Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cała prawda o feminatywach! Jak to z nimi jest: to wymysł współczesnych feministek czy językowa tradycja, o której zapomnieliśmy? Skąd tyle zamieszania wokół kobiecych nazw zawodów? Kogo tak właściwie drażnią i dlaczego obrosły tyloma mitami? Martyna F. Zachorska, językoznawczyni znana jako Pani od Feminatywów, pokazuje, jak język – zwyczaje językowe, przysłowia czy potoczne zwroty – buduje obraz naszego świata, w tym nasze postrzeganie kobiet, płci czy ciała. Pisze też o tym, jak polszczyzna radzi sobie z opisywaniem seksualności, zwłaszcza kobiecej, czy niebinarności. A co więcej, autorka nie boi się zajrzeć w najciemniejsze zakamarki internetu, czyli do manosfery, w której redpillowcy rozprawiają o tym, jak feministki represjonują białych mężczyzn.
Martyna F. Zachorska nieraz usłyszała, że jest dziunią z Instagrama, ale mimo to nie przestaje edukować w sieci, codziennie serwując solidną dawkę wiedzy o języku. Prywatnie pasjonatka sztuki iluzji, sama jednak nie nabiera się na retoryczne sztuczki. Lubi przełamywać lingwistyczne schematy i nie poddaje się stereotypom. Jej książka może rozpocząć w twojej głowie (i w twoim języku) prawdziwą rewolucję!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 308
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rodzicom i dziadkom
Wstęp, czyli czym właściwie sąten feminizm, gender i inne potwory(w tym językoznawstwo)
Feminizm. Dla jednych – potwór z bagien. Dla innych – sposób na stworzenie bardziej empatycznego, inkluzywnego[1*] społeczeństwa. W tej książce jednak będziemy zajmować się nie opiniami, lecz faktami, w myśl powiedzenia: „Mamy prawo do własnych opinii, ale już nie do własnych faktów”. Te bowiem są wspólne dla ogółu ludzkości (to, że niektórzy nie chcą przyjąć ich do wiadomości lub też manipulują nimi w celach ideologicznych, to już inna sprawa). Spójrzmy zatem najpierw na słownikową definicję wyrazu feminizm. Oxford English Dictionary [Słownik oksfordzki] mówi nam, że feminizm to „wiara w to, że kobiety i mężczyźni powinni mieć równe szanse i takie same prawa; a także działania podejmowane w tym celu”[1]. Cambridge Dictionary [Słownik Cambridge] przytacza niemal identyczną definicję, z tym że do równych szans i praw dodaje równy dostęp do władzy, a także wspomina, że feminizm postuluje równe traktowanie płci[2].
„No dobra – powiecie – to są anglosaskie źródła. Co z polskimi?” Spieszę wyjaśnić. Słownik języka polskiego PWN definiuje feminizm jako ruch na rzecz prawnego i społecznego równouprawnienia kobiet[3], a także jako ideologię leżącą u podstaw tego ruchu. Samo słowo pochodzi od łacińskiego wyrazu femina, oznaczającego kobietę[2*]. W języku angielskim pojawiło się w użyciu około 1850 roku, razem z pierwszymi zorganizowanymi ruchami kobiecymi. Widzimy zatem, że po swoistym „rozpakowaniu” tego pojęcia nie ma w nim nic przerażającego.
Pójdźmy dalej. Ktoś może powiedzieć: „No, feminizm to wiemy, ale ten gender to jest chyba straszniejszy?”. Obcojęzyczne słowo, zapożyczenie, nie ma odpowiednika w polszczyźnie, no to raczej musi budzić przerażenie? Otóż nie musi. Gender to pojęcie funkcjonujące w nauce w dwóch znaczeniach: w językoznawstwie jako rodzaj gramatyczny (męski, żeński lub nijaki oraz męskoosobowy i niemęskoosobowy) oraz w naukach społecznych jako kategoria płci (użyteczna na przykład wtedy, kiedy przeprowadzamy badanie na temat, dajmy na to, użycia wulgaryzmów wśród studentów pierwszego roku medycyny). Poza światem nauki gender to po prostu płeć. Płeć społeczno-kulturowa.
W języku angielskim rozwiązano to łatwiej. Znajdziemy w nim rozróżnienie na sex i gender, czyli na płeć biologiczną i społeczno-kulturową. W polszczyźnie musimy radzić sobie opisowo. Jedni mówią na gender właśnie „płeć społeczno-kulturowa”, inni – „tożsamość płciowa”, a jeszcze inni – „role płciowe, które społeczeństwo lub kultura przypisują mężczyznom bądź kobietom”. Różnicę między sex a gender obrazuje powiedzenie: „Sex znajduje się między nogami, a gender – między uszami”. Jest to, oczywiście, uproszczenie, ale daje ogólny ogląd na sprawę. Gender to nie coś, z czym się rodzimy. Gender to wszystko to, co odgrywamy[4]. Językoznawczyni Penelope Eckert[5] pisze, że gender to społeczne rozszerzenie płci: to, czego uczymy się z biegiem lat (choćby przez naśladownictwo – małe dziewczynki i mali chłopcy naśladują zachowania odpowiednio matek i ojców) i co zmienia się w zależności od czasu[3*] i kultury.
Ale co ma do tego językoznawstwo? Czy to nie jest tylko uczenie się słówek i struktur gramatycznych? Absolutnie nie. Istnieje szereg dziedzin językoznawstwa, na przykład: fonologia, czyli nauka o dźwiękach, semantyka, czyli nauka o znaczeniu słów, czy też socjolingwistyka, czyli nauka o tym, jak język funkcjonuje w posługującej się nim społeczności. Tą społecznością może być nie tylko naród (na przykład Polacy) czy grupa etniczna (na przykład Kaszubi), ale również grupa osób o takiej samej tożsamości płciowej czy orientacji seksualnej, a nawet wykonujących ten sam zawód. Socjolingwiści i socjolingwistki badają język zarówno w obrębie danej społeczności, jak i poza nią. W przypadku kobiet badamy i to, czym charakteryzuje się „język kobiet”[4*], i to, jaki obraz kobiety wyłania się z „języka ogółu”. Mogę was zapewnić, że wpływ płci znajdziemy w większości elementów składających się na język: w fonetyce (głosy kobiet niezmiennie fascynują komentatorów życia politycznego...), w semantyce (wyrazy opisujące kobiety często podlegają zmianom semantycznym), w historii języka (dość wspomnieć samo słowo „kobieta” i jego dzieje), w analizie dyskursu (posłuchajmy, jak mówi się o płci w mediach!), w składni (strona bierna kontra strona czynna w opisach przemocy)... No i ta gramatyka! To, co większości z was przychodzi na myśl, kiedy piszę o języku i płci. Feminatywy! Od nich zaczniemy, a później odkryjemy inne tajemnice zarówno „płciowej lingwistyki”, jak i pojmowanego szerzej języka inkluzywnego.
ZAPRASZAM DO MOJEGO ŚWIATA!
Jak to się stało, no jak stało się?
Nie mogę nie rozpocząć mojej książki opowieścią o tym, jak narodziła się „płciowa” gałąź socjolingwistyki, czyli jak w ogóle ludzie zorientowali się, że warto badać to, jak mówią kobiety, a jak mężczyźni.
Musimy cofnąć się do roku 1973, kiedy to pionierka badań nad płcią w języku, Robin Lakoff, opublikowała artykuł Language and Woman’s Place [Miejsce kobiety w języku][5*]. Był to tekst przełomowy, po raz pierwszy bowiem w przestrzeni publicznej poruszony został temat „kobiecego języka”. Dlaczego dopiero wówczas? Lata siedemdziesiąte XX wieku były okresem przełomu. Przedstawicielki ruchu feministycznego drugiej fali wkroczyły na uniwersytety i – pomimo czasem ostrej krytyki ich poglądów – działały tam jako studentki i pracownice. Nie było to łatwe, ponieważ w tamtych czasach dominującym prądem myślowym w naukach społecznych był strukturalizm, który głosił, że społeczeństwo ma określoną strukturę. Strukturę, której elementy są tak bardzo od siebie zależne, że zmiana jednego pociągnie za sobą upadek całości. Role płciowe były ściśle określone, a ich naruszanie uznawano za szkodliwe dla struktury społecznej.
W takim właśnie „klimacie” Lakoff opublikowała swój artykuł. Wskazała w nim cechy „języka kobiet”. Jakie? Skłonność do stosowania wzmacniaczy („naprawdę wspaniałe”, „totalnie szałowe”) i wypełniaczy („tak jakby”, „myślę, że...”), używanie pytań rozłącznych („Piękny mamy dziś dzień, nieprawdaż?”), a ponadto znajomość szczegółowych nazw kolorów[6*] czy unikanie wulgaryzmów lub zastępowanie ich eufemizmami (fudge zamiast fuck)[6]. Najciekawszym bodajże przykładem jest wprowadzony przez Lakoff podział przymiotników wyrażających aprobatę na neutralne i kobiece. I tak, według autorki, słowa „wspaniały” czy „świetny” są neutralne, a „słodki”, „czarujący” czy „uroczy” są... tak, zgadłyście, kobiece! Lakoff zaznacza, że kobiety mogą bez przeszkód używać słów neutralnych, ale mężczyzna sięgający po przymiotnik z grupy „kobiecej” naraża się na śmieszność i utratę reputacji.
Publikacja Lakoff wzbudziła szereg kontrowersji, przede wszystkim metodologicznych. Autorka nie przeprowadziła żadnych badań empirycznych, a opis „języka kobiet” oparła na własnych nieusystematyzowanych obserwacjach. Zastanawiała się, w jaki sposób mówią znajome jej kobiety, a następnie to opisała. Dziś stworzony taką metodą artykuł z zakresu językoznawstwa nie miałby szans na dopuszczenie do publikacji, jednak niecałe pięćdziesiąt lat temu był rewolucyjny. To Lakoff jako pierwsza zaobserwowała, że mężczyźni i kobiety używają tego narzędzia, jakim jest język, w inny sposób.
Ale to, co jest powodem tej różnicy, było przedmiotem sporów. Wyodrębniły się dwa nurty – dominacji i różnicy. Ten pierwszy, którego reprezentantką jest między innymi Lakoff, głosi, że różne style komunikacyjne kobiet i mężczyzn to wynik męskiej dominacji. W tym ujęciu język jest również metodą kontroli kobiet i utrzymywania ich podrzędnej pozycji.
Przedstawiciele nurtu różnicy z kolei uważają, że wytworzenie się „języka kobiet” i „języka mężczyzn” to skutek różnic między tymi płciami (to, czy te różnice są wrodzone, czy nie, było kolejnym przedmiotem debat). Nurt ten przeżywał największy triumf w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy księgarniane listy bestsellerów były okupowane przez pseudonaukowe pozycje o mężczyznach z Marsa i kobietach z Wenus[7*]. Wówczas spierano się, czy decydującą rolę w tworzeniu się różnic odgrywają odmienne sposoby socjalizacji, której poddaje się chłopców i dziewczynki od wczesnego dzieciństwa, czy też są one wrodzone (w języku angielskim karierę w tym kontekście zrobiło słowo hardwired, oznaczające tu „głęboko zakorzeniony, osadzony”) i da się je zidentyfikować podczas badań naszych mózgów. Myślę, że nie będzie przesadą, jeśli powiem, że popkultura i nauka trochę się wówczas rozminęły – w dyskursie popularnym w najlepsze utwierdzano się w przekonaniu, że mężczyźni mowę mają ostrą, a kobiety delikatną z powodu różnic w budowie ich mózgów, w nauce zaś podejście było zdecydowanie bardziej zniuansowane[8*]. Nie tylko dlatego, że nowoczesne technologie neuroobrazowania pozwoliły na dokładniejsze przyjrzenie się ludzkim mózgom. Wpływ miała też niezwykle rewolucyjna teoria z dziedziny nauk humanistycznych.
Mowa tu o teorii performatywności płci autorstwa Judith Butler. Tak, tej Judith Butler, której nazwisko szeregi konserwatywnych publicystów wypowiadają z olbrzymią odrazą. Teoria performatywności płci mówi nam, że płeć (gender) to coś, co odgrywamy, że to zespół cech, który nie musi zgadzać się z tym, co mamy między nogami. Podczas gdy jeszcze niedawno w badaniach języka i płci przyjmowano za pewnik drastyczne różnice między kobietami a mężczyznami, nowa teoria pozwoliła spojrzeć na to wszystko pod innym kątem. Mogła ona zaistnieć między innymi dzięki działalności francuskiego filozofa Michela Foucaulta[9*]. Nieraz słyszymy, że teoria performatywności płci to diabelstwo, zaburzanie porządku świata czy wręcz jego koniec. Nic bardziej mylnego! Dzięki Butler czy Foucaultowi dostaliśmy narzędzia do opisania czegoś, co jest naturalne nawet dla konserwatystów.
Przecież kobieta asertywna (czyli wykazująca męską cechę) nie staje się przez to mężczyzną. Przecież mężczyzna opiekuńczy (czyli wykazujący cechę kobiecą) nie staje się od tego reprezentantem płci żeńskiej.
Od tej pory mówiono nie o męskości i kobiecości, lecz o męskościach i kobiecościach. Istnieją bowiem różne sposoby wyrażania siebie. Nowe teorie pozwoliły również na poszerzenie spojrzenia na język i płeć. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku przyglądano się głównie białym kobietom z klasy średniej i na tej podstawie budowano model „kobiecego języka”. Dojście do głosu badaczek czarnoskórych czy pochodzenia azjatyckiego, a także przedstawicielek klas innych niż średnia pokazało, że nie ma jednego charakterystycznego dla kobiet sposobu mówienia. Tak samo z mężczyznami – to, co dla białych, bogatych, heteroseksualnych Amerykanów było prawidłowym, codziennym językiem, nie musiało takie być dla Latynosów, Afroamerykanów czy gejów. Dowiedziono też, że kobiety i mężczyźni zmieniają swoje „językowe oblicze” w zależności od środowiska, w którym akurat przebywają. Językoznawczyni Jennifer Coates poświęciła temu dwie publikacje – Women Talk[10*] [Kobiece rozmowy] (1991) i Men talk [Męskie rozmowy] (2003).
Skoro wiemy już, że nie ma uniwersalnego języka danej płci, nie powinniśmy dać się uwieść łatwym rozwiązaniom w rodzaju poradników „jak zrozumieć mężczyznę”, a zamiast tego słuchać siebie nawzajem.
Ale badania płci w języku to nie tylko sprawdzanie, jak mężczyźni czy kobiety wyrażają siebie poprzez język. To również przyglądanie się temu, jak w danym systemie językowym[11*] kształtuje się obraz konkretnej płci. W tej kwestii badacze i badaczki są znacznie bardziej zgodni niż w poprzedniej. Przyjmuje się, że w większości znanych nam języków kobiety przedstawione są zdecydowanie bardziej negatywnie niż mężczyźni[7]. Dominacja mężczyzn znalazła odzwierciedlenie w wielu systemach językowych, szczególnie w tych, w których występuje rodzaj gramatyczny. A tak się składa, że język polski do nich należy. Zatem powiedzmy to głośno i otwarcie: kobieta w polszczyźnie ma gorzej. O tym porozmawiamy sobie w kolejnym rozdziale, a zanim to nastąpi, pozwólcie, proszę, że przybliżę wam jeszcze początki mojej przygody z feminatywami.
Jak zostałam Panią od Feminatywów?
Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, jak istotne są kwestie języka i płci... na lekcji religii w drugiej klasie podstawówki. Prowadząca zajęcia siostra zakonna poinformowała nas, że w wypowiadanych podczas mszy świętej słowach: „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja” dziewczynki nie mogą zamienić formy „godzien” na „godna”. Dlaczego? Ponieważ „przed Bogiem stoimy nie jako kobiety, tylko jako ludzie”. Zastanawiałam się, o co w tym chodzi. Czy kobiety to nie ludzie? I dlaczego było to tak istotne, że ośmiolatki musiały to wiedzieć? Ta sytuacja zapadła mi mocno w pamięć.
Wcale nie chciałam zajmować się feminatywami, a wybór tego tematu dokonał się niejako przez przypadek. Szczególnie interesuje mnie obalanie mitów, zwłaszcza tych mocno zakorzenionych w kulturze. Próbowałam odkrywać ich prawdziwe oblicze zawsze, kiedy tylko pojawiały się przy rodzinnym stole. A pojawiały się często, ponieważ wiele z utartych przekonań funkcjonujących w społeczeństwie to właśnie mity. Mogą to być przekłamania takie jak:
• „amerykańskie święto Halloween” (w rzeczywistości irlandzki obyczaj, który do Stanów Zjednoczonych trafił dopiero wraz z emigrantami z kraju Świętego Patryka);
• „amerykańskie walentynki” (połączenie rzymskich Luperkaliów z chrześcijańskim kultem Świętego Walentego, które zaczęto kojarzyć z miłością około XIV wieku – pierwszy literacki ślad obchodzenia walentynek znajdziemy u Geoffreya Chaucera w poemacie Sejm ptasi z 1375 roku);
• „powrót do tradycyjnych polskich imion, takich jak Zofia czy Antoni” (żadne z nich nie jest polskim imieniem, są jedynie spolszczone, jak większość imion nadawanych w Polsce; „Zofia” pochodzi z greckiego, „Antoni” – z łaciny);
• „Święty Mikołaj, którego wizerunek powstał na zlecenie producenta popularnego napoju” (znowu bzdura, niestety powielana nawet na zajęciach uniwersyteckich, w rzeczywistości Święty Mikołaj jako gruby starszy pan w czerwonym wdzianku po raz pierwszy pojawił się u rysownika Thomasa Nasha około 1870 roku, ponad sześćdziesiąt lat przed pierwszą świąteczną reklamą Coca-Coli), a także „skrót X-Mas ruguje Chrystusa z Bożego Narodzenia” (a przecież X oznacza właśnie Chrystusa...).
Jednym z takich obecnych w przestrzeni publicznej przekłamań jest mit o feminatywach będących „nowym wymysłem feministek z XXI wieku”. Coś na ten temat czytałam, ale nie za bardzo miałam ochotę zgłębiać temat naukowo, ponieważ przerażały mnie silne emocje, które ta kwestia wywołuje w laikach. Nie chciałam wikłać się w tę debatę, która przypominała bardziej kłótnię niż kulturalną dyskusję. Przede wszystkim jednak nie czułam się na siłach stawić czoła wyzwiskom i mowie nienawiści, której celem są osoby przekazujące wiedzę o języku inkluzywnym, w tym o feminatywach[12*].
Kiedy aplikowałam na studia magisterskie, ówczesny promotor zachęcił mnie do zastanowienia się nad studiami doktoranckimi. Już wtedy o nich marzyłam, więc taka propozycja była mi na rękę. Chciałam pisać o popkulturze z perspektywy językoznawczej, szczególnie o tekstach amerykańskich raperek, których słucham, ponieważ ich muzyka dodaje mi siły i energii. Nie spotkało się to z aprobatą promotora, zatem szukałam dalej potencjalnego tematu rozprawy doktorskiej. Pewnego dnia podczas zajęć seminaryjnych pojawiła się kwestia feminatywów, skomentowana przez jedną studentkę zdaniem w stylu: „Feminatywy to narzucane na siłę neologizmy”. Zdecydowałam się sprostować to twierdzenie, prezentując dostępne dane. Po zajęciach profesor powiedział: „Pani Martyno, to może spróbujmy o tych feminatywach?”. I tak zaczęła się moja przygoda z żeńskimi formami nazw zawodów.
Od 2018 roku zajmuję się tym tematem naukowo, od 2021 roku zaś – popularyzatorsko, prowadząc konto na Instagramie, nazwane „Pani od Feminatywów”. W 2022 roku wraz z profesorką Katarzyną Waszyńską i magisterką Weroniką Klon założyłam Międzywydziałową Interdyscyplinarną Grupę Badawczą „Płeć i Język”, w której prowadzimy badania nad płcią w języku, łącząc metody językoznawcze oraz psychologiczne.
Mam nadzieję, że niniejsza książka przyniesie wam choć chwilę uśmiechu. A jeśli przy okazji obali jakieś mity czy pozwoli inaczej spojrzeć na jakiś temat, będę bardzo zadowolona.
Życzę miłej lektury!
Pani od Feminatywów
ROZDZIAŁ 1
Czyli jak się tu znaleźliśmyalbo jak prezeska stała się panią prezes
Abyśmy wszyscy wiedzieli, na czym stoimy, pozwolę sobie rozpocząć ten rozdział od definicji feminatywów. Są to, najprościej rzecz ujmując, „żeńskie formy gramatyczne nazw zawodów i funkcji”[1]. Najczęściej tworzymy je, dodając do formy męskiej tak zwane „żeńskie końcówki”, czyli przyrostki takie jak -ka, -ini/-yni, -ica. Feminatywy to nazwy kobiet określające pełnioną przez nie funkcję, zajmowane stanowisko, wykonywany zawód czy posiadany tytuł.
nauczyciel – nauczycielka
sprzedawca – sprzedawczyni
W przytoczonych powyżej rzeczownikach tworzenie form żeńskich jest stosunkowo regularne, proste i niekontrowersyjne. Stanowią one jednak tylko część historii, bo mamy też taką kategorię feminatywów, która budzi kontrowersje: należą do niej głównie tytuły naukowe, prestiżowe i tradycyjnie męskie zawody. Formy te powstają poprzez użycie formy męskiej, takiej jak „dziekan”, „doktor”, „ambasador”, oraz dodanie imienia adresatki lub tytułu „pani” w celu zaznaczenia, że chodzi o kobietę.
dziekan – pani dziekan
doktor – pani doktor
Część badaczy wskazuje na zachodzący w takich przypadkach brak związku zgody. Jak pisze chociażby Maciej Makselon, redaktor i wykładowca akademicki, w formach „pani doktor”, „pani profesor” nie zgadza nam się rodzaj, a z logicznej perspektywy „pani psycholog” brzmi równie zgrabnie jak „pan pielęgniarka”[2]. Należy jednak podkreślić, że forma z „pani” nie jest niepoprawna – jest jedną z możliwości wyrażania żeńskości w polszczyźnie. To, czy nam odpowiada, to już inna kwestia. Profesor Mirosław Bańko twierdzi na przykład, że „nadmiar «pani» przenosi nas w konwencje rozmowy z kilkulatkiem i infantylizuje język”[3]. Ja z kolei nie jestem przekonana do tych konstrukcji, ponieważ nieodparcie przywodzą mi one na myśl sformułowania w rodzaju „człowiek guma”, „człowiek pająk”, „człowiek nietoperz”, sugerujące coś realnego, ale jednak nierealnego. Coś, co niby istnieje, ale na prawach wyjątku. A przecież wszystkie te formy mogą występować jako feminatywy tworzone za pomocą żeńskiej końcówki – zamiast „pani psycholog” możemy powiedzieć „psycholożka”, zamiast „pani adwokat” –„adwokatka”, a zamiast „pani ginekolog” – „ginekolożka”.
Choć feminatywy obecne są w języku polskim od stuleci, wystarczy rzut oka na sekcje komentarzy popularnych portali informacyjnych, aby się przekonać, że wiedza na temat ich historii wcale nie jest powszechna. W przeciwieństwie do przekonania, jakoby feminatywy były związane z działalnością feministek z XXI wieku, ten pogląd panoszy się w polskim internecie od dobrych dziesięciu lat i nie zamierza z niego znikać mimo coraz szerzej zakrojonej działalności osób popularyzujących wiedzę z zakresu historii języka polskiego. Profesorka Agnieszka Małocha-Krupa wspomina, że gdy była gościnią audycji w Polskim Radiu Wrocław, poświęconej językowi równościowemu, słuchacze i słuchaczki zadawali jej pytania w rodzaju: „Po co w polszczyźnie feminatywa, skoro zawsze obywaliśmy się bez nich? A teraz wymyśliły coś feministki i musimy ulegać tej tendencji?”[4]. Wiara w ten mit jest powszechna (choć dziś być może mniej niż dziesięć[13*], a nawet pięć lat temu) i prowadzi, nad czym ubolewam, do postrzegania feminatywów jako markerów przynależności politycznej, najczęściej lewicowej lub rzadziej centrowej (o czym więcej w rozdziale drugim). W początkach XX wieku było zgoła inaczej, feminatywy odbierano nie jako polityczne, lecz jako neutralne.
Pierwsza połowa XX wieku to czas wielkiego przełomu, jeśli chodzi o położenie oraz role społeczne kobiet. Wskutek działalności ruchu praw kobiet wywalczyły one prawo nie tylko do głosowania w wyborach, lecz także do zdobywania wyższego wykształcenia na polskich uczelniach. Ponadto, w związku z licznymi stratami w ludziach spowodowanymi przez pierwszą wojnę światową, kobiety coraz częściej stawały się żywicielkami rodziny. Dlatego na niespotykaną dotąd skalę wkroczyły na rynek pracy, zdobywając tytuły i umiejętności, które pozwalały im wykonywać zawody postrzegane wcześniej jako typowo męskie. Jak to zwykle bywa, język polski musiał nadgonić i dostosować się do nowej rzeczywistości, a dostosowanie to przejawiało się przede wszystkim w tworzeniu żeńskich form nazw zawodów.
Coraz częstsze w pierwszej połowie XX wieku stosowanie feminatywów wywołało dyskusję wśród użytkowników języka: rozmawiano o nazwach nieczęstych wówczas wśród kobiet funkcji, zwłaszcza o słowie „doktorka”, o którego poprawności regularnie debatowano w „Poradniku Językowym”[5]. W tym właśnie czasopiśmie w 1904 roku wydrukowano zbiorowy protest czytelników „przeciwko gwałceniu języka polskiego i łączeniu z nazwiskami żeńskimi tytułu Dr. (Doktor) zamiast Drka (Doktorka)”[6]. Casus tego wyrazu jest wyjątkowo ciekawy, ponieważ dziś uznaje się go często za awangardowy czy wręcz rewolucyjny. Tymczasem można powiedzieć, że w początkach XX wieku większe zdziwienie wciąż wywoływały kobiety pragnące się kształcić niż nazwy, którymi miałoby się je określać. Przypomnijmy, że pierwsze studentki pojawiły się na Uniwersytecie Jagiellońskim w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, mniej więcej pięćset lat po powstaniu tej najstarszej polskiej uczelni[14*]. Na Uniwersytet Lwowski pierwsze kobiety przyjęte zostały w 1897 roku, a na wydział lekarski tej uczelni dopiero w 1900 roku[7]. Pod koniec XIX wieku wciąż dyskutowano o zasadności kształcenia kobiet i negatywnym wpływie ich edukacji na kondycję polskiej rodziny (kobiety wybierające się na uniwersytety miały rzekomo nie wychodzić za mąż i nie rodzić dzieci, studentki-mężatki zaś – zaniedbywać ognisko domowe)[15*].
Nawet kobiety wybierające, jak mogłoby się dziś wydawać, tradycyjnie damskie zawody były obiektem krytyki. Eliza Engelhard, działaczka konserwatywna, postulowała, żeby nauczycielki rezygnowały z pracy po wyjściu za mąż, twierdziła też, że „oddać szkołę w ręce kobiety znaczy tyle, co sprowadzić ją na drogę zastoju, reakcji i upadku”[8]. Na Śląsku zresztą potraktowano jej postulaty poważnie, co znalazło finał w postaci niesławnej ustawy Sejmu Śląskiego z 1926 roku dotyczącej celibatu nauczycielek. Kobiety zamężne musiały zostać zwolnione ze szkół, częściowo z powodów ekonomicznych (częściej niż mężczyźni brały urlopy), ale przede wszystkim z powodów społecznych – ustawa miała umacniać przekonanie o mężczyźnie jako głowie rodziny, a kobiecie jako opiekunce ogniska domowego, której nie w głowie praca i pokazywanie się publicznie, zwłaszcza w czasie ciąży, na co zwolennicy ustawy pisali skargi do władz oświatowych. Jedna z nich brzmiała tak: „Kobieta, będąc w daleko posuniętym stanie, ujemnie działa [...] przede wszystkim na roczniki starsze. Dzieci stawiają rodzicom nieraz pytania, na które rodzice odpowiedzieć nie mogą. Z tych to właśnie powodów zwolnienie zamężnych nauczycielek koniecznie jest potrzebne”[9]. Ponadto ustawa miała ułatwić mężczyznom pełnienie funkcji głowy rodziny poprzez zapewnienie im miejsc pracy w szkołach[16*].
Widzimy więc, że pojawienie się nowych form żeńskich stanowiło naturalną konsekwencję zmian, które przyniosła emancypacja kobiet – wcześniej tych form nie było, tak samo jak kobiet wykonujących zawody, do których odnosiły się te feminatywy.
„Jestże to zgodne z prawami języka polskiego, że kobiety, osiągnąwszy stopień akademicki doktora, podpisują się doktor, jak mężczyzna?”[10] – pyta w 1901 roku redakcję czytelnik „Poradnika Językowego”. Redaktor tłumaczy, że choć do tej pory nie było potrzeby tworzenia żeńskiej formy od rzeczownika „doktor” (bo i doktorek zbyt wiele nie było), to w przyszłości kobiety kończące studia doktoranckie staną się znacznie częstszym zjawiskiem, zatem „należy utworzyć – analogicznie do takich rzeczowników jak: aptekarz-aptekarka, akuszer-akuszerka, blagier-blagierka, lektor-lektorka, znachor-znachorka – także doktor-doktorka, nawet choćby się to nie podobało interesowanym”.
Należy tu stwierdzić, że czasopisma poprawnościowe (na przykład wspomniany „Poradnik Językowy”) zachęcały użytkowników języka do włączania feminatywów do mowy potocznej, aby wypełnić pustkę w polskim systemie leksykalnym. Warto zauważyć, że publikujący tam wówczas uzasadniali swoje wybory za pomocą argumentów odnoszących się do logiki i pragmatyki, pozornie pozbawionych ładunku emocjonalnego typowego dla dyskursu wokół feminatywów z drugiej dekady XXI wieku. „W miarę przypuszczania kobiet do studiów uniwersyteckich może będziemy musieli stworzyć jeszcze i magisterkę (farmacji), a może i adwokatkę, i nie cofniemy się przed tem, czego różnica płci wymaga od logiki językowej” – pisał jeden z autorów w „Poradniku Językowym” w 1911 roku. Co ważne, kobiety używające form męskich zamiast nowo powstałego feminatywu oskarżano o niechęć (a także brak odwagi) do ujawniania swojej płci, a nawet o podszywanie się pod mężczyzn! W tym samym numerze pisma można było też przeczytać opinię, jakoby kobietę mówiącą o sobie „doktor” zamiast „doktorka” cechował „brak cywilnej odwagi przyznania się do tego, że się jest kobietą, wstyd swojej kobiecości, i podszywanie się pod płaszcz męski”[11]. Dodatkowo redaktorzy wspomnianego czasopisma przytaczali przykłady dwuznaczności językowej, która wynikała z niechęci do używania feminatywów. Na przykład gdyby lekarka napisała na drzwiach swojego gabinetu:
Doktor Krzywy leczy pacjentów z chorobami skóry
mogłaby nie tylko oszukać swoich pacjentów, lecz także wywołać zażenowanie, gdyby odwiedził ją mężczyzna przekonany, że za drzwiami czeka lekarz płci męskiej[12]. Ówczesna moralność, a przypuszczalnie również seksizm (przekonanie o mniejszych kompetencjach doktorek, zwłaszcza że były one wciąż względnie nowym zjawiskiem) sprawiały, że używanie feminatywów mogło wpływać na decyzję pacjenta.
Jeszcze w latach trzydziestych XX wieku „Poradnik Językowy” doradzał swoim czytelnikom używanie feminatywów[13]. Na przykład w 1934 roku jego redaktor, Andrzej Sieczkowski, pisał, że „[...] jest rzeczą naturalną, że w czasach, gdy kobiety otrzymują doktoraty, katedry itd., tworzą się odpowiednie tytuły, jak doktorka, docentka, profesorka, adwokatka”[14]. Po raz kolejny autorytet w dziedzinie języka odwołał się nie do ideologii (jak prawdopodobnie zrobiłby to dziś), lecz do logiki. Tworzenie feminatywów nie było elementem emancypacji kobiet, ale jednym z przejawów ówczesnego pragnienia zachowania „ducha języka”, „tradycji polszczyzny, rozumianej w tym wypadku jako dążenie do zachowania regularności, symetrii w zakresie zjawisk derywacyjnych”[15]. Pragnienie to było związane z przekonaniem, że w czasach niestabilności państwa polskiego to język polski powinien być czymś stałym.
Wspomniane „doktorka”[17*], „profesorka” i „adwokatka” nie były jedynymi żeńskimi formami nazw oznaczających przedstawicielki prestiżowych zawodów. Często dziś dyskutowany w polskiej sferze publicznej wyraz „posłanka” ma długą historię, sięgającą właściwie okresu międzywojennego (kiedy to pojawiło się pytanie o kobiety w polskiej polityce). To właśnie wtedy kobiety wywalczyły prawa wyborcze i – co ważne – prawo do aktywnego udziału w polskim życiu politycznym. W pierwszym parlamencie po odzyskaniu niepodległości znalazło się osiem posłanek, a w drugim – dziewięć posłanek i trzy senatorki. Sytuacja ta nie mogła pozostać niezauważona przez społeczeństwo, które zastanawiało się, jak nazywać nowe zjawisko na polskiej scenie politycznej, i szukało porady w listach do redakcji „Poradnika Językowego”, pisząc: „Wskutek wyborów powszechnych i dopuszczenia kobiet do urny wyborczej okazała się potrzeba utworzenia nazwy żeńskiej do męskiego posła. Jak ta nazwa brzmieć będzie: poślina czy poślica?”[16]. Redakcja odpowiedziała:
Jeżeli jednak odczuwamy potrzebę wyróżnienia posła-mężczyzny od posła-kobiety (jak warszawskie dzienniki zaczynają pisać), to musimy szukać anologii [sic], podobieństwa. A więc skoro orzeł-orlica, karzeł-karlica, sokół-sokolica, to i poseł-poślica.
Horribile dictu! – jakże można tak nazywać członkinię „sejmu ustawodawczego!” Ktoś wybrnął z tej trudności krakowskim targiem i utworzył formę: posełkini. Wprawdzie nie jest to forma od poseł, ale od nieistniejącego słowa *posełek czyli, „mały poseł”, ale jeżeliby to miało powodzenie, to w każdym razie lepsze niż: kobieta-poseł. Poślina nie może być z tego powodu, że to nie oznacza innego rodzaju, ale gatunek podlejszy, jak szewczyna, pisarzyna, chłopina itp.[17]
Pojawiały się zatem również takie propozycje jak „posełka” czy „posełkini”. Jak wiemy, żadna z nich nie zyskała jednak ostatecznego uznania. „Już się ustała nazwa posłanka i tylko niedbałe dzienniki piszą jeszcze poseł”[18] – donosił „Poradnik Językowy” w 1923 roku, a więc pięć lat po zaprzysiężeniu pierwszych posłanek. Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że jednak nazwa ta nie do końca się „ustała” – w drugiej dekadzie XXI wieku słyszeliśmy już sprzeciw wobec „posłanki”, w szczególności w wykonaniu profesorki Krystyny Pawłowicz, która wielokrotnie na antenie mówiła, że nie życzy sobie nazywania jej posłanką. „Jestem poseł, nie posłanka” – taka wypowiedź padła z jej ust podczas posiedzenia sejmu w marcu 2016 roku[19].
„Poradnik Językowy” odnosił się również do wątpliwości, które wiele osób wyraża i dziś. Przykładowo w 1906 roku redakcja tego czasopisma odpowiedziała na pytanie, czy wyraz „doktorka” nie brzmi jak zdrobnienie:
Przypisywanie doktorce znaczenia zdrobniałego i nieco pogardliwego jest mylne; wszak nauczycielka, modniarka, lektorka... są w ten sam sposób utworzone, a nie mają nawet cienia zdrobniałości lub pogardliwości w sobie. Przyrostek -ka w języku ludowym jest wybitnem znamieniem nazw kobiecych, utworzonych nie tylko od zajęć, rzemiosł (kowalka, piekarka, stolarka, praczka), ale nawet od nazw rodowych: Guterka (Guter), Majcherka (Majcher)[20].
Z kolei w 1902 roku do redakcji wpłynęło pytanie o homonimię niektórych feminatywów. Odpowiedź brzmiała:
Końcówka -arka może mieć różne znaczenia. Najczęściej oznacza istotę żeńską. Następnie nazwa ta przenosi się na rzeczy, np. narzędzia (żniwiarka, kosiarka), gdyż tożsamość wykonanej pracy dostatecznie ten proces usprawiedliwia. Por. wyżymaczka, wycieraczka, heblarka, przesyłacz itp. [...] Widocznie człowiek pierwotny, ten, który tworzył język, nie widział zasadniczej różnicy między sobą a otaczającą go materyą[21].
Dziś już nie „żniwiarka” ani nie „kosiarka”, lecz „pilotka” i „adwokatka” wzbudzają największe emocje związane z homonimią. Szerzej opisuję ten problem w rozdziale czwartym, lecz odpowiedź redakcji „Poradnika”, mimo że liczy ponad sto dwadzieścia lat, można uznać za wciąż aktualną.
Aby dowiedzieć się, czy dane słowo było używane w jakimś okresie, należy zagłębić się również w wydawane wówczas słowniki. Normatywna funkcja słowników jest nie do przecenienia, odgrywają one bardzo istotną rolę w ustalaniu użycia i akceptowalności danego słowa. Według profesorki Sary Mills publikacje te „mogą być traktowane jako «strażnicy» zasad normatywnych”[22]. Dlatego poszukiwanie feminatywów w trzech przedwojennych słownikach języka polskiego (Słownik warszawski, Słownik wileński, Słownik języka polskiego Samuela Lindego) znacznie ułatwia dyskusję.
Najstarszy z nich, Słownik języka polskiego (1807–1814) pod redakcją Samuela Lindego, zawiera takie feminatywy jak „filozofka”, „adwokatka”, „doktorka”, „lekarka”, „prezeska”[23], „profesorka”. Jak twierdzi leksykografka Patrycja Krysiak, znajdują się w nim formy, które obecnie postrzegane są jako pretensjonalne lub kojarzone są z ideologią feministyczną. Co więcej, słownik ten traktuje te kontrowersyjne obecnie feminatywy jako neutralne. Podobnie jest w przypadku dwóch pozostałych słowników, Słownika wileńskiego (1861) i Słownika warszawskiego (1900–1927). Pierwszy zawiera prestiżowe nazwy zawodowe, takie jak „adwokatka”[18*], „doktorka”, „prezeska”, „profesorka” czy „posłanka” (w Słowniku wileńskim występowała „posłanka”, oznaczała jednak posłanniczkę, czyli żeńską formę „posłańca”, nie parlamentarzystkę).
Co więcej, Słownik warszawski notuje również „gościnię” i „gościę” jako żeńskie formy wyrazu „gość”. Jest to szczególny przykład, „gościni” dziś wydaje się bowiem największą feministyczną awangardą. W 2019 roku użycie go przez posłankę partii Razem, Magdę Biejat, sprowokowało posła Prawa i Sprawiedliwości Dominika Tarczyńskiego do napisania komentarza o treści: „Końcówkę wsadź sobie w mózg albo w brudne buty, może pomoże. Nie pokonacie normalności, dewianci. To szaleństwo powstrzymamy i wasze chore ideologie z radością poniżę. Dla dobra naszych dzieci!”[24]. Cóż, niezwykle emocjonalny wpis jak na komentarz dotyczący „tylko języka”, spraw nieważnych. A tu proszę – słownik sprzed ponad stu lat i obecna w nim „gościni”. Zadaje to kłam pojawiającym się dziś w internetowych dyskusjach twierdzeniom, jakoby autorzy słowników nigdy nie notowali feminatywów. Taki pogląd można od biedy przypisać czasom obecnym (Krysiak wykazała, że nazwy zawodów i funkcji we współczesnych słownikach[25] stanowią jedynie 20% wszystkich nazw żeńskich, a ponadto brak w nich nazw tytułów i stopni naukowych[26] „doktorki”).
Oprócz słowników warto zajrzeć do przedwojennej prasy – jeśli feminatywy stanowiły element językowego krajobrazu ówczesnych czasów, z pewnością nie zabraknie ich w czasopismach i gazetach. Można powiedzieć, że formy żeńskie pojawiały się w całym spektrum gatunków prasowych. Czasopismo „Bluszcz” w 1921 roku zaprezentowało czytelnikom artykuł zatytułowany Pierwsze adwokatki w Irlandji (pisownia oryginalna), w którym czytamy: „Irlandjia jest pierwszym z krajów Wielkiej Brytanji, w którym przed kratkami sądowemi staną adwokatki, dwie bowiem panie otrzymały na uniwersytecie dublińskim stopnie doktorek prawa i skończyły termin praktyki sądowej”[27]. Zatem i doktorki, i adwokatki – widocznie redakcja uznała, że „adwokatka” nie pomyli się czytelnikom z ciastkiem, a „doktorka” nie wywoła w nich śmiechu.
Patronka jednej z warszawskich ulic, lekarka Justyna Budzińska-Tylicka, była opisywana w politycznym biuletynie „Na Straży Praw Kobiety” zarówno jako radna miasta stołecznego Warszawy, jak i jako prezeska (Klubu Politycznego Kobiet Postępowych). Z kolei kiedy „Ilustrowany Kuryer Codzienny” opublikował w 1922 roku[28] wypowiedzi znanych na świecie ludzi snujących prognozy na rok 2022, uwzględnił w nim zarówno „prezydentkę”, jak i „promotorkę”. „Prezydentka” oznaczała tu „prezeskę”, czyli „przewodniczącą” – w prasie przedwojennej dość często można się natknąć na taką, jak byśmy dziś powiedzieli, kalkę z angielskiego (tak naprawdę z łaciny, no ale na angielszczyznę zawsze można zwalić, jeśli nam się coś nie podoba w języku).
Z kolei „prezeskę” znalazłam nawet w wydanym w 1937 roku biuletynie Parafii Świętego Józefa, pierwszej polskiej parafii w Nowej Anglii, w Massachusetts. Była w nim mowa o Bractwie Różańca Świętego, a wymienione zostały: „prezeska Józefa Benbenek, sekretarka Katarzyna Czechowicz i kasyerka Walerya Kąsionowska”[29]. „Członkiń przy założeniu było 37” – informuje czytelników autorka publikacji. Widocznie nie trafili się wśród nich żadni mężczyźni, choć w artykule wymieniony z nazwiska został kapelan Franciszek Chałupka. Być może użyto formy żeńskiej jako generycznej, czyli odnoszącej się do ogółu?... Z kolei w innej publikacji o charakterze administracyjnym[30], tym razem z 1927 roku, znalazłam słowo „prezydentka” w zdaniu: „Prefekt więc i prezydentka po posiedzeniu wydziału biorą uchwały jego”.
Na drugim, można by rzec, biegunie, czyli w świecie nauki, a konkretnie w piśmie „Nauka Polska, Jej Potrzeby, Organizacja i Rozwój” z roku 1929, czytamy, że „Przewodniczącą Stowarzyszenia jest pani N. Schreiber-Favre, adwokatka z Genewy i członkini Szwajcarskiej Komisji Współpracy Umysłowej”[31]. Widzimy więc, że formy żeńskie występowały w prasie – zarówno tej ogólnej, jak i specjalistycznej.
Co zaś z prasą feministyczną? Tam również znajdziemy mnogość feminatywów, jednak nie wynika to z ich ideologicznego traktowania, jak w dzisiejszych czasach. Wówczas prasa feministyczna zachęcała kobiety do podejmowania aktywności zawodowej i naukowej, prezentując wachlarz możliwości dopiero co odkryty przed płcią żeńską. Na łamach czasopisma „Ster” poświęcano dużo miejsca przedstawianiu różnych zawodów i usług, które mogły być wykonywane przez kobiety. Zawody były opisywane szczegółowo, z uwzględnieniem wymaganych kwalifikacji i możliwych wynagrodzeń. „Ster” pisał zarówno o tradycyjnie damskich zawodach: „Redaktorki i literatki otrzymują wyższe jeszcze honorarya”[32], „Sprawozdanie bibliotekarek wykazało, iż w roku ubiegłym wydano na książki 181 zł”[33], „Inna zupełnie rzecz ze szkołami np. dla szwaczek, krawczyń lub rzemiosł dostępnych kobietom”[34], jak i o tych związanych z władzą oraz prestiżem, których nazwy w formie żeńskiej dziś budzą kontrowersje. Czytamy takie zdania jak: „Rząd angielski mianował inspektorkami szkół, dwie kobiety z tytułem inspektorek drugiej klasy i płacą 1800–3600 złr”[35], „Kierowniczka żeńskiej szkoły im. św. Anny we Lwowie, p. Longchamps, wybrana przez grono nauczycielskie miasta Lwowa delegatką”[36] czy „Niedawno zaś p. Czarnowska została ordynatorką”[37]. Pojawiają się też wyrazy, których dziś raczej nie widujemy, takie jak „poborczyni” (podatków) czy „przemysłowczyni”.
Analiza czasopisma „Ster” dowodzi również tego, że nie stroniono od feminatywów odnoszących się do zawodów wymagających wyższego wykształcenia. Oto trzy fragmenty zawierające właśnie takie feminatywy (wyróżnienia moje):
Nowa Zelandya ma już pierwszą adwokatkę, uprawnioną do stawania w sądach, w osobie 25-letniej panny Etheli Becchamin[38].
W San Francisko [!] na konkursie planów na budowę Sanatorium, otrzymały pierwsze nagrody dwie młode architektki [...][39].
Jakkolwiek nielicznie niemniej kobiety zajmują się weterynaryją. Już w roku 1801 spis statystyczny wykazuje w Anglii 2 weterynarki[40].
Prawdopodobnie w niektórych czytelnikach użyte tu feminatywy budzą nie mniejsze zdziwienie niż dawna pisownia nazwy miasta San Francisco...
Oczywiście zdarzało się stosowanie form męskich wobec kobiet, i to nawet w „Sterze”. Ewa Woźniak[41] twierdzi, że dziennikarze pracujący w pismach kobiecych wykazywali się w tej kwestii niekonsekwencją. Być może robili to z przyzwyczajenia, a być może – jak pisze Agnieszka Małocha-Krupa – chcieli podkreślić, że kobieta piastuje funkcję wyłącznie „męską”. Niemniej jednak wspomniane cytaty pokazują, że feminatywy nie są bynajmniej nowością, lecz częścią polskiej tradycji językowej, która trwa tak długo, jak długo kobiety wykonują wspomniane zawody.
Obecna dyskusja o użyciu feminatywów (wraz ze związanymi z nimi kontrowersjami) prawdopodobnie nie miałaby miejsca, gdyby nie zmiany, jakie zaszły w Polsce w okresie komunizmu. Bogata tradycja użycia form żeńskich przed drugą wojną światową mogłaby sugerować, że wraz z upływem czasu powinny się one upowszechnić i że pojawią się nowe, analogiczne. A jednak okres po drugiej wojnie światowej przyniósł radykalną zmianę w zakresie feminatywów: wzrosła tendencja do używania form męskich jako odnoszących się do obu płci. Według doktorki Zofii Kubiszyn-Mędrali tradycja tworzenia symetrycznych żeńskich form nazw zawodów, charakterystyczna dla końca XIX i początku XX wieku w Polsce, zaczęła się załamywać w związku z aktywnością społeczną i zawodową kobiet w czasach komunizmu[42].
Okres ten może być, zwłaszcza w potocznym rozumieniu, kojarzony z nadaniem kobietom równych praw. Nowa konstytucja, uchwalona w 1952 roku, głosiła, że „kobieta w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej ma równe z mężczyzną prawa we wszystkich dziedzinach życia państwowego, politycznego, gospodarczego, społecznego i kulturalnego”[43]. Te „równe z mężczyzną prawa” miały oznaczać „bycie identyczną z mężczyzną”, co znalazło odzwierciedlenie w języku. Ówczesna doktryna zakładała likwidację podziału na kobiece i męskie role społeczne. Formy żeńskie i męskie stały się kwestią polityczną i na znak równości płci promowano te drugie[44]. Już w 1957 roku polski językoznawca Zenon Klemensiewicz zauważył, że „tradycyjnej, odwiecznej tendencji [używaniu feminatywów – przyp. autorki] przeciwstawia się coraz mocniej i zwycięsko, właśnie w ostatnim półwieczu, tendencja przyznawania kobietom męskich tytułów zawodowych. I ta druga zdaje się wygrywać”[45].
W zasadzie w tamtym czasie osoba, która upierałaby się przy feminatywach, mogłaby się narazić na zarzut „ciasnej pedanterii naukowej, zacofaństwa”[46], a generalnie tworzenie feminatywów wróżyło „brak sensu i szans na powodzenie”[47]. Feminatywy były passé, oznaką starego ustroju, tradycyjnych norm płciowych, maskulinizację zaś ukazywano jako rozwój, który według Zenona Klemensiewicza „może być poczytany za objaw postępu językowego”[48]. „Nieobciążanie żeńskim przyrostkiem nazwy każdego zajęcia mogącego być wykonywanym przez kobietę uważam z punktu widzenia językowego za objaw dodatni” – pisał w 1951 roku historyk języka polskiego Kazimierz Nitsch[49]. Stosowanie osobnych form dla różnych płci uznawał on za nadmierną poprawność językową. „Postępowe” formy zyskiwały na popularności. Już w 1952 roku w „Języku Polskim” można było przeczytać, że „formy męskie szerzą się szybko, zastępując nawet dotychczas używane formy żeńskie”[50]. Cytat ten wskazuje na lata pięćdziesiąte jako na okres powszechnego odwrotu od feminatywów na rzecz generycznego użycia form męskich.
Przyglądając się ówczesnym tekstom, niechybnie mamy wrażenie, że współczesne zarzuty wobec propagatorek feminatywów można byłoby z powodzeniem wysunąć wobec PRL-owskich wydawnictw poprawnościowych. Woźniak pisze w „Poradniku Językowym”: „«Przerwa» w tworzeniu nazw żeńskich w okresie PRL-u, która doprowadziła do ich stylistycznej deprecjacji, była uwarunkowana propagandowo, miała wymiar magiczny, podobnie jak inne strategie nowomowy: brak podziału na nazwy męskie i żeńskie tytułów, zawodów i stanowisk miał świadczyć o braku dyskryminacji ze względu na płeć, o równouprawnieniu na rynku pracy. Taką strategię sankcjonowały wydawnictwa poprawnościowe”[51]. Wystarczy zamienić „brak podziału” na „podział” i już mamy opis, który mógłby z powodzeniem zostać opublikowany w czasopiśmie feminatywom niechętnym.
Należy zauważyć, że mimo to nawet w okresie komunistycznym pojawiały się głosy popierające stosowanie feminatywów. Autorki Kultury języka polskiego twierdziły, że w przypadkach, w których formy żeńskie były już utrwalone lub głęboko zakorzenione w języku polskim – jak na przykład „kierowniczka” – z normatywnego punktu widzenia feminatywy nie powinny być zastępowane formami męskimi[52]. Zauważały też, że form męskich można używać na określenie kobiet tylko wtedy, gdy formy żeńskie nie powstały (bo na przykład jakiegoś zawodu jeszcze nie było), ich powstanie wydawało się niemożliwe lub ich użycie było sprzeczne z ograniczeniami stylistycznymi i obyczajowymi języka polskiego[53]. To właśnie dlatego w powszechnej świadomości okres PRL-u kojarzy się z takimi słowami jak „kierowniczka” czy „dyrektorka”. Używano ich na co dzień, ponieważ były w języku głęboko zakorzenione. Jednak nie były to już formy oficjalne, gorliwie zalecane przez wydawnictwa poprawnościowe, jak jeszcze dwadzieścia lat wcześniej, w latach trzydziestych XX wieku[19*]. Nastąpił zwrot ku generyczności, którą postrzegano jako „odpłciowienie” polszczyzny.
Nie brakowało oczywiście głosów wyrażających irytację. Przykładem może być opinia czytelnika jednego z językowych pism, przytoczona w 1967 roku przez językoznawcę Władysława Kupiszewskiego: „Równouprawnienie poczyniło już takie postępy, że kobiety na siłę chcą «być męskie» w tytułach takich, które już dawno miały utartą formę żeńską, jak pani kierownik, pani asystent zamiast kierowniczka, asystentka. Dlaczego ciągle nieśmiało używa się w formie żeńskiej tytułów: pani profesorka, dyrektorka, docentka, naczelniczka itp.? Czyżby kobietom wydawało się, że w swojej prawidłowej formie są niepoważne?”[54]. Cytat jakby żywcem wyjęty z feministycznego tekstu z drugiej dekady XXI wieku...
Na szczególną uwagę zasługuje też felieton autorstwa satyryczki Stefanii Grodzieńskiej, opublikowany w „Przekroju” w 1960 roku. Grodzieńska wyśmiewała w nim nową ówcześnie tendencję do nazywania kobiet formami męskimi, pokazując, jak mogłyby wyglądać opowiadania pisane zgodnie z tą modą:
[...] podejrzewała, że mąż zdradza ją z introligator. Nie mogła przestać o tym myśleć od czasu, kiedy niechcący podsłuchała rozmowę inżynier z mechanik. Miała dosyć powodów, żeby wierzyć w te plotki, gdyż nie byłby to pierwszy wypadek zdrady z jego strony. Kiedy rok temu przyłapała go z kierownik, po prostu oszalała. W porywie rozpaczy uderzyła kierownik, ale potem okazało się, że niesłusznie. Przygoda męża z kierownik była zupełnie bez znaczenia, gdyż poważnie romansował on wówczas z redaktor. Wobec tego instruktor przeprosiła kierownik i zbiła redaktor. A teraz znów będzie przeprawa z introligator...[55]
Grodzieńska wskazywała na absurdalność i rzekomą niejasność maskulatywów (czyli męskich form nazw zawodów i funkcji) w kontekście kobiet. Pisze: „[...] dlaczego Sempołowska mogła być działaczką społeczną, a Wasilewska musiała zostać działaczem, dlaczego Curie-Skłodowska była jeszcze pracownicą naukową, a dr Cytowska już jest pracownikiem?”. Cytat ten idealnie obrazuje zmianę językową, która miała miejsce na przestrzeni zaledwie dwóch dekad. Przecież maskulatywy wydają się takie odwieczne, takie tradycyjne, a tu proszę – weszły do języka nagle, acz z przytupem. Po męsku, można by rzec.
Dodatkowo zmiany w postrzeganiu form żeńskich można było zaobserwować w wydawanych w tym okresie słownikach. W tym pod redakcją Witolda Doroszewskiego (1958–1969) feminatywy, choć występują jako osobne hasła, częściej niż w publikacjach przedwojennych są opatrzone etykietami użytkowymi. Na przykład „prezydentka” jest oznaczona jako „archaiczna”, „wyborczyni” jako „rzadka”, a „prawodawczyni” jako „humorystyczna”[56]