Zdzisław Mokryna. Nie zawiedź mnie, tato cz. I - Stefan Darda - ebook

Zdzisław Mokryna. Nie zawiedź mnie, tato cz. I ebook

Darda Stefan

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi po Zabij mnie, tato thriller ze Zdzisławem Mokryną w roli głównej!

Po dramatycznych wydarzeniach, które miały miejsce w Rykowie, emerytowany funkcjonariusz Biura Spraw Wewnętrznych Policji, próbuje odnaleźć wewnętrzną równowagę w domu na wsi. Gdy pewnego dnia dowiaduje się o pogrzebie osoby z bliskiej rodziny, wie jedno – w najbliższym czasie może zapomnieć o spokoju. Zwłaszcza, że tuż po przyjeździe do położonych na Podlasiu Czemian, Zdzisław Mokryna zostaje podejrzany o związek z zabójstwem krewnej. Niebawem dochodzi do kolejnej śmierci.

Czy ojcowskie niedopatrzenie było przyczyną serii zdarzeń wstrząsających podlaskim miasteczkiem? Jaką rolę w zagmatwanej sprawie odgrywa tamtejszy szef policji?

Emerytowany gliniarz rozpoczyna nieformalne śledztwo, rzucając w ten sposób rękawicę miejscowym układom. Jego znajoma sprzed lat, obecnie prokurator rejonowa w Czemianach, z pewnością zna odpowiedzi na wiele pytań. Mokryna chciałby uzyskać wsparcie dawnej sympatii, ale czy są na to jakiekolwiek szanse?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 406

Oceny
4,2 (44 oceny)
20
17
5
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

Książka "Nie zawiedź mnie, tato " Stefana Dardy urzeka mnie nie tylko wciągającą fabułą, ale i głębokim realizmem. Postacie są wiarygodne, a ich emocje łatwo zrozumieć i poczuć. Darda mistrzowsko buduje atmosferę małomiasteczkowej intrygi, w której każde wydarzenie ma swoje miejsce i znaczenie. Tu każdy zna każdego, a tajemnice z przeszłości mają tendencję do wypływania na powierzchnię w najmniej oczekiwanych momentach. Opisy miejsc i postaci są na tyle sugestywne, że czytelnik niemal czuje się częścią tej społeczności, z jej codziennymi problemami i skrywanymi sekretami. "Nie zawiedź mnie, tato" to kryminał z bogato rozbudowaną warstwą obyczajową, gdzie akcja rozwija się powoli, ale konsekwentnie. Każdy element układanki znajduje swoje miejsce, a budząc u mnie duże emocje. Książka jest również doskonałym przykładem na to, jak autor potrafi stworzyć wiarygodny portret psychologiczny bohatera. Zdzisław Mokryna, choć emerytowany policjant, wciąż jest w pełni oddany poszukiwaniu prawdy ...
10
Innekarta_irmina

Dobrze spędzony czas

Druga część historii o Zdzisławie Mokryna. Po tragicznych wydarzeniach w Rykowie emerytowany funkcjonariusz przenosi się w Bieszczady, gdzie szuka spokoju i odpoczynku. Sielanka nie trwa jednak długo, gdyż otrzymuje wiadomość że jego wujenka została zamordowana. Przenosi się do Czemian gdzie wkracza w samo centrum kolejnych niepokojących wydarzeń. Powiedzieć, że w pobliżu głównego bohatera czai się śmierć to jak nic nie powiedzieć. Mokrynę spotyka nadzwyczajna ilość nieszczęśliwych wypadków i zrządzeń losu. Sam jako dobry człowiek bardzo często się gubi, zmienia zdanie i postępuje wręcz przypadkowo. Ta jego nieporadność nadaje mu charakter miłego sympatycznego emeryta. Jest on jednak bardzo konsekwentny i jak kropla wody drąży skałę tak on powoli dochodzi do sedna. Śledztwo prowadzone jest bardzo niespiesznie, drobiazgowo i skrupulatnie. Autor książki przedstawia nam zachowania i dogłębne rozterki bohaterów. Serwuje nam kilka zdarzeń, które są niespotykane a zarazem całkowicie możliw...
10
Justyna_1987

Dobrze spędzony czas

polecam
10
Jusabooks

Nie oderwiesz się od lektury

“Nie zawiedź mnie, tato” to drugi tom serii w której główną rolę odgrywa Zdzisław Mokryna. Autor ponownie sięga po trudne tematy, sprawia że przywiązujemy się do bohaterów, dzięki czemu przeżywamy ich wydarzenia razem z nimi. Ta część podobała mi się nieco mniej niż “Zabij mnie, tato”. Pierwszy tom bardziej zaangażował mnie emocjonalnie. Tąpnął mną i do tej pory siedzi mi w głowie. Niemniej jednak książkę bardzo polecam i z utęsknieniem czekam na kolejny tom.
00
kasiamarkiewicz13

Nie oderwiesz się od lektury

Zdzisław Kłopoty Mokryna znowu w akcji. Tym razem musi wyjaśnić tajemniczą śmierć wujenki Emilii. Lecz zdarza się kolejna tragedia,która poruszy Zdziśkowe serce. Trio z dzieciństwa los złączy w tej historii i mocno nim wstrząśnie. Małe miasteczko,korupcja,władza i dwie sprawy. Jaki będzie finał tej historii? Nie wiem,śmiem tylko przypuszczać bo rozwiązanie dopiero nadejdzie. A ja już z niecierpliwością wyczekuję 🤗
00

Popularność




Epilog

(dzień pierw­szy)

Sobota, 5 paź­dzier­nika 2019 r.

Epilog (dzień pierwszy) Sobota, 5 października 2019 r.

Kazi­mierz Porab­czuk żyłby pew­nie jesz­cze przez wiele lat, ale nie tak miał zapi­sane w gwiaz­dach. Nie­wy­klu­czone, że to wła­śnie na któ­rąś z dosko­nale tej nocy widocz­nych kon­ste­la­cji patrzył, wyda­jąc ostat­nie tchnie­nie i jej obraz będzie dźwi­gał pod powie­kami już przez całą wieczność.

Eme­ry­to­wany nauczy­ciel języka pol­skiego spoj­rzał na te dwa zda­nia naba­zgrane przed chwilą w zeszy­cie w grubą linię. Zasta­no­wił się przez moment, po czym skre­ślił słowa „wyda­jąc ostat­nie tchnie­nie” i nad nimi umie­ścił wyraz „kona­jąc”. Wła­ści­wie sam do końca nie wie­dział, po co to robi – po co zamie­nia słowa na inne i w jakim celu w ogóle pisze tego wie­czoru cokol­wiek. Może miał nadzieję, że w ten spo­sób choć tro­chę obła­skawi kosz­mar poranka? Zda­rzało mu się mawiać do swo­ich uczniów, że w nie­któ­rych trud­nych sytu­acjach czło­wiek musi się wyga­dać. Ale wyga­da­nie się to nie to samo, co naba­zgra­nie cze­goś w zeszy­cie. Słowa ula­tują, a uwię­zione w wyra­zach litery zostają.

Adam Mac­kie­wicz (znany w całych Cze­mia­nach jako „Wiesz­czu”) wyrwał kartkę, meto­dycz­nie zmiął ją w zwartą kulkę i wrzu­cił do sto­ją­cego obok biurka kosza na śmieci.

– Jak widać, bazgroły też mogą ule­cieć – mruk­nął pod nosem.

W lutym tego roku skoń­czył sześć­dzie­siąt pięć lat i nad decy­zją o przej­ściu na eme­ry­turę nie musiał się zasta­na­wiać. Od kilku lat było dla niego jasne, że – choć mógł to zro­bić nieco wcze­śniej – zosta­nie eme­ry­tem po wej­ściu w sześć­dzie­siąty szó­sty rok życia. Lubił swoją pracę, ale jesz­cze bar­dziej od niej lubił życie. Kło­poty z nad­ci­śnie­niem, które zaczęły mu doskwie­rać jesz­cze przed skoń­cze­niem sześć­dzie­siątki, dawały do myśle­nia, a gdy odwie­dzał cza­sami na cmen­ta­rzu Mariana Żuka, utwier­dzał się jedy­nie w prze­świad­cze­niu, że nie warto prze­dłu­żać czasu pracy, nawet w zamian za wyż­szą eme­ry­turę. Marian, nauczy­ciel fizyki, posta­no­wił pozo­stać czynny zawo­dowo tro­chę dłu­żej, ale nie docią­gnął nawet do sześć­dzie­siątych siód­mych uro­dzin – zszedł na zawał pod­czas lek­cji.

„Piękna śmierć dla nauczy­ciela” – mówili ludzie. Albo: „Zmarł na poste­runku, praw­dziwy bel­fer z powo­ła­nia”.

Klasa VI a, na któ­rej oczach Żuk wyzio­nął ducha, naj­pew­niej nie podzie­lała tych zachwy­tów. Podob­nie jak Mac­kie­wicz, który zakoń­czył pracę w czerwcu dwa tysiące dzie­więt­na­stego i tyle go w szkol­nych murach widzieli.

Jako roz­wod­nik i ojciec dwójki doro­słych dzieci, które świet­nie sobie w życiu radziły, mógł mieć nadzieje, że wresz­cie zade­biu­tuje jako pisarz, a potem jesz­cze stwo­rzy przy­naj­mniej ze dwie lub trzy dosko­nałe powie­ści kry­mi­nalne, co zapewni mu wyma­rzoną od cza­sów stu­diów na polo­ni­styce sławę, a także dodat­kowe źró­dło dochodu. Marzył też, że jesie­nią wresz­cie będzie mógł cho­dzić na grzyby wtedy, gdy ma na to ochotę, a nie tylko w week­endy, kiedy las jest już prze­cze­sany i zna­le­zie­nie byle pod­grzybka gra­ni­czy z cudem. W ten spo­sób łączyłby przy­jemne z poży­tecz­nym, wszak grzyby uwiel­bia zbie­rać od naj­młod­szych lat, a od kilku, co nie mniej istotne, jego lekarz maru­dzi mu o aktyw­no­ści fizycz­nej.

„Wiesz­czu” znów się­gnął po dłu­go­pis. Od lat posłu­gi­wał się kom­pu­te­rem, lecz przy­rzekł sobie, że swoją pierw­szą powieść napi­sze odręcz­nie. Miał paskudny cha­rak­ter pisma, sam cza­sami nie potra­fił sie­bie roz­czy­tać, ale chciał wzo­ro­wać się na daw­nych auto­rach – praw­dzi­wych pisa­rzach, a nie na tych dzi­siej­szych wyrob­ni­kach od sied­miu bole­ści, któ­rzy wydają kolejne pozy­cje z taką czę­sto­tli­wo­ścią, jakby ich sam dia­beł gonił.

Nie mia­łem oka­zji uczyć Kazia. Czy to spra­wia, że czuję się w tej sytu­acji lepiej? Sam nie wiem. Wydaje mi się, że tak samo źle. Przy­naj­mniej tak fatal­nie, jakby był jed­nym z moich uczniów.

Sam sie­bie oszu­ki­wał, że zdoła tego dnia napi­sać coś sen­sow­nego. Miał na to wystar­cza­jąco dużo czasu wcze­śniej, ale albo szu­kał wykrę­tów, albo coś mu wypa­dało, albo bazgrał jakieś wprawki… We wrze­śniu cie­szył się nową sytu­acją i czę­sto cho­dził na grzyby. Podob­nie jak w pierw­szych dniach paź­dzier­nika. Prze­wrotny los chciał, że wła­śnie dzi­siaj, w sobotę, też poszedł. Aku­rat był nie­spo­ty­kany wysyp praw­dziw­ków, a w zakolu pły­ną­cej przez Cze­miany rzeki Wydry było takie miej­sce, że koło sie­bie mogło ich rosnąć nawet kil­ka­dzie­siąt. Adam chciał tam być przed wszyst­kimi.

Przy­mknął oczy i znów wspo­mniał ten cho­lerny począ­tek dnia.

* * *

Idzie dobrze sobie znaną ścieżką. Jest jesz­cze ciemno, więc przy­świeca sobie latarką. Gdy do celu pozo­staje mu jakieś dwie­ście metrów, może już ją wyłą­czyć. Dnieje, a Mac­kie­wicz z eks­cy­ta­cją się roz­gląda, wypa­tru­jąc tego, po co tu przy­szedł. Na razie nic, ale to jesz­cze nie jest to miej­sce. Prze­cina leśną drogę, pra­wie już nie­uczęsz­czaną, i dziwi się, zauwa­ża­jąc ślady kół na tra­wie. Nie pamięta, kiedy ostat­nio widział tu jakiś samo­chód.

Wydra w tej oko­licy mean­druje i trzeba znać jej bieg, aby zna­leźć się we wła­ści­wym miej­scu. Pod­łoże chwi­lami spra­wia wra­że­nie pod­mo­kłego, gumiaki lekko się zapa­dają z plu­skiem, ale Adam dobrze wie, że to już tylko kil­ka­na­ście metrów, a potem teren zacznie lekko się wzno­sić, pro­wa­dząc wprost do grzy­biar­skiego eldo­rado. Mac­kie­wicz znaj­duje pierw­sze dwa praw­dziwki, potem obcho­dzi to miej­sce coraz szer­szymi okrę­gami, ści­na­jąc jesz­cze jed­nego, jak do tej pory naj­więk­szego. Wszyst­kie zdrowe jak rydz. A potem…

* * *

Zaschło mu w gar­dle. Miał ochotę pójść do barku po coś moc­niej­szego, ale prze­cież lekarz zabro­nił. Po chwili zasta­no­wie­nia jed­nak pod­niósł się zza biurka i nalał sobie jedną trze­cią szkla­neczki brandy. Uznał, że z jego ser­cem nie jest jesz­cze aż tak kiep­sko, skoro jakoś prze­trwał ten dzień. Jesz­cze nie­dawno pił znacz­nie wię­cej (prawdę mówiąc, o wiele za dużo), ale na szczę­ście z tego wyszedł. Teraz co naj­wy­żej raz na jakiś czas i tylko w szcze­gól­nych oko­licz­no­ściach.

O świ­cie naj­pierw zoba­czył coś, co począt­kowo wziął za kape­lusz boro­wika wyła­nia­jący się spod kilku nie­dbale zło­żo­nych gałęzi. Gdy się schy­lił, zro­zu­miał jed­nak, że patrzy na czu­bek ciem­no­brą­zo­wego zamszo­wego trze­wika. Odrzu­cił kilka olcho­wych, wciąż jesz­cze poro­śnię­tych zie­lo­nymi liśćmi witek, a potem długo łapał oddech, czu­jąc, że serce wali mu tak szybko, jak chyba jesz­cze ni­gdy dotąd. Zanim zadzwo­nił na sto dwa­na­ście, spraw­dził puls na nad­garstku i zbli­żył wyświe­tlacz komórki do ust leżą­cej na ziemi osoby. Nic. Ani śladu oznak życia.

Nie cze­kał długo, ponie­waż od wcze­snego wie­czoru pro­wa­dzono poszu­ki­wa­nia, tyle że w zupeł­nie innej czę­ści mia­steczka, bli­żej domu zagi­nio­nego. Mac­kie­wicz miesz­kał na obrze­żach, więc skąd niby miał o tym wie­dzieć?

Oka­zało się, że Kazi­mierz Porab­czuk także był zapa­lo­nym grzy­bia­rzem i wymy­kał się do lasu popo­łu­dniami. Wszy­scy myśleli, że się zgu­bił, podob­nie jak to miało miej­sce kil­ka­na­ście dni wcze­śniej, więc począt­kowo w poszu­ki­wa­nia nie zaan­ga­żo­wano poli­cji. Przy­naj­mniej nie for­mal­nie.

Ow­szem, zagi­nio­nego szu­kało kil­ku­na­stu poli­cjan­tów, ale robili to po kole­żeń­sku, żeby pomóc kole­dze po fachu, a w dodatku swo­jemu prze­ło­żo­nemu.

Mały Porab­czuk był synem miej­sco­wego komen­danta poli­cji, a swoje nie­zbyt popu­larne współ­cze­śnie imię otrzy­mał po dziadku mili­cjan­cie.

Gdyby nie to, co go spo­tkało, dzie­sią­tego paź­dzier­nika Kazik skoń­czyłby dwa­na­ście lat.

Część I

(6–7 lutego 2019)

Część I (6–7 lutego 2019)

Rozdział 1

Obu­dzi­łem się, gdy było jesz­cze cał­kiem ciemno. Byłem nie­wy­spany i mia­łem ochotę podrze­mać jesz­cze przy­naj­mniej z godzinkę, ale roz­są­dek i doświad­cze­nie pod­po­wia­dały, że nie powi­nie­nem prze­wra­cać się na drugi bok. Popra­wi­łem więc poduszkę pod ple­cami i usa­do­wi­łem się w pozy­cji pół­le­żą­cej w ocze­ki­wa­niu na nadej­ście świtu.

W ostat­nich mie­sią­cach te sny wra­cały do mnie coraz czę­ściej – i nie mia­łem poję­cia, co jest tego przy­czyną. Prze­cież od wyda­rzeń z wio­sny dwa tysiące pięt­na­stego roku odda­la­łem się z każ­dym dniem, tych dni naka­pało już tyle, że skła­dały się na nie­mal cztery lata, ale…

Ale te sny.

Coraz bar­dziej prze­ra­ża­jące i coraz bar­dziej reali­styczne. Śnione w ostat­nich tygo­dniach, zazwy­czaj nad ranem, tuż przed pierw­szym prze­bu­dze­niem, a potem, gdy zasy­pia­łem jesz­cze na moment, powra­ca­jące ze zdwo­joną siłą. Dła­wiące, kosz­marne, nie do znie­sie­nia. Cza­sem o świ­cie budzi­łem się z pła­czem, cza­sem z krzy­kiem.

Docho­dziła szó­sta. Zegar na ścia­nie cicho odmie­rzał sekundy zdy­cha­ją­cej zimo­wej nocy, a ja sta­ra­łem się zająć czymś myśli, aby nie myśleć o tych cho­ler­nych wizjach.

Bez­sku­tecz­nie.

Cza­sem śnił mi się Pie­nią­żek. Roz­ma­wia­łem z nim o jakiejś poli­cyj­nej spra­wie, o dupe­reli bez zna­cze­nia, którą przy­szedł ze mną skon­sul­to­wać. Gawę­dzi­li­śmy w naj­lep­sze, a ja mia­łem świa­do­mość, że on ma odstrze­loną poty­licę. Zacho­wy­wał się zupeł­nie nor­mal­nie, ale po pro­stu wie­dzia­łem, że przy­szedł do mnie pro­sto z toa­lety, w któ­rej przed chwilą wło­żył sobie do ust służ­bo­wego glocka i pocią­gnął za spust. Uda­wa­łem, że nic się nie dzieje, cze­ka­jąc, aż zacznie umie­rać, ale nic z tego. Żywo gesty­ku­lo­wał, uśmie­chał się sze­roko i dzię­ko­wał za pomoc. Czu­łem się wtedy jak szmata, jak ostat­nie ścierwo, ale on mru­gał do mnie okiem, oznaj­mia­jąc, że dokład­nie zna moje myśli i że prze­cież nic takiego strasz­nego się nie stało.

Ostat­nio dość czę­sto śnił mi się też Kapo. Zazwy­czaj sie­dzia­łem z nim i jego nowo poślu­bioną mał­żonką w sali widzeń intym­nych zakładu kar­nego w Kale­nicy. Ona mnie nie widziała, była odwró­cona tyłem, ale on tak. To było tuż przed tym zna­nym na całą Pol­skę poca­łun­kiem, pod­czas któ­rego Pokoć odgryzł swo­jej wybrance język. Kapo patrzył na mnie z drwią­cym uśmiesz­kiem, ja pró­bo­wa­łem się ruszyć albo przy­naj­mniej powie­dzieć coś, żeby ostrzec tę Bogu ducha winną młodą kobietę, ale mogłem jedy­nie bez­rad­nie przy­glą­dać się całemu zaj­ściu. On przy­kła­dał usta do jej ust, a po kil­ku­na­stu sekun­dach wyplu­wał kawa­łek mięsa na śro­dek pomiesz­cze­nia. Spora część języka kobiety wciąż się poru­szała, przy­wo­dząc na myśl jakieś obrzy­dliwe zwie­rzę, ale naj­gor­sze było to, że ona w żaden spo­sób nie reago­wała na to, co się stało. Powinna prze­cież krzy­czeć, wyry­wać się, szar­pać, jed­nak tego nie robiła. Zamiast tego odwra­cała twarz w moją stronę, a ja ją pozna­wa­łem.

– I jak ci się to podo­bało, wujku? – pytała naj­star­sza córka Kamila, a frag­ment języka poru­szał się na pod­ło­dze w rytm jej słów. – Mam nadzieję, że zgo­dzisz się zostać ojcem chrzest­nym naszego dziecka…?

Chcia­łem coś zro­bić, wyrwać Wik­to­rię z objęć tego obłą­kańca albo cho­ciaż wezwać straż­nika, jed­nak zamiast tego z moich ust wydo­by­wały się słowa: „Oczy­wi­ście, Wiki, to będzie dla mnie zaszczyt”, a potem zaczy­na­łem pła­kać. Nie wiem, czy bar­dziej w wyniku nara­sta­ją­cej we mnie furii, czy z bez­sil­no­ści. Widząc to, Wik­to­ria się uśmie­chała, a potem zwra­cała głowę w stronę Poko­cia.

– Popatrz, Kaziu, jaki jest wzru­szony – mówiła, pod­czas gdy jej język cią­gle wił się na posadzce. – Nie sądzi­łam, że aż tak się ucie­szy.

Zda­rzały mi się także sny, w któ­rych główną rolę grała Ola. W jed­nym z nich sie­działa na pod­ło­dze mojego miesz­ka­nia w Ryko­wie. Na ekra­nie tele­wi­zora doka­zy­wali kolo­rowi boha­te­ro­wie bajek, a dziew­czynka, w tym momen­cie może dzie­się­cio­let­nia, ukła­dała coś z roz­rzu­co­nych na dywa­nie kloc­ków. Patrzy­łem na nią z uśmie­chem. Tak bar­dzo dumny i szczę­śliwy, że Iza i Kamil zaufali mi na tyle, by zosta­wić pod moją opieką swoją naj­młod­szą córkę. Na chwilę odwró­ci­łem głowę w stronę ekranu, naj­wy­żej na pięć sekund, a gdy mój wzrok znów spo­czął na córeczce mojego przy­ja­ciela, zauwa­ży­łem, że trzyma ona w rączce nie klo­cek, a coś zupeł­nie innego. Zanim się zorien­to­wa­łem, że jest to ogro­dowy seka­tor, Ola zdą­żyła już sobie odciąć palec wska­zu­jący lewej dłoni. Krzyk­ną­łem z całych sił i… obu­dzi­łem się w swoim biesz­czadz­kim domu, wrzesz­cząc, jak opę­tany.

To był wła­śnie jeden z tych kosz­ma­rów, które skło­niły mnie do nie­po­pra­wia­nia snów tuż przed świ­tem. Gdy to zro­bi­łem, wró­ci­łem znów w to samo miej­sce, a dziew­czynka koń­czyła wła­śnie moco­wać się z kciu­kiem, który osta­tecz­nie też odcięła. Pod­nio­sła oka­le­czoną, spły­wa­jącą krwią rączkę i odwró­ciła ją grzbie­tem w moją stronę.

– Popatrz, wujku Dzi­sła­wie, widzisz? – zapy­tała gło­sem swo­jej o rok star­szej sio­stry.

– Widzę – wychry­pia­łem.

– To dobrze, że cho­ciaż teraz widzisz – oznaj­miła Ola gło­sem Julki. – Szkoda, że wtedy, jak trzeba było widzieć, byłeś ślepy jak pień.

Chcia­łem ją popra­wić, że tak się nie mówi, ale w tym momen­cie dotarło do mnie, co tak naprawdę chce mi prze­ka­zać.

– Masz rację… Prze­pra­szam. Byłem ślepy, gdy trzeba było widzieć.

– Wujku… Chodź, potrze­buję two­jej pomocy.

– Zro­bię wszystko, o co mnie popro­sisz – zade­kla­ro­wa­łem, a potem wsta­łem, pod­sze­dłem bli­żej i uklą­kłem na dywa­nie obok dziew­czynki.

– Popatrz, mam teraz dwie różne rączki – mówiła Ola już swoim gło­sem. – Chcę mieć takie same, a ja nie dam prze­cież rady… Obie­ca­łeś, że zro­bisz wszystko.

Podała mi seka­tor i wycią­gnęła prawą dłoń w moją stronę.

I to nie był koniec snu… I wła­śnie ten kosz­mar spra­wił, że posta­no­wi­łem ni­gdy już nie pró­bo­wać zasnąć, gdy obu­dzę się przed świ­tem.

Raz śniła mi się Iza, ale to był nie­wy­raźny sen. Jedyne, co zapa­mię­ta­łem, to jej pełne bólu i bez­na­dziei oczy.

Za każ­dym razem od chwili, gdy zaczęły mnie nękać te kosz­mary, bałem się, że wresz­cie przy­śni mi się też Julka, ale jak dotąd ni­gdy się to nie zda­rzyło. I wcale nie wywo­ły­wało to u mnie uczu­cia ulgi. Prze­ciw­nie. Każ­dego wie­czoru bałem się coraz bar­dziej, nie mając wąt­pli­wo­ści, że te wszyst­kie dotych­cza­sowe nocne okro­pień­stwa okażą się jedy­nie tym, czym jest trzask kapi­szona wobec wystrzału z armaty.

Nie wie­dzia­łem czy to zniosę, ale spać prze­cież trzeba.

Zresztą… – myśla­łem za każ­dym razem, przy­kry­wa­jąc się koł­drą przed snem – jeśli tego nie zniosę, to prze­cież nic takiego wiel­kiego się nie sta­nie.

* * *

Kilka minut po siód­mej odrzu­ci­łem koł­drę i zaczą­łem się ener­gicz­nie ubie­rać. W nocy tem­pe­ra­tura spa­dła do minus pięt­na­stu stopni, co w mojej nie naj­le­piej ocie­plo­nej cha­łupce było dotkli­wie odczu­walne. Zro­bi­łem kilka pom­pek i przy­sia­dów na roz­grzewkę, a potem nasta­wi­łem wodę na kawę i zbie­głem do piw­nicy, żeby roz­pa­lić w piecu. Oka­zało się, że żar z wie­czoru pozwo­lił mi roz­nie­cić ogień tylko poprzez dorzu­ce­nie nie­wiel­kiej ilo­ści suchej kory i drobno porą­ba­nych smol­nych trza­sek. Gdy prze­ko­na­łem się, że pło­mień buzuje już wystar­cza­jąco żwawo, doło­ży­łem jesz­cze tro­chę grub­szych buko­wych kawał­ków i wró­ci­łem na górę, żeby roz­grzać się gorą­cym napo­jem.

Kiedy kawa była już gotowa, swoim poran­nym zwy­cza­jem sta­ną­łem przy oknie wycho­dzą­cym na połu­dnie i patrzy­łem na budzący się nad doliną Bystrego świt. Mogłem zało­żyć, że na nizi­nach, gdzie się wycho­wa­łem, są już widoczne pierw­sze oznaki wio­sny. Poprzed­niego dnia media poda­wały, że poza regio­nami gór­skimi w Pol­sce już pra­wie w ogóle nie ma śniegu. Tutaj jed­nak, w biesz­czadz­kiej doli­nie odda­lo­nej od poło­nin o nieco ponad dwa­dzie­ścia kilo­me­trów, zima wciąż trwała w naj­lep­sze i nie zano­siło się, aby w naj­bliż­szych dniach miała zamiar choć tro­chę odpu­ścić.

Cie­sząc się sma­kiem kawy, spo­glą­da­łem w dal i po raz nie wiem już który zasta­na­wia­łem się, czy wtedy, w dwa tysiące pięt­na­stym, po tych wszyst­kich wyda­rze­niach, które miały miej­sce w Ryko­wie, pod­ją­łem wła­ściwą decy­zję.

* * *

Latem tam­tego roku rów­nież czę­sto się nad tym zasta­na­wia­łem. Bywało, że ucie­ka­łem w góry, aby poukła­dać sobie to wszystko w gło­wie, zmie­rzyć się z dra­ma­tycz­nie trud­nymi decy­zjami, które – jak mi się wyda­wało – musia­łem wtedy pod­jąć. Pod­czas jed­nego z takich wypa­dów w Biesz­czady natra­fi­łem na mój obecny dom. Nazy­wany przez tutej­szych „domem po Sokal­skiej”, nie­dawno opusz­czony przez pocho­dzą­cego z Rze­szowa mala­rza, wydał mi się miej­scem ide­al­nym do zapusz­cze­nia nowych korzeni.

Tra­fi­łem tutaj przy­pad­kiem, pod­czas nie­zbyt wyma­ga­ją­cej wycieczki rowe­ro­wej, którą roz­po­czą­łem w Luto­wi­skach. Wio­ska o nazwie Nowa Żer­nica, do któ­rej jecha­łem kilka kilo­me­trów wzdłuż Bystrego, jawiła mi się jako miej­sce wręcz baj­kowe. Wyglą­dała na nie­mal cał­ko­wi­cie wymarłą, a nie­liczne, poło­żone głów­nie na połu­dnio­wym stoku zabu­do­wa­nia, kusiły, aby przyj­rzeć się im bli­żej. Do jed­nego z nich pro­wa­dziła stromo nie­zbyt zadbana i chyba nie­czę­sto w nie­daw­nej prze­szło­ści uży­wana dróżka, przy któ­rej dostrzec można było białą tablicę z nie­zbyt sta­ran­nie wyko­na­nym czer­wo­nym napi­sem: „Dom na sprze­daż” i umiesz­czo­nym poni­żej nume­rem tele­fonu. Pod­pro­wa­dzi­łem rower stro­mym pod­jaz­dem i dokład­nie obej­rza­łem z zewnątrz dom oraz nie­wielką poło­żoną nie­opo­dal, w poło­wie muro­waną sto­dołę. Chcia­łem zadzwo­nić natych­miast, żeby zapy­tać o cenę, ale ze względu na pro­blemy z zasię­giem musia­łem odło­żyć to na póź­niej.

Miej­sce spodo­bało mi się na tyle, że od razu ruszy­łem z powro­tem do Luto­wisk z nadzieją, że tam moja komórka przyda się do cze­goś wię­cej niż do robie­nia zdjęć. I fak­tycz­nie, już za pierw­szym razem udało mi się dodzwo­nić do wła­ści­ciela posia­dło­ści w Nowej Żer­nicy, który zapro­po­no­wał, że może doje­chać i poka­zać mi dom w środku nawet tego samego dnia. Jego zapał był dość podej­rzany, ale pomy­śla­łem, że prze­cież obej­rze­nie domu do niczego mnie nie zobo­wią­zuje. Umó­wi­li­śmy się zatem na popo­łu­dnie, a ja drugi raz tego dnia do Nowej Żer­nicy dotar­łem już nie rowe­rem, a swoją dość wysłu­żoną corollą.

Przy tablicy z ogło­sze­niem o sprze­daży domu stał czarny volks­wa­gen beetle. Zatrzy­ma­łem się za nim i wysia­dłem. Po chwili na dro­dze poja­wił się też mniej wię­cej sie­dem­dzie­się­cio­letni męż­czy­zna, który wysiadł z nowo­cze­snego następcy daw­nego gar­busa. Miał jakieś dwa metry wzro­stu i siwe włosy do ramion. Pomimo upal­nej pogody ubrany był w czarny skó­rzany płaszcz, się­ga­jący nie­mal do kostek.

– Domy­ślam się, że to z panem roz­ma­wia­łem przez tele­fon – ode­zwał się.

– Tak, dzień dobry – odpar­łem. – Nazy­wam się Zdzi­sław Mokryna.

– Miło mi pana poznać. – Miał dźwięczny i niski głos. Pod­szedł bli­żej i wycią­gnął w moją stronę wielką jak bochen dłoń. – Euge­niusz Maria Nowa­kow­ski. Wciąż jesz­cze wła­ści­ciel tego tam przy­bytku. – Mach­nął lewą ręką w stronę domu. – Podej­dziemy obej­rzeć?

– Oczy­wi­ście, z chę­cią.

Zgod­nie z wcze­śniej­szymi obser­wa­cjami zakła­da­łem, że facet jest ode mnie o ponad dwa­dzie­ścia lat star­szy. Do tej pory wyda­wało mi się, że nie mogę narze­kać na brak formy, ale kiedy szli­śmy stromą drogą w kie­runku jego zabu­do­wań, led­wie udało mi się dotrzy­mać mu kroku. Mało tego – po dotar­ciu do celu ja sapa­łem jak loko­mo­tywa, a on nie miał nawet przy­spie­szo­nego odde­chu. Gdy otwie­rał klu­czem drzwi wej­ściowe, a ja wciąż zia­ja­łem jak zgo­niony pies, spoj­rzał na mnie, a w jego oczach bły­snęły wesołe ogniki. Nie sko­men­to­wał jed­nak sytu­acji nawet sło­wem, co było z jego strony cał­kiem uprzejme.

Dom był urzą­dzony dość skrom­nie, ale gustow­nie. W trak­cie opro­wa­dza­nia mnie i poka­zy­wa­nia kolej­nych pomiesz­czeń Nowa­kow­ski przy­znał się, że jest auto­rem kilku wiszą­cych na ścia­nie obra­zów. Ni­gdy nie byłem znawcą sztuki, ale mia­łem wra­że­nie, że prace repre­zen­tują wysoki poziom. Dwie z nich przed­sta­wiały biesz­czadz­kie pej­zaże, na jed­nej Euge­niusz Maria utrwa­lił mar­twą naturę z arbu­zem, któ­rego miąższ do złu­dze­nia przy­po­mi­nał lekko zasty­głą krew, a ostat­nia, wisząca w sypialni, przed­sta­wiała kil­ku­na­sto­let­nią dziew­czynkę z czar­nymi jak noc oczyma. Kiedy się zbli­ży­łem i chwilę dłu­żej przy­pa­try­wa­łem por­tre­towi, zaczęło mi się krę­cić gło­wie. Oczy tej małej były jak dwie stud­nie chcące wessać czło­wieka w mroczną otchłań.

Pomy­śla­łem, że jeśli kupię ten dom, dziew­czynka z czar­nymi oczami wyleci stąd jako pierw­sza.

– I jak, panie Zdzi­sła­wie? – zapy­tał Nowa­kow­ski, gdy już obej­rze­li­śmy trzy pokoje, kuch­nię i łazienkę, a także piw­nicę oraz strych.

– Nie ukry­wam, że pierw­sze wra­że­nie jest pozy­tywne. A jak wygląda sytu­acja z budyn­kiem gospo­dar­czym? Nadaje się do cze­goś?

– Jest w cał­kiem dobrym sta­nie – odparł. – Muro­wana część pełni funk­cję garażu, jest tam też mały warsz­tat. W tej dru­giej można trzy­mać co tylko się chce. Na pewno całość posłuży jesz­cze przy­naj­mniej dwa­dzie­ścia lat bez więk­szego remontu. Jeśli pan chce, zapra­szam do obej­rze­nia.

Pobieżne oglę­dziny potwier­dziły słowa Nowa­kow­skiego, a gdy wra­ca­li­śmy już przez podwó­rze w stronę domu, powie­dzia­łem:

– Na tablicy nie było nic o cenie. Ile mniej wię­cej życzyłby pan sobie za tę posia­dłość?

– Budynki leżą na działce, która liczy nie­mal trzy­dzie­ści arów. To sporo, a Biesz­czady są coraz bar­dziej popu­larne wśród tury­stów. Gdy­bym jed­nak chciał uzy­skać cenę cho­ciażby zbli­żoną do ryn­ko­wej, musiał­bym cze­kać nie wia­domo jak długo, a może w ogóle obszedł­bym się sma­kiem.

– Czyli…?

– A jaką kwotę pan pro­po­nuje?

Tym pyta­niem tro­chę mnie zasko­czył. To zazwy­czaj sprze­da­jący powi­nien podać żądaną cenę.

Wtedy jesz­cze byłem wła­ści­cie­lem miesz­ka­nia w Ryko­wie, ale było już ono wysta­wione na sprze­daż. Zda­wa­łem sobie sprawę, że sprze­da­jąc nie­ru­cho­mość przed upły­wem pię­ciu lat od zakupu, będę musiał zapła­cić dodat­kowy poda­tek, ale mało mnie to obcho­dziło. Po pro­stu chcia­łem jak naj­szyb­ciej zamknąć rykow­ski roz­dział i ni­gdy już do niego nie wra­cać. Sza­co­wa­łem, że pro­ces sprze­daży potrwa kilka mie­sięcy, a na kon­cie odło­żone mia­łem nieco ponad dwie­ście tysięcy. Wie­dzia­łem, że to za mało, ale stwier­dzi­łem, że co mi szko­dzi…

– Dwie­ście tysięcy – pal­ną­łem, prze­ko­nany, że Nowa­kow­ski zacznie się śmiać. – Tyle aku­rat mam, więc mogli­by­śmy zała­twić sprawę pio­ru­nem.

Arty­sta popa­trzył na mnie z góry, a ja zadar­łem nieco głowę, żeby odwza­jem­nić spoj­rze­nie. Lekki uśmiech błą­dził w kąci­kach jego ust, co wystar­czało mi za naj­lep­szy dowód, że się wygłu­pi­łem.

– Może dwie­ście dzie­sięć? – zapro­po­no­wał, na co unio­słem brwi. Naj­chęt­niej usiadł­bym z wra­że­nia, gdyby tylko było na czym. – Jeżeli się panu podoba to miej­sce i ten dom, to nie będę na siłę win­do­wał ceny.

– Może dwie­ście pięć? – zary­zy­ko­wa­łem.

– Zgoda.

– Na wszelki wypa­dek się upew­nię… Mówimy o zło­tych pol­skich?

– Ow­szem, panie Zdzi­sła­wie. – Tym razem nie hamo­wał już uśmie­chu. – O zło­tych pol­skich. Rozu­miem pań­skie zdzi­wie­nie, ale… – Zasta­na­wiał się przez moment. – No cóż, powiem panu, że moje obrazy sprze­dają się cał­kiem nie­źle. Na przy­kład nie­dawno jeden z nich poszedł za kwotę nie­znacz­nie tylko niż­szą od tej, o któ­rej roz­ma­wiamy. Poza tym, jak sam pan widzi, nie jestem już mło­dzie­niasz­kiem, zimy tutaj są dość cięż­kie, a je nie mam siły odśnie­żać pod­jazdu. Zresztą – roz­ło­żył ręce w geście bez­rad­no­ści – zostało mi już nie­wiele czasu, a po latach samot­nego miesz­ka­nia tro­chę mnie cią­gnie do ludzi. A w moim wieku warto mieć w pobliży leka­rza i szpi­tal. Jestem samotny, więc sam pan rozu­mie…

Przez moment cho­dziło mi po gło­wie, żeby z wła­snej ini­cja­tywy jed­nak pod­nieść nieco kwotę, jed­nak tego nie zro­bi­łem. Osta­tecz­nie na bied­nego nie tra­fiło, a poza tym Euge­niusz Maria Nowa­kow­ski był doro­sły i sam naj­le­piej wie­dział, co robi.

Dopiero po jakimś cza­sie dotarły do mnie pogło­ski, że Nowa Żer­nica jest nawie­dzona czy coś takiego, więc w sumie nie dzi­wota, że trudno było sprze­dać poło­żony tam dom.

* * *

Pogrą­żony we wspo­mnie­niach, nawet nie zauwa­ży­łem kiedy wysty­gła mi kawa. Ponie­waż mia­łem jesz­cze pół kubka, posta­no­wi­łem pod­grzać ją w ron­delku. Kiedy odzy­skała odpo­wied­nią tem­pe­ra­turę, wla­łem do niej pół kie­liszka koniaku i upi­łem solidny łyk, ponow­nie zaj­mu­jąc swoje ulu­bione miej­sce przy oknie.

Przy wiją­cej się przez wieś szo­sie, tuż przy nie­wi­docz­nym teraz wjeź­dzie na dróżkę pro­wa­dzącą do mojego gospo­dar­stwa, pię­trzyła się stertka śniegu, suge­ru­jąca, że może być ufor­mo­wana na czymś podob­nym do samo­chodu. I fak­tycz­nie, pod nią skryta była moja stara, już nie­mal cał­ko­wi­cie wyeks­plo­ato­wana corolla, którą powi­nie­nem zamie­nić na now­szy model dobrych parę lat temu.

Uśmiech­ną­łem się pod nosem, wspo­mi­na­jąc słowa Nowa­kow­skiego o tym, że nie ma już siły odśnie­żać w zimie pod­jazdu. Wypu­ścił mnie jak dzie­ciaka. Swo­jej pierw­szej zimy tutaj sta­ra­łem się utrzy­mać stromą dróżkę w jako takim sta­nie. Po kilku razach, gdy naty­ra­łem się jak dziki, a następ­nego dnia i tak wszystko było zasy­pane po kolana, dałem spo­kój, skut­kiem czego od póź­nej jesieni do wcze­snej wio­sny corolla mar­zła przy dro­dze, a w muro­wa­nym i przy­tul­nym garażu echo grało har­cu­ją­cym myszom.

Dom od Nowa­kow­skiego kupi­łem póź­nym latem dwa tysiące pięt­na­stego roku, a prze­pro­wadzka zajęła mi led­wie tydzień, dzięki czemu już od pierw­szego paź­dzier­nika pró­bo­wa­łem się zado­mo­wić w nowym miej­scu na ziemi.

* * *

Od tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku, gdy moi rodzice zgi­nęli w wypadku samo­cho­do­wym, mia­łem na tym świe­cie tylko jed­nego bli­skiego krew­nego – brat mojej mamy, który na stu­diach się zako­chał, a potem wyemi­gro­wał za wybranką serca do nie­wiel­kiej mie­ściny poło­żo­nej na wschod­nich rubie­żach Pol­ski. Wuj Marian uczył w tam­tej­szej pod­sta­wówce fizyki, a wujenka Emi­lia (nie wie­dzieć czemu, chciała, żeby tak wła­śnie się do niej zwra­cać – „wujenko”, kate­go­rycz­nie odrzu­ca­jąc popu­larną „cio­cię”) – mate­ma­tyki.

Byłem dość mocno zżyty z wujo­stwem, od dzie­ciń­stwa czę­sto bywa­łem z rodzi­cami w Cze­mia­nach, cza­sami nawet zosta­wa­łem tam na kilka tygo­dni w cza­sie waka­cji. Wujenka i wuj bar­dzo chcieli mieć dzieci, ale nie mogli, ja z kolei nie mia­łem nic prze­ciw temu, by przez jakiś czas peł­nić rolę ich zastęp­czego syna, i dawa­łem się roz­piesz­czać na wszyst­kie spo­soby tro­chę powol­nemu, ale kocha­nemu wujowi i żwa­wej, wszę­do­byl­skiej i rubasz­nej wujence.

W chwili, gdy zgi­nęli moi rodzice, wyda­wa­łoby się, że nasze więzy się zacie­śnią, jed­nak stało się zupeł­nie ina­czej.

Wtedy całym świa­tem była dla mnie Beata, z którą po stra­cie rodzi­ców zbli­ży­łem się jesz­cze bar­dziej, skut­kiem czego brat mamy i jego żona zeszli na dal­szy plan. Kiedy w Wigi­lię dwa tysiące trze­ciego roku Beata nagle od mnie ode­szła, było już za późno na odbu­do­wa­nie rela­cji z wujo­stwem (a może tak to sobie tylko sam tłu­ma­czy­łem, czu­jąc wyrzuty sumie­nia, że kilka lat wcze­śniej odsta­wi­łem ich na boczny tor). Żyli­śmy więc rów­no­le­gle, ogra­ni­cza­jąc się do zwy­cza­jo­wych życzeń świą­tecz­nych i kon­tak­tów w imie­niny. Ja w mie­ście woje­wódz­kim, a potem w Ryko­wie – oni w swo­ich uko­cha­nych Cze­mia­nach, z któ­rych przez więk­szość życia pra­wie się nie ruszali.

Mniej wię­cej tydzień po mojej prze­pro­wadzce do Nowej Żer­nicy wujenka Emi­lia zadzwo­niła do mnie z infor­ma­cją, że wuj Marian nie żyje. Była roz­trzę­siona, z tru­dem arty­ku­ło­wała słowa. Zdo­łała tylko wykrztu­sić, że wujek zmarł na zawał pod­czas lek­cji.

– Tak bar­dzo kochał ten zawód i ten zawód go zabił… – wydu­kała, wpa­da­jąc w spa­zma­tyczny szloch.

– Wujenko, szybko się spa­kuję i zaraz ruszam w drogę – powie­dzia­łem. – Czy wujenka jest teraz w domu?

Przez chwilę się uspo­ka­jała, a potem odparła cichym gło­sem:

– Nie. Jestem w szpi­talu, ale pew­nie zaraz mnie wypusz­czą…

Popro­si­łem, aby podała tele­fon komuś ze szpi­tal­nego per­so­nelu. Gdy w słu­chawce ode­zwał się głos pie­lę­gniarki, popro­si­łem ją, żeby zatrzy­mali wujenkę pod swoja opieką do mojego przy­jazdu.

– Jestem jej sio­strzeń­cem, a ona poza mną nie ma już teraz nikogo na świe­cie – wyja­śni­łem. – Wła­śnie ruszam w drogę, która zaj­mie mi jakieś sześć godzin. Bar­dzo panią pro­szę, żeby pani Żuk została w szpi­talu do mojego przy­jazdu. Ona nie może być teraz sama.

– Nie wypu­ści­li­by­śmy jej w takim sta­nie, pro­szę być spo­koj­nym – usły­sza­łem. – I pro­szę się nie spie­szyć.

W cze­miań­skim szpi­talu byłem około osiem­na­stej. Wujenka spała pod­łą­czona do kro­plówki.

Cere­mo­nia pogrze­bowa odbyła się dwa dni póź­niej, a po kil­ku­na­stu dniach wujenka doszła do sie­bie na tyle, że mogła już sama nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Wró­ci­łem do sie­bie, ale utrzy­my­wa­li­śmy stały kon­takt. Oboje przy­naj­mniej na odle­głość dba­li­śmy o wła­sne bez­pie­czeń­stwo. Wcze­sną jesie­nią dwa tysiące szes­na­stego roku odwie­dzi­łem Cze­miany i namó­wi­łem wujenkę do zain­sta­lo­wa­nia w jej domu bar­dziej solid­nego zamka w drzwiach wej­ścio­wych. Wtedy była świeżo upie­czoną eme­rytką.

– A ty jesteś bez­pieczny w tych swo­ich Biesz­cza­dach, Zdzi­siu? – zapy­tała tuż przed moim wyjaz­dem. – Może też zain­sta­lo­wał­byś sobie coś takiego?

– Wujenko, dla mnie zagro­że­niem mogą tam być co naj­wy­żej niedź­wie­dzie, a im taki zamek nie­straszny – odpar­łem z uśmie­chem. – Poza tym nie zapo­mi­naj, że jestem eme­ry­to­wa­nym poli­cjan­tem. Kto by się odwa­żył napa­dać na poli­cjanta?

– W dzi­siej­szych cza­sach nie takie rze­czy się zda­rzają. – Pokrę­ciła z dez­apro­batą głową. – Prze­myśl to jesz­cze. Jak trzeba będzie, to chęt­nie się dołożę.

– Dobrze, wujenko, dzię­kuję – odpar­łem. – Będę o tym pamię­tał.

Ale nie było takiej potrzeby, aby wujenka dokła­dała się do zamka. I to nie tylko dla­tego, że wciąż jesz­cze mia­łem sporo gotówki, która została mi po sprze­daży miesz­ka­nia w Ryko­wie. Pół­tora mie­siąca wcze­śniej posta­no­wi­łem poszu­kać sobie jakie­goś dodat­ko­wego zaję­cia i zatrud­ni­łem się w fir­mie ochro­niar­skiej w Ustrzy­kach Dol­nych. Pomny doświad­czeń z dwa tysiące pięt­na­stego roku, kiedy to Janusz Przy­wara w odpo­wied­nim momen­cie posłu­żył się pry­watną bro­nią w szczyt­nym celu, sam posta­no­wi­łem pójść jego śla­dem i wyro­bi­łem sobie pozwo­le­nie. W rykow­skiej fabryce okien można było mieć w dyżurce swój pisto­let, nato­miast w fir­mie, w któ­rej się zatrud­ni­łem, było to zabro­nione. Ale prze­cież nie wie­dzia­łem czy przy­pad­kiem kie­dyś nie zmie­nię pracy, a broń w domu na odlu­dziu też potrafi być przy­datna.

Zde­cy­do­wa­łem się na glocka. Iden­tycz­nego jak ten, któ­rego w despe­ra­cji użył sier­żant Łukasz Pie­nią­żek. Nie myśla­łem dotąd poważ­nie o zakoń­cze­niu rejsu na wła­sne życze­nie, cho­ciaż bywało, iż moje star­sze i mniej odle­głe w cza­sie prze­winy wyda­wały się wręcz nie do udźwi­gnię­cia, ale jakoś dawa­łem radę. Jed­nak w razie czego wie­dzia­łem, czyim tro­pem powi­nie­nem pójść. I – pamię­ta­jąc o zda­rze­niach zwią­za­nych z mło­dym poli­cjan­tem – mia­łem świa­do­mość, kto mi wyzna­czył ścieżkę i spo­sób ewen­tu­al­nego dotar­cia do celu.

* * *

Wciąż patrzy­łem przez okno na zaśnie­żone wzgó­rze po dru­giej stro­nie doliny. Na nie­ska­zi­tel­nej, roz­świe­tlo­nej wze­szłym przed chwilą słoń­cem prze­strzeni błysz­czały miliony iskier.

Dopi­łem kawę, nala­łem sobie jesz­cze tro­chę koniaku i wznio­słem kubek w stronę okna.

– Za wio­snę. Niech prędko przyj­dzie – powie­dzia­łem i wychy­li­łem do dna.

W poło­wie listo­pada zre­zy­gno­wa­łem z pracy, posta­na­wia­jąc, że przy­naj­mniej rok spę­dzę bez­czyn­nie, cie­sząc się wol­no­ścią. Mia­łem zaosz­czę­dzone pie­nią­dze, poli­cyjna eme­ry­tura wpły­wała regu­lar­nie na konto, a moje wydatki były raczej sym­bo­liczne. W obli­czu kłę­bią­cych się w mojej gło­wie myśli zwią­za­nych z Ryko­wem nie dał­bym jed­nak rady nie pra­co­wać. Teraz, nie licząc drę­czą­cych mnie nocami kosz­ma­rów, to wszystko się wyci­szyło, więc uzna­łem, że warto spró­bo­wać, a w razie czego do pracy zawsze prze­cież można wró­cić.

Pod­sze­dłem do kalen­da­rza ścien­nego i prze­su­ną­łem czer­wone okienko na dzi­siej­szą datę. Szó­sty lutego, imie­niny Amandy i Doroty. Coś dźgnęło mnie w sercu i dopiero po chwili zro­zu­mia­łem, o co cho­dzi.

Przez kilka pierw­szych tygo­dni po pozna­niu Darii, nie wie­dzieć czemu, cią­gle myli­łem jej imię. Nawet gdy już byli­śmy razem, parę razy nie­chcący nazwa­łem ją Dorotą, na co teatral­nie się obru­szała i uda­wała zazdro­sną.

– Nie mogę cię spusz­czać z oka, skar­bie – mówiła. – Jesz­cze tylko tego bra­ko­wało, żeby mi cię jakaś sprząt­nęła spod nosa. A może już to się stało? Przy­znaj się, co to za Dorota? Znam ją?

Gapiąc się w kalen­darz, zła­pa­łem się na tym, że zupeł­nie nie­świa­do­mie się uśmie­cham.

– Jed­nak Ryków wciąż we mnie sie­dzi – wes­tchną­łem, a potem ubra­łem się i wysze­dłem z domu.

Śniegu napa­dało tyle, że musia­łem brnąć w zaspach się­ga­ją­cych mi nie­mal do kolan. Skie­ro­wa­łem się do budynku gospo­dar­czego, żeby wziąć tro­chę drewna, ale w poło­wie drogi usły­sza­łem czy­jeś woła­nie:

– Panie Mokryna!

Przy­sta­ną­łem i odwró­ci­łem się w stronę zasy­pa­nego wjazdu na podwó­rze. Mozol­nie toru­jąc sobie drogę, do moich zabu­do­wań zbli­żał się miesz­ka­jący nie­opo­dal sąsiad, Roman Zaradko.

– Panie Mokryna, dzień dobry! – Przy­sta­nął i wsparł dło­nie na kola­nach, ciężko dysząc. – Cho­lera, sie­dem­dzie­siątka na karku, ciężko iść… – wysa­pał. Para buchała z jego ust niczym z komina sta­rej loko­mo­tywy

– Dzień dobry, panie Roma­nie. – Ruszy­łem w jego stronę. – Pro­szę chwilę odpo­cząć, potem zapra­szam na gorącą kawę albo her­batę.

Pokrę­cił głową; nie­za­wią­zane nausz­niki ze sznur­kami maj­tały na boki, przy­wo­dząc na myśl bas­seta lub jam­nika.

– Ja tylko na chwilę. Z poczty dzwo­nili, pan nie ma sta­cjo­nar­nego, a oni tam nie znają…

– A co się stało? Listo­nosz nie może dotrzeć? Jakaś prze­syłka?

– Nie… – Nausz­niki znów poszły w ruch. – Jakaś pilna sprawa. Jest pan pro­szony o tele­fon do… – Wypro­sto­wał się i spoj­rzał mi w oczy, jakby w ocze­ki­wa­niu na pod­po­wiedź. – Cho­lera, zapo­mnia­łem. Ale na kartce zapi­sane mam. – Się­gnął do zewnętrz­nej kie­szeni kurtki moro i wyjął z niej pognie­ciony kar­te­lu­szek. Odsu­nął go na dłu­gość ręki, mru­żąc oczy. – Oku­la­rów nie mam, to i dobrze nie widzę…

– Może ja prze­czy­tam – zapro­po­no­wa­łem i ruszy­łem w jego stronę.

– Nie, nie trzeba już z grub­sza wiem. Mic­kie­wicz, Mac­kie­wicz, Mec­kie­wicz…? – Zaradko popa­trzył na mnie bez­rad­nie. – Wie pan, o kogo cho­dzi?

– Nie bar­dzo…

– Dzwo­nił na pocztę i kazał prze­ka­zać, żeby się pan z nim skon­tak­to­wał. Mówił, że pilne. Bo on do pana numeru nie ma.

Dobrną­łem wresz­cie do mojego gościa i uści­snę­li­śmy sobie ręce.

– Mogę zoba­czyć? – zapy­ta­łem.

– Pro­szę. – Sąsiad podał mi kartkę. – Ja będę ucie­kał, bo nic wię­cej nie wiem.

– Na pewno pan nie wej­dzie?

– Nie, dzię­kuję. Roboty przy domu dużo. Do widze­nia panu.

– A imie­nia nie podał? Ten, kto dzwo­nił? – zapy­ta­łem.

– Tylko nazwi­sko mi z poczty prze­ka­zała Szad­kow­ska. I tylko mówiła, że pilne. Raz jesz­cze do widze­nia.

– Do widze­nia. Dzię­kuję panu bar­dzo za fatygę.

Jesz­cze przez dłuż­szą chwilę sta­łem, patrząc to na odda­la­ją­cego się sąsiada, to na pognie­cioną kartkę, na któ­rej ołów­kiem było napi­sane nazwi­sko – Mac­kie­wicz. Prze­cze­sy­wa­łem wspo­mnie­nia z nadzieją, że coś mi zaświta, ale w gło­wie mia­łem zupełną pustkę. Wresz­cie zro­biło mi się zimno, więc dla roz­grzewki zro­bi­łem kilka kur­sów z drew­nem, wciąż myśląc o tym tajem­ni­czym nazwi­sku.

Może to ktoś ze sta­rej pracy, zasta­na­wia­łem się. W Ryko­wie chyba nikogo takiego nie mia­łem oka­zji poznać…

Gdy uzna­łem, że na kilka dni drewna mi już wystar­czy, roze­bra­łem się, zro­bi­łem her­batę i usia­dłem przy stole. Nagle olśniła mnie myśl – skoro ten cały Mac­kie­wicz uznał, iż samo nazwi­sko powinno mi wystar­czyć, to może zakła­dał, że mam na niego jakieś namiary. Na przy­kład numer tele­fonu.

Się­gną­łem po komórkę i bez prze­ko­na­nia wsze­dłem w listę kon­tak­tów. Mac­kie­wicz Adam znaj­do­wał się bez­po­śred­nio nad nume­rem tele­fonu Majki Mariana. Przez chwilę zatrzy­ma­łem wzrok na nazwi­sku zna­nego mi z Rykowa poli­cjanta i dopiero wtedy sko­ja­rzy­łem, że stary dobry poczciwy Mamaj ma na imię tak samo jak mój nie­ży­jący wujek. I w tej samej chwili, jak flesz bły­ska­wicy, spa­dło na mnie olśnie­nie.

– Adam Mac­kie­wicz… – szep­ną­łem.

Wszy­scy mówili o nim „Wiesz­czu”. Nawet wujek w roz­mo­wie z wujenką nie wyra­żał się o swoim miesz­ka­ją­cym nie­opo­dal przy­ja­cielu polo­ni­ście ina­czej. Pamięć pod­su­nęła mi ostatni wyjazd z Cze­mian, a lodo­wate palce stra­chu zaczęły się zaci­skać na mojej szyi. W jed­nej chwili wszystko wró­ciło. Wujenka Emi­lia, ści­ska­jąca mnie na poże­gna­nie i jej pyta­nie czy może na wszelki wypa­dek podać panu Mac­kie­wi­czowi mój numer tele­fonu. Zgo­dzi­łem się, a ona podyk­to­wała mi numer jego komórki.

– Wiesz, Zdzi­siu – mówiła wtedy. – Ni­gdy nic nie wia­domo. Mam już swoje lata i gdyby mi się coś stało…

– Ależ wujenko, co też wujenka… – zaczą­łem pro­te­sto­wać.

– Na wszelki wypa­dek, Zdzi­siu – prze­rwała mi. – Jedź już, bo droga do tych two­ich Biesz­cza­dów daleka.

Teraz, sie­dząc przy stole w swoim domu, oba­wia­łem się, że znów czeka mnie wyjazd, i to w rów­nie smut­nych oko­licz­no­ściach jak te z paź­dzier­nika dwa tysiące pięt­na­stego.

Pani­karz z cie­bie, pomy­śla­łem. Może po pro­stu źle się poczuła i tra­fiła do szpi­tala…

Naj­pierw spró­bo­wa­łem skon­tak­to­wać się bez­po­śred­nio z wujenką. Sta­cjo­narny tele­fon mil­czał. Pod nume­rem komór­ko­wym od razu zgło­siła się poczta gło­sowa. Wyglą­dało na to, że nie mam wyj­ścia. Po chwili ocią­ga­nia raz jesz­cze wyszu­ka­łem numer Mac­kie­wi­cza, a następ­nie puk­ną­łem w zie­loną słu­chawkę na wyświe­tla­czu.

– Mac­kie­wicz, słu­cham. – Nie­zna­jomy męż­czy­zna zgło­sił się tak szybko, jakby z komórką w dłoni cze­kał na mój tele­fon.

– Dzień dobry, mówi Zdzi­sław Mokryna. Prze­ka­zano mi, że…

– Dzień dobry panu – wszedł mi w słowo. – Prze­pra­szam, zapo­dzia­łem gdzieś pań­ski numer, a adres zna­la­złem u pań­skiej cioci na lodówce, więc pozwo­li­łem sobie…

– Chwi­leczkę – tym razem ja mu prze­rwa­łem. – U mojej cioci na lodówce? Dla­czego szu­kał pan cze­goś w domu mojej cioci?

– O mój Boże – wes­tchnął ciężko. – Ni­gdy tego nie robi­łem… Ni­gdy nie prze­ka­zy­wa­łem takich wia­do­mo­ści…

Poczu­łem pul­so­wa­nie w skro­niach i szum w uszach, w który się wsłu­chi­wa­łem, cze­ka­jąc na to, co ma do powie­dze­nia mój roz­mówca. Upły­nęło może pół minuty, a on cią­gle mil­czał.

– Panie Mac­kie­wicz, jest pan tam? – zapy­ta­łem wresz­cie. – Czy z moją cio­cią coś się stało?

– To pan zaj­mo­wał się przy­go­to­wy­wa­niem pogrzebu Mariana, prawda? – zapy­tał.

– Tak. A dla­czego pan pyta?

– To dobrze. Będzie pan zatem wie­dział, jak się zabrać za przy­go­to­wa­nie kolej­nego. – „Wiesz­czu” zachi­cho­tał ner­wowo i zaraz potem się roz­łą­czył.

Rozdział 2

Wyda­wało mi się, że w mojej biesz­czadz­kiej samotni będę mógł z powo­dze­niem uni­kać stre­su­ją­cych sytu­acji – i przez więk­szość czasu fak­tycz­nie tak było. Nie licząc powra­ca­ją­cych myśli o Ryko­wie, wesela, śmierci i pogrzebu wuja, a także nie­licz­nych spięć z sze­fem oraz tro­ski o samotną wujenkę, nie­wiele było rze­czy, które mogły mnie wypro­wa­dzić z rów­no­wagi. I oto nagle, ni stąd ni zowąd, ten nie­spo­dzie­wany tele­fon.

Natych­miast spró­bo­wa­łem oddzwo­nić, ale Mac­kie­wicz już się nie zgła­szał. Poło­ży­łem komórkę na stole i pod­sze­dłem do okna. Od połu­dnia nad­cią­gały cięż­kie, oło­wiane chmury, wła­śnie w tym momen­cie przy­kryły poranne słońce. Nie było trudno sko­ja­rzyć to z moim poło­że­niem. Po peł­nej kosz­ma­rów nocy cie­szy­łem się na pogodny dzień i pozy­tywne nasta­wie­nie, aż tu nagle coś ponu­rego zawi­sło nad moją głową.

Nie umia­łem zebrać myśli. Pró­bo­wa­łem roz­gryźć czy lek­kie oszo­ło­mie­nie jest spo­wo­do­wane wia­do­mo­ścią o śmierci wujenki, czy może tym, że w mojej krwi krążą jesz­cze resztki spo­ży­tego rano alko­holu, ale nie dosze­dłem do jed­no­znacz­nych wnio­sków. W sumie było mi to obo­jętne. Jedno było pewne: musia­łem zacząć się pako­wać.

Kiedy w łazience wrzu­ca­łem kosme­tyki do bocz­nej kie­szeni torby, raz jesz­cze pró­bo­wa­łem przy­po­mnieć sobie roz­mowę z Mac­kie­wi­czem, bo coś nie dawało mi spo­koju. Jak on to powie­dział? Że czeka mnie kolejny pogrzeb? Że będę musiał przy­go­to­wać kolejny pogrzeb?

– Cho­lera jasna – powie­dzia­łem, pro­stu­jąc się tak, jakby ktoś dźgnął mnie w bok roz­ża­rzo­nym prę­tem. – Prze­cież nie wspo­mniał ani sło­wem, że wujenka nie żyje!

W tym momen­cie ponow­nie roz­brzmiał mi w gło­wie ner­wowy, może nawet obłą­kań­czy, chi­chot Mac­kie­wi­cza i oczyma wyobraźni zoba­czy­łem wujenkę, która bez jakich­kol­wiek podej­rzeń otwiera drzwi swo­jemu sąsia­dowi.

Włą­czy­łem kom­pu­ter i jak na szpil­kach cze­ka­łem na połą­cze­nie z inter­ne­tem. W mojej biesz­czadz­kiej głu­szy było to moż­liwe dzięki umiesz­czo­nej w por­cie USB kostce i cho­ciaż pręd­kość trans­feru danych pozo­sta­wiała wiele do życze­nia, umoż­li­wiała jako takie prze­glą­da­nie witryn.

Naj­pierw zna­la­złem stronę „Głosu Cze­mian” i spraw­dzi­łem naj­now­sze wia­do­mo­ści. Nie było tam nic, co mogłoby mnie zanie­po­koić, więc naj­bar­dziej praw­do­po­dobne było, że śmierć wujenki nastą­piła w spo­sób natu­ralny, ale głos z tyłu głowy pod­su­wał mi inne roz­wią­za­nie: Może jesz­cze nie zdą­żyli zamie­ścić newsa?

Tak czy ina­czej cze­kała mnie długa podróż, ale dla spo­koju sumie­nia zna­la­złem jesz­cze numer tele­fonu cze­miań­skiej komendy poli­cji. Ponow­nie wzią­łem do ręki komórkę. Już rano widzia­łem, że poziom bate­rii jest niski. Po roz­mo­wie i kolej­nych pró­bach dodzwo­nie­nia się do Mac­kie­wi­cza tele­fon padł, gdy tylko usły­sza­łem sygnał połą­cze­nia.

– Jesz­cze to – wark­ną­łem, po czym pod­łą­czy­łem swo­jego leci­wego LG do łado­warki. Mia­łem kilka minut, zanim komórka zasko­czy, na przy­go­to­wa­nie się na roz­mowę z poli­cją w Cze­mia­nach. Co zro­bię, jeśli się okaże, że nic nie wie­dzą o śmierci wujenki? Powie­dzieć im, że może ona być w nie­bez­pie­czeń­stwie i ryzy­ko­wać, że wyjdę na głupka? Osta­tecz­nie uzna­łem, że powiem, że jestem eme­ry­to­wa­nym poli­cjan­tem – może to skłoni ich, by pchnąć na ulicę Leśną jakiś patrol. Spraw­dzą, czy wszystko w porządku, i ewen­tu­al­nie poin­for­mują prze­ło­żo­nych o dzi­wacz­nym zacho­wa­niu sąsiada.

Nie mia­łem poję­cia, czy tam­tej­sza poli­cja zgo­dzi się na coś takiego, ale już kilka minut póź­niej miało się oka­zać, że w ogóle nie ma tematu.

– Komenda Powia­towa Poli­cji w Cze­mia­nach, star­szy poste­run­kowy Kowa­lówka, słu­cham – usły­sza­łem głos po dru­giej stro­nie, gdy udało mi się nawią­zać połą­cze­nie.

– Dzień dobry, nazy­wam się Zdzi­sław Mokryna. Dzwo­nię z woje­wódz­twa pod­kar­pac­kiego. Mam uza­sad­nione obawy, że moja krewna jest w nie­bez­pie­czeń­stwie.

– Jak nazwi­sko?

– Zdzi­sław Mokryna. Pod­in­spek­tor poli­cji w sta­nie spo­czynku.

Przez kil­ka­na­ście sekund sły­sza­łem tylko oddech star­szego poste­run­ko­wego Kowa­lówki.

– Cho­dziło mi o nazwi­sko pań­skiej krew­nej – powie­dział po chwili. Nie zakoń­czył sło­wami „panie inspek­to­rze”, bo prze­cież nie miał pew­no­ści, czy ktoś nie robi sobie żar­tów. Punkt dla niego.

– Cho­dzi o moją ciotkę. Nazywa się Emi­lia Żuk, mieszka na ulicy Leśnej pięć­dzie­siąt dwa, wła­śnie nie­dawno…

– Chwi­leczkę, prze­łą­czę pana.

Przez pół minuty słu­cha­łem iry­tu­ją­cej melo­dyjki, zanim ode­zwał się inny głos:

– Pod­ko­mi­sarz Iwa­nek, pro­szę.

Powtó­rzy­łem mu to samo co wcze­śniej Kowa­lówce. Kiedy skoń­czy­łem, powie­dział:

– Od rana sta­ramy się zna­leźć do pana kon­takt. O ile oczy­wi­ście jest pan osobą, za którą się podaje. Może mi pan powie­dzieć, skąd pan wie, że pani Żuk może być w nie­bez­pie­czeń­stwie? – W jego gło­sie usły­sza­łem nutę podejrz­li­wo­ści.

– Dzwo­nił do mnie jej sąsiad, nie­jaki Adam Mac­kie­wicz. Z jego słów wywnio­sko­wa­łem, że zda­rzyło się lub dzieje coś nie­po­ko­ją­cego.

– Mac­kie­wicz miał pań­ski numer? – Znów podejrz­li­wość, ale tym razem z nutą zasko­cze­nia.

– Tak… to zna­czy wła­ści­wie nie… – zaczą­łem się plą­tać w zezna­niach. – To zna­czy kie­dyś miał, ale zgu­bił i teraz przez pocztę skon­tak­to­wał się z…

– Panie Mokryna – prze­rwał mi znie­cier­pli­wiony Iwa­nek – miał czy nie miał?

– Miał, ale rze­komo zgu­bił. A dzi­siaj zadzwo­nił na pobli­ską pocztę, poczta skon­tak­to­wała się z moim sąsia­dem, on z kolei prze­ka­zał mi, że mam zadzwo­nić do Mac­kie­wi­cza.

– Bar­dzo to wszystko zawiłe.

– A może wresz­cie dowie­dział­bym się cze­goś o mojej ciotce, o którą się nie­po­koję? Po to dzwo­nię, a pan mnie wypy­tuje o jakieś bzdury. – Zaczy­na­łem się iry­to­wać.

– Ponie­waż nie mam pew­no­ści, z kim roz­ma­wiam, mogę panu powie­dzieć tylko to, co wszy­scy tu już wie­dzą. Pani Żuk została dziś rano zna­le­ziona mar­twa w swoim domu.

Cho­ciaż od roz­mowy z Mac­kie­wi­czem bra­łem pod uwagę ewen­tu­al­ność, że wujenka nie żyje, to jed­nak ta infor­ma­cja podana tak wprost i bez­na­mięt­nie spra­wiła, że przez chwilę nie mogłem zła­pać tchu.

– Jeśli fak­tycz­nie jest pan tym, za kogo się podaje, zapra­szam pana do sie­bie – dodał tym samym suchym tonem Iwa­nek. – Pokój sto dwa­na­ście pierw­sze pię­tro.

– Ale… ale jak to się stało? – wybą­ka­łem. – Zmarła śmier­cią natu­ralną?

– Nic wię­cej nie mogę panu powie­dzieć przez tele­fon – odparł poli­cjant. – Muszę potwier­dzić toż­sa­mość. I przy oka­zji zadać kilka pytań. Dziś jestem do szes­na­stej, zapra­szam.

Pyszał­ko­waty ton gli­nia­rza zaczy­nał mnie dopro­wa­dzać do szew­skiej pasji.

– Cie­kawe jak długo byście mnie szu­kali, gdyby nie „Wiesz­czu” – rzu­ci­łem. – Wygląda na to, że nawet pan nie wie, w jakim regio­nie świata można mnie zna­leźć.

– Spo­koj­nie. Wszystko mamy pod kon­trolą.

– Macie to wy nie­zły bur­del! – wark­ną­łem, zanim się roz­łą­czy­łem.

* * *

Kon­ty­nu­ując pako­wa­nie, wście­ka­łem się na sie­bie za to, w jaki spo­sób zakoń­czy­łem roz­mowę z Iwan­kiem. Tak naprawdę nie mia­łem racji – skoro minęło led­wie kilka godzin od zna­le­zie­nia zwłok wujenki, trudno było się spo­dzie­wać, że ktoś do mnie dotrze. No ale oczy­wi­ście musiał się we mnie ode­zwać dawny „Mokry” z Biura Spraw Wewnętrz­nych, który nie­mal odru­chowo trak­to­wał funk­cjo­na­riu­szy z podejrz­li­wo­ścią i bez­li­to­śnie wyty­kał im błędy. Cie­kawe, czy któ­ryś z poli­cjan­tów, z któ­rymi roz­ma­wia­łem, zapa­mię­tał moje nazwi­sko i teraz robi roze­zna­nie na temat tego, co to za nadęty eme­ry­to­wany bufon sta­wiał się przez tele­fon. Tak czy ina­czej, czu­łem, że nie będę miał łatwo na tej komen­dzie – nawet jeśli nie przyj­dzie im do głowy mnie spraw­dzić. Żaden poli­cjant nie lubi nadę­tych bufo­nów, nie­za­leż­nie od tego czy są byłymi ofi­ce­rami BSW, psami w sta­nie spo­czynku czy też cywi­lami.

Domy­śla­łem się, że wujenka raczej nie zeszła we śnie z przy­czyn natu­ral­nych. Dla­czego spo­sób zacho­wa­nia poli­cjan­tów o tym świad­czył? Nie byłem do końca pewien, ale czu­łem to moim psim nosem, który pomimo upływu lat od odwie­sze­nia mun­duru na kołek wciąż pozo­sta­wał cał­kiem sprawny. Może cho­dziło o to, że Iwa­nek chciał mnie widzieć u sie­bie, może o coś zupeł­nie innego, ale ta sprawa śmier­działa zabój­stwem.

* * *

Przez te wszyst­kie waka­cyjne przy­jazdy do Cze­mian za dzie­ciaka pozna­łem sporo tam­byl­ców, z któ­rymi włó­czy­li­śmy wie­czo­rami, krad­nąc jabłka po sadach, jeź­dzi­li­śmy na rowe­rach jak wariaci, spo­ty­ka­li­śmy się na ogni­skach albo na dys­ko­te­kach orga­ni­zo­wa­nych w poło­żo­nym nie­opo­dal ulicy Leśnej klu­bie osie­dlo­wym. Gdy­bym chciał, mógł­bym zadzwo­nić do jed­nego z takich daw­nych zna­jo­mych. Z Piotr­kiem Lasotą two­rzy­li­śmy zgrany duet, można by nawet powie­dzieć, że łączyło nas coś w rodzaju waka­cyjnej przy­jaźni. Może nie tylko waka­cyjnej?

Miesz­kał na początku ulicy, tej samej, przy któ­rej stał dom mojego wujo­stwa, a pose­sja jego rodzi­ców gra­ni­czyła też z ulicą Pił­sud­skiego – jedną z czte­rech głów­nych arte­rii (o ile można tak okre­ślić ulice w nie­wiel­kim mie­ście powia­to­wym) Cze­mian. Ojciec Piotrka był mecha­ni­kiem samo­cho­do­wym, a loka­li­za­cja ich działki była wręcz ide­alna na otwar­cie warsz­tatu po zakoń­cze­niu prze­mian ustro­jo­wych prze­łomu lat osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych ubie­głego wieku. Mój kum­pel poszedł w ślady ojca, a po śmierci zało­ży­ciela firmy sam stał się jej wła­ści­cie­lem.

Nasze kon­takty siłą rze­czy się roz­luź­niły, wie­dzia­łem tylko od wujenki, że chyba w dwa tysiące dwu­na­stym roku pod­czas porodu zmarła żona Piotrka i został sam z dwiema cór­kami. Jedną nowo naro­dzoną i drugą wtedy kil­ku­let­nią. Nie mia­łem poję­cia, czy zwią­zał się potem z inną kobietą, ale jakoś głu­pio byłoby mi wpaść do niego jak gdyby ni­gdy nic. Wie­dzia­łem tylko, że jego warsz­tat funk­cjo­no­wał cał­kiem przy­zwo­icie, bo zawsze stała przed nim kolejka cze­ka­ją­cych na naprawę aut. Wystar­czyło po pro­stu wpi­sać w necie „mecha­nik samo­cho­dowy lasota cze­miany” i numer tele­fonu miał­bym od razu. Ale co by to zmie­niło, że poznał­bym plotki na temat śmierci wujenki? Tylko nie­po­trzeb­nie zawra­cał­bym głowę sta­remu przy­ja­cie­lowi.

Pako­wa­łem się w pośpie­chu, chcąc jak naj­szyb­ciej ruszyć w drogę. W pew­nym momen­cie w domu zro­biło się tak ciemno, że musia­łem zapa­lić świa­tło. Wyj­rza­łem przez okno – nad Nową Żer­nicę nad­cią­gnęła solidna zamieć.

– Jak tak dalej pój­dzie, z wyjazdu dzi­siaj będą nici – powie­dzia­łem do sie­bie.

A potem pomy­śla­łem, że może to i lepiej. Rano wypi­łem tro­chę koniaku i cho­ciaż pew­nie wszystko już wypa­ro­wało, jako były gli­niarz mia­łem awer­sję do sia­da­nia za kół­kiem po alko­holu. Wola­łem mieć stu­pro­cen­tową pew­ność, że ewen­tu­alne bada­nie alko­ma­tem nic nie wykaże. Fakt, że miesz­ka­łem na odlu­dziu, jesz­cze tę ostroż­ność potę­go­wał. Do Nowej Żer­nicy nie dojeż­dżał żaden auto­bus, a naj­bliż­szy sklep był w Luto­wi­skach. Gdy­bym stra­cił prawko, był­bym w czar­nej dupie.

Nie­szczę­ście w szczę­ściu było takie, że śnieg sypał aż do póź­nych godzin popo­łu­dnio­wych, roz­wie­wa­jąc wszel­kie złu­dze­nia, że uda mi się wyje­chać jesz­cze tego dnia.

Rozdział 3

Zerwa­łem się z łóżka o świ­cie, ze zdzi­wie­niem odno­to­wu­jąc fakt, że w nocy nie drę­czyły mnie żadne szcze­gól­nie dra­styczne kosz­mary. Śniło mi się jedy­nie, że byłem dziec­kiem, były waka­cje, a wujenka Emi­lia woła mnie na pod­wie­czo­rek. Przy­bie­gam zzia­jany, a na stole cze­kał już na mnie talerz z kawał­kiem posma­ro­wa­nego masłem droż­dżo­wego cia­sta i szklanka zim­nego mleka. Nie mia­łem ochoty ani na cia­sto, ani na mleko, ale sta­ra­łem się zjeść i wypić wszystko, żeby nie spra­wiać przy­kro­ści wujence. Cia­sto rosło mi w ustach, pró­bo­wa­łem temu zara­dzić, popi­ja­jąc je mle­kiem, ale zimny płyn zmie­nił puszy­stą babkę w obrzy­dliwy, cuch­nący szla­mem żwir. Pró­bo­wa­łem go pogryźć i wtedy wypa­dło mi kilka zębów.

Sen nie nale­żał do przy­jem­nych, ale w porów­na­niu do kosz­ma­rów zwią­za­nych z Ryko­wem była to – nomem omen – bułka z masłem. Mógł­bym się zanie­po­koić, bo sły­sza­łem kie­dyś, że sen o wypa­da­ją­cych zębach zwia­stuje śmierć w bli­skiej rodzi­nie, ale prze­cież ja nie mia­łem już bli­skiej rodziny.

Spa­ko­wana torba cze­kała w przed­po­koju, naj­pierw jed­nak nale­żało zająć się toyotą. Wyta­ska­łem na zewnątrz nała­do­wany aku­mu­la­tor i zanio­słem go do samo­chodu. Pro­wa­dząca przez wieś droga była prze­tarta przez pług i posy­pana pia­chem z solą, więc o dojazd do bar­dziej uczęsz­cza­nej szosy byłem spo­kojny. Przez dobrych kil­ka­na­ście minut odśnie­ża­łem auto, następ­nie zamon­to­wa­łem aku­mu­la­tor i prze­krę­ci­łem klu­czyk w sta­cyjce. Wyso­ko­prężny sil­nik zasko­czył za pierw­szym razem, co mnie zasko­czyło. Nie zda­rza się to czę­sto w przy­padku sta­rych die­sli, które przez dwa tygo­dnie stoją na siar­czy­stym mro­zie. Pomy­śla­łem, że moja wysłu­żona corolla czuje nasze wiszące w powie­trzu roz­sta­nie i stara się udo­wod­nić, że na razie jesz­cze nie muszę zamie­niać jej na now­szy model.

Zosta­wi­łem pra­cu­jący sil­nik i posze­dłem do domu po bagaż. Z torbą na ramie­niu zamkną­łem drzwi wej­ściowe i wtedy zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy przy­pad­kiem nie powi­nie­nem zabrać ze sobą broni. Nie dla­tego, że cze­goś się oba­wia­łem w Cze­mia­nach, ale gdyby jacyś poszu­ki­wa­cze przy­gód pod moją nie­obec­ność wła­mali się do nie­zbyt solid­nie zabez­pie­czo­nego domu, mogłoby się wyda­rzyć nie­szczę­ście. Pisto­let pozo­sta­wał trzy­ma­łem w sej­fie, ale czy to wystar­czyło?

Sta­łem nie­zde­cy­do­wany przez dłuż­szą chwilę, gdy przy­po­mnia­łem sobie o włą­czo­nym sil­niku. Gdyby jakiś żar­tow­niś posta­no­wił sko­rzy­stać z goto­wego do drogi auta, był­bym w nie lada kło­po­cie. Szybko wró­ci­łem, wyją­łem z sejfu pisto­let wraz z zesta­wem naboi i wsu­ną­łem do torby pomię­dzy ubra­nia, mru­cząc pod nosem, że strze­żo­nego Pan Bóg strzeże.

Do prze­je­cha­nia mia­łem ponad pięć­set kilo­me­trów, co, jak zakła­da­łem, powinno mi zająć około sze­ściu godzin. Ponie­waż w pierw­szej kolej­no­ści zamie­rza­łem się udać do domu przy Leśnej pięć­dzie­siąt dwa, ist­niało praw­do­po­do­bień­stwo, że rów­nież i tego dnia pod­ko­mi­sarz Iwa­nek się mnie nie doczeka.

Wzru­szy­łem obo­jęt­nie ramio­nami, a potem włą­czy­łem radio. Ponie­waż jazgot natych­miast zaczął mi prze­szka­dzać, zmie­ni­łem decy­zję i posta­no­wi­łem poko­nać drogę w ciszy.

* * *

Nie upły­nęła nawet godzina jazdy, gdy kra­jo­braz zaczął się zmie­niać z zimo­wego na przed­wio­senny. Śniegu przy dro­dze było coraz mniej, aż w końcu cał­kiem znik­nął. Na coraz to bar­dziej pła­skich polach domi­no­wały błot­ni­ste sza­ro­ści i czer­nie, gdzie­nie­gdzie poprze­ty­kane zie­le­nią ozi­min. Stada wygło­dzo­nych saren wycho­dziły z lasów, żeby poszu­kać cze­goś do jedze­nia. Gaw­rony smęt­nie obsia­dały korony bez­list­nych drzew, dosko­nale kore­spon­du­jące z moim mino­ro­wym nastro­jem. Sam się sobie dzi­wi­łem, że czuję się tak podle, a prze­cież było jasne, że to dopiero począ­tek nie­ła­twej prze­prawy.

Około dzie­sią­tej zatrzy­ma­łem się żeby zatan­ko­wać, a parę minut po trzy­na­stej uzna­łem, że nale­ża­łoby coś zjeść. Nie byłem głodny, lecz pod­po­wia­dał mi to zdrowy roz­są­dek, więc zje­cha­łem na par­king przy pierw­szym lep­szym przy­droż­nym barze. Zamó­wi­łem dwa kro­kiety z czer­wo­nym barsz­czem, upew­nia­jąc się uprzed­nio, że na posi­łek nie będę musiał cze­kać dłu­żej niż pięć minut.

Kro­kiety były smaczne, a barszcz gorący, dopra­wiony i pikantny, czyli dokład­nie taki, jak lubię. Zosta­wi­łem w lokalu napi­wek nie­mal równy cenie zamó­wie­nia, a wycho­dząc, sta­ra­łem się zapa­mię­tać to miej­sce, aby jesz­cze kie­dyś, może w dro­dze powrot­nej, sko­rzy­stać z ser­wo­wa­nej tu smacz­nej i cał­kiem nie­dro­giej kuchni.

Posi­łek tro­chę popra­wił mi humor, lecz gdy wró­ci­łem do samo­chodu, dobry nastrój znik­nął rów­nie szybko jak się poja­wił. Już wcze­śniej, pod­czas napeł­nia­nia baku, poczu­łem przy aucie dość inten­sywny zapach oleju napę­do­wego, jed­nak wtedy sądzi­łem, że naj­wi­docz­niej rzez moją nie­uwagę tro­chę paliwa wycie­kło z pisto­letu. Gdy teraz, po trzech godzi­nach jazdy, zapach nie tylko się nie ulot­nił, ale stał się bar­dziej wyraźny, było jasne, że coś jest nie tak.

Gdy tylko uklą­kłem na kostce bru­ko­wej, zauwa­ży­łem nie­wielką plamę pod bakiem. Dotkną­łem jej pal­cem i pową­cha­łem, krzy­wiąc się od zapa­chu ropy.

– Jasna cho­lera – mruk­ną­łem, wsta­jąc z kolan.

Rozej­rza­łem się wokół, jak­bym liczył, że spod ziemi tuż obok wyro­śnie warsz­tat samo­cho­dowy. Warsz­tatu nie było, ale w oczy rzu­cił mi się kor­pu­lentny męż­czy­zna, który wła­śnie wyszedł z baru i kro­kiem mary­na­rza zmie­rzał w stronę wiel­kiej cię­ża­rówki MAN.

– Prze­pra­szam pana! – krzyk­ną­łem. – Czy mógł­bym o coś zapy­tać?

Przy­sta­nął i odwró­cił się do mnie.

– O co cho­dzi?

Pod­sze­dłem bli­żej i wycią­gną­łem rękę na powi­ta­nie. Uści­snął ją nie­uf­nie.

– Mam pro­blem z samo­cho­dem, a nie bar­dzo się na tym znam. Pan jest chyba zawo­dow­cem, czy mógł­bym się pora­dzić w jed­nej kwe­stii?

– O co cho­dzi? – powtó­rzył.

– Mam pod samo­cho­dem kałużę paliwa i nie wiem, co robić. Wzy­wać pomoc dro­gową?

– Die­sel czy ben­zyna?

– Die­sel.

Facet ruszył w stronę mojej corolli, a ja poma­sze­ro­wa­łem za nim. Teraz to on ukląkł i zaj­rzał pod pod­wo­zie.

– Jest wyciek z baku – zawy­ro­ko­wał. – Długo żeś pan tutaj stał?

– Jakieś pół godziny.

– Dużo nie naka­pało. Tak na oko trudno powie­dzieć, czy to jakaś nie­szczel­ność, czy może koł­nierz prze­rdze­wiał… W warsz­ta­cie szybko to roz­k­mi­nią.

– Ale czy mogę z tym jesz­cze tro­chę jechać? Boję się, że wylecę w powie­trze, więc wolę dmu­chać na zimne.

– Przy die­slu to raczej mało praw­do­po­dobne. Niby, Bogiem a prawdą, naj­le­piej takie rze­czy od razu ogar­niać, ręki nie dam uciąć, ale myślę, że wyciek nie jest aż taki straszny. Z zapał­kami pan nie pod­chodź na wszelki wypa­dek, ale ropa to nie ben­zyna.

Podzię­ko­wa­łem mu za poradę, a jak zapy­ta­łem, czy coś się należy, mach­nął ręką, mówiąc:

– Daj pan spo­kój. Jesz­cze tylko tego bra­ko­wało, żeby ludzie za fra­jer pie­nią­dze od innych brali.

Podzię­ko­wa­łem raz jesz­cze, zanim wsiadł do tira, powoli wyto­czył się na drogę i ruszył w stronę, z któ­rej przy­je­cha­łem. Sam też wsia­dłem za kie­row­nicę i z drżą­cym ser­cem prze­krę­ci­łem klu­czyk w sta­cyjce. Sil­nik odpa­lił, do eks­plo­zji nie doszło, więc nie pozo­stało mi nic innego, jak kon­ty­nu­ować podróż z nadzieją, że kie­rowca cię­ża­rówki się nie mylił.

* * *

Przed domem wujo­stwa zapar­ko­wa­łem za kwa­drans szes­na­sta. Przy ulicy stały dwa radio­wozy, a dostępu do furtki bro­niła nie­bie­sko-biała taśma z napi­sem „Poli­cja”.

Drzwi do domu były otwarte, więc nawet nie musia­łem uży­wać swo­jego klu­cza, który kie­dyś wujenka dała mi „na wszelki wypa­dek”.

– Co pan tu robi? Pro­szę wyjść! – usły­sza­łem, gdy tylko uchy­li­łem skrzy­dło. – Nie widział pan taśmy zabez­pie­cza­ją­cej przed furtką?

Jakiś facet stał w przej­ściu pomię­dzy kuch­nią i salo­nem. Miał apa­rat foto­gra­ficzny i bar­dzo groźną minę.

– Widzia­łem – powie­dzia­łem zgod­nie z prawdą. – Jestem z rodziny.

W powie­trzu czuć było deli­katną, lekko mdlącą woń roz­kładu prze­mie­szaną z zapa­chem dymu papie­ro­so­wego.

– A nie sły­szał pan, że rodzina też może zadep­ty­wać ślady? – zapy­tał ten z apa­ra­tem.

– Nie zadep­tuję ich bar­dziej niż wy. A odci­ski z kla­mek i drzwi na pewno już zdję­li­ście.

W tym momen­cie z salonu wyszedł nie­duży facet koło sześć­dzie­siątki z kęp­kami siwych wło­sów ster­czą­cymi nad uszami. Na dło­niach miał latek­sowe ręka­wiczki.

– To pan jest tym cwa­nia­kiem, który pra­co­wał kie­dyś w BSW? – zapy­tał bez ogró­dek, po czym, nie cze­ka­jąc na moją odpo­wiedź, dodał: – Komi­sarz Iwa­nek czeka na pana na komen­dzie i coraz bar­dziej się nie­cier­pliwi. Jak pan weź­mie zadek w troki, to jesz­cze pan zdąży go zła­pać.

– Może tro­chę grzecz­niej? – zapro­po­no­wa­łem. – Pan jest pro­ku­ra­to­rem pro­wa­dzą­cym śledz­two? Chcia­łem się dowie­dzieć, co stało się z moją ciotką.

– To jesz­cze pan nie wie? – Jego brwi powę­dro­wały ze zdzi­wie­nia nie­mal na czu­bek łysiny. – Myśla­łem, że ci z BSW wie­dzą wszystko.

– Nie jestem już w BSW. To pan pro­wa­dzi śledz­two? – powtó­rzy­łem.

– Myślę, że takich zdol­no­ści – nakre­ślił w powie­trzu pal­cami znak cudzy­słowu –nie zatraca się ni­gdy. Pani pro­ku­ra­tor nas przy­słała, żeby­śmy uzu­peł­nili kilka rze­czy, sama już zro­biła, co trzeba. A teraz pro­szę stąd wyjść, bo utrud­nia pan czyn­no­ści służ­bowe, to może kosz­to­wać.

Sta­łem w miej­scu jesz­cze przez moment, mie­rząc łysego wzro­kiem.

– Może byście cho­ciaż tutaj, kurwa, nie palili – powie­dzia­łem naj­spo­koj­niej, jak umia­łem. – Nikt ni­gdy w tym domu nie palił, więc to usza­nuj­cie, bo nie jeste­ście w swoim chle­wie.

Ten z apa­ra­tem spoj­rzał na łysego, który zaczer­wie­nił się lekko, ale nie ode­zwał się ani sło­wem, zaraz potem zni­ka­jąc w salo­nie.

– Pro­szę poje­chać na komendę – pojed­naw­czym tonem ode­zwał się foto­graf. – Komi­sarz ma do pana kilka pytań.

* * *

Mia­łem gdzieś komi­sa­rza i jego pyta­nia.

Trzeba było zro­bić coś z tym ciek­ną­cym bakiem, bo zapach ropy czuć było na odle­głość, ale jesz­cze waż­niej­sze było dla mnie to, aby wresz­cie dowie­dzieć się cze­goś o śmierci wujenki. Wie­dzia­łem, gdzie powi­nie­nem się w tym celu skie­ro­wać.

Była czwarta po połu­dniu, więc Mac­kie­wicz powi­nien już wró­cić ze szkoły, pomy­śla­łem. Zaraz potem przy­po­mnia­łem sobie, że gdy ostat­nio byłem w Cze­mia­nach, wujenka poin­for­mo­wała mnie, że zde­cy­do­wał się przejść na eme­ry­turę. Nie mogłem sobie tylko przy­po­mnieć, czy zro­bił to już w poprzed­nim roku, czy też dopiero zamie­rzał rzu­cić szkołę w bie­żą­cym.

– Gdyby twój wujek dał się namó­wić i zro­bił to samo, pew­nie wciąż by żył – uty­ski­wała wtedy wujenka, a ja słu­cha­łem tego jed­nym uchem, wie­dząc, że rów­nie dobrze mógłby stra­cić rów­no­wagę, idąc z wnio­skiem eme­ry­tal­nym do sekre­ta­riatu, spaść ze scho­dów i skrę­cić sobie kark. Wpa­da­nie w pułapki poten­cjal­nych sce­na­riu­szy (okre­ślane przez nie­któ­rych mia­nem puł­pot­sów)jest bar­dzo kuszące, lecz nie ma więk­szego sensu. Ta myśl towa­rzy­szyła mi przez kilka lat od wyda­rzeń, które miały miej­sce w Ryko­wie, i cza­sem przy­no­siła pewną ulgę. Wiele rze­czy poszło wtedy nie tak, ale kto wie? – może gdyby ktoś zacho­wał się ina­czej, poszłyby jesz­cze gorzej?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki