziałem czy to zniosę, ale spać przecież trzeba.
Zresztą… – myślałem za każdym razem, przykrywając się kołdrą przed snem – jeśli tego nie zniosę, to przecież nic takiego wielkiego się nie stanie.
Kilka minut po siódmej odrzuciłem kołdrę i zacząłem się energicznie ubierać. W nocy temperatura spadła do minus piętnastu stopni, co w mojej nie najlepiej ocieplonej chałupce było dotkliwie odczuwalne. Zrobiłem kilka pompek i przysiadów na rozgrzewkę, a potem nastawiłem wodę na kawę i zbiegłem do piwnicy, żeby rozpalić w piecu. Okazało się, że żar z wieczoru pozwolił mi rozniecić ogień tylko poprzez dorzucenie niewielkiej ilości suchej kory i drobno porąbanych smolnych trzasek. Gdy przekonałem się, że płomień buzuje już wystarczająco żwawo, dołożyłem jeszcze trochę grubszych bukowych kawałków i wróciłem na górę, żeby rozgrzać się gorącym napojem.
Kiedy kawa była już gotowa, swoim porannym zwyczajem stanąłem przy oknie wychodzącym na południe i patrzyłem na budzący się nad doliną Bystrego świt. Mogłem założyć, że na nizinach, gdzie się wychowałem, są już widoczne pierwsze oznaki wiosny. Poprzedniego dnia media podawały, że poza regionami górskimi w Polsce już prawie w ogóle nie ma śniegu. Tutaj jednak, w bieszczadzkiej dolinie oddalonej od połonin o nieco ponad dwadzieścia kilometrów, zima wciąż trwała w najlepsze i nie zanosiło się, aby w najbliższych dniach miała zamiar choć trochę odpuścić.
Ciesząc się smakiem kawy, spoglądałem w dal i po raz nie wiem już który zastanawiałem się, czy wtedy, w dwa tysiące piętnastym, po tych wszystkich wydarzeniach, które miały miejsce w Rykowie, podjąłem właściwą decyzję.
Latem tamtego roku również często się nad tym zastanawiałem. Bywało, że uciekałem w góry, aby poukładać sobie to wszystko w głowie, zmierzyć się z dramatycznie trudnymi decyzjami, które – jak mi się wydawało – musiałem wtedy podjąć. Podczas jednego z takich wypadów w Bieszczady natrafiłem na mój obecny dom. Nazywany przez tutejszych „domem po Sokalskiej”, niedawno opuszczony przez pochodzącego z Rzeszowa malarza, wydał mi się miejscem idealnym do zapuszczenia nowych korzeni.
Trafiłem tutaj przypadkiem, podczas niezbyt wymagającej wycieczki rowerowej, którą rozpocząłem w Lutowiskach. Wioska o nazwie Nowa Żernica, do której jechałem kilka kilometrów wzdłuż Bystrego, jawiła mi się jako miejsce wręcz bajkowe. Wyglądała na niemal całkowicie wymarłą, a nieliczne, położone głównie na południowym stoku zabudowania, kusiły, aby przyjrzeć się im bliżej. Do jednego z nich prowadziła stromo niezbyt zadbana i chyba nieczęsto w niedawnej przeszłości używana dróżka, przy której dostrzec można było białą tablicę z niezbyt starannie wykonanym czerwonym napisem: „Dom na sprzedaż” i umieszczonym poniżej numerem telefonu. Podprowadziłem rower stromym podjazdem i dokładnie obejrzałem z zewnątrz dom oraz niewielką położoną nieopodal, w połowie murowaną stodołę. Chciałem zadzwonić natychmiast, żeby zapytać o cenę, ale ze względu na problemy z zasięgiem musiałem odłożyć to na później.
Miejsce spodobało mi się na tyle, że od razu ruszyłem z powrotem do Lutowisk z nadzieją, że tam moja komórka przyda się do czegoś więcej niż do robienia zdjęć. I faktycznie, już za pierwszym razem udało mi się dodzwonić do właściciela posiadłości w Nowej Żernicy, który zaproponował, że może dojechać i pokazać mi dom w środku nawet tego samego dnia. Jego zapał był dość podejrzany, ale pomyślałem, że przecież obejrzenie domu do niczego mnie nie zobowiązuje. Umówiliśmy się zatem na popołudnie, a ja drugi raz tego dnia do Nowej Żernicy dotarłem już nie rowerem, a swoją dość wysłużoną corollą.
Przy tablicy z ogłoszeniem o sprzedaży domu stał czarny volkswagen beetle. Zatrzymałem się za nim i wysiadłem. Po chwili na drodze pojawił się też mniej więcej siedemdziesięcioletni mężczyzna, który wysiadł z nowoczesnego następcy dawnego garbusa. Miał jakieś dwa metry wzrostu i siwe włosy do ramion. Pomimo upalnej pogody ubrany był w czarny skórzany płaszcz, sięgający niemal do kostek.
– Domyślam się, że to z panem rozmawiałem przez telefon – odezwał się.
– Tak, dzień dobry – odparłem. – Nazywam się Zdzisław Mokryna.
– Miło mi pana poznać. – Miał dźwięczny i niski głos. Podszedł bliżej i wyciągnął w moją stronę wielką jak bochen dłoń. – Eugeniusz Maria Nowakowski. Wciąż jeszcze właściciel tego tam przybytku. – Machnął lewą ręką w stronę domu. – Podejdziemy obejrzeć?
– Oczywiście, z chęcią.
Zgodnie z wcześniejszymi obserwacjami zakładałem, że facet jest ode mnie o ponad dwadzieścia lat starszy. Do tej pory wydawało mi się, że nie mogę narzekać na brak formy, ale kiedy szliśmy stromą drogą w kierunku jego zabudowań, ledwie udało mi się dotrzymać mu kroku. Mało tego – po dotarciu do celu ja sapałem jak lokomotywa, a on nie miał nawet przyspieszonego oddechu. Gdy otwierał kluczem drzwi wejściowe, a ja wciąż ziajałem jak zgoniony pies, spojrzał na mnie, a w jego oczach błysnęły wesołe ogniki. Nie skomentował jednak sytuacji nawet słowem, co było z jego strony całkiem uprzejme.
Dom był urządzony dość skromnie, ale gustownie. W trakcie oprowadzania mnie i pokazywania kolejnych pomieszczeń Nowakowski przyznał się, że jest autorem kilku wiszących na ścianie obrazów. Nigdy nie byłem znawcą sztuki, ale miałem wrażenie, że prace reprezentują wysoki poziom. Dwie z nich przedstawiały bieszczadzkie pejzaże, na jednej Eugeniusz Maria utrwalił martwą naturę z arbuzem, którego miąższ do złudzenia przypominał lekko zastygłą krew, a ostatnia, wisząca w sypialni, przedstawiała kilkunastoletnią dziewczynkę z czarnymi jak noc oczyma. Kiedy się zbliżyłem i chwilę dłużej przypatrywałem portretowi, zaczęło mi się kręcić głowie. Oczy tej małej były jak dwie studnie chcące wessać człowieka w mroczną otchłań.
Pomyślałem, że jeśli kupię ten dom, dziewczynka z czarnymi oczami wyleci stąd jako pierwsza.
– I jak, panie Zdzisławie? – zapytał Nowakowski, gdy już obejrzeliśmy trzy pokoje, kuchnię i łazienkę, a także piwnicę oraz strych.
– Nie ukrywam, że pierwsze wrażenie jest pozytywne. A jak wygląda sytuacja z budynkiem gospodarczym? Nadaje się do czegoś?
– Jest w całkiem dobrym stanie – odparł. – Murowana część pełni funkcję garażu, jest tam też mały warsztat. W tej drugiej można trzymać co tylko się chce. Na pewno całość posłuży jeszcze przynajmniej dwadzieścia lat bez większego remontu. Jeśli pan chce, zapraszam do obejrzenia.
Pobieżne oględziny potwierdziły słowa Nowakowskiego, a gdy wracaliśmy już przez podwórze w stronę domu, powiedziałem:
– Na tablicy nie było nic o cenie. Ile mniej więcej życzyłby pan sobie za tę posiadłość?
– Budynki leżą na działce, która liczy niemal trzydzieści arów. To sporo, a Bieszczady są coraz bardziej popularne wśród turystów. Gdybym jednak chciał uzyskać cenę chociażby zbliżoną do rynkowej, musiałbym czekać nie wiadomo jak długo, a może w ogóle obszedłbym się smakiem.
– Czyli…?
– A jaką kwotę pan proponuje?
Tym pytaniem trochę mnie zaskoczył. To zazwyczaj sprzedający powinien podać żądaną cenę.
Wtedy jeszcze byłem właścicielem mieszkania w Rykowie, ale było już ono wystawione na sprzedaż. Zdawałem sobie sprawę, że sprzedając nieruchomość przed upływem pięciu lat od zakupu, będę musiał zapłacić dodatkowy podatek, ale mało mnie to obchodziło. Po prostu chciałem jak najszybciej zamknąć rykowski rozdział i nigdy już do niego nie wracać. Szacowałem, że proces sprzedaży potrwa kilka miesięcy, a na koncie odłożone miałem nieco ponad dwieście tysięcy. Wiedziałem, że to za mało, ale stwierdziłem, że co mi szkodzi…
– Dwieście tysięcy – palnąłem, przekonany, że Nowakowski zacznie się śmiać. – Tyle akurat mam, więc moglibyśmy załatwić sprawę piorunem.
Artysta popatrzył na mnie z góry, a ja zadarłem nieco głowę, żeby odwzajemnić spojrzenie. Lekki uśmiech błądził w kącikach jego ust, co wystarczało mi za najlepszy dowód, że się wygłupiłem.
– Może dwieście dziesięć? – zaproponował, na co uniosłem brwi. Najchętniej usiadłbym z wrażenia, gdyby tylko było na czym. – Jeżeli się panu podoba to miejsce i ten dom, to nie będę na siłę windował ceny.
– Może dwieście pięć? – zaryzykowałem.
– Zgoda.
– Na wszelki wypadek się upewnię… Mówimy o złotych polskich?
– Owszem, panie Zdzisławie. – Tym razem nie hamował już uśmiechu. – O złotych polskich. Rozumiem pańskie zdziwienie, ale… – Zastanawiał się przez moment. – No cóż, powiem panu, że moje obrazy sprzedają się całkiem nieźle. Na przykład niedawno jeden z nich poszedł za kwotę nieznacznie tylko niższą od tej, o której rozmawiamy. Poza tym, jak sam pan widzi, nie jestem już młodzieniaszkiem, zimy tutaj są dość ciężkie, a je nie mam siły odśnieżać podjazdu. Zresztą – rozłożył ręce w geście bezradności – zostało mi już niewiele czasu, a po latach samotnego mieszkania trochę mnie ciągnie do ludzi. A w moim wieku warto mieć w pobliży lekarza i szpital. Jestem samotny, więc sam pan rozumie…
Przez moment chodziło mi po głowie, żeby z własnej inicjatywy jednak podnieść nieco kwotę, jednak tego nie zrobiłem. Ostatecznie na biednego nie trafiło, a poza tym Eugeniusz Maria Nowakowski był dorosły i sam najlepiej wiedział, co robi.
Dopiero po jakimś czasie dotarły do mnie pogłoski, że Nowa Żernica jest nawiedzona czy coś takiego, więc w sumie nie dziwota, że trudno było sprzedać położony tam dom.
Pogrążony we wspomnieniach, nawet nie zauważyłem kiedy wystygła mi kawa. Ponieważ miałem jeszcze pół kubka, postanowiłem podgrzać ją w rondelku. Kiedy odzyskała odpowiednią temperaturę, wlałem do niej pół kieliszka koniaku i upiłem solidny łyk, ponownie zajmując swoje ulubione miejsce przy oknie.
Przy wijącej się przez wieś szosie, tuż przy niewidocznym teraz wjeździe na dróżkę prowadzącą do mojego gospodarstwa, piętrzyła się stertka śniegu, sugerująca, że może być uformowana na czymś podobnym do samochodu. I faktycznie, pod nią skryta była moja stara, już niemal całkowicie wyeksploatowana corolla, którą powinienem zamienić na nowszy model dobrych parę lat temu.
Uśmiechnąłem się pod nosem, wspominając słowa Nowakowskiego o tym, że nie ma już siły odśnieżać w zimie podjazdu. Wypuścił mnie jak dzieciaka. Swojej pierwszej zimy tutaj starałem się utrzymać stromą dróżkę w jako takim stanie. Po kilku razach, gdy natyrałem się jak dziki, a następnego dnia i tak wszystko było zasypane po kolana, dałem spokój, skutkiem czego od późnej jesieni do wczesnej wiosny corolla marzła przy drodze, a w murowanym i przytulnym garażu echo grało harcującym myszom.
Dom od Nowakowskiego kupiłem późnym latem dwa tysiące piętnastego roku, a przeprowadzka zajęła mi ledwie tydzień, dzięki czemu już od pierwszego października próbowałem się zadomowić w nowym miejscu na ziemi.
Od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, gdy moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, miałem na tym świecie tylko jednego bliskiego krewnego – brat mojej mamy, który na studiach się zakochał, a potem wyemigrował za wybranką serca do niewielkiej mieściny położonej na wschodnich rubieżach Polski. Wuj Marian uczył w tamtejszej podstawówce fizyki, a wujenka Emilia (nie wiedzieć czemu, chciała, żeby tak właśnie się do niej zwracać – „wujenko”, kategorycznie odrzucając popularną „ciocię”) – matematyki.
Byłem dość mocno zżyty z wujostwem, od dzieciństwa często bywałem z rodzicami w Czemianach, czasami nawet zostawałem tam na kilka tygodni w czasie wakacji. Wujenka i wuj bardzo chcieli mieć dzieci, ale nie mogli, ja z kolei nie miałem nic przeciw temu, by przez jakiś czas pełnić rolę ich zastępczego syna, i dawałem się rozpieszczać na wszystkie sposoby trochę powolnemu, ale kochanemu wujowi i żwawej, wszędobylskiej i rubasznej wujence.
W chwili, gdy zginęli moi rodzice, wydawałoby się, że nasze więzy się zacieśnią, jednak stało się zupełnie inaczej.
Wtedy całym światem była dla mnie Beata, z którą po stracie rodziców zbliżyłem się jeszcze bardziej, skutkiem czego brat mamy i jego żona zeszli na dalszy plan. Kiedy w Wigilię dwa tysiące trzeciego roku Beata nagle od mnie odeszła, było już za późno na odbudowanie relacji z wujostwem (a może tak to sobie tylko sam tłumaczyłem, czując wyrzuty sumienia, że kilka lat wcześniej odstawiłem ich na boczny tor). Żyliśmy więc równolegle, ograniczając się do zwyczajowych życzeń świątecznych i kontaktów w imieniny. Ja w mieście wojewódzkim, a potem w Rykowie – oni w swoich ukochanych Czemianach, z których przez większość życia prawie się nie ruszali.
Mniej więcej tydzień po mojej przeprowadzce do Nowej Żernicy wujenka Emilia zadzwoniła do mnie z informacją, że wuj Marian nie żyje. Była roztrzęsiona, z trudem artykułowała słowa. Zdołała tylko wykrztusić, że wujek zmarł na zawał podczas lekcji.
– Tak bardzo kochał ten zawód i ten zawód go zabił… – wydukała, wpadając w spazmatyczny szloch.
– Wujenko, szybko się spakuję i zaraz ruszam w drogę – powiedziałem. – Czy wujenka jest teraz w domu?
Przez chwilę się uspokajała, a potem odparła cichym głosem:
– Nie. Jestem w szpitalu, ale pewnie zaraz mnie wypuszczą…
Poprosiłem, aby podała telefon komuś ze szpitalnego personelu. Gdy w słuchawce odezwał się głos pielęgniarki, poprosiłem ją, żeby zatrzymali wujenkę pod swoja opieką do mojego przyjazdu.
– Jestem jej siostrzeńcem, a ona poza mną nie ma już teraz nikogo na świecie – wyjaśniłem. – Właśnie ruszam w drogę, która zajmie mi jakieś sześć godzin. Bardzo panią proszę, żeby pani Żuk została w szpitalu do mojego przyjazdu. Ona nie może być teraz sama.
– Nie wypuścilibyśmy jej w takim stanie, proszę być spokojnym – usłyszałem. – I proszę się nie spieszyć.
W czemiańskim szpitalu byłem około osiemnastej. Wujenka spała podłączona do kroplówki.
Ceremonia pogrzebowa odbyła się dwa dni później, a po kilkunastu dniach wujenka doszła do siebie na tyle, że mogła już sama normalnie funkcjonować. Wróciłem do siebie, ale utrzymywaliśmy stały kontakt. Oboje przynajmniej na odległość dbaliśmy o własne bezpieczeństwo. Wczesną jesienią dwa tysiące szesnastego roku odwiedziłem Czemiany i namówiłem wujenkę do zainstalowania w jej domu bardziej solidnego zamka w drzwiach wejściowych. Wtedy była świeżo upieczoną emerytką.
– A ty jesteś bezpieczny w tych swoich Bieszczadach, Zdzisiu? – zapytała tuż przed moim wyjazdem. – Może też zainstalowałbyś sobie coś takiego?
– Wujenko, dla mnie zagrożeniem mogą tam być co najwyżej niedźwiedzie, a im taki zamek niestraszny – odparłem z uśmiechem. – Poza tym nie zapominaj, że jestem emerytowanym policjantem. Kto by się odważył napadać na policjanta?
– W dzisiejszych czasach nie takie rzeczy się zdarzają. – Pokręciła z dezaprobatą głową. – Przemyśl to jeszcze. Jak trzeba będzie, to chętnie się dołożę.
– Dobrze, wujenko, dziękuję – odparłem. – Będę o tym pamiętał.
Ale nie było takiej potrzeby, aby wujenka dokładała się do zamka. I to nie tylko dlatego, że wciąż jeszcze miałem sporo gotówki, która została mi po sprzedaży mieszkania w Rykowie. Półtora miesiąca wcześniej postanowiłem poszukać sobie jakiegoś dodatkowego zajęcia i zatrudniłem się w firmie ochroniarskiej w Ustrzykach Dolnych. Pomny doświadczeń z dwa tysiące piętnastego roku, kiedy to Janusz Przywara w odpowiednim momencie posłużył się prywatną bronią w szczytnym celu, sam postanowiłem pójść jego śladem i wyrobiłem sobie pozwolenie. W rykowskiej fabryce okien można było mieć w dyżurce swój pistolet, natomiast w firmie, w której się zatrudniłem, było to zabronione. Ale przecież nie wiedziałem czy przypadkiem kiedyś nie zmienię pracy, a broń w domu na odludziu też potrafi być przydatna.
Zdecydowałem się na glocka. Identycznego jak ten, którego w desperacji użył sierżant Łukasz Pieniążek. Nie myślałem dotąd poważnie o zakończeniu rejsu na własne życzenie, chociaż bywało, iż moje starsze i mniej odległe w czasie przewiny wydawały się wręcz nie do udźwignięcia, ale jakoś dawałem radę. Jednak w razie czego wiedziałem, czyim tropem powinienem pójść. I – pamiętając o zdarzeniach związanych z młodym policjantem – miałem świadomość, kto mi wyznaczył ścieżkę i sposób ewentualnego dotarcia do celu.
Wciąż patrzyłem przez okno na zaśnieżone wzgórze po drugiej stronie doliny. Na nieskazitelnej, rozświetlonej wzeszłym przed chwilą słońcem przestrzeni błyszczały miliony iskier.
Dopiłem kawę, nalałem sobie jeszcze trochę koniaku i wzniosłem kubek w stronę okna.
– Za wiosnę. Niech prędko przyjdzie – powiedziałem i wychyliłem do dna.
W połowie listopada zrezygnowałem z pracy, postanawiając, że przynajmniej rok spędzę bezczynnie, ciesząc się wolnością. Miałem zaoszczędzone pieniądze, policyjna emerytura wpływała regularnie na konto, a moje wydatki były raczej symboliczne. W obliczu kłębiących się w mojej głowie myśli związanych z Rykowem nie dałbym jednak rady nie pracować. Teraz, nie licząc dręczących mnie nocami koszmarów, to wszystko się wyciszyło, więc uznałem, że warto spróbować, a w razie czego do pracy zawsze przecież można wrócić.
Podszedłem do kalendarza ściennego i przesunąłem czerwone okienko na dzisiejszą datę. Szósty lutego, imieniny Amandy i Doroty. Coś dźgnęło mnie w sercu i dopiero po chwili zrozumiałem, o co chodzi.
Przez kilka pierwszych tygodni po poznaniu Darii, nie wiedzieć czemu, ciągle myliłem jej imię. Nawet gdy już byliśmy razem, parę razy niechcący nazwałem ją Dorotą, na co teatralnie się obruszała i udawała zazdrosną.
– Nie mogę cię spuszczać z oka, skarbie – mówiła. – Jeszcze tylko tego brakowało, żeby mi cię jakaś sprzątnęła spod nosa. A może już to się stało? Przyznaj się, co to za Dorota? Znam ją?
Gapiąc się w kalendarz, złapałem się na tym, że zupełnie nieświadomie się uśmiecham.
– Jednak Ryków wciąż we mnie siedzi – westchnąłem, a potem ubrałem się i wyszedłem z domu.
Śniegu napadało tyle, że musiałem brnąć w zaspach sięgających mi niemal do kolan. Skierowałem się do budynku gospodarczego, żeby wziąć trochę drewna, ale w połowie drogi usłyszałem czyjeś wołanie:
– Panie Mokryna!
Przystanąłem i odwróciłem się w stronę zasypanego wjazdu na podwórze. Mozolnie torując sobie drogę, do moich zabudowań zbliżał się mieszkający nieopodal sąsiad, Roman Zaradko.
– Panie Mokryna, dzień dobry! – Przystanął i wsparł dłonie na kolanach, ciężko dysząc. – Cholera, siedemdziesiątka na karku, ciężko iść… – wysapał. Para buchała z jego ust niczym z komina starej lokomotywy
– Dzień dobry, panie Romanie. – Ruszyłem w jego stronę. – Proszę chwilę odpocząć, potem zapraszam na gorącą kawę albo herbatę.
Pokręcił głową; niezawiązane nauszniki ze sznurkami majtały na boki, przywodząc na myśl basseta lub jamnika.
– Ja tylko na chwilę. Z poczty dzwonili, pan nie ma stacjonarnego, a oni tam nie znają…
– A co się stało? Listonosz nie może dotrzeć? Jakaś przesyłka?
– Nie… – Nauszniki znów poszły w ruch. – Jakaś pilna sprawa. Jest pan proszony o telefon do… – Wyprostował się i spojrzał mi w oczy, jakby w oczekiwaniu na podpowiedź. – Cholera, zapomniałem. Ale na kartce zapisane mam. – Sięgnął do zewnętrznej kieszeni kurtki moro i wyjął z niej pognieciony karteluszek. Odsunął go na długość ręki, mrużąc oczy. – Okularów nie mam, to i dobrze nie widzę…
– Może ja przeczytam – zaproponowałem i ruszyłem w jego stronę.
– Nie, nie trzeba już z grubsza wiem. Mickiewicz, Mackiewicz, Meckiewicz…? – Zaradko popatrzył na mnie bezradnie. – Wie pan, o kogo chodzi?
– Nie bardzo…
– Dzwonił na pocztę i kazał przekazać, żeby się pan z nim skontaktował. Mówił, że pilne. Bo on do pana numeru nie ma.
Dobrnąłem wreszcie do mojego gościa i uścisnęliśmy sobie ręce.
– Mogę zobaczyć? – zapytałem.
– Proszę. – Sąsiad podał mi kartkę. – Ja będę uciekał, bo nic więcej nie wiem.
– Na pewno pan nie wejdzie?
– Nie, dziękuję. Roboty przy domu dużo. Do widzenia panu.
– A imienia nie podał? Ten, kto dzwonił? – zapytałem.
– Tylko nazwisko mi z poczty przekazała Szadkowska. I tylko mówiła, że pilne. Raz jeszcze do widzenia.
– Do widzenia. Dziękuję panu bardzo za fatygę.
Jeszcze przez dłuższą chwilę stałem, patrząc to na oddalającego się sąsiada, to na pogniecioną kartkę, na której ołówkiem było napisane nazwisko – Mackiewicz. Przeczesywałem wspomnienia z nadzieją, że coś mi zaświta, ale w głowie miałem zupełną pustkę. Wreszcie zrobiło mi się zimno, więc dla rozgrzewki zrobiłem kilka kursów z drewnem, wciąż myśląc o tym tajemniczym nazwisku.
Może to ktoś ze starej pracy, zastanawiałem się. W Rykowie chyba nikogo takiego nie miałem okazji poznać…
Gdy uznałem, że na kilka dni drewna mi już wystarczy, rozebrałem się, zrobiłem herbatę i usiadłem przy stole. Nagle olśniła mnie myśl – skoro ten cały Mackiewicz uznał, iż samo nazwisko powinno mi wystarczyć, to może zakładał, że mam na niego jakieś namiary. Na przykład numer telefonu.
Sięgnąłem po komórkę i bez przekonania wszedłem w listę kontaktów. Mackiewicz Adam znajdował się bezpośrednio nad numerem telefonu Majki Mariana. Przez chwilę zatrzymałem wzrok na nazwisku znanego mi z Rykowa policjanta i dopiero wtedy skojarzyłem, że stary dobry poczciwy Mamaj ma na imię tak samo jak mój nieżyjący wujek. I w tej samej chwili, jak flesz błyskawicy, spadło na mnie olśnienie.
– Adam Mackiewicz… – szepnąłem.
Wszyscy mówili o nim „Wieszczu”. Nawet wujek w rozmowie z wujenką nie wyrażał się o swoim mieszkającym nieopodal przyjacielu poloniście inaczej. Pamięć podsunęła mi ostatni wyjazd z Czemian, a lodowate palce strachu zaczęły się zaciskać na mojej szyi. W jednej chwili wszystko wróciło. Wujenka Emilia, ściskająca mnie na pożegnanie i jej pytanie czy może na wszelki wypadek podać panu Mackiewiczowi mój numer telefonu. Zgodziłem się, a ona podyktowała mi numer jego komórki.
– Wiesz, Zdzisiu – mówiła wtedy. – Nigdy nic nie wiadomo. Mam już swoje lata i gdyby mi się coś stało…
– Ależ wujenko, co też wujenka… – zacząłem protestować.
– Na wszelki wypadek, Zdzisiu – przerwała mi. – Jedź już, bo droga do tych twoich Bieszczadów daleka.
Teraz, siedząc przy stole w swoim domu, obawiałem się, że znów czeka mnie wyjazd, i to w równie smutnych okolicznościach jak te z października dwa tysiące piętnastego.
Panikarz z ciebie, pomyślałem. Może po prostu źle się poczuła i trafiła do szpitala…
Najpierw spróbowałem skontaktować się bezpośrednio z wujenką. Stacjonarny telefon milczał. Pod numerem komórkowym od razu zgłosiła się poczta głosowa. Wyglądało na to, że nie mam wyjścia. Po chwili ociągania raz jeszcze wyszukałem numer Mackiewicza, a następnie puknąłem w zieloną słuchawkę na wyświetlaczu.
– Mackiewicz, słucham. – Nieznajomy mężczyzna zgłosił się tak szybko, jakby z komórką w dłoni czekał na mój telefon.
– Dzień dobry, mówi Zdzisław Mokryna. Przekazano mi, że…
– Dzień dobry panu – wszedł mi w słowo. – Przepraszam, zapodziałem gdzieś pański numer, a adres znalazłem u pańskiej cioci na lodówce, więc pozwoliłem sobie…
– Chwileczkę – tym razem ja mu przerwałem. – U mojej cioci na lodówce? Dlaczego szukał pan czegoś w domu mojej cioci?
– O mój Boże – westchnął ciężko. – Nigdy tego nie robiłem… Nigdy nie przekazywałem takich wiadomości…
Poczułem pulsowanie w skroniach i szum w uszach, w który się wsłuchiwałem, czekając na to, co ma do powiedzenia mój rozmówca. Upłynęło może pół minuty, a on ciągle milczał.
– Panie Mackiewicz, jest pan tam? – zapytałem wreszcie. – Czy z moją ciocią coś się stało?
– To pan zajmował się przygotowywaniem pogrzebu Mariana, prawda? – zapytał.
– Tak. A dlaczego pan pyta?
– To dobrze. Będzie pan zatem wiedział, jak się zabrać za przygotowanie kolejnego. – „Wieszczu” zachichotał nerwowo i zaraz potem się rozłączył.
Wydawało mi się, że w mojej bieszczadzkiej samotni będę mógł z powodzeniem unikać stresujących sytuacji – i przez większość czasu faktycznie tak było. Nie licząc powracających myśli o Rykowie, wesela, śmierci i pogrzebu wuja, a także nielicznych spięć z szefem oraz troski o samotną wujenkę, niewiele było rzeczy, które mogły mnie wyprowadzić z równowagi. I oto nagle, ni stąd ni zowąd, ten niespodziewany telefon.
Natychmiast spróbowałem oddzwonić, ale Mackiewicz już się nie zgłaszał. Położyłem komórkę na stole i podszedłem do okna. Od południa nadciągały ciężkie, ołowiane chmury, właśnie w tym momencie przykryły poranne słońce. Nie było trudno skojarzyć to z moim położeniem. Po pełnej koszmarów nocy cieszyłem się na pogodny dzień i pozytywne nastawienie, aż tu nagle coś ponurego zawisło nad moją głową.
Nie umiałem zebrać myśli. Próbowałem rozgryźć czy lekkie oszołomienie jest spowodowane wiadomością o śmierci wujenki, czy może tym, że w mojej krwi krążą jeszcze resztki spożytego rano alkoholu, ale nie doszedłem do jednoznacznych wniosków. W sumie było mi to obojętne. Jedno było pewne: musiałem zacząć się pakować.
Kiedy w łazience wrzucałem kosmetyki do bocznej kieszeni torby, raz jeszcze próbowałem przypomnieć sobie rozmowę z Mackiewiczem, bo coś nie dawało mi spokoju. Jak on to powiedział? Że czeka mnie kolejny pogrzeb? Że będę musiał przygotować kolejny pogrzeb?
– Cholera jasna – powiedziałem, prostując się tak, jakby ktoś dźgnął mnie w bok rozżarzonym prętem. – Przecież nie wspomniał ani słowem, że wujenka nie żyje!
W tym momencie ponownie rozbrzmiał mi w głowie nerwowy, może nawet obłąkańczy, chichot Mackiewicza i oczyma wyobraźni zobaczyłem wujenkę, która bez jakichkolwiek podejrzeń otwiera drzwi swojemu sąsiadowi.
Włączyłem komputer i jak na szpilkach czekałem na połączenie z internetem. W mojej bieszczadzkiej głuszy było to możliwe dzięki umieszczonej w porcie USB kostce i chociaż prędkość transferu danych pozostawiała wiele do życzenia, umożliwiała jako takie przeglądanie witryn.
Najpierw znalazłem stronę „Głosu Czemian” i sprawdziłem najnowsze wiadomości. Nie było tam nic, co mogłoby mnie zaniepokoić, więc najbardziej prawdopodobne było, że śmierć wujenki nastąpiła w sposób naturalny, ale głos z tyłu głowy podsuwał mi inne rozwiązanie: Może jeszcze nie zdążyli zamieścić newsa?
Tak czy inaczej czekała mnie długa podróż, ale dla spokoju sumienia znalazłem jeszcze numer telefonu czemiańskiej komendy policji. Ponownie wziąłem do ręki komórkę. Już rano widziałem, że poziom baterii jest niski. Po rozmowie i kolejnych próbach dodzwonienia się do Mackiewicza telefon padł, gdy tylko usłyszałem sygnał połączenia.
– Jeszcze to – warknąłem, po czym podłączyłem swojego leciwego LG do ładowarki. Miałem kilka minut, zanim komórka zaskoczy, na przygotowanie się na rozmowę z policją w Czemianach. Co zrobię, jeśli się okaże, że nic nie wiedzą o śmierci wujenki? Powiedzieć im, że może ona być w niebezpieczeństwie i ryzykować, że wyjdę na głupka? Ostatecznie uznałem, że powiem, że jestem emerytowanym policjantem – może to skłoni ich, by pchnąć na ulicę Leśną jakiś patrol. Sprawdzą, czy wszystko w porządku, i ewentualnie poinformują przełożonych o dziwacznym zachowaniu sąsiada.
Nie miałem pojęcia, czy tamtejsza policja zgodzi się na coś takiego, ale już kilka minut później miało się okazać, że w ogóle nie ma tematu.
– Komenda Powiatowa Policji w Czemianach, starszy posterunkowy Kowalówka, słucham – usłyszałem głos po drugiej stronie, gdy udało mi się nawiązać połączenie.
– Dzień dobry, nazywam się Zdzisław Mokryna. Dzwonię z województwa podkarpackiego. Mam uzasadnione obawy, że moja krewna jest w niebezpieczeństwie.
– Jak nazwisko?
– Zdzisław Mokryna. Podinspektor policji w stanie spoczynku.
Przez kilkanaście sekund słyszałem tylko oddech starszego posterunkowego Kowalówki.
– Chodziło mi o nazwisko pańskiej krewnej – powiedział po chwili. Nie zakończył słowami „panie inspektorze”, bo przecież nie miał pewności, czy ktoś nie robi sobie żartów. Punkt dla niego.
– Chodzi o moją ciotkę. Nazywa się Emilia Żuk, mieszka na ulicy Leśnej pięćdziesiąt dwa, właśnie niedawno…
– Chwileczkę, przełączę pana.
Przez pół minuty słuchałem irytującej melodyjki, zanim odezwał się inny głos:
– Podkomisarz Iwanek, proszę.
Powtórzyłem mu to samo co wcześniej Kowalówce. Kiedy skończyłem, powiedział:
– Od rana staramy się znaleźć do pana kontakt. O ile oczywiście jest pan osobą, za którą się podaje. Może mi pan powiedzieć, skąd pan wie, że pani Żuk może być w niebezpieczeństwie? – W jego głosie usłyszałem nutę podejrzliwości.
– Dzwonił do mnie jej sąsiad, niejaki Adam Mackiewicz. Z jego słów wywnioskowałem, że zdarzyło się lub dzieje coś niepokojącego.
– Mackiewicz miał pański numer? – Znów podejrzliwość, ale tym razem z nutą zaskoczenia.
– Tak… to znaczy właściwie nie… – zacząłem się plątać w zeznaniach. – To znaczy kiedyś miał, ale zgubił i teraz przez pocztę skontaktował się z…
– Panie Mokryna – przerwał mi zniecierpliwiony Iwanek – miał czy nie miał?
– Miał, ale rzekomo zgubił. A dzisiaj zadzwonił na pobliską pocztę, poczta skontaktowała się z moim sąsiadem, on z kolei przekazał mi, że mam zadzwonić do Mackiewicza.
– Bardzo to wszystko zawiłe.
– A może wreszcie dowiedziałbym się czegoś o mojej ciotce, o którą się niepokoję? Po to dzwonię, a pan mnie wypytuje o jakieś bzdury. – Zaczynałem się irytować.
– Ponieważ nie mam pewności, z kim rozmawiam, mogę panu powiedzieć tylko to, co wszyscy tu już wiedzą. Pani Żuk została dziś rano znaleziona martwa w swoim domu.
Chociaż od rozmowy z Mackiewiczem brałem pod uwagę ewentualność, że wujenka nie żyje, to jednak ta informacja podana tak wprost i beznamiętnie sprawiła, że przez chwilę nie mogłem złapać tchu.
– Jeśli faktycznie jest pan tym, za kogo się podaje, zapraszam pana do siebie – dodał tym samym suchym tonem Iwanek. – Pokój sto dwanaście pierwsze piętro.
– Ale… ale jak to się stało? – wybąkałem. – Zmarła śmiercią naturalną?
– Nic więcej nie mogę panu powiedzieć przez telefon – odparł policjant. – Muszę potwierdzić tożsamość. I przy okazji zadać kilka pytań. Dziś jestem do szesnastej, zapraszam.
Pyszałkowaty ton gliniarza zaczynał mnie doprowadzać do szewskiej pasji.
– Ciekawe jak długo byście mnie szukali, gdyby nie „Wieszczu” – rzuciłem. – Wygląda na to, że nawet pan nie wie, w jakim regionie świata można mnie znaleźć.
– Spokojnie. Wszystko mamy pod kontrolą.
– Macie to wy niezły burdel! – warknąłem, zanim się rozłączyłem.
Kontynuując pakowanie, wściekałem się na siebie za to, w jaki sposób zakończyłem rozmowę z Iwankiem. Tak naprawdę nie miałem racji – skoro minęło ledwie kilka godzin od znalezienia zwłok wujenki, trudno było się spodziewać, że ktoś do mnie dotrze. No ale oczywiście musiał się we mnie odezwać dawny „Mokry” z Biura Spraw Wewnętrznych, który niemal odruchowo traktował funkcjonariuszy z podejrzliwością i bezlitośnie wytykał im błędy. Ciekawe, czy któryś z policjantów, z którymi rozmawiałem, zapamiętał moje nazwisko i teraz robi rozeznanie na temat tego, co to za nadęty emerytowany bufon stawiał się przez telefon. Tak czy inaczej, czułem, że nie będę miał łatwo na tej komendzie – nawet jeśli nie przyjdzie im do głowy mnie sprawdzić. Żaden policjant nie lubi nadętych bufonów, niezależnie od tego czy są byłymi oficerami BSW, psami w stanie spoczynku czy też cywilami.
Domyślałem się, że wujenka raczej nie zeszła we śnie z przyczyn naturalnych. Dlaczego sposób zachowania policjantów o tym świadczył? Nie byłem do końca pewien, ale czułem to moim psim nosem, który pomimo upływu lat od odwieszenia munduru na kołek wciąż pozostawał całkiem sprawny. Może chodziło o to, że Iwanek chciał mnie widzieć u siebie, może o coś zupełnie innego, ale ta sprawa śmierdziała zabójstwem.
Przez te wszystkie wakacyjne przyjazdy do Czemian za dzieciaka poznałem sporo tambylców, z którymi włóczyliśmy wieczorami, kradnąc jabłka po sadach, jeździliśmy na rowerach jak wariaci, spotykaliśmy się na ogniskach albo na dyskotekach organizowanych w położonym nieopodal ulicy Leśnej klubie osiedlowym. Gdybym chciał, mógłbym zadzwonić do jednego z takich dawnych znajomych. Z Piotrkiem Lasotą tworzyliśmy zgrany duet, można by nawet powiedzieć, że łączyło nas coś w rodzaju wakacyjnej przyjaźni. Może nie tylko wakacyjnej?
Mieszkał na początku ulicy, tej samej, przy której stał dom mojego wujostwa, a posesja jego rodziców graniczyła też z ulicą Piłsudskiego – jedną z czterech głównych arterii (o ile można tak określić ulice w niewielkim mieście powiatowym) Czemian. Ojciec Piotrka był mechanikiem samochodowym, a lokalizacja ich działki była wręcz idealna na otwarcie warsztatu po zakończeniu przemian ustrojowych przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Mój kumpel poszedł w ślady ojca, a po śmierci założyciela firmy sam stał się jej właścicielem.
Nasze kontakty siłą rzeczy się rozluźniły, wiedziałem tylko od wujenki, że chyba w dwa tysiące dwunastym roku podczas porodu zmarła żona Piotrka i został sam z dwiema córkami. Jedną nowo narodzoną i drugą wtedy kilkuletnią. Nie miałem pojęcia, czy związał się potem z inną kobietą, ale jakoś głupio byłoby mi wpaść do niego jak gdyby nigdy nic. Wiedziałem tylko, że jego warsztat funkcjonował całkiem przyzwoicie, bo zawsze stała przed nim kolejka czekających na naprawę aut. Wystarczyło po prostu wpisać w necie „mechanik samochodowy lasota czemiany” i numer telefonu miałbym od razu. Ale co by to zmieniło, że poznałbym plotki na temat śmierci wujenki? Tylko niepotrzebnie zawracałbym głowę staremu przyjacielowi.
Pakowałem się w pośpiechu, chcąc jak najszybciej ruszyć w drogę. W pewnym momencie w domu zrobiło się tak ciemno, że musiałem zapalić światło. Wyjrzałem przez okno – nad Nową Żernicę nadciągnęła solidna zamieć.
– Jak tak dalej pójdzie, z wyjazdu dzisiaj będą nici – powiedziałem do siebie.
A potem pomyślałem, że może to i lepiej. Rano wypiłem trochę koniaku i chociaż pewnie wszystko już wyparowało, jako były gliniarz miałem awersję do siadania za kółkiem po alkoholu. Wolałem mieć stuprocentową pewność, że ewentualne badanie alkomatem nic nie wykaże. Fakt, że mieszkałem na odludziu, jeszcze tę ostrożność potęgował. Do Nowej Żernicy nie dojeżdżał żaden autobus, a najbliższy sklep był w Lutowiskach. Gdybym stracił prawko, byłbym w czarnej dupie.
Nieszczęście w szczęściu było takie, że śnieg sypał aż do późnych godzin popołudniowych, rozwiewając wszelkie złudzenia, że uda mi się wyjechać jeszcze tego dnia.
Zerwałem się z łóżka o świcie, ze zdziwieniem odnotowując fakt, że w nocy nie dręczyły mnie żadne szczególnie drastyczne koszmary. Śniło mi się jedynie, że byłem dzieckiem, były wakacje, a wujenka Emilia woła mnie na podwieczorek. Przybiegam zziajany, a na stole czekał już na mnie talerz z kawałkiem posmarowanego masłem drożdżowego ciasta i szklanka zimnego mleka. Nie miałem ochoty ani na ciasto, ani na mleko, ale starałem się zjeść i wypić wszystko, żeby nie sprawiać przykrości wujence. Ciasto rosło mi w ustach, próbowałem temu zaradzić, popijając je mlekiem, ale zimny płyn zmienił puszystą babkę w obrzydliwy, cuchnący szlamem żwir. Próbowałem go pogryźć i wtedy wypadło mi kilka zębów.
Sen nie należał do przyjemnych, ale w porównaniu do koszmarów związanych z Rykowem była to – nomem omen – bułka z masłem. Mógłbym się zaniepokoić, bo słyszałem kiedyś, że sen o wypadających zębach zwiastuje śmierć w bliskiej rodzinie, ale przecież ja nie miałem już bliskiej rodziny.
Spakowana torba czekała w przedpokoju, najpierw jednak należało zająć się toyotą. Wytaskałem na zewnątrz naładowany akumulator i zaniosłem go do samochodu. Prowadząca przez wieś droga była przetarta przez pług i posypana piachem z solą, więc o dojazd do bardziej uczęszczanej szosy byłem spokojny. Przez dobrych kilkanaście minut odśnieżałem auto, następnie zamontowałem akumulator i przekręciłem kluczyk w stacyjce. Wysokoprężny silnik zaskoczył za pierwszym razem, co mnie zaskoczyło. Nie zdarza się to często w przypadku starych diesli, które przez dwa tygodnie stoją na siarczystym mrozie. Pomyślałem, że moja wysłużona corolla czuje nasze wiszące w powietrzu rozstanie i stara się udowodnić, że na razie jeszcze nie muszę zamieniać jej na nowszy model.
Zostawiłem pracujący silnik i poszedłem do domu po bagaż. Z torbą na ramieniu zamknąłem drzwi wejściowe i wtedy zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie powinienem zabrać ze sobą broni. Nie dlatego, że czegoś się obawiałem w Czemianach, ale gdyby jacyś poszukiwacze przygód pod moją nieobecność włamali się do niezbyt solidnie zabezpieczonego domu, mogłoby się wydarzyć nieszczęście. Pistolet pozostawał trzymałem w sejfie, ale czy to wystarczyło?
Stałem niezdecydowany przez dłuższą chwilę, gdy przypomniałem sobie o włączonym silniku. Gdyby jakiś żartowniś postanowił skorzystać z gotowego do drogi auta, byłbym w nie lada kłopocie. Szybko wróciłem, wyjąłem z sejfu pistolet wraz z zestawem naboi i wsunąłem do torby pomiędzy ubrania, mrucząc pod nosem, że strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Do przejechania miałem ponad pięćset kilometrów, co, jak zakładałem, powinno mi zająć około sześciu godzin. Ponieważ w pierwszej kolejności zamierzałem się udać do domu przy Leśnej pięćdziesiąt dwa, istniało prawdopodobieństwo, że również i tego dnia podkomisarz Iwanek się mnie nie doczeka.
Wzruszyłem obojętnie ramionami, a potem włączyłem radio. Ponieważ jazgot natychmiast zaczął mi przeszkadzać, zmieniłem decyzję i postanowiłem pokonać drogę w ciszy.
Nie upłynęła nawet godzina jazdy, gdy krajobraz zaczął się zmieniać z zimowego na przedwiosenny. Śniegu przy drodze było coraz mniej, aż w końcu całkiem zniknął. Na coraz to bardziej płaskich polach dominowały błotniste szarości i czernie, gdzieniegdzie poprzetykane zielenią ozimin. Stada wygłodzonych saren wychodziły z lasów, żeby poszukać czegoś do jedzenia. Gawrony smętnie obsiadały korony bezlistnych drzew, doskonale korespondujące z moim minorowym nastrojem. Sam się sobie dziwiłem, że czuję się tak podle, a przecież było jasne, że to dopiero początek niełatwej przeprawy.
Około dziesiątej zatrzymałem się żeby zatankować, a parę minut po trzynastej uznałem, że należałoby coś zjeść. Nie byłem głodny, lecz podpowiadał mi to zdrowy rozsądek, więc zjechałem na parking przy pierwszym lepszym przydrożnym barze. Zamówiłem dwa krokiety z czerwonym barszczem, upewniając się uprzednio, że na posiłek nie będę musiał czekać dłużej niż pięć minut.
Krokiety były smaczne, a barszcz gorący, doprawiony i pikantny, czyli dokładnie taki, jak lubię. Zostawiłem w lokalu napiwek niemal równy cenie zamówienia, a wychodząc, starałem się zapamiętać to miejsce, aby jeszcze kiedyś, może w drodze powrotnej, skorzystać z serwowanej tu smacznej i całkiem niedrogiej kuchni.
Posiłek trochę poprawił mi humor, lecz gdy wróciłem do samochodu, dobry nastrój zniknął równie szybko jak się pojawił. Już wcześniej, podczas napełniania baku, poczułem przy aucie dość intensywny zapach oleju napędowego, jednak wtedy sądziłem, że najwidoczniej rzez moją nieuwagę trochę paliwa wyciekło z pistoletu. Gdy teraz, po trzech godzinach jazdy, zapach nie tylko się nie ulotnił, ale stał się bardziej wyraźny, było jasne, że coś jest nie tak.
Gdy tylko ukląkłem na kostce brukowej, zauważyłem niewielką plamę pod bakiem. Dotknąłem jej palcem i powąchałem, krzywiąc się od zapachu ropy.
– Jasna cholera – mruknąłem, wstając z kolan.
Rozejrzałem się wokół, jakbym liczył, że spod ziemi tuż obok wyrośnie warsztat samochodowy. Warsztatu nie było, ale w oczy rzucił mi się korpulentny mężczyzna, który właśnie wyszedł z baru i krokiem marynarza zmierzał w stronę wielkiej ciężarówki MAN.
– Przepraszam pana! – krzyknąłem. – Czy mógłbym o coś zapytać?
Przystanął i odwrócił się do mnie.
– O co chodzi?
Podszedłem bliżej i wyciągnąłem rękę na powitanie. Uścisnął ją nieufnie.
– Mam problem z samochodem, a nie bardzo się na tym znam. Pan jest chyba zawodowcem, czy mógłbym się poradzić w jednej kwestii?
– O co chodzi? – powtórzył.
– Mam pod samochodem kałużę paliwa i nie wiem, co robić. Wzywać pomoc drogową?
– Diesel czy benzyna?
– Diesel.
Facet ruszył w stronę mojej corolli, a ja pomaszerowałem za nim. Teraz to on ukląkł i zajrzał pod podwozie.
– Jest wyciek z baku – zawyrokował. – Długo żeś pan tutaj stał?
– Jakieś pół godziny.
– Dużo nie nakapało. Tak na oko trudno powiedzieć, czy to jakaś nieszczelność, czy może kołnierz przerdzewiał… W warsztacie szybko to rozkminią.
– Ale czy mogę z tym jeszcze trochę jechać? Boję się, że wylecę w powietrze, więc wolę dmuchać na zimne.
– Przy dieslu to raczej mało prawdopodobne. Niby, Bogiem a prawdą, najlepiej takie rzeczy od razu ogarniać, ręki nie dam uciąć, ale myślę, że wyciek nie jest aż taki straszny. Z zapałkami pan nie podchodź na wszelki wypadek, ale ropa to nie benzyna.
Podziękowałem mu za poradę, a jak zapytałem, czy coś się należy, machnął ręką, mówiąc:
– Daj pan spokój. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby ludzie za frajer pieniądze od innych brali.
Podziękowałem raz jeszcze, zanim wsiadł do tira, powoli wytoczył się na drogę i ruszył w stronę, z której przyjechałem. Sam też wsiadłem za kierownicę i z drżącym sercem przekręciłem kluczyk w stacyjce. Silnik odpalił, do eksplozji nie doszło, więc nie pozostało mi nic innego, jak kontynuować podróż z nadzieją, że kierowca ciężarówki się nie mylił.
Przed domem wujostwa zaparkowałem za kwadrans szesnasta. Przy ulicy stały dwa radiowozy, a dostępu do furtki broniła niebiesko-biała taśma z napisem „Policja”.
Drzwi do domu były otwarte, więc nawet nie musiałem używać swojego klucza, który kiedyś wujenka dała mi „na wszelki wypadek”.
– Co pan tu robi? Proszę wyjść! – usłyszałem, gdy tylko uchyliłem skrzydło. – Nie widział pan taśmy zabezpieczającej przed furtką?
Jakiś facet stał w przejściu pomiędzy kuchnią i salonem. Miał aparat fotograficzny i bardzo groźną minę.
– Widziałem – powiedziałem zgodnie z prawdą. – Jestem z rodziny.
W powietrzu czuć było delikatną, lekko mdlącą woń rozkładu przemieszaną z zapachem dymu papierosowego.
– A nie słyszał pan, że rodzina też może zadeptywać ślady? – zapytał ten z aparatem.
– Nie zadeptuję ich bardziej niż wy. A odciski z klamek i drzwi na pewno już zdjęliście.
W tym momencie z salonu wyszedł nieduży facet koło sześćdziesiątki z kępkami siwych włosów sterczącymi nad uszami. Na dłoniach miał lateksowe rękawiczki.
– To pan jest tym cwaniakiem, który pracował kiedyś w BSW? – zapytał bez ogródek, po czym, nie czekając na moją odpowiedź, dodał: – Komisarz Iwanek czeka na pana na komendzie i coraz bardziej się niecierpliwi. Jak pan weźmie zadek w troki, to jeszcze pan zdąży go złapać.
– Może trochę grzeczniej? – zaproponowałem. – Pan jest prokuratorem prowadzącym śledztwo? Chciałem się dowiedzieć, co stało się z moją ciotką.
– To jeszcze pan nie wie? – Jego brwi powędrowały ze zdziwienia niemal na czubek łysiny. – Myślałem, że ci z BSW wiedzą wszystko.
– Nie jestem już w BSW. To pan prowadzi śledztwo? – powtórzyłem.
– Myślę, że takich zdolności – nakreślił w powietrzu palcami znak cudzysłowu –nie zatraca się nigdy. Pani prokurator nas przysłała, żebyśmy uzupełnili kilka rzeczy, sama już zrobiła, co trzeba. A teraz proszę stąd wyjść, bo utrudnia pan czynności służbowe, to może kosztować.
Stałem w miejscu jeszcze przez moment, mierząc łysego wzrokiem.
– Może byście chociaż tutaj, kurwa, nie palili – powiedziałem najspokojniej, jak umiałem. – Nikt nigdy w tym domu nie palił, więc to uszanujcie, bo nie jesteście w swoim chlewie.
Ten z aparatem spojrzał na łysego, który zaczerwienił się lekko, ale nie odezwał się ani słowem, zaraz potem znikając w salonie.
– Proszę pojechać na komendę – pojednawczym tonem odezwał się fotograf. – Komisarz ma do pana kilka pytań.
Miałem gdzieś komisarza i jego pytania.
Trzeba było zrobić coś z tym cieknącym bakiem, bo zapach ropy czuć było na odległość, ale jeszcze ważniejsze było dla mnie to, aby wreszcie dowiedzieć się czegoś o śmierci wujenki. Wiedziałem, gdzie powinienem się w tym celu skierować.
Była czwarta po południu, więc Mackiewicz powinien już wrócić ze szkoły, pomyślałem. Zaraz potem przypomniałem sobie, że gdy ostatnio byłem w Czemianach, wujenka poinformowała mnie, że zdecydował się przejść na emeryturę. Nie mogłem sobie tylko przypomnieć, czy zrobił to już w poprzednim roku, czy też dopiero zamierzał rzucić szkołę w bieżącym.
– Gdyby twój wujek dał się namówić i zrobił to samo, pewnie wciąż by żył – utyskiwała wtedy wujenka, a ja słuchałem tego jednym uchem, wiedząc, że równie dobrze mógłby stracić równowagę, idąc z wnioskiem emerytalnym do sekretariatu, spaść ze schodów i skręcić sobie kark. Wpadanie w pułapki potencjalnych scenariuszy (określane przez niektórych mianem pułpotsów)jest bardzo kuszące, lecz nie ma większego sensu. Ta myśl towarzyszyła mi przez kilka lat od wydarzeń, które miały miejsce w Rykowie, i czasem przynosiła pewną ulgę. Wiele rzeczy poszło wtedy nie tak, ale kto wie? – może gdyby ktoś zachował się inaczej, poszłyby jeszcze gorzej?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki