Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marzec 1945. Dogasają walki o wyzwolenie Gdańska, hauptman Wolf wraca do domu rodzinnego w Danzigu.
1956. Dorotka, Bruno, Danek i Wołodia jeszcze nie wiedzą, że za kilka lat pewne zdarzenia splotą się w całość i zmienią życie każdego z nich.
1968. Milicja i SB mają pełne ręce roboty: rozruchy studenckie, antysemicka nagonka i do tego jeszcze tajemnicze morderstwa gdańskich prostytutek.
Jaką rolę w tym wszystkim pełni żelazny krzyżyk z herbu Gdańska odłamany z wisiorka? Mroczna powieść kryminalna, gdzie akcję dodatkowo zagęszcza polityczno-społeczny kontekst.
Bogdan Borys Przylipiak (ur. 1947)
Architekt, gdańszczanin. W czasie studiów współtworzył kabarety w legendarnych gdańskich klubach Żak i Rudy Kot. W 1969 roku powołał do życia Klub Twórczy „Witkacy” – miejsce nieformalnych kulturalno-towarzyskich spotkań z artystami, poetami, muzykami (w tym z guru awangardy jazzowej Helmutem Nadolskim). Dzieciństwo spędzone na gdańskiej Oruni, niepodal Bastionu Jezuitów, determinowało późniejsze zainteresowania mroczną, nieoficjalną historią Gdańska.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
…Zegary biją, nawołując siebie
I można zobaczyć koniec czasu.
Na zewnątrz skrada się dziwny mężczyzna
I dziwny pies szczeka zbudzony ze snu
Poza tym jest cisza…
R. M. Rilke
Rupert Wolf1 siedział na ławeczce pod świerkiem. Zundappa z przyczepązostawił u podnóża ulicy Szkockiej. „Ulica” była jedynie ścieżką prostopadłą do kanału Raduni i prowadziła do trzech zabudowań położonych na zboczu wśród sadów.
Nad wzniesieniem górował Bastion Jezuicki. Marcowe słońce zachodziło na czerwono i kładło się po krzewach wokół pnia, oświetlając ławeczkę. W powiewach wiatru od pożarów miasta światło migotało i rozbijało obraz postaci na ciemne i świecące na przemian atomy.
Wolf czuł, że jego ciało nie stanowi już zwartej całości: jego części rozchodzą się i na przemian scalają w kupę drgającej galarety.
Rzadko dostawał listy od żony, a w ostatnim pisała, że córeczka, mama i ona sama bardzo boją się Ruskich. Jednak pomimo propagandy strachu nie opuszczą kochanego Danziga.
Ogród wokół domu stanowił stały punkt odniesienia, jak bastion na szczycie. Świerk natomiast był w okolicy jednym z punktów orientacyjnych, bo Bastion osłonięty drzewami pozostawał niewidoczny.
Pod świerkiem dzieci z okolicy bawiły się w krasnoludki. A czasem w wojnę.
Bastion stawał się zamkiem złej królowej lub fortecą do zdobycia.
Zaskoczyło go, że w takiej chwili pomyślał o błahych wydarzeniach z dzieciństwa. Widocznie mózg przywołał wspomnienia na ratunek. Ale Wolf wiedział jedno: prawda jest tu i teraz, wczoraj i jutro to tylko wyobraźnia. A tu i teraz było niewyobrażalne.
Znieruchomiał, niezdolny do żadnej reakcji. Był jak pień świerka w środku piekielnej karuzeli, która wirowała i przyspieszała prowadząc go do tego miejsca. Ale jego Heimat nie przypominał już Itaki, a wierny stary pies tylko podkulił ogon i w zupełnej ciszy wczołgał się pod ławkę…
Matka wisiała w sieni: ostrożnie z lugerem w dłoni, przeszedł do kuchni. Żona i córeczka wisiały na belce stropowej. Ciała w świetle wpadającym przez wyrwę po pocisku wyraźnie odcinały się od tła ściany.
Na ścianie monotonnie bzyczały tysiące much i komarów. W odruchu przerażenia wybiegł na bezpieczny teren – pod świerk.
Nagle pomimo dalekich odgłosów dogasających jeszcze w dole walk, pożarów i szelestu gałęzi jego czujność obudziły stłumione krzyki w języku polskim i rosyjskim. Dochodziły od strony Raduni.
Automatycznie zerwał się z ławki i pobiegł jak na froncie zakosami w górę ogrodu w kierunku Bastionu…
…Kobieta w wieku lat około trzydziestu szarpała się z dwoma krasnoarmiejcami, którzy wyrywali jej z rąk kierownicę motocykla z przyczepą.
– Bladź! Puskaj maszinu!
– Nie dam! – wrzeszczała – To mój motor! Won, puszczajcie!
Wzdłuż wału przy kanale biegł starszina z pepeszą krzycząc: Ostawtie sukinsyny! Eto sowsiem biez bienzyny, duraki! Ostawtie! Paszli won!
Czerwoni na gębach od wysiłku i samogonu żołnierze puścili babę.
Pokornie zsunęła się z siodełka motoru i z rozdziawionymi ze zdziwienia ustami próbowała ochłonąć z emocji. Stopniowo docierało do niej, że przecież mogła zginąć, mogła być zgwałcona lub skopana, a dopiero potem zastrzelona.
Spojrzała odruchowo przychylnie na przystojnego oficera starając się by nie wypadło to zanadto zachęcająco.
Jeszcze czego! – pomyślała znając uczucia jakie wzbudzała u mężczyzn. Drobnego wzrostu o kasztanowatych włosach do ramion, wciętej talii i szczupłych nogach wyglądała jak zjawisko z innego świata.
Mężczyzna zajrzał jej w oczy i szarmancko pocałował w rękę. Zauważył na niej drogi szwajcarski zegarek. – Imiejesz czasy? Zdziwił się Rosjanin – u mienia toże czasy: mnogo. Jednocześnie zachodził w głowę jak udało się babie zachować taki zegarek. Dumnie odsłonił koszulę pod bluzą pokazując kilkanaście sztuk różnych zegarków:
– Mienia zawut Iwan – Iwan Iwanowicz Wołkow…. A was?
– Bronia Wilczyńska – odpowiedziała cichutko, uśmiechając się w duchu na myśl o podobieństwie nazwisk.
– Kuda ty idiosz Bronia?
– A ścieżką do góry – tam, gdzie ten dom chyba już opuszczony…
– No to pajdiom, dawaj, dawaj Bronia.
Upatrzyła sobie to miejsce idąc wzdłuż kanału: dom na wzgórzu, obok niego piękny wyrośnięty świerk, a wokół i powyżej wznoszący się tarasowo ogród.
Przebyła długą drogę. Pracowała w Rzeszowie u Niemca w hurtowni zrabowanych towarów luksusowych i alkoholi dla dzielnych chłopców walczących na froncie wschodnim.
Po przejściu frontu nie chciała wracać do rodzinnego Płocka. Jej siostry mieszkały razem w Rzeszowie, ale niespokojna dusza kazała ruszyć w nieznane, na północ. Ludzie i nowe władze przekonywali, że nie tylko Gdynia, ale również Gdańsk będzie należał do Polski.
Była mężatką od 1944 r. Ślub odbył się w Poznaniu. Prawdziwy cud. Przedwojenny narzeczony Roman Wilczyński, lekarz dla jeńców w Stalagu dostał od komendanta przepustkę. Świadkowali przypadkowi przechodnie i stary strażnik z „giwerą” z pierwszej wojny światowej.
Wysłała ostatni list: „Kochanie jadę do Danzing i tam będę na ciebie czekać”. Wojna powoli dogasała… Idąc nie oglądała się za siebie, ale czuła się nieco spięta słysząc za plecami kroki Iwana.
Na własne oczy widziała wyczyny niektórych sołdatów traktujących wszystkich mieszkańców tak zwanych terenów odzyskanych jak faszystów. Odwróciła się dopiero przed świerkiem rosnącym przy wejściowym ganku.
– Czego za mną leziesz?
– Nada pomagat’ damie – Iwan zaprezentował uśmiech ze złotą „szóstką” w szerokiej szczęce.
– Jak już tu jesteś, to wejdź pierwszy. Zdjęła plecak i zrezygnowana usiadła na ławeczce. Poczuła zapach igieł, wiatru i jeszcze czegoś dziwnego i przerażającego. Obecność śmierci. Z niepokojem patrzyła jak Rosjanin ostrożnie uchyla drzwi domu i wsuwa się do wewnątrz z pepeszą w dłoniach. Przesuwał się na palcach korytarzem przy schodach prowadzących do piwnicy, zerkając co chwila w dół i w górę. Wszedł przez otwarte drzwi do kuchni.
– I co? – zawołała Bronka.
– Gawno, scheise! – zaklął z wrażenia. Oniemiały spoglądał na wiszące na belce dwa ciała – dziewczynki i kobiety. Dalej w otwartych drzwiach do sieni wisiała starsza kobieta.
– Wchodi – eto tolko trupy żeńszczyn.
Przestraszona nie na żarty weszła do kuchni.
– Jezus Maria! A to kto?
– Eto germańskie żeńszczyny.
Na pewno tak uciekły przed gwałtem – pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos.
Dziewczynka miała może sześć – siedem lat. Czekały do ostatniej chwili, bo jeszcze teraz było słychać z oddali kanonadę artyleryjską i strzały z broni maszynowej.
Bronka wybiegła do ogrodu. Miasto widziane ze wzgórza sprawiało dość upiorne wrażenie. Morze ruin śródmieścia rozbłyskiwało tlącymi się gdzieniegdzie pożarami. Zwłaszcza zachodzące słońce i narastające wycie wiatru nadawały widowisku wagnerowski wręcz charakter…
Wolf wbiegł na szczyt wzgórza i szybkim krokiem minął wyrwę w murze ogradzającym Bastion. Wpadł przez główne wejście do pomieszczenia dla wartowników. Zaduch rzucił nim o ścianę. Nie zdążył odetchnąć, gdy otrzymał potężny cios kolbą karabinu.Po chwili ktoś wylał mu na głowę kubeł zimnej wody. Potworny ból sprowadził go do pozycji horyzontalnej. W tej samej chwili przeszła mu przez głowę straszna myśl… Nie pochował rodziny. Przed nim z półmroku światła górniczych lampek karbidowych wyłonił się młody Sturmführer SS w czyściutkim mundurze, wypucowanych butach i MP w dłoniach.
– Kim ty jesteś? – zagadnął przyjaźnie.
– Kameraden! Ich bin Hauptmann Rupert Wolf2– przedstawił się usiłując jednocześnie przyjąć na leżąco postawę na baczność. Udało mu się tylko nieudolnie stuknąć obcasami dziurawych butów. W odpowiedzi pod ceglanym sklepieniem rozległ się rechot kilku kameraden, ubranych w czarne peleryny i kaptury. Zarośnięci wyglądali jak upiorne krasnale.
– Wolf? – to tak jak my. Bo my tu wszyscy wehrwolfy!
W co ja wdepnąłem – pomyślał. Nie trawił tej buty i niezłomnej wiary w tysiącletnią Rzeszę. Sam był wszechstronnie wyszkoloną maszyną do zabijania, chlubą jednostki specjalnej Skorzenego, gdzie dorobił się jedynie szramy na policzku i w sercu.
Krótko przed wojną traktował służbę jak sport ekstremalny; treningi, sztuki walki, szkoła przetrwania, nocne wielokilometrowe marsze, nauka pilotażu, skoki spadochronowe; to było marzenie każdego chłopaka. Był niemal automatem, robotem o ciemnoblond włosach i niebieskich oczach. Wysoki, silny, zwarty i gotowy. Gotowy, ale do czego? Dowiedział się bardzo szybko do czego, gdy wybuchła prawdziwa wojna i zaczęło się zabijanie. Z czasem jak wszyscy zobojętniał, a bezsens tej całej karuzeli śmierci osłabiał w nim wiarę w führera i zwycięstwo Rzeszy. Wiara ta umarła ostatecznie po doświadczeniach kampanii rosyjskiej. Widoki spalonych planowo wiosek i rozstrzelanych cywili budziły strach przed ewentualnym losem Niemców w wypadku przegranej wojny. A z czasem był pewny, że klęska będzie totalna. Pozostaną tylko krew, pot i łzy. I ból sumienia, bo sam przecież strzelał do niewinnych ludzi.
Sturmführer obejrzał dokładnie papiery Wolfa, z wielką uwagą żelazny krzyż i „mianował” go jednym z nich wskazując pryczę pod ścianą. Rupert przykrył się brudnymi kocami i usiłował zasnąć.
Tymczasem wilkołaki prowadziły naradę wojenną; zaplanowali nocny wypad po żarcie i picie. Pomimo potwornego zmęczenia adrenalina nie pozwoliła nawet na chwilową drzemkę. Wolf był w stanie „miejscowego znieczulenia”, ale widział i słyszał bardzo wyraźnie.
Krasnale, inaczej niż w bajce o Królewnie Śnieżce, planowały jakieś łajdactwo. Po krótkiej naradzie esesman zostawił na straży grubego Hermana i kamaraden zniknęli w mroku…
Powoli zaczęło się ściemniać. Bronka z ociąganiem wróciła do domu, bo musieli przecież odciąć i pochować ciała. Iwan przyprowadził ze sobą dwóch sołdatów, którzy wynieśli martwe kobiety przed dom. Potem znalezionymi w domu szmatami i szczotką, na ile to było możliwe dokładnie oczyścili z owadów rozwaloną ścianę. Wyrwę po pocisku artyleryjskim zakryli na słowo honoru prześcieradłami i kocami.
Była to praca syzyfowa, bo i tak całe chmary komarów atakowały tę część Oruni, po tym jak giermańce wysadzili wały w pobliskich Żuławach.
Starszina przeklinał straszliwie i wyżywał się niemiłosiernie na swoich żołnierzach.
W odległości około pięćdziesięciu metrów stał wśród drzew drugi domek. Po skończonej robocie żołnierze z rozkazu Iwana poszli w jego kierunku na kwaterę, a on sam porąbał kilka starych mebli i rozpalił ogień pod kuchenką, a potem w piecu kaflowym stojącym w pokoju na poddaszu.
Zmęczony osunął się na drewnianą ławę i natychmiast zasnął. Bronka położyła się pod puchową pierzyną w wielkim małżeńskim łożu z drewna orzechowego, stojącym na poddaszu.
Rosjanin wprawdzie nauczył się spać nawet na stojąco i w marszu, ale był to wyostrzony w czasie długich walk sen wilka. Zmysły, przede wszystkim słuchu, a u Iwana również węchu pozostawały jednak w stanie ciągłego napięcia. Około północy usłyszał ostrożne kroki od strony drzwi prowadzących z kuchni poprzez niewielką sień na ogrodzone podwórko na tyłach domu. Natychmiast bezszelestnie zsunął się z ławy i odczołgał poza smugę księżycowego światła padającą na podłogę kuchni.
W ręku trzymał odbezpieczony nagan, ale dla pewności sięgnął pod ławę po pepeszę i zapasowy magazynek. W chwili gdy wsunął się za kuchenkę węglową i odbezpieczał pepeszę, drzwi uchyliły się z leciutkim skrzypieniem, a w otworze ukazała się czarna sylwetka z MP.
Na tle poświaty księżyca wyglądała jak wycinanka.
Iwan otworzył ogień krótką serią. Zjawa osunęła się na podłogę. Zdążył jeszcze usłyszeć szept: Mein Gott, Mein Gott, gdy na zewnątrz rozpętało się piekło. Serie z pepesz i szmajserów przeszły w jednostajną, ale krótką kanonadę. Potem jeszcze kilka siarczystych przekleństw po rosyjsku, po strzale z pistoletu i do kuchni wbiegło dwóch żołnierzy z pepeszami w rękach wrzeszcząc: Towariszcz starszina, towariszcz starszina!
– Nie kriczi, sobaka, job twoja mać, żeńszczyna spit!
Bronka oczywiście nie spała i trzęsąc się ze strachu zeszła po schodach do kuchni…
…Około północy Wolf i Herman usłyszeli krótkie serie z broni automatycznej. Wolf mimo zmęczenia instynktownie skoczył na równe nogi. Po chwili zapadła krótka cisza, którą przerwały przekleństwa po rosyjsku i wysoki wyróżniający się głos kobiety.
Ani słowa po niemiecku.
– Alles kaput!3 – zdecydował Herman i zrezygnowany upuścił MP na ziemię. Potem szybko przebrał się w cywilne łachy, których sterta walała się w kącie na wszelki wypadek, i wybiegając krzyknął:
– Nie wiem jak ty, znajdo, ale ja spieprzam!
W tej samej chwili Bronka i ruscy usłyszeli przeciągłe, pełne bólu wycie. Dochodziło od strony Bastionu. Patrzyła ze zgrozą, jak do sieni wczołguje się stary owczarek niemiecki, który kierując łeb w stronę szczytu wzgórza zawył w odpowiedzi długo i żałośnie.
1 Postaci i zdarzenia w tej opowieści są częściowo prawdziwe, ale narrator nie mógł przecież znać w szczegółach wydarzeń, w których nie brał udziału osobiście. Są one rezultatem jego wyobraźni i długich rozmów z przyjaciółmi.
2 niem.: Koledzy! Jestem kapitan Rupert Wolf.
3 niem.: Wszystko przepadło!
They are coming to take me away1, ha ha, hi hi!… – lubiłem ten rytmiczny kawałek grupy Manfreda Manna.
Adapter bambino podłączony do radia stolica gubił głębię basów, ale przecież był to nadal rock and roll! Prywatka u Baszkira trwała od tygodnia z przerwą na wczorajszy wiec na politechnice.
Był marzec sześćdziesiątego ósmego roku. Baszkir miał wolną chatę. Ojciec, wysoki oficer WSW2 wyjechał na spowiedź do Moskwy i zabrał ze sobą żonę.
Schowaliśmy się z Włodkiem i Brunem w bramie po drugiej stronie ulicy Grunwaldzkiej we Wrzeszczu. Niecierpliwie czekaliśmy, aż rodzice Baszkira odjadą służbową czarną wołgą na lotnisko. Gdy tylko wołga minęła ulicę Hübnera, przebiegliśmy przez ulicę, wpadliśmy do klatki schodowej i skacząc po dwa stopnie dotarliśmy na drugie piętro. Baszkir zostawił otwarte drzwi.
– Teraz opór chłopaki – radośnie zaprosił do środka.
Łatwo gadać do oporu, gdy się ma co pić – pomyślałem.
– Spoko panowie. Przejdźmy na balową.
W pokoju stołowym, tu mianowanym balową, stał ogromny, stary kredens. Przy pomocy Bruna, Baszkir odsunął kredens od ściany i używając śrubokrętu szybko zdemontował tylną ściankę – oczom oniemiałych z wrażenia kumpli ukazały się rzędy równo poustawianych flaszek. Nawet Baszkira na moment zatkało.
– Ale jaja – wykrztusił z trudem. – Stary ma gust!
Wypiłem już kilka szklaneczek whisky i czułem się jak baby on board3. Spod przymkniętych powiek widziałem jak Bruno sprytnie prowadzi wysoką chichoczącą brunetkę do sypialni.
Wydarzenia dnia poprzedniego nieco psuły nastrój balangi, jednak Baszkir dla rozluźnienia rozpoczął swoją dyżurną opowieść:
Dawno, dawno temu niejaki Świętopełk, zwany Gamoniem, miał nieszczęście być księciem i władcą najbiedniejszego narodu na świecie.
Nieurodzaj w jego państewku, zamieszkałym przez z górą dwadzieścia pięć tysięcy dusz, trwał od wielu lat. Z powodu długich okresów suszy przeplatanych burzami z gradobiciem i trąbami powietrznymi ziemia wyjałowiała do cna.
W magazynach księstwa nie było już ani jednej sztuki złota potrzebnego do zakupu żywności, a w spichlerzach pozostało tylko samotne ziarenko niewiadomego pochodzenia, o średnicy około jednego milimetra. Gamoń (bo ociężały i zupełnie niewykształcony) Świętopełk poszedł więc po radę do szamana, który był po prostu jego świętobliwością, miejscowym biskupem ekscelencją. Ekscelencja w swojej nieskończonej mądrości doradziła Gamoniowi, aby podzielił ziarenko sprawiedliwie na dwadzieścia pięć tysięcy części.
Świętopełk wyciął więc jeden prosty badylek z suchego, rosnącego nieopodal lasku i zaostrzył go krzemiennym nożem. Potem sprawdził skuteczność ostrza na swojej rosnącej do ziemi brodzie i w nocy zwalniając straże spichlerza podzielił ziarno na dwadzieścia pięć tysięcy części.
Nad ranem przy pomocy szamana, utrudzony poukładał drobiny w dwudziestu pięciu rzędach, po tysiącu w każdym. W pierwszych promieniach słońca Gamoń zwołał całe plemię na Walne Zgromadzenie.
Stanął na wielkim głazie i już, już przez tubę zwiniętą z kory wyschniętego drzewa zamierzał ogłosić uroczyście podział ziarenka, gdy powstrzymał go narastający w tłumie gwar.
Spojrzał na rzędy ziarenek i ku swojemu zdziwieniu zobaczył…
O mało nie dałem się „wpuścić w maliny” – pomyślał.
… Z okruszków ziarenek błyskawicznie zaczęły wyrastać proste, mocne i długie na dwa metry pręty zakończone cienkimi jak igła ostrzami. Ktoś z tłumu wrzasnął:
– O kurwa! Jebany lasek dzidowy!
– Nie mamy co jeść, ale mamy lasek dzid bojowych! – podchwycił Gamoń ochoczo – zetniemy dzidy i wymienimy na żarcie! Pomożecie?
– Pomożemy – dwadzieścia pięć tysięcy gardeł wrzasnęło jak jeden mąż.
I wyrżnęli lasek i wymienili dzidy na żarcie. A potem uzbrojone przez nich plemiona ludożerców łatwo zdobyły bezbronne Świętopełkowo, pozabijały wszystkich, a potem ponabijały na rożna, upiekły i zjadły.
Tym razem nikt się nie zaśmiał, bo za oknem rozległy się krzyki, nawoływania i tupot nóg ludzi biegnących w kierunku niedalekiej Politechniki Gdańskiej.
Jak przez mgłę rozpoznawałem hasła wznoszone przez tłumek.
Przedstawienie musi trwać – Baszkir zerwał się z fotela, pospiesznie wygonił dziewczyny i zaczął się ubierać. Z sypialni, zapinając w pośpiechu spodnie, wybiegł Bruno.
Gdzie ta dziewczyna ma oczy? – pomyślałem, bo Bruno po wczorajszych bitwach z milicją miał gębę obitą na kwaśne jabłko.
Brat Bruna, Włodek, Wołodia Wołk wytrzeźwiał błyskawicznie i we trójkę pobiegli Aleją Zwycięstwa w stronę polibudy. Nawet nie wstałem z fotela, bo byłem już po drugiej stronie lustra…
…a jeszcze wczoraj siedziałem przy barku w Klubie Studentów Architektury na poddaszu głównego gmachu uczelni.
Barmanka Zosia bujna i wiecznie uśmiechnięta kobieta w wieku lat około pięćdziesięciu, była jeszcze bardzo seksy. Każdy student mógł podziwiać jej głęboki dekolt. Nie byłem wyjątkiem, a widząc w oczach pani Zosi aprobatę lekko się zarumieniłem.
Mam w dupie wykład z konstrukcji – pomyślałem popijając z kubka do herbaty johny walkera spod lady.
– Danek, Danek! Ty się popraw – westchnęła Zosia, a widząc mój pusty kubek napełniła go ponownie do połowy. – Policzę ci po detalu – szepnęła i doliczyła jeszcze trzy camele bez filtra na sztuki.
Nagle drzwi zaskrzypiały i do wypełnionego papierosowym dymem klubu wkroczył z gracją tancerza Wiciu Gorzałka. Wiciu był wysoki, ładny i do tego zbudowany jak jakiś Apollo. Tańczył epizodycznie w Pantomimie Wrocławskiej u Tomaszewskiego i w grupie tanecznej gdańskiego „Żaka”.
– Cześć, czołem, zgadnijcie skąd się wziąłem – niepotrzebnie przedstawił się stałym bywalcom.
O kurwa – pomyślałem – zaraz się zacznie… Olek, zwany Starowinem z powodu częstego używania trunku o tej nazwie, podbiegł do Wicia i wykonał z nim klasycznego misia. Wierna grupka Wiciowych lasek, z których kumple często korzystali z drugiej ręki, już rozsiadła się w pobliżu. Zauważyłem po raz kolejny, że Klub Studentów Architektury przyciąga całą zgraję ludzi, niekoniecznie studiujących architekturę, ale mających artystowskie ambicje snobów z kasą, a z nimi cwane laski. Wydawało się, że trwa tu prawdziwy sabat najlepszych lasek z okolicy.
– Jak gęsi na zew gąsiora – cicho wymamrotałem, na co Zosia mrugnęła porozumiewawczo, nie udając, że nie słyszy. Wiciu imponował siłą fizyczną i niebywałą odpornością na każde ilości piwa, wina a gorzałki w szczególności. Ponadto emanował elegancją i niewymuszonym dowcipem.
Przypomniałem sobie anegdotę o generale Wieniawie Długoszowskim, byłym adiutancie Piłsudskiego, który na pytanie kelnera: Szanowny panie generale, czy jak zwykle winko do obiadku? Odpowiedział mniej więcej tak: Oczywiście, jak zwykle, a potem jeszcze pół litra i cztery piwa.
– Młody, mam ciekawe wiadomości – Wiciu uśmiechnął się do mnie szeregiem równych, białych zębów.
– Normalka.
– Może, ale w Warszawce zrobiło się naprawdę niewesoło.
– Jak ciężko bawić się pod czerwonym kapturkiem?
– Nie tylko Starenia – rzucił Cybulskim Wiciu – tam już nie jest śmiesznie, ale o tym, potem, bo przynajmniej wyrwałem się z wiochy – ciągnął dalej – moja cudna cycata żoneczka (córka bogatego piekarza spod Bydgoszczy) odpaliła trzy tauzeny, bo zeznałem, że potrzebuję na kwaterę i takie tam…. Dałem w długą do kumpla do Warszawki, a potem do Danzinga. A na miejscu miałem taką piękna robotę…
– Akurat! Ty i robota – wtrącił szczerze zaskoczony Starowin.
– Se wyobraź! Wszystko by było okej, gdyby nie bardzo piękna katastrofa na koniec. Zostałem leśnym zwiadowcą pożarowym. Właziłem na, job twoju mać, drewnianą ambonę i wytrzeszczałem gały na las, czy się nie dymi. Miałem nawet na stanie wojskową lornetkę, radiostację i dzwon. Byłem tam sam, o suchym ryju, przez całą parogodzinną zmianę. Jak ten jebany latarnik…
Dziewczyny wokół stolika zgodnie westchnęły, a Wiciu chlapnął setę gratis.
– No więc pobrałem w sklepie przed robotą skrzyneczkę browaru w tych genialnych pękatych jak granaty buteleczkach i wtaszczyłem nie bez trudu na latarnię. Po mniej więcej dziesięciu wypitych granatach widziałem słabiej, więc zadzwoniłem kilka razy na trwogę. Na wszelki wypadek! No i strażacy dzielnie przyjechali, a ja musiałem im z góry tłumaczyć, że mi się pomyliło. I tak przyjeżdżali na mój sygnał ze trzy razy, a za czwartym nie przyjechali…
– I spaliło się parę hektarów lasu, bo w pobliżu jakiś dupek wygrzmocił na stojaka panienkę, a jak się zmęczyli, to zapalili po spo rcie i skipowali w meszku. Jak im się to udało na takim zimnie? Obudziły mnie dopiero Prusaki w pickielhaubach, ściągnęły z ambonki, dały wpierdol i wyrzuciły z roboty.
Ja się chyba jednak do poważnej roboty nie nadaję. Do studiowania, niestety też nie – pomyślałem, bo Wiciu trzeci raz kiblował na czwartym roku. Wiciu przeczekał długą owację na stojąco, łyknął drugą setę i poważnie oznajmił:
– No i kurwa, jestem.
– Ty! A co z tą Warszawką? – przypomniał sobie Starowin.
– Zaraz się dowiesz. To nie takie… zaczął Wiciu, ale przerwał mu hałas na korytarzu. Wszyscy wybiegli z klubu zobaczyć, co się dzieje, a ja dopiłem szklaneczkę, spojrzałem tęsknym wzrokiem na Zosię i półki baru, i niechętnie poszedłem za nimi.
Ktoś krzyczał, żeby wszyscy szli do holu na parterze, na wiec.
– Jaki wiec? Co prawda ludzie gadali, że w Warszawie „Dziady” zdjęli z afisza, ale wiec na polibudzie w Gdańsku?
Na chwilę otworzyłem oczy i spojrzałem nieprzytomnie dokoła. Tak mało czasu minęło, a już wszystko w głowie mi się pieprzy: najpierw był wiec, czy potem, po pierwszej bitwie z milicją?
W holu tłum był tak gęsty, że ogon pozostawał na dziedzińcu przed wejściem głównym. Nie udało mi się wypatrzyć, kto przemawia z galerii na pierwszym piętrze. Sadząc po głosie był to prorektor zwany Clarkiem, bo chociaż mały, to podobny do Clarka Gable’a z głowy i uczesania. Pieprzył głupoty o syjonistach i prowokacjach, nawoływał do spokoju i rozejścia się do domów i akademików. Przerwał mu młody asystent, który mówił o proteście studentów w Warszawie przeciwko zdjęciu „Dziadów” z afisza Teatru Narodowego, co średnio mnie obeszło. Ale już wiadomość o uwięzieniu i pobiciu studentów Uniwersytetu z jakimś Michnikiem na czele wywołała ostrą reakcję zgromadzenia.
– Za co, kurwa?! – zacząłem się drzeć razem z innymi.
– Uwolnić Adama! Uwolnić Adama! Nagle zapadła cisza, bo do mikrofonu podszedł nieznany bliżej palant. Szeptano, że to sekretarz Kociołek. Ledwie zaczął, gdy rozległ się głośny, metaliczny dźwięk uderzenia przewróconej przez kogoś popielniczki. Chwilę dźwięk wibrował w powietrzu, jak ostatnie podrygi dziecięcego bączka. Gdy ucichł, a z nim słowotok Kociołka, w zupełnej ciszy popłynął z kąta sali spokojnie i głośno wypowiedziany tekst:
– O kurwa! Kociołek się przewrócił!
Pomimo, że ton zwięzłej w końcu konstatacji nie był agresywny, a nawet wyrażał niejaką obawę, zabrzmiał jak sygnał do ataku. Tłumek ruszył na dziedziniec. Rozległy się okrzyki: Pod Komitet! Do „Żaka”! Na Komendę!
Wypatrzyłem Bruna i Wołodię. Za bramą przeskoczyliśmy przez płotek starego cmentarza przy alejce prowadzącej od Alei Zwycięstwa do polibudy. Biegliśmy pomiędzy zapuszczonymi grobami w kierunku przystanku kolejki elektrycznej Gdańsk-Politechnika. Przebiegliśmy Aleję i zahamowaliśmy przed Operą po drugiej stronie ulicy. Wjazd w ulicę Karola Marksa4 był zablokowany przez pomalowane na brzydki stalowoniebieski kolor autobusy, z których wyskakiwali podpici ormowcy5.
– Ormo czuwa! – kątem oka zauważyłem, jak drobna staruszka próbuje coś tłumaczyć rosłemu ormowcowi o czerwonej gębie. Ormowiec podniósł pałę i kilkakrotnie uderzył babcię w głowę i po plecach. Babcia zachwiała się niepewnie i wpadła do niewielkiego wykopu.
Musiałem już kiedyś widzieć tę gębę! – pomyślałem – kiedyś, dawno, może jeszcze na Oruni? Ale nie było czasu na myślenie.
– Spieprzamy! – Wołodia już obiegał Operę goniony przez dwóch ormowców. W biegu widziałem jak Bruno podniósł duży kamień i z wprawą zawodnika piłki ręcznej rzucił z dziesięciu metrów w ormowca. Ormowiec dostał w dołek potknął się i upadł uderzając głową w krawężnik. Ten drugi odpuścił pościg i pochylił się nad kumplem. Wyglądało na to, że zobaczył i zapamiętał sobie Bruna!
Wbiegliśmy pomiędzy krzaki i drzewa parku przy Alei Zwycięstwa. Gonił nas gryzący smród gazu łzawiącego. Po chwili, udając spacerowiczów poszliśmy alejkami parku w kierunku Głównego Miasta zwanego Starówką, gdzie mieszkałem z rodzicami.
– Sukinsyny – powtarzał co chwilę Bruno przez zaciśnięte zęby. Ja skupiłem myśli na gębie ormowca tłukącego staruszkę.
– Ty Wołodia, ty nie pamiętasz tego faceta w opasce ORMO? Tego co spojrzał na Bruna?
– Jakiego ormowca?
– No tego co przywalił staruszce.
– Ja go nie widziałem.
– Ale ja go WIDZIAŁEM BARDZO DOBRZE! – prawie wykrzyczałem – był wysoki, napakowany, a gębę miał taką kwadratową, i odporną na wiedzę!
Nie mogłem przestać myśleć, że gdzieś, kiedyś, jednak znałem tego skurwiela. W innym czasie, miejscu i okolicznościach. Odpowiedź miałem na końcu języka, ale…
…Już na Błędniku – moście nad torami PKP przed dworcem głównym, zobaczyliśmy podniecony tłumek podążający w kierunku Klubu Studentów Wybrzeża „Żak”.
W okolicach „Żaka” grupa studentów skandowała hasła skierowane do postaci stojącej na balkonie przed głównym wejściem. Szeptano, że to minister spraw zagranicznych Adam Rapacki.
Powoli zaległa cisza i Rapacki zaczął mówić. Próbował uspokajać, tłumaczył, że postulaty studentów zostaną przedyskutowane i tym podobne bzdury. Wydawało się, że tłumek coraz uważniej słucha ministra, ale nagle rozległy się pojedyncze okrzyki. Obok mnie młody człowiek w czapce leninówce podniósł jakiś przedmiot i rzucił w okno parteru „Żaka”. Kilku innych wyciągało z kieszeni kurtek kamienie i rzucało w kierunku balkonu. Rapacki wycofał się do wewnątrz budynku. Od razu pomyślałem, że kamieniami zaczęli rzucać prowokatorzy. Wołodia uderzył z główki tego w leninówce i wrzasnął: – Chłopaki, to ZOMO! Ludzie ruszyli w kierunku komendy MO przy ulicy Świerczewskiego6, ale od strony wiaduktu nad torami PKP nasz tłumek zaatakowały dzielne oddziały milicji.
Tłum wrzeszczał: Gestapo! Gestapo!
Milicjanci rzucali granaty z gazem łzawiącym i pałowali kogo popadnie.
Wraz z innymi wycofaliśmy się pod Teatr „Wybrzeże”, gdzie zaczęliśmy w pospiechu rozbierać kostkę brukową. Granaty z gazem rzucane przez gliniarzy natychmiast były odrzucane, rażąc samych milicjantów. Białe pały także zaczęły w odpowiedzi zbierać kostki brukowe, ale ku mojemu zdziwieniu rzucali je w okna teatru, a nie w demonstrantów. Z tym gazem to mieli przewagę. Tłumek zaczął się cofać.
Łzy w oczach i smród nie pozwalały dalej prowadzić walki. Bruno gdzieś się zapodział i we dwójkę pobiegliśmy Piwną i Lektykarską, a potem przez podwórko przy kinie „Leningrad”7. Wydawało mi się, że za krzakami mignęła sylwetka tego ormowca z Wrzeszcza. Teraz dopiero zauważyłem, że oprawca miał na sobie kurtkę kanadyjkę z demobilu. Miałem taką samą z „Poland” na ramieniu. Ojciec dostał ją w Stalagu w paczce od Czerwonego Krzyża.
Zajęliśmy kwaterę w moim mieszkaniu i wyglądaliśmy przez porte la fenetre8 na ulicę Długą.
Ojciec jest pewnie jeszcze w pracy w szpitalu, ale Bronka, jak znam matkę, na pewno poszła w miasto – pomyślałem z niepokojem.
– A gdzie Bruno? – zapytał Wołodia.
Tymczasem Bruno szedł spokojnie ulicą Długą. Wychyliłem się przez okno i od razu zauważyłem, jak do Bruna podbiega od tyłu facet w kanadyjce i pałą wyciągniętą zza pazuchy wali go po kolanach i głowie. Bruno upadł, zasłaniając się przed ciosami pały i kopniakami. Zanim zdążyliśmy zbiec z drugiego piętra i dopaść skurwiela, było po wszystkim.
Nagle drzwi mieszkania otworzyły się z hukiem i wróciłem do rzeczywistości. Z korytarza dobiegał zdenerwowany głos Baszkira.
– Nawet się nie udało przebić na uczelnię. Wytrzeźwiałeś Danek?
Zza szerokich pleców Baszkira wyłonili się Wołodia i Bruno. Jeszcze teraz, po wczorajszym pałowaniu, twarz Bruna wyglądała jak zbite jabłko. Na nosie miał okulary przeciwsłoneczne.
– Nie martw się Bruno, dopadniemy tego skurwiela! – sam nie bardzo wierzyłem w to, co mówię.
– Wczoraj, jak mnie spałowali, podeptali i zgarnęli, a potem niespodziewanie wypuścili, wcale nie chciało mi się o tym gadać. Jeszcze teraz bolą mnie zęby – z niejakim trudem zeznał Bruno.
– Wal śmiało, człowieku! – czuliśmy się winni, że wczoraj nie byliśmy w stanie mu pomóc. Baszkir szybko polał po jednym.
– No to… jak mi przyłożył ten w kanadyjce, to dwaj gliniarze wrzucili za ręce i nogi do suki, i powieźli na Piwną na komendę. Tam przed wejściem czekał szpaler białych pał, które dały mi dodatkowy wycisk, waląc na oślep gdzie popadnie. Jeden gnój, zapamiętam ten ryj do końca życia, wyrwał mi nawet garść włosów – o tu, za uchem. Potem wkopali do pomieszczenia pomalowanego na zielono, pod metalowe biurko i posadzili twarzą do porucznika milicji. Nie od razu skapowałem, że porucznik za biurkiem to baba, bo gały miałem już opuchnięte jak żaba. Porucznik wyglądał jak Anouk Aimée9 z filmu „Kobieta i Mężczyzna”, a ja od razu poczułem, że gdzieś, kiedyś, już widziałem to zjawisko. Kiedy zeznałem, że jestem Wołkow, Bruno Wołkow, Anouk zamieniła się w wykrzyknik z wielkim znakiem zapytania.
Była wyraźnie zaskoczona i zdezorientowana. Spuściła głowę i zasłoniła oczy dłońmi, ukrywając łzy. Patrzyłem oniemiały jak wstaje zza biurka, podchodzi do mnie, bierze pod rękę i wyprowadza długim korytarzem przed komendę. Widziałem, jakby w zwolnionym tempie, że szpaler gliniarzy pomału i niechętnie ustępuje nam miejsca. Już na zewnątrz, oślepiony słońcem dostrzegłem po drugiej stronie ulicy w załomie muru Bazyliki Mariackiej cień postaci w kapturze kryjącym twarz. Po chwili postać jak duch zniknęła w drzwiach kościoła.
Kiedy się odwróciłem, Anouk z opuszczonymi ramionami wracała do komendy. Chciałem zawołać, zapytać jak ma na imię, ale ze strachu i zdumienia głos uwiązł mi w gardle.
Chcąc nie chcąc powlokłem się żegnany śmiechem gliniarzy do pętli tramwajowej na Targu Węglowym10. Byłem niespokojny, bo za mną w odległości dwudziestu metrów, skradał się jakiś duży wilczur…
Po słowach Bruna – „cień postaci w kapturze”, nagle doznałem pijackiej iluminacji…
1They are (ang): przybywają, idą mnie zabrać.
2 WSW: wojsko wewnętrzne PRL. Wojskowa Służba Wewnętrzna.
3Like a baby on board (ang.): jak dziecko na pokładzie.
4 Dzisiaj ul. Hallera prowadząca od przystanku kolejki elektrycznej Gdańsk- Politechnika do Brzeźna.
5 ORMO – Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej.
6 Dziś ul. Nowe Ogrody.
7 Dziś kino „Neptun”.
8Porte la fenetre (fr.) – okno do podłogi – jak drzwi, drzwi okienne.
9 Anouk Aimée – gwiazda filmu francuskiego lat 60. i 70. XX wieku.
10 W roku 1968 była tam pętla tramwajowa.